Widzący. Bogowie i stwory - Franciszek Marek Piątkowski - ebook + audiobook

Widzący. Bogowie i stwory ebook i audiobook

Franciszek Marek Piątkowski

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

"Widzący. Bogowie i stwory" to kolejny zbiór opowiadań, który uzupełnia cykl "Uniwersum Powiernika". Marek Lichocki ponownie stanie do walki ze stworami. Tymi, które dobrze zna, ale także takimi, o których do tej pory nie miał bladego pojęcia...

 

Jakiej zemsty dokona południca? W jaki sposób powstaje spaleniec? Co może się stać w czasie składania nowych mebli? Koniecznie przeczytajcie o tym, jak zakończyło się pewne grzybobranie oraz co skrywa tajemnicza strażnica.

 

Wartka akcja przeplata się tutaj z grozą, porządną dawką humoru, tajemnicami i obrzędami. Będzie też krwawo i brutalnie oraz postapokaliptycznie...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 240

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 28 min

Lektor: Franciszek Marek Piątkowski

Oceny
4,8 (111 ocen)
89
19
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Edyta_Guzewska

Nie oderwiesz się od lektury

Super
10
PelaPati

Dobrze spędzony czas

Super, polecam jak ktoś szuka zbioru krótkich historii.
10
Maya87

Nie oderwiesz się od lektury

Fajne opowiadania
10
AgaNKwiat

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam całe uniwersum. Wchodzę w nie jak w masło. Super książki
10
Jarek_Lech

Nie oderwiesz się od lektury

polecam! lektor idealnie dobrany do pióra autora. opowieść na pograniczu fantasy i prawdziwych starosłowiańskich wierzeń.
10

Popularność



Kolekcje



© Copyright by Franciszek M. Piątkowski, Lublin 2021

Korekta i redakcja: Anna Dzięgielewska

Projekt okładki i ilustracje: Marta Żurawska

Skład i łamanie: Karolina Przesmycka-Szustak

Patronat główny: OliWolumin

Patroni medialni: Chatka Szeptuchy, Dark Side of Books, Enjoy – Trip, Fun, Taste, Gniazdo, Południca

Druk i oprawa: Drukarnia Akapit

Dla Żony i Córeczek, treści mojego życia

Dziady

Zoja przedzierała się powoli swoim Renault Clio wąską szosą przez ciemny las, choć oko wykol. Nie dość, że księżyc w nowiu skąpił blasku, to dodatkowo korony drzew spowijała gęsta mgła, czyniąc mrok nieprzeniknionym i lepkim. Nagie pnie po obu stronach wyboistej szosy przywodziły na myśl posępne kolumny w upiornej, złowieszczej świątyni. Chyliły się ku niej, zamkniętej w małym azylu cywilizacji, jakby chciały ją uwięzić w tym niesamowitym miejscu.

Wbijała boleśnie oczy w kilkanaście jaśniejących metrów przed sobą, zastanawiając się, czy Google Maps na pewno prowadzi ją we właściwym kierunku. Zjechała lekko na pobocze i wyciągnęła telefon, usiłując ponownie zadzwonić do Marka. Niestety, zasięgu nadal nie było.

Niebieska wstążka na ekranie nawigacji kończyła się jednak za kilka kilometrów, więc młoda kobieta miała nadzieję, że wreszcie trafi tam, gdzie trzeba. Nigdy nie była w tych okolicach, prowadzenie pożyczonego pojazdu okazało się kilkudziesięciokilometrową mordęgą, ale miała nadzieję, że cel podróży wynagrodzi jej to wszystko. Jechała na Dziady, a ten obrzęd miał być jedyny w swoim rodzaju. Między innymi dlatego, że to pierwszy obrzęd w jej życiu. Ekscytacja i dreszcz podniecenia łatwo radziły sobie zatem ze znużeniem i irytacją.

– Dotarłeś do celu – obwieściła w końcu nawigacja.

Zaparkowała na poboczu pod tablicą z napisem „Chodlik” i wysiadła z samochodu. Znalazła się na rozstaju dróg. Szosa prowadziła dalej do wsi, a odchodząca od niej żużlówka biegła przez pewien odcinek skrajem lasu, po czym znikała w splątanej, pochłoniętej mrokiem gęstwinie.

Rozejrzała się. Wokoło żywego ducha. Nieopodal rósł potężny dąb. Wyglądał, jak gdyby stał na straży leśnych ostępów i kryjącego się w nich cmentarzyska, na którym miał się odbyć obrzęd. A więc chyba dotarła we właściwe miejsce. To pod „wielkim dębem na wjeździe do Chodlika”, jak to określił Marek, mieli się wszyscy spotkać. Tylko dlaczego nie było jeszcze nikogo?

Zerknęła na telefon. W sumie było dwadzieścia minut przed czasem. Oprócz tego na wyświetlaczu widniało to koszmarne: „Tylko alarmowe”. No cóż. Pozostało jej uzbroić się w cierpliwość. Listopad był wyjątkowo ciepły, więc postanowiła poczekać na zewnątrz, pod dębem. Zabrała z samochodu plecak i stanęła pod drzewem, na skraju żużlówki.

Nagle, pod potężnym pniem, zauważyła schowany w trawie, ledwo pełgający słabiutkim ogniem, znicz.

– Spóźniłam się? – Skrzywiła się lekko.

Podeszła bliżej. Znicz był niemalże wypalony. Musiał płonąć przez kilka ostatnich godzin. Z całą pewnością nie mogli go zostawić ludzie, z którymi miała się tego dnia spotkać.

Zdjęła plecak i wyjęła z niego jedną z lampek, które zamierzała porozstawiać na rozstajach dróg, aby duchy przodków nie pobłądziły w ciemnościach i stawiły się na obrzęd. W skupieniu zapaliła knot i ustawiła lampkę pod drzewem, obok dogasającego znicza, nakrywając ją metalową „czapeczką”.

Spojrzała przeciągle w żarzący się coraz silniej płomień i zamyśliła się. Nagle z zadumy wyrwał ją ciepły, miły głos.

– Cześć, przybyłaś spotkać się z nami?

Zoja odskoczyła przestraszona. Stał przed nią szatyn, około trzydziestki, dość przystojny, w czarnej kurtce z kapturem, granatowych jeansach i traperach. Uśmiechał się szeroko, ale oczy jakby z niepokojem lustrowały to ją, to jasno świecący znicz, który przed chwilą zapaliła.

– Cześć. – Kobieta odsapnęła przeciągle i położyła dłoń na piersi. – Matko, jak mnie przestraszyłeś. Zupełnie cię nie słyszałam. Tak, przyjechałam na Dziady. Miałam się spotkać tutaj z Markiem i innymi. Nie wiesz, kiedy będą?

– Wszyscy już są na miejscu. – Mężczyzna z ociąganiem oderwał wzrok od znicza i spojrzał w kierunku lasu. – Tylko ja tutaj zostałem, żeby poczekać na spóźnialskich. Jestem Jurek, dla znajomych Jerzyk.

– Zoja. – Wyciągnęła rękę na przywitanie, ale mężczyzna odwrócił się, jakby tego nie zauważył.

– Idziemy? – rzucił przez ramię.

Dziewczyna poczuła lekkie ukłucie z tyłu głowy. Mężczyzna poznany przed momentem proponował jej przechadzkę w głąb ciemnego lasu. Idealny sposób na uczynienie z siebie ofiary gwałtu lub zabójstwa. Gdyby to był horror w telewizji, zapewne krzyczałaby do ekranu: „Nie idź z nim, kretynko!”. Zamiast tego jednak tylko pokiwała głową, uśmiechając się niepewnie.

– No to chodźmy. – Jerzyk odwrócił się, odwzajemnił uśmiech i ruszył żużlówką w stronę lasu.

Zoja z lekkim ociąganiem ruszyła za nim, przyświecając sobie latarką w telefonie. Przez kilka chwil szli w milczeniu obok siebie. Mężczyzna miał wzrok wbity w ciemność przed nimi, a jego twarz wyrażała coś na kształt radości i niemalże natchnionego skupienia zarazem.

Spowity mrokiem las, wzdłuż którego maszerowali, był cichy i nieco straszny. Jednak obietnica tajemnicy i mistycznych przeżyć, jakie czekały na Zoję na pradawnym cmentarzysku, gdzie się kierowali, była stokroć silniejsza niż strach. Nie mówiąc już o zdrowym rozsądku, który już nawet zaprzestał wysyłania jakichkolwiek sygnałów ostrzegawczych.

Wreszcie kobieta odważyła się odezwać:

– Często tu przyjeżdżacie? – zapytała, bardziej żeby przerwać krępujące milczenie i dodać sobie animuszu, niż żeby uzyskać odpowiedź. – Bo ja pierwszy raz jestem na Dziadach.

– Zawsze tu jesteśmy w czasie Dziadów – odparł Jurek. – O, są nasi. – Wskazał przed siebie.

Kilkadziesiąt metrów przed nimi żużlówka rozdzielała się. Jedna odnoga skręcała w las, druga biegła w stronę pól otaczających wieś. Na rozstajach stały nieruchomo trzy, ciemno ubrane postacie. Gdy Zoja z Jerzykiem podeszli bliżej, odwróciły się w ich kierunku.

Kobiecie zamarło serce. Upiorne oblicza spozierały na nią pustymi, ciemnymi oczodołami. Wykrzywione w przerażającej parodii uśmiechu usta, jakby bezgłośnie drwiły z niej, naiwnej, pchającej się w środek lasu w towarzystwie nieznajomego mężczyzny.

Opanowała się jednak po chwili. Cała trójka miała po prostu założone na twarze karaboszki – obrzędowe maski, używane w czasie Dziadów po to, aby dusze przodków, które stawią się na obrzęd, nie rozpoznały swoich żyjących krewnych i nie zostały z nimi w świecie ludzi. Na nieszczęście swoje i swoich żyjących bliskich.

Nieznajomi unieśli dłonie w geście przywitania i spojrzeli wyczekująco na Zoję. Kobieta poczuła nagle, że powinna zapalić kolejny znicz. W końcu znajdowali się znowu na rozstajnych drogach.

Gdy tylko ustawiła znicz na ziemi, tamci bez słowa odwrócili się na piętach i ruszyli drogą w głąb lasu. Jerzyk tylko skinął na nią głową i oboje podążyli w ślad za tajemniczą trójką.

Trochę ją dziwiło zachowanie nieznajomych, z którymi interakcja ograniczyła się tylko do machnięcia dłońmi na przywitanie, ale prędko odgoniła tę niepokojącą myśl. W końcu podążali na obrzęd Dziadów. Może tak właśnie powinno być? Nie należało zakłócać tej mistycznej i pełnej powagi chwili niepotrzebnym paplaniem. Przodkowie mogliby się zezłościć.

Nieznajomi szli w ciemności kilka metrów przed nimi, pewnym, zdecydowanym krokiem, mimo że w żaden sposób nie oświetlali sobie drogi. Nagle przystanęli w miejscu, gdzie kończyła się żużlówka, a droga rozdzielała się na dwa, szerokie leśne dukty i odwrócili się wyczekująco w stronę Zoi i Jurka.

– Co teraz? – spytała cicho kobieta, gdy przystanęli obok milczącej trójki.

Mężczyzna nie odpowiedział, uśmiechając się zagadkowo. Spojrzał tylko na plecak kobiety i skinął zachęcająco głową. Zoja wyciągnęła kolejny znicz, zapaliła go i ustawiła na rozwidleniu dróg. Gdy tylko to uczyniła, dziwaczne trio znowu ruszyło bez słowa przed siebie.

– Trochę dziwni – mruknęła speszona do Jerzyka.

– Bo to Dziady – odparł cicho mężczyzna i uśmiechnął się szeroko. – Chodź. To już niedaleko.

Faktycznie, po kilku minutach marszu trójka tajemniczych osobników, którzy cały czas szli kilkanaście metrów z przodu, zeszła z duktu i weszła w las po ich lewej stronie. Zoja i Jurek podążyli za nimi. Nagle ich oczom ukazała się grupka mężczyzn i kobiet stojących w kręgu. Ich trzej przewodnicy dołączyli do nich.

Wszystkich oświetlał słaby, migoczący blask bijący od trzech, powoli dogasających zniczy. Nieznajomi odwrócili się w stronę Zoi swymi przerażającymi obliczami. Każdy z nich miał założoną na twarz karaboszkę.

Zoja szybko zdjęła plecak i wyciągnęła swoją maskę, którą przygotowała pieczołowicie specjalnie na ten dzień i z której była bardzo dumna. Założyła ją. W tym samym momencie wszyscy jednocześnie stracili zainteresowanie kobietą i ponownie skierowali puste oczodoły masek na pełgające złotawym światłem znicze.

– Zapal wszystkie – szepnął Jurek, wskazując głową na plecak, po czym sam założył maskę.

W mroku zdało się Zoi, że karaboszka Jerzyka jakby wskoczyła na swoje miejsce i przylgnęła do twarzy mężczyzny niczym żywy organizm. W tym niesamowitym miejscu i tajemniczej ciemności umysł płatał dziwne figle.

Kobieta ustawiła w środku wszystkie znicze i stanęła w kręgu, po czym wbiła wzrok w tańczące płomyki. Po chwili wysoki mężczyzna w długiej szacie wystąpił krok naprzód i rozpoczął obrzęd.

– Welesie! – rzekł żerca głębokim, donośnym głosem. – Ty otworzyłeś dla nas bramy Nawii. Pozwól, abyśmy wszyscy, tako martwi, jak i żywi mogli dziś ucztować i sławić imię twoje i wszystkich bogów!

– Welesowi – sława! – zakrzyknęli pozostali zgromadzeni.

– Swarożycu! Płomienny, jasny bożycu! Oszczędź nam swego gorącego oddechu, a tylko oświetl drogę tym, którzy dziś przybędą się z nami posilić i biesiadować na chwałę twoją i wszystkich bogów.

– Swarożycowi – cześć!

– Cześć Swarożycowi!

Tymczasem w Zoi narastało zdziwienie. Wprawdzie brała udział w obrzędzie pierwszy raz w życiu, ale wydawało się jej, że porządnie się do niego przygotowała. Przeczytała wszystkie książki, które wpadły jej w ręce, dotyczące słowiańskiej wiary i obrzędowości, przekopała Internet, w końcu odważyła się zaczepić na Messengerze żercę, który miał prowadzić dzisiejszy obrzęd.

Żerca Marek Lichocki okazał się człowiekiem bardzo otwartym i chętnym do cierpliwego wytłumaczenia jej założeń i przebiegu Dziadów. Opisał przebieg święta, jednak w zupełnie inny sposób, niż to właśnie obserwowała, a człowiek w masce, prowadzący obrzęd, w ogóle nie przypominał Marka, którego zdjęcia widziała na Facebooku.

Młoda kobieta ze zdziwieniem słuchała o tym, że Weles otworzył zgromadzonym bramy Nawii, a swarożycowy ogień miał oświetlić drogę tym, którzy dopiero przybędą.

Lekko zmieszana i zaskoczona oderwała wzrok od palących się zniczy i powiodła spojrzeniem po nieznajomych jej postaciach, z twarzami zakrytymi obrzędowymi maskami. Słaby, złotawy blask rzucany przez palące się ogniki sprawiał, że karaboszki na twarzach zgromadzonych zdawały się poruszać, lekko falować, jakby żyły swoim życiem.

Zacisnęła powieki na dłuższą chwilę i spróbowała nabrać przesyconego zimną wilgocią powietrza. Maska na jej twarzy mocno to utrudniała.

– Chorsie! – ciągnął tymczasem żerca. – Ty oświetlasz nam drogę, gdy zmierzamy do Nawii. Ty dziś, tu w Jawii, przymknąłeś dla nas swoje srebrne oko. Dziękujemy ci, że nie razisz nas swym oślepiającym blaskiem, przez co będziemy mogli rozpoznać naszą krew z krwi i kość z kości.

– Chorsowi – sława!

„Co tu się wyprawia?” – pomyślała Zoja.

Ze zdumieniem otworzyła oczy, które wcześniej przymglone lekko blaskiem zniczy już przyzwyczaiły się nieco do mroku, i zaczęła dokładniej przyglądać się zgromadzonym. Dziwne było to towarzystwo. Część w strojach „z epoki”, zapewne miłośnicy rekonstrukcji, część w bliżej nieokreślonych dziwacznych ni to szatach, ni to płaszczach, a zupełnie nowożytnie ubrany Jurek stał obok kobiety okutanej w zwierzęce futra.

Wbiła wzrok w maskę mężczyzny naprzeciwko. Karaboszka nadal falowała w blasku zniczy, jak żywa. Spojrzała ukradkiem na stojącą obok mężczyzny kobietę w ciemnej, szytej na wczesnośredniowieczną modłę sukni. Jej maska zdawała się zachowywać tak samo.

– Sława Nyji! – zakrzyknął żerca. – Panu końca, opiekunowi wszystkiego, co przeistacza się z żywego w martwe.

– Sława! – odpowiedzieli wszyscy.

Ku rosnącemu przerażeniu Zoi puste, bezzębne usta maski zakrywającej twarz kobiety w sukni, ułożyły się w kształt wypowiadanych przez nią zgłosek.

– Sława Bogom!

– Sława Bogom! – zakrzyknęli zgromadzeni, a usta ich masek poruszały się zgodnie z wypowiadanymi przez nich słowami.

– Sława żywym, którzy przyjdą dziś z nami ucztować!

– Sława!

Kobietę przeszedł zimny dreszcz, serce zaczęło walić jej jak młotem. Rozszerzonymi z narastającego przerażenia oczami spoglądała na upiorne, straszliwe oblicza tych dziwnych postaci. Oblicza równie martwe, co… żywe! To nie były karaboszki, to były… ich twarze!

– O mamo… – szepnęła.

Poczuła, jak paraliżujący strach chwyta ją za gardło lodowatymi paluchami. Nagle zabrakło jej powietrza. Zerwała w panice duszącą ją maskę i w tym samym momencie wszystkie przerażające twarze zwróciły się w jej kierunku. Na ich obliczach malowało się zaskoczenie i irytacja na dziewczynę, która zakłóciła ich święty obrzęd.

Zatoczyła się, czując, że ziemia usuwa się jej spod nóg. Wyciągnęła rękę, próbując desperacko chwycić się stojącego obok niej mężczyzny, ale jej dłoń przecięła tylko jego widmowe ramię i Zoja runęła jak długa na leśne poszycie.

– Ciepła – usłyszała nagle mrożący krew w żyłach szept.

– Krew z krwi.

– Kość z kości.

– Żywa.

– Ciepła.

Otaczało ją coraz więcej głosów. Szepty stały się coraz intensywniejsze.

– To nie jej miejsce.

– To nie jej czas.

– Skąd ona tutaj?

– Zostawcie! Ona jest moja!

Szepty. Skrzekliwe, charczące, przejmujące do szpiku kości, przerażające do głębin jestestwa. Otaczały ją z każdej strony. Narastały, by po chwili zmienić się w upiorną kakofonię.

Zoja skuliła się na ziemi, drżąca, zakryła rękami głowę i zacisnęła powieki. Głos uwiązł jej w gardle, przez co wydobywał się z niej tylko cichutki skowyt. Serce waliło jej jak młotem.

Nagle poczuła dotknięcie lodowatego palucha na swojej łydce. Zawyła rozdzierająco, wybuchając płaczem. Kolejny lodowaty paluch na kolanie, potem cała, zimna dłoń. Potem na ramieniu, na plecach, na pośladkach, na udach, na szyi, na głowie. W końcu lepkie, mroźne paluchy na twarzy.

Zoja wrzeszczała przeraźliwie, dygocząc jak w febrze, ale nie była w stanie rzucić się do ucieczki. Kuliła się na mchu, staczając się na skraj szaleństwa, czekając na kolejne lodowate dotknięcie. Robiło się jej coraz chłodniej. I chłodniej…

Nagle poczuła jakby coś szorstkiego i zimnego przyciskało się jej do pleców. Z przerażenia zrobiło się jej niedobrze. I zimno. Lodowato zimno. Paraliżujący strach odbierał władzę nad skostniałym ciałem. Nie była w stanie poruszyć nawet palcem. Nie była już w stanie wydobyć z siebie jakiegokolwiek dźwięku.

– Stój! – Dało się nagle słyszeć krzyk. – Dosyć! A kysz! Odsuń się od niej natychmiast!

Głos przebijał się do jej świadomości niczym promień słońca przez mrok, ale lodowaty uścisk się nasilił.

– Odejdź od niej, powiedziałem!

Po chwili uścisk zelżał w końcu, a mroźny, szorstki kształt zszedł z barków Zoi. Następnie poczuła na głowie ciepło czyjejś dłoni.

– Spokojnie – mruknął nad nią łagodny głos. – Nic ci nie będzie. Już po wszystkim. Zaraz wrócę.

Ciepła dłoń zniknęła.

– Nie zostawiaj mnie – pisnęła słabym głosem kobieta.

– Jestem tu. Nigdzie nie idę. Spokojnie – odpowiedział głos. – A ty? Co masz mi do powiedzenia? – rzucił do kogoś szorstko.

– Musiałem spróbować. – Usłyszała głos Jurka.

– Musiałeś… Prosiłem cię. Przysięgałeś. Pod Welesem przysięgałeś.

– Wiem – szepnął smutno.

Zoja odważyła się lekko odemknąć powieki. Postacie, o twarzach podobnych karaboszkom, ustawiły się w półokręgu i przyglądały w milczeniu dwóm rozmawiającym ze sobą mężczyznom. Jurek stał zrezygnowany, ze zwieszoną głową. Znany jej ze zdjęć na Facebooku Marek Lichocki wpatrywał się w niego ze smutkiem.

– W ten sposób nie wrócisz. Tyle razy ci to tłumaczyłem.

– Wrócę – odparł Jerzyk słabym głosem. – Muszę tylko…

– Nie przejmiesz władzy nad niczyim ciałem ani umysłem! – Marek przerwał mu gwałtownie. – Nie potrafisz tego! Nie jesteś stworem, tylko zabłąkaną tutaj duszą! Przyssałbyś się jak pasożyt i byłbyś tylko cieniem uczepionym życia, ku rozpaczy twojej i nieszczęśnika, do którego byś przylgnął. Zgotowałbyś tej biednej dziewczynie straszliwy los.

– Nie wierzę ci. Wiem, że jest sposób. Musi być. Gdybyś nie nadszedł, to by się udało.

– Nic by się nie udało. Zabiłbyś ją. Prędzej czy później byś ją zabił – powiedział Marek z naciskiem. – Nie wrócisz już. Zrozum. Jesteś już tam. Musisz się z tym pogodzić. Musisz odejść albo…

Zapadło długie milczenie.

– Nie mogę – odezwał się w końcu Jurek i zwiesił głowę. – Nie potrafię. Ona mnie wzywa. A kiedy już jestem, to muszę… To jest silniejsze ode mnie.

– Czyli to znowu ona. – Marek odetchnął głęboko i ukrył twarz w dłoniach. – Myślałem, że już ją przekonałem, żeby tego nie robiła.

Jurek tylko pokręcił głową. Wzrok miał nadal utkwiony w czubki swoich butów.

– Nie potrafię – szepnął.

Marek westchnął i spojrzał przeciągle na znicze. Trzy z nich już dogasały.

– To ona? – Bardziej stwierdził niż zapytał.

Po chwili przeniósł spojrzenie z powrotem na Jurka i sięgnął po coś, co miał schowane pod płaszczem. Błysnęła stal.

– Przepraszam – powiedział zduszonym głosem. – Inaczej się nie da. Próbowaliśmy, ale to jest kolejny raz. O ten jeden raz za dużo. Ostrzegałem cię, że następnym razem już nie będzie odwrotu. Tak będzie lepiej dla wszystkich.

Jurek spojrzał smutno na Marka, po czym na ostrze zatopione w swojej widmowej piersi niemalże po rękojeść i zaczął powoli znikać jak rozwiewający się na wietrze opar mgły.

– To ja przepraszam, przyjacielu. – Dało się jeszcze słyszeć głos Jerzyka, po czym widmo zniknęło.

Marek z rezygnacją opuścił dłoń, w której trzymał sztylet.

– A wy bądźcie dla nich dzisiaj łaskawi i wróćcie do Nawii po obiacie – powiedział zmęczonym głosem do obserwujących całą scenę, milczących widm. – Zaraz wszyscy tu będą, ale ja muszę zaopiekować się nią. – Skinął głową w stronę Zoi, która siedziała oszołomiona na mchu.

Po chwili wokół nich zaczęli pojawiać się ludzie. Ktoś pomógł zdezorientowanej kobiecie wstać, ktoś inny podał kubek miodu, wreszcie ktoś jeszcze złapał ją za rękę i pociągnął delikatnie za sobą. Szła posłusznie, półprzytomna i dopiero gdy wyszli na leśny dukt, zorientowała się, że to był Marek.

– Przepraszam – powiedział i delikatnie objął kobietę. – Przykro mi, że cię to spotkało. Myślałem, że to się już skończyło. Po ostatnim razie to się miało więcej nie powtórzyć. Chodź. Wracajmy już. Wystarczy ci wrażeń.

Marek zapalił latarkę w telefonie, po czym ruszyli leśnym duktem w stronę wsi.

– Co się tam stało? Kto to był? – odezwała się Zoja po chwili. Głos jej jeszcze drżał z przejęcia.

– Nieszczęsna dusza – odparł Marek ze smutkiem. – Bardzo nieszczęsna. Jurek… był moim dobrym kolegą.

– Zabiłeś go tym sztyletem?

– Nie. Odesłałem do Nawii. Na zawsze.

– Co to znaczy?

– To znaczy, że już nigdy nie będzie mógł spotkać się z żywymi podczas Dziadów. Nie spotka się z żoną, nie załatwi tych spraw, które chciał jeszcze tu załatwić. Źle mi z tym, że go tego pozbawiłem, ale on stał się zbyt niebezpieczny. – Marek znacząco popatrzył na Zoję. – Poza tym Jawia to nie miejsce dla błąkających się duchów przodków. Nie miałem wyjścia.

– A jak to się stało, że zmarł?

– Dziesięć lat temu jechał z żoną i dwójką dzieci na Dziady, tutaj, na chodlikowskie kurhany. Byli spóźnieni, a on na kacu. Jechał za szybko i na wjeździe do Chodlika wypadł z drogi i wjechał w drzewo. Zginął na miejscu on i dzieci. Beata, jego żona, miała tylko złamaną rękę. Od tego czasu, w każdą rocznicę Beata przyjeżdżała tutaj i stawiała znicze. Pod drzewem, gdzie doszło do wypadku i na kurhanach, gdzie mieli wtedy przyjechać na obrzęd. W końcu, za którymś razem, nieopatrznie ściągnęła go tutaj, a on utknął pomiędzy światem ludzi i duchów, próbując wrócić do Beaty i do świata żywych.

– To straszne – szepnęła.

– Wiem. – Marek pokiwał głową z ponurą miną.

– Dlaczego mnie zaatakował?

– W pewnym momencie ubzdurał sobie, że wróci, jeżeli wejdzie w ciało innej osoby. Cztery lata temu, na Dziady, próbował wejść w ciało jednego z uczestników obrzędu. Najedliśmy się wtedy strachu, bo nikt nie miał pojęcia, co się dzieje… To był straszny widok… – Marek urwał i wbił wzrok w pozostawiony wcześniej przez Zoję znicz, który właśnie mijali. Nagle płomień zgasł, jakby coś go zdmuchnęło. Marek ściągnął brwi. Na jego twarzy odmalowało się zaniepokojenie.

– I co było dalej? – spytała kobieta, wyrywając Marka z dziwnego zamyślenia.

– Potem… nabyłem… nazwijmy to, pewnych zdolności i podczas Dziadów trzy lata temu wreszcie go zobaczyłem. Pojawił się na obrzędzie i chciał opętać dziewczynę. Okazało się, że potrafił objawić się swoim ofiarom w taki sposób, żeby je móc zwodzić. Nie pozwoliłem mu na to. Kazałem mu wtedy przysiąc, że więcej tego nie zrobi. Później spotkałem się też z Beatą. Zorientowałem się, że to ona go tu ściągała, a stawiając znicze wskazywała mu drogę. Jego duch podążał za nią i za jej światłem. Wymogłem na niej obietnicę, że już nie będzie tu przyjeżdżać. Od tego czasu był spokój.

– A tamte duchy co zostały na kurhanach? Nic nie zrobią tym, co przyjechali na obrzęd?

– Są nieszkodliwe – odparł Marek, uśmiechając się lekko. – To duchy tego miejsca. Pogrzebani na tym cmentarzysku. Większość z tych, którzy przyjeżdżają na obrzęd w ogóle ich nie widzi, niektórzy dostrzegają jakieś cienie albo zamglone postacie. Regularnie wspólnie z nami obrzędują.

– Ale ciebie nie ma teraz z nimi. Co z obrzędem?

– Obrzęd poprowadzi Krzysiek. Poznasz go następnym razem.

– A dlaczego ten Jurek znowu się pojawił? Przecież ci obiecał… Przysięgał.

– Dzisiaj mija dziesięć lat od wypadku, a ludzie są przywiązani do okrągłych rocznic. Zapewne Beata nie wytrzymała, przyjechała tu i zostawiła te trzy znicze na kurhanach. Po jednym dla niego i dla dwójki ich dzieci. I znowu go tu ściągnęła. Dobrze, że przynajmniej te biedne dzieciaki się nie pojawiają.

– Był jeszcze jeden znicz przy drzewie, gdzie spotkałam Jurka – powiedziała Zoja. – Postawiłam przy nim swoją lampkę. Potem jak szliśmy, to rozstawiałam kolejne. Ten znicz co zgasł, gdy go mijaliśmy i ten, co tam świeci, to ja postawiłam.

Kobieta wskazała małe światełko kilkaset metrów przed nimi. Marek stanął nagle jak wryty.

– Jeszcze jeden znicz?

Spojrzał badawczo na Zoję, a potem w kierunku małego ognika wskazanego przez dziewczynę. Nagle światełko zgasło.

– Kurwa mać! Biegiem! – krzyknął w panice i pociągnął Zoję za rękę.

* * *

Kobieta siedziała na stołku, nieruchoma jak posąg, pod rozłożystym dębem i wpatrywała się w płonący znicz. Nagle płomień zgasł, jakby ktoś go zdmuchnął. Uśmiechnęła się smutno.

– W końcu mi go zabrałeś – powiedziała spokojnie, półgłosem. – Ale tak będzie lepiej. Tak będzie lepiej…

Wyciągnęła telefon. Zasięg to pojawiał się, to znikał. Napisała SMS-a:

Wiem, że tak było trzeba, a ja też już nie mam siły. Czas nigdy nie zaleczy tych ran. Nie obwiniaj się. On nie należał do tego świata, a ja już dawno powinnam była do nich dołączyć. Nie potrafię bez nich… Całuję.

Nacisnęła wysyłanie wiadomości. Prędzej czy później dojdzie do adresata. Schowała telefon do kieszeni, stanęła na stołku, przerzuciła linkę holowniczą przez gruby konar i zaplotła pętlę. Po chwili skoczyła.

* * *

Zoja i Marek dobiegli kilka minut za późno. Gdy odcinali Beatę, z kieszeni Marka wydobył się dźwięk przychodzącego SMS-a.

* * *

Rok później, gdy Marek prowadził obrzęd Dziadów na chodlikowskich kurhanach, Zoja zobaczyła za jego plecami cztery uśmiechnięte łagodnie postacie. Jurek uniósł rękę w geście pozdrowienia i skłonił się przepraszająco. Potem widma rozpłynęły się w powietrzu.

A może tylko jej się wydawało? Może Zoja po prostu chciała ich wtedy zobaczyć? Przecież miał już nie wrócić…

Koniec darmowego fragmentu