Powiernik - Franciszek Marek Piątkowski - ebook + audiobook

Powiernik ebook i audiobook

Franciszek Marek Piątkowski

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

„Młody mecenas był coraz bardziej zaintrygowany. Coś zaczęło się dziać, jeszcze dobrze nie wiedział co. Dotąd była tylko historia, zioła, czytanie znaków, szykowanie obrzędów, obcowanie z naturą.


Teraz pojawiła się tajemnica. I to jakaś zakazana tajemnica. Rokicki był zachwycony czymś, co Marek mu opowiedział, ale co to było? I dlaczego Rokicki dotychczas to przed nim ukrywał? Co ma się wydarzyć na Szczodre Gody?


Powiernik odpowie Wam na te wszystkie pytania, pod warunkiem, że uwierzycie i poczujecie ten tajemniczy boski świat.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 40 min

Lektor: Franciszek Marek Piątkowski

Oceny
4,4 (344 oceny)
210
83
33
16
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Innekarta_irmina

Nie oderwiesz się od lektury

Do kancelarii wziętego młodego adwokata, trafia starszy sympatyczny pan. Bez zdradzania szczegółów chce aby prawnik Marek Lichocki został jego uczniem. Zatrudnienie wydaje się absurdalne jednak staruszek płaci trzy tysiące za dzień i to z góry. Uczeń został wybrany jednak nie ze względu na zdolności prawnicze a przez to, że jest starowiercą i roztacza wokół siebie tajemniczą aurę. Od tego dnia życie wszystkich zmienia się diametralnie.... Historia jest bardzo lekka. Idealna do przeczytania w jeden wieczór. Wkraczamy do nowego fantastycznego uniwersum. Jest to kraina mitologii słowiańskiej. Bogowie jak Weles, Perun, Strzybóg, Kokosz, Simargł czy Swaróg współistnieją z południcami, mamunami, domownikami, strzygami, utopcami czy innymi demonami. Łącznikiem światów jest człowiek Marek, który nie do końca się w tym wszystkim odnajduje. Aczkolwiek to postać sympatyczna, dająca się polubić mimo swej nieporadności. Jego przygody nie są czymś nadzwyczajnym, nowym czy odkrywczym. Taka typowa, ...
10
Nina_Verte

Dobrze spędzony czas

Doskonała do snu, bajki dla dorosłych z fantazją . Jedynie ta „asiula” skąd autor wziął to zdrobnienie, okropne słowo.
10
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

słowiańskiej mitologii powinni uczyć w szkole a nie innych
10
SylwesterWawrzon

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
10
PelaPati

Dobrze spędzony czas

Naprawdę super pozycja. Wciągająca ksiażka, w której nie brakuje humoru. W ciekawy sposób przybliża słowiańskie wierzenia.
10

Popularność



Kolekcje



© Copyright by Franciszek M. Piątkowski, Lublin 2022

Wydanie II, poprawione.

Korekta i redakcja: Anna Dzięgielewska

Projekt okładki: Marta Żurawska

Skład i łamanie: Karolina Przesmycka-Szustak

Patronat główny: OliWolumin

Patroni medialni: Samowydawcy.pl, Gniazdo, Enjoy – Trip, Fun, Taste,

iSAP – Słowiańska Agencja Prasowa

Druk i oprawa:

Drukarnia Akapit sp. z o.o.

ul. Węglowa 3

20-481 Lublin

PROLOG

Hm, dziwne…

Bardzo dziwne…

Zaiste, drogie siostry. Ja też nic nie widzę – dodała trzecia.

Cóż zatem czynimy?

– Dawno taki cudak nam się nie trafił.

– Bardzo dawno.

– Ja już nawet nie pamiętam kiedy… Tniemy?

– Ale gdzie?

– Gdzie bądź?

– Jakże to: „gdzie bądź”?! Nie uchodzi…

– No to gdzie?

– No właśnie, gdzie?

– Nie wiem gdzie, ale jak tak można „gdzie bądź”, siostry?

– Ja też nie wiem.

– Ani ja – dodała druga, skrobiąc zasuszonym paluchem po siwej głowie.

– Znowu ględzicie, babki? – odezwał się śpiewny głos za ich plecami. – Co tak wydziwiacie przy tym maluchu?

Staruszki jednocześnie i zdecydowanie szybciej niż wskazywałby na to ich wiek, odwróciły się do przybyłej.

– A ty tu czego, smarkata? Strzybóg nami rządzić nie będzie – zaskrzeczała jedna ze staruch.

– I nie zamierza. Wystarczy, że Rod trzyma was na postronku.

– Nie pozwalaj sobie, niewiastko. – Druga z sióstr wyciągnęła w stronę dziewczyny kościsty paluch.

Ta prychnęła i wzruszyła ramionami.

– Tak czy owak, Strzybóg ma wobec chłopca jakieś plany, więc skoro wy się zastanawiacie, to dumajcie dalej, a ja sobie go obejrzę – oświadczyła głosem znamionującym zakończenie dyskusji, ominęła trzy zgrzybiałe kobieciny i podeszła do łóżeczka.

– Witaj, maleńki. – Uśmiechnęła się do śpiącego niemowlaka.

– W takim razie przekaż łaskawie swojemu lekkoduchowi, że nic nie widzimy.

Dziewczyna popatrzyła surowo na trzy zgarbione staruchy.

– Po pierwsze, nie lekkoduchowi. Nawet wy nie jesteście zwolnione z oddawania należnego szacunku Bogom. A po drugie, co znaczy: „nie widzimy”?

– Właśnie to. Nie widzimy. Zupełnie niczego nie widzimy.

– Wy? Rodzanice? Nie widzicie?

– Ano nie – skrzeknęły chórem.

– To co teraz?

– Może utniemy gdzie bądź? – odezwała się trzecia starucha, dotąd tylko obserwująca rozmowę sióstr z młodą kobietą.

– Świętowit ci rozum odebrał?! – wrzasnęła dziewczyna, aż starucha się skuliła.

– Nie wrzeszcz, stworze. Bycie ulubienicą Strzyboga nie zwalnia cię z szacunku dla nas – zaskrzeczała najbardziej wygadana z Rodzanic.

– Przepraszam bardzo, do licha ciężkiego, ale jakie: „gdzie bądź”? To jest wasz pomysł? Przeciąć kądziel gdzie bądź?

– Siostra trochę się zapędziła, ale to nie zmienia faktu, że nie wiemy, co robić – mruknęła starowina.

– Odłóżcie kądziel – wypaliła młódka.

– Jakże to: „odłóżcie”? – spytały chórem.

– Normalnie. Odłóżcie. Już tak drzewiej bywało.

– I co, może nam zaraz powiesz, że ma żyć wiecznie?

– Bogowie zdecydują.

– Młoda niewiasto. – Pierwsza siostra aż sapnęła z oburzenia. – Jesteśmy Rodzanice. To my decydujemy, jak tniemy kądziel życia i…

– I w istocie ze wszystkim biegniecie do Roda – przerwała bezceremonialnie wywód staruchy. – A Rod musi liczyć się ze zdaniem pozostałych. Odłóżcie kądziel, poczekajcie, a jak kiedyś ujrzycie jego przeznaczenie, to wtedy przetniecie, tam gdzie trzeba. A nie: „gdzie bądź” – prychnęła na koniec.

– A Strzybóg to właściwie czego od niego chce?

– Nie mam pojęcia, nie zwierzał mi się. Poza tym to jego sprawa – rzekła dziewczyna dobitnie. – Odłóżcie kądziel, nie musimy zawsze znać wszystkich zamysłów Bogów, prawda?

Staruszki spojrzały po sobie, pokiwały głowami i w milczeniu zwinęły kądziel w motek.

– Niech będzie. Może to i lepszy pomysł – rzuciła pierwsza starucha, zanim wszystkie rozpłynęły się w powietrzu.

Dziewczyna pokręciła głową z lekką dezaprobatą i ponownie odwróciła się w kierunku łóżeczka, gdzie niczego nieświadomy brzdąc cicho mruczał przez sen.

– Ech, maluchu… – westchnęła. – Strzybóg poleca mi ciebie chronić, nie wiem dlaczego, a nawet Rodzanice nie mają pojęcia, jaki będzie twój los…

Popatrzyła z czułością i zaciekawieniem na niemowlę.

– Co z ciebie za cudak, Mareczku?

ROZDZIAŁ 1

I tak to mniej więcej wygląda, proszę pana. – Marek spojrzał na trochę dziwnego, starszego mężczyznę, który dwadzieścia minut wcześniej pojawił się w jego kancelarii.

Przez ten czas wykładał swojemu gościowi konsekwencje rozwodu i różnice między rozwodem a separacją, mając przy tym nieodparte wrażenie, że gada do przysłowiowego obrazu, a jego monolog trafia w uprzejmą, aczkolwiek całkowitą próżnię. Od chwili gdy usiadł po drugiej stronie biurka, nieznajomy wyartykułował jedno pytanie i może ze trzy zdania oznajmujące, przez większość czasu wlepiając w Marka badawczy wzrok i łagodnie się uśmiechając.

„Zachciało się dziaduniowi rozwodzić na stare lata” – pomyślał Marek, gdy tamten, ze swoim uśmiechem Mony Lisy, zdawał się kontemplować zasłyszane właśnie informacje, względnie niebieskie migdały, o których myślał. Adwokat zdecydowanie obstawiał tę drugą opcję.

– Dziękuję panu, panie mecenasie. – Człowiek jakby ocknął się i rozpromienił. Nagle, z uśmiechającego się pod nosem przez dwadzieścia minut manekina, zamienił się w prawdziwy wulkan energii.

– Nie ma pan pojęcia, jak się cieszę, że pana poznałem. – Zerwał się z miejsca, wyciągając dłoń do adwokata. – Bardzo, bardzo się cieszę. Naprawdę…

– Bardzo mi miło, ale właściwie to ja jeszcze dla pana wiele nie zrobiłem. Na razie niech pan sobie w domu przemyśli, o czym rozmawialiśmy i jakby co, to zapraszam.

– Oczywiście, oczywiście, z całą pewnością, panie mecenasie. Ile się należy?

– Na razie sto.

– Tak tanio? – Starszy człowiek wyglądał na szczerze zdziwionego. – Nie, nie, panie mecenasie, tak nie może być!

– Spokojnie, jak pan zleci mi sprawę, to będziemy się liczyć.

– Oczywiście, tak, proszę, tak… Bardzo, bardzo mi było miło pana poznać, panie mecenasie… Przepraszam, ale właściwie z tego wszystkiego nawet się nie przedstawiłem. Nazywam się Walenda. Antoni Walenda.

– Miło mi, panie Antoni – odparł, lekko rozbawiony zachowaniem mężczyzny.

– Bardzo się cieszę, panie mecenasie. Tak. Tak. Dobrze, to ja już… To ja dziękuję. Tak. Do zobaczenia, panie mecenasie. Tak, do zobaczenia wkrótce, mam nadzieję. Na pewno do zobaczenia – trajkotał starszy pan, powoli wycofując się z kancelarii.

– Kłaniam się panu – pożegnał się Marek, uśmiechając pod nosem.

Nagle Walenda zatrzymał się w progu i spojrzał na adwokata przenikliwym wzrokiem.

– Panie mecenasie… Jest pan dobrym człowiekiem. – To rzekłszy, niemalże wybiegł z kancelarii, uśmiechając się zagadkowo.

– Sympatyczny, pokręcony dziadunio – mruknął, śmiejąc się w duchu. – No dobrze – rzucił do czterech ścian. – Coś by trzeba wypchnąć z tego cholernego biurka.

Wrócił do gabinetu, spojrzał niechętnie na stos dokumentów piętrzący się obok laptopa i opadł ciężko na fotel za biurkiem. W tym samym momencie rozległ się dzwonek domofonu.

– Aha, panu Antoniemu coś się przypomniało – westchnął.

Nacisnął otwieranie i wyszedł z gabinetu. Jednak starszy pan, który pojawił się w drzwiach kancelarii, nie był panem Antonim, choć na twarzy błąkał mu się identyczny jak u Walendy zagadkowy uśmiech.

„Chyba mamy dziś dzień wesołych staruszków” – przemknęła mu przez głowę idiotyczna myśl.

Tyle że ten dziadek naprawdę był „wesoły”, czy też raczej oryginalny. Długie, siwe i starannie zaczesane do tyłu włosy opadały mu na ramiona. Ubrany był w ciemną, nieco sfatygowaną marynarkę, pod którą nosił wzorzystą czarno-czerwoną kamizelkę, a pod nią czerwoną koszulę. Elegancko-demonicznego image’u dopełniały czarne spodnie w kant, czarne lakierki i takiegoż koloru laseczka z rzeźbioną główką.

„Ekscentryk mi się trafił” – pomyślał Marek.

– Dzień dobry – powitał oryginalnego gościa. – W czym mogę panu pomóc?

– Kłaniam się panu mecenasowi – odparł przybysz głębokim, łagodnym głosem. – Nazywam się Jan Rokicki. Czy poświęci mi pan odrobinę swojego cennego czasu?

– Oczywiście, zapraszam do gabinetu – odparł, wskazując gestem drzwi.

– Chciałem z panem mecenasem porozmawiać o pewnej bardzo delikatnej sprawie.

– Delikatne sprawy także rozwiązuję. – Adwokat uśmiechnął się i wszedł do gabinetu za nieznajomym.

„Już to widzę, kolejny dziadek rozwodnik” – pomyślał, gdy starszy pan zasiadał po drugiej stronie biurka. – Zatem w jakiej delikatnej sprawie mogę panu pomóc? – zapytał, sadowiąc się w fotelu.

– Pomóc… – Rokicki zawiesił głos. – Właściwie obaj możemy sobie pomóc, tak myślę. Powiem wprost. Mam dla pana pewną propozycję, panie mecenasie. Może wyda się panu trochę dziwna, ale myślę, że będzie ona dla pana interesująca.

– Zamieniam się w słuch.

– Chciałbym… źle brzmi: wynająć… Kupić pański czas… jeszcze gorzej… Może tak: chciałbym, aby poświęcił pan dwa dni w tygodniu dla pewnej sprawy, z którą do pana przychodzę. Oczywiście odpłatnie.

– Faktycznie, trochę zagadkowa propozycja – odparł. – A konkretnie, co to za sprawa?

– Więc… Proponuję panu, żeby został pan kimś w rodzaju mojego… ucznia.

– Ucznia? – Marek uniósł brwi.

– Może lepiej: adepta.

– Proszę wybaczyć, ale pańska propozycja rzeczywiście jest, delikatnie mówiąc, oryginalna. Poza tym ja chyba trochę za stary jestem na ucznia – stwierdził z uśmiechem.

– Panie mecenasie, zdaję sobie sprawę, że właśnie pomyślał pan, że siedzi przed panem zbzikowany staruszek…

– Nie, no wie pan… – żachnął się, choć dokładnie tak pomyślał.

– Ale proszę jedynie, aby pan w całości wysłuchał mojej propozycji – ciągnął ten niewzruszony.

– Słucham pana w takim razie.

– No więc proponuję panu, aby przez dwa dni w tygodniu, dogodne dla pana, zajmował się pan sprawami, które panu zlecę, obserwował, praktykował, uczył się rzeczy, które będę chciał panu przekazać. – Rokicki świdrował Marka stalowymi oczami. – Wiem, że pański czas jest cenny, jest pan wziętym prawnikiem, ma pan rodzinę, przyjaciół, na pewno dużo na głowie, dlatego proponuję panu za każdy taki dzień po trzy tysiące złotych. Żeby pan nie miał mnie za kompletnego wariata, tutaj mam dla pana dziesięć tysięcy złotych. Na dobry początek.

Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza grubo wypchaną kopertę, którą położył na biurku i przesunął w kierunku Marka. Adwokat spojrzał na swojego gościa osłupiały.

– To zapłata za poświęcenie mi pańskiego czasu dzisiaj – ciągnął niewzruszony Rokicki. – Za rozmowę, jak również za krótką wizytę w moim domu, gdzie będę mógł dokładnie wytłumaczyć panu moją propozycję.

– Pan wybaczy, ale jestem jednak trochę zaskoczony – wymamrotał powoli adwokat, zdecydowanie bardziej niż trochę zaskoczony. – Powiem szczerze, że czuję się jak w ukrytej kamerze. Rozumiem, że płaci mi pan po trzy tysiące, żebym się od pana uczył… A czego, jeśli wolno spytać? – Zdumienie powoli ustępowało rozbawieniu.

– Zdaję sobie sprawę, panie mecenasie, że to wszystko, co mówię, brzmi jak bełkot starego głupca. Proszę jednak o odrobinę zaufania. Pragnąłbym zaprosić pana do mojego domu, gdzie będę mógł wyjaśnić i pokazać panu, z czym do pana przychodzę. Ale może ten drobny przedmiot bardziej pana przekona.

Rokicki ponownie sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, po czym teatralnym gestem postawił przed kompletnie zaskoczonym Markiem misternie wyrzeźbiony w kości posążek Świętowita z Wolina.

– To także dla pana – rzekł z uśmiechem. – Taki suwenir.

„O w mordę, skąd ten dziadek wie…” – pomyślał osłupiały i nieco zaniepokojony Marek.

– Proszę się nie obawiać – rzucił szybko Rokicki, widząc uniesioną brew Marka. – Wiem o panu trochę, panie mecenasie. Myślę, jestem wręcz przekonany, że mogę panu zaufać i dlatego oferuję wiedzę, której nie zamierzam powierzać byle komu.

– Nie bardzo wiem, co mam o tym myśleć – wydusił niepewnie. – Przyznaję, że początkowo brałem pana za stukniętego staruszka, potem za bogatego, stukniętego staruszka, a teraz po głowie chodzą mi różne myśli, które w dużej mierze sprowadzają się do działania wszelkich możliwych służb.

– Ależ panie mecenasie, zdecydowanie się pan myli. – Starszy pan roześmiał się szczerze. – Ale cóż, takie mamy czasy, że wszędzie tylko ABW, CBS-ie czy inne CBA… Ech… – westchnął i machnął ręką. – Panie mecenasie, jak pan widzi, jestem już trochę stary – mówiąc to, uśmiechnął się smutno – i szukam kogoś, komu będę mógł przekazać pewną szczególną, cenną, piękną, a jednocześnie straszną wiedzę, jaką dysponuję. Ot, cała tajemnica.

– Wie pan, nie bardzo rozumiem, dlaczego akurat do mnie się pan z tym zwraca.

– Proszę mi wybaczyć to, co powiem, ale od pewnego czasu pana obserwuję. Oczywiście, proszę się nie obawiać, nie w sensie, nazwijmy to: operacyjnym. – Tu Rokicki zaśmiał się lekko. – Po prostu, śledzę pańską karierę, dokonania i osiągnięcia – dodał szybko, widząc jeszcze wyżej uniesioną brew i podejrzliwe spojrzenie adwokata. – Jest pan inteligentnym, młodym, ale już wziętym adwokatem, porządnym, a przede wszystkim dobrym człowiekiem. I wrażliwym. Jest jeszcze coś niezwykle ważnego. Coś, bez czego z pewnością nie mógłbym do pana przyjść. Jest pan poganinem.

Przybysz popatrzył na Marka badawczo. Zdziwienie, malujące się w owej chwili na twarzy mecenasa, winno trafić do Sèvres, jako wzór najgłębszego zaskoczenia.

– Przyszedł pan do mnie, bo jestem poganinem… – wykrztusił w końcu adwokat.

– Cóż, nie tylko dlatego, chociaż to bardzo istotne z mojego punktu widzenia – odparł mężczyzna. – Wszystko, o czym wspomniałem, złożyło się na to, że postanowiłem panu złożyć pewną szczególną propozycję. To, że jest pan rodzimowiercą, było przy tym niezwykle istotnym powodem. Bez tego z pewnością by mnie tu nie było. Gdyby nie był pan takim człowiekiem, jakim pan jest, z pewnością bym się do pana nie zwrócił.

– Rozumiem… – stwierdził Marek, choć nic nie rozumiał.

Nie pytał, skąd ten zadziwiający gość wie o jego pogańskim światopoglądzie i fascynacji religią słowiańską, bo wprawdzie nie afiszował się ze swoimi przekonaniami, ale też nigdy się z tym nie krył. Wystarczyło głębiej grzebnąć w Internecie. Ta rozmowa była chyba najbardziej dziwaczną w jego trzydziestoparoletnim życiu.

– Właściwie nie wiem, co powiedzieć… – dodał po chwili.

– Proszę powiedzieć, że zgadza się pan pojechać do mojego domu, gdzie wyjaśnię panu wszystko i pokażę, czym się zajmuję. Poświęci mi pan dwie godziny, zobaczy pan, co chcę panu pokazać i wtedy pan zdecyduje, czy zgadza się na moją propozycję, czy nie. Pieniądze i tak są dla pana.

Rokicki zastygł w pełnej oczekiwania pozie.

„No dobra, raz kozie śmierć” – pomyślał, wpatrując się w milczeniu w pogodne oblicze Rokickiego. „Przecie mnie dziadunio nie zaszlachtuje chyba. Już nie mówiąc, że płaci ciężką kasę. Najwyżej w progu powita mnie jego zaskoczona rodzina, zmartwiona zniknięciem stukniętego seniora rodu, której oddam wyniesione przez dziadunia pieniążki”.

– Dobrze, panie Janie – zdecydował w końcu. – Zgadzam się. Kiedy?

– Teraz – wypalił Rokicki.

– Teraz?

– Tak. – Starszy pan znowu poczęstował Marka swoim szczerym uśmiechem. – Mój samochód czeka na ulicy. – To rzekłszy, podniósł się z krzesła i skierował do wyjścia z gabinetu. Marek również wstał i podążył za nim.

– Pański samochód… – rzucił nieco bez sensu. – Przepraszam, ale musi mi pan dać przynajmniej pół godziny. Niestety, wie pan, okres wakacyjny się zaczyna, sekretarka na urlopie, wspólnik na urlopie, aplikantów już wypuściłem do domów i mnie, gady, samego w robocie zostawili – narzekał chyba bardziej po to, żeby gadaniem o tylnej części ciała Maryni zamaskować kompletne zaskoczenie, z którym próbował się zmierzyć. – Muszę wykonać jeszcze parę telefonów, skrobnąć szybkie pismo i pozamykać interes.

Rokicki, który zdążył już znaleźć się w holu, odwrócił się, lekko skłonił głowę i z tym samym łagodnym uśmiechem powiedział: – Oczywiście, panie mecenasie. Proszę zakończyć swoje sprawy i wtedy ruszymy. Mamy teraz piętnastą dwadzieścia. Czy możemy zatem umówić się o szesnastej?

– Dobrze, powinienem się wyrobić – odparł, odprowadzając gościa do drzwi.

– W takim razie o szesnastej będę czekał na pana na dole. Do zobaczenia wkrótce – powiedział starszy pan i wyszedł z kancelarii.

Adwokat jeszcze przez chwilę gapił się na drzwi, za którymi zniknął Rokicki.

– Cóż… – mruknął do siebie. – Ładne kwiatki…

Westchnął, po czym wrócił do gabinetu i zaczął porządkować biurko, wciąż lekko oszołomiony.

Wziął z blatu kopertę zostawioną przez Rokickiego i zajrzał do środka. Znajdował się w niej całkiem ładnie wyglądający plik dwusetek.

– Normalnie nie kumam. – Pokręcił głową i schował kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki, przewidując, że pod koniec przejażdżki zwróci pieniądze zaniepokojonej rodzinie stukniętego staruszka. Następnie usiadł w fotelu, wyciągnął komórkę i przytrzymał jedynkę.

– Cześć, małpiszonie. – W słuchawce rozległ się wesoły kobiecy głos.

Asia była jedną z nielicznych znanych mu osób, i chyba jedyną kobietą, która właściwie nie miewała złego humoru. Nawet w te dni, w które kobieta generalnie powinna mieć zły humor.

Mieszkali ze sobą już prawie dwa lata, znali się od trzech i, jak dotąd, nie było żadnych zgrzytów, żadnych kłótni, sprzeczek, nieporozumień nawet. Może dlatego, że była z branży i rozumiała, że robota adwokacka to nie zapuszczanie brzuszyska i przeliczanie kasy, tylko często ciężka harówa, czasem po godzinach.

Choć właściwie nie było czegoś takiego jak „po godzinach”, bo urok wolnego zawodu polega na tym, że „godziny” są zawsze. Dwadzieścia cztery godziny na dobę.

A może też dlatego, że Asia to dobra, ciepła, śliczna i kochająca kobieta, a Marek wpatrzony był w nią jak w obrazek? No i ten nieziemski seks! Bywał już w dłuższych i krótszych związkach, ale przy niej zaczynał się łapać na rozmyślaniu o dzieciach, domu z ogrodem na wsi i tym podobnych historiach.

Aśka nie podzielała jedynie zainteresowania Marka pogaństwem. Przymykała jednak dyskretnie oko na jego „oryginalne hobby”, będąc zarazem zatwardziałą agnostyczką. Zresztą większość przyjaciół Marka, najczęściej kompletnych ateuszy, traktowało to jako niegroźną manię i niespecjalnie zwracało uwagę na to całe jego pogaństwo.

– Bądź sobie nawet wyznawcą Latającego Potwora Spaghetti, bylebyś mi tego do łóżka nie ciągnął – powiedziała mu pewnego razu Aśka, co właściwie stanowiło kwintesencję jej podejścia do jego fascynacji.

Kiedyś Aśka dała się zaciągnąć na Kupałę. Jeszcze wtedy nie mieszkali ze sobą, więc stwierdziła, że pojedzie przypilnować, żeby nie przychodziły mu do głowy „jakieś orgie”, ale tak naprawdę pojechała trochę z ciekawości, a trochę żeby sprawdzić, czy nie spotyka się z sekciarzem.

Orgii nie było, sekciarstwem nie pachniało, klimat jak to określiła: „był sympatyczny”, zatem jej nastawienie przyjęło postać przychylnie pobłażliwej akceptacji. Poza tym chyba nie mogło być tak źle, skoro trzy miesiące po Kupale wprowadziła się do jego mieszkania, ogarniając kobiecą ręką ogólnie panujący tam kawalerski chaos. Niedawno przeprowadzili się do domu, który kupili na spółkę, oczywiście z wydatną pomocą ich rodziców.

– Cześć, gadzino – odpowiedział i uśmiechnął się pod nosem. – Co robisz?

– A… twoja żmija właśnie pełznie do domu po ciężkim dniu. Doszłam do wniosku, że starczy na dziś i w dupie to mam. Kiedy będziesz?

– No właśnie dzwonię, żeby ci powiedzieć, że wyskoczyło mi jeszcze jedno spotkanie za pół godziny. I chyba trochę mi się przedłuży. Czuję, że tak gdzieś ze dwie godzinki.

– Błee, pracoholik. To ja tu do domu pędzę, żeby ci niespodziankę zrobić, a tu proszę! Miałam wobec pana pewne plany, proszę pana.

– Jakież to plany, kotku?

– A chciałam założyć ten nowy komplecik od ciebie i doprowadzić cię do szaleństwa – odparła Aśka uwodzicielskim głosem.

– Zawsze mnie doprowadzasz do szaleństwa – rzucił. – Powinienem dotrzeć do domu przed dwudziestą.

– I będziesz zmordowany, bzykniesz mnie szybko albo nawet i nie, i pójdziesz spać.

Marek wyczuł autentyczną nutkę rozczarowania w głosie kobiety.

– Oj, Asiula, wynagrodzę ci to. O wszystkim opowiem ci w domu, bo mi się dziś jakieś cuda przydarzają. I obiecuję, że bzyknę cię więcej niż raz.

– Obiecanki cacanki. Ale dobrze, spadaj naprawiać świat, tylko pamiętaj, że stygnę w domu i jak późno wrócisz, to może już mi się nie będzie chciało. Paaa – rzuciła filuternie.

– Jak wystygniesz, to cię rozgrzeję. Paaa – odparł wesoło, rozłączył się i odłożył telefon na biurko.

– Chyba się z tobą ożenię, mała – mruknął po chwili w stronę leżącej na biurku komórki.

Aśka zaskakiwała go w wielu sprawach, zawsze pozytywnie, a jedną z nich było to, że w przeciwieństwie do narzeczonych jego kumpli nigdy nie poruszała tematu ślubu. Chciała, żeby sam dojrzał do odpowiednich decyzji. Ona tylko sprawiła, że kompletnie stracił dla niej głowę.

Uśmiechnął się do siebie i zaczął się szykować do wyjścia. Grzebnął w poczcie, napisał krótkie pismo i wrzucił jeszcze w Google nazwisko: „Jan Rokicki”, ale profil na Facebooku zdecydowanie nie pasował do dziwnego, starszego pana, a reszta wyników przedstawiała się równie beznadziejnie. W pewnym momencie jego wzrok padł na pozostawiony przez Rokickiego posążek Świętowita.

– Bogowie, co ja mam z nim począć? – westchnął ni to do siebie, ni to do posążka.

Równo o szesnastej zamknął interes i zszedł na dół. Wychodząc z kamienicy, doznał dwóch kolejnych zaskoczeń. Przy chodniku zaparkowana była przepiękna, lśniąca czarna warszawa, z której właśnie wysiadał Rokicki, aby wyjść mecenasowi naprzeciw. A przy warszawie, uśmiechając się przepraszająco, stał pan Antoni Walenda.

– Uhm… Rozumiem, że mam do czynienia ze spiskiem obu panów – stwierdził pogodnie.

– Panie mecenasie, przepraszam za to wszystko… – zaczął Walenda.

– Antosiu – przerwał mu Rokicki. – Pozwól, że ja wytłumaczę, ale najpierw zaprosimy pana mecenasa do samochodu.

Adwokat mało nie padł z zachwytu. Zawsze miał słabość do starych wozów. Ten był egzemplarzem pięknie odrestaurowanym i utrzymanym.

– Panie mecenasie – zaczął Rokicki, kiedy ruszyli spod kancelarii. – Antoni jest moim wieloletnim pracownikiem, kompanem, ostatnio także kierowcą, ale przede wszystkim moim wielkim przyjacielem. Sprawa, z którą do pana przyszedł, jest oczywiście całkowicie fikcyjna. Miał to być swego rodzaju ostatni test, za co bardzo chciałem pana przeprosić, ponieważ to był mój pomysł – kontynuował.

– Test? Jaki test, panie Janie?

– Wie pan… Antoni ma, jakby to powiedzieć, pewien szczególny dar. Powiedzmy, że bardzo dobrze zna się na ludziach i potrafi poznać charakter człowieka po krótkiej rozmowie. Trudno mi to w tej chwili wyjaśnić. Mam nadzieję, ba!, jestem pewien, że wkrótce będę mógł lepiej to panu wytłumaczyć, ale proszę mi wierzyć, że ten nasz mały figiel był niezbędny i proszę nam go wybaczyć.

– Ależ panie Janie, właściwie to nic się nie stało. Wprawdzie trochę to wszystko jest dla mnie niezrozumiałe, ale cóż… nasz klient, nasz pan!

– Panie mecenasie, skoro zgodził się pan pojechać z nami, to bardzo proszę nam zaufać. Trochę cierpliwości i będę w stanie wyjaśnić panu istotę sprawy.

– Dobrze, panie Janie. Niech pan lepiej powie, jak pan zdobył tę warszawę? Naprawdę coś pięknego…

***

Po około czterdziestu pięciu minutach warszawa, z dwoma dziwnymi starszymi panami i jednym zdziwionym młodym adwokatem, dotarła do jednej z wiosek za Nałęczowem, a następnie zjechała z asfaltowej szosy w dukt, który za czasów swojej świetności wyłożony był kocimi łbami. Teraz była to właściwie wiejska dróżka, wielokrotnie łatana żużlem i kamieniami, prowadząca do gospodarstwa położonego w pewnym oddaleniu od pozostałych zabudowań i głównej trasy na Lublin.

Domostwo Rokickiego przedstawiało iście sielski obrazek. Zabudowania położone były w malowniczym miejscu w dolinie rzeczki Bystrej, u stóp stromego wzniesienia.

Gdy samochód zajechał na podwórze, oczom Marka ukazała się dość spora, a przy tym urokliwa chałupa z gankiem, najwyraźniej jeszcze dziewiętnastowieczna, tonąca w zieleni. Jeden bok domu prawie w całości przykrywało pnącze dzikiego wina, pod oknami rosły malwy i róże, za domem zaś widać było stary, nieco zdziczały sad. Istne roślinne bezhołowie.

Przed domem na środku obejścia rosła potężna lipa, pod którą stał ciężki, dębowy stół, a przy nim ławy. Po obu stronach obejścia umiejscowione były zabudowania gospodarskie. Po lewej stronie, patrząc w kierunku domu, stała obora, w której najwyraźniej już dawno nie trzymano zwierząt, po prawej zaś świeżo wyremontowana stodoła. Wszystko sprawiało wrażenie dopracowanej do ostatniego szczegółu harmonijnej i bardzo przytulnej całości. Generalnie – mały raj na ziemi.

– Pięknie, prawie jak w Panu Tadeuszu – stwierdził zachwycony Marek, wysiadając z auta.

– „Prawie” robi wielką różnicę – odparł Rokicki, puszczając oko do adwokata. – Trochę to za małe jak na szlachecki zaścianek, raczej powiedziałbym, że to czworaki, ale cieszę się, że się panu podoba – dodał skromnie. – Zapraszam do środka albo może siądźmy tu, pod lipą. – Rokicki wskazał adwokatowi ławę stojącą pod wielkim drzewem.

– Czego pan mecenas sobie życzy? Kawę, herbatę, coś mocniejszego? Mam świetną nalewkę na żurawinie.

– Właściwie powiem panu, panie Janie, że najpierw chciałbym zaspokoić swoją ciekawość – rzekł Marek z uśmiechem. – Cóż takiego chciał mi pan pokazać?

– Ależ to zrozumiałe! – Rokicki roześmiał się szczerze. – Czas to pieniądz. Lubię ludzi konkretnych. Antoś! – krzyknął do Walendy, który od chwili, gdy wysiedli z samochodu, intensywnie grzebał pod maską. – Skocz, proszę, po Halinkę do Lisowej i przekaż jej, że mamy gościa!

– A teraz proszę za mną – zwrócił się do Marka. – Pozwoli pan mecenas, że poprowadzę.

Rokicki zaprowadził Marka na tyły domu, gdzie rozciągał się dość stary i sporych rozmiarów sad. Za nim wznosiła się wysoka, bardzo stroma skarpa opleciona krzakami jeżyn i wszelką inną roślinnością, którą Marek nie do końca potrafił rozpoznać. Wyżej, na szczycie skarpy, zaczynał się las.

Rokicki przystanął u stóp wzniesienia i odgarnąwszy opadający gęstymi kaskadami bluszcz, wskazał Markowi ukrytą w gąszczu obłożoną cegłami wnękę, wysoką i szeroką na tyle, aby zmieścił się w niej dorosły człowiek. Na jej końcu były metalowe drzwi. Starszy pan wszedł do środka, zbliżył się do drzwi i zaczął otwierać masywną kłódkę.

– Panie mecenasie, ja wiem, że to wygląda na szaleństwo, ale naprawdę proszę mi zaufać – zapewnił, spoglądając przez ramię na Marka stojącego z niepewną miną przed wnęką. – Właściwie to, jak pan za chwilę zobaczy, całe moje życie oprze się na zaufaniu do pana. Wiem jednak, że mnie pan nie zawiedzie. – to mówiąc, starszy pan zdjął masywną kłódkę, pchnął z niemałym wysiłkiem metalowe drzwi, zapalił światło i wszedł do środka.

– Zapraszam pana do mojego królestwa – rzekł uroczyście. – Choć właściwie to nie całkiem mojego… – dodał tajemniczo, odwracając się w stronę mecenasa.

Marek przekroczył próg i zamarł.

– Ożeż! To jest… – Popatrzył na Rokickiego zdumiony.

– Tak, panie mecenasie, to jest właśnie ta moja tajemnica. A właściwie to dopiero wstęp do tajemnicy. – Rokicki uśmiechnął się zagadkowo. – Powiem na początek, że to, co pan widzi, to jedyne prawdziwe wizerunki. Z całą pewnością czytał pan o nich w Powieści minionych lat.

– Co to znaczy: „prawdziwe”? – zdziwił się adwokat. – To są posągi opisywane w Powieści minionych lat? Przecież one są za małe. Poza tym, panie Janie, chyba pan nie chce mi powiedzieć, że te posągi mają ponad tysiąc lat?

Ponownie spojrzał na ukryte w pagórku wnętrze prawdziwej słowiańskiej kąciny. Ściany zbudowane były z grubych bali, podobnie jak sufit, który wsparty był na dwóch grubych dębowych słupach. Stały tam rzeźbione w drewnie posągi Bogów, około półtorametrowej wysokości, ustawione na wysokich na pół metra kamiennych postumentach. Strzybóg, Chors, Dadźbóg, Siemargł i Perun z głową srebrną i wąsem złotym, jak pisał kronikarz o tych, które Włodzimierz Wielki ustawił w Kijowie.

Było tam jeszcze kilka innych posągów – wszystkie zwrócone półkolem w kierunku wejścia do świątyni. Pośrodku stał kamienny posąg, przypominający zbruczańskiego Światowida.

– Faktycznie, to nie są te same posągi, co te sprzed kijowskiego grodu, ale są takie same jak one, tylko w innej skali i, prawdę powiedziawszy, rzeczywiście mają ponad tysiąc lat, panie Marku. – Rokicki po raz pierwszy przestał Markowi mecenasować i uśmiechnął się promiennie.

Marek zbliżył się powoli do tajemniczych figur i zaczął się im bacznie przyglądać. Wyglądały na bardzo stare, ale jednocześnie znakomicie zachowane. Oblicza stojących przed nim Bogów były przy tym świetnie przedstawione. Zbyt świetnie.

Adwokat z pewnością nie był znawcą rzeźby średniowiecznej, ale sposób w jaki posągi zostały wykonane, przywoływał bardziej na myśl dzieła Wita Stwosza, które powstały kilkaset lat później, niż prymitywne kukiełki wykonywane przez, najczęściej anonimowych wczesnośredniowiecznych twórców. Zbliżył się, aby jeszcze dokładniej przyjrzeć się figurom i na tyle blisko, by wyczuć delikatny zapach pszczelego wosku.

– Niesamowite – szepnął. – Panie Janie, chyba sam pan wie, jak trudno w to uwierzyć – dodał, po czym odwrócił się do przypatrującego mu się z zagadkową miną starszego pana.

– Myślę, że będę w stanie pana przekonać. – Rokicki uśmiechnął się łagodnie. – Te drewniane posągi, które ma pan przed sobą, są, nazwijmy to, „oryginalnymi kopiami”. – Wykonał rękami ruch, mający oznaczać cudzysłów. – Dokładnie takie posągi, oczywiście większe, ustawił przed kijowskim grodem kniaź Włodzimierz. Całkowicie oryginalny za to jest ten kamienny w środku, a stał on kiedyś na naszych ziemiach, na Lubelszczyźnie. Dokładnie w Chodliku. Wszystkie posągi przechowujemy już ponad tysiąc lat.

– „Przechowujemy”, mówi pan… To znaczy kto? – Marek podszedł z kolei do kamiennego słupa, bacznie mu się przyglądając.

– O tym także panu opowiem – obiecał Rokicki.

– Mówi pan, że to jest oryginalny posąg… – rzekł, nie odrywając od niego wzroku. – Panie Janie, ten posąg trzyma róg… – ni to stwierdził, ni zapytał.

– Zgadza się. I jak pan widzi, jest napełniony. – Rokicki uśmiechnął się.

Adwokat wciąż stał jak zaczarowany, wlepiając wzrok w kamienny słup przypominający Światowida i zdawał się nie słyszeć starszego pana. Znów odwrócił się w kierunku stojących w półkolu rzeźb.

– Zaraz, czy to nie Weles? – Adwokat podszedł do jednej z figur stojącej na skraju półkola.

Posąg ewidentnie przedstawiał słowiańskiego władcę krainy umarłych, Nawii, boga magii i przysiąg. Dowodziły tego potężne bycze rogi, zdobiące głowę bóstwa.

– Panie Janie, Powieść minionych lat nic nie mówi o posągu Welesa… – rzucił zamyślony. – A te figury… Coś mi się tu nie zgadza. I jeszcze ten tysiąc lat… Szczerze mówiąc, teraz to naprawdę czuję się jak w ukrytej kamerze. – Uśmiechnął się niepewnie, kompletnie zbity z tropu, oderwał wzrok od rzeźbionych postaci i skierował zdumione spojrzenie na wciąż uśmiechniętego Rokickiego. To wszystko było tak niewiarygodne, że aż… musiało być prawdziwe.

– Wiem, panie Marku. Wiem, że trudno panu uwierzyć, wiem nawet, co się panu nie zgadza w tych posągach. Wyjaśnię to panu i opowiem o wszystkim, ale to długa opowieść, którą, jeżeli tylko mi pan pozwoli, będę kontynuował przy stole.

Po tych słowach, zapraszającym gestem wskazał wyjście. Marek nadal tkwił jak słup soli przed wizerunkami pradawnych Bogów. Jego twarz wyrażała równocześnie i zachwyt, i niedowierzanie, i kompletne zagubienie.

– Przyznam, że zupełnie nie rozumiem…

– Spokojnie – przerwał mu z uprzejmym uśmiechem Rokicki. – Za chwilę siądziemy sobie przy stole pod lipą, Halinka przyniesie panu placek ze śliwkami, świetną maślankę albo jeszcze lepszy kompot truskawkowy i postaram się wyjaśnić wszystko to, co pan tutaj widzi i pewnie jeszcze zobaczy. Wyjaśnię panu też to, kim jestem. Ale skoro już mówimy o Powieści minionych lat – mężczyzna powoli zaczął kierować się do wyjścia – to sam pan wie, że powstała ona ponad dwieście lat po przyjęciu chrztu przez Włodzimierza i niech pan mi wierzy, delikatnie rozmija się z prawdą.

Rokicki nagle spoważniał, zaczerpnął powietrza, odwrócił się w kierunku Marka i spojrzał mu głęboko w oczy.

– Przecież pan wierzy w naszych Bogów, wie pan, że oni są tutaj obecni, na naszej ziemi, mimo tysiąca lat panowania Galilejczyka. Myśli pan, że pozwoliliby na zniszczenie jednych z niewielu, a do tego najpotężniejszych artefaktów, które dają nam szansę na wejrzenie do ich świata?

– Naszych Bogów? Ich świata? – Zdziwienie Marka równe było sumie wszystkich dotychczasowych zdziwień w jego życiu.

– Chyba nie myśli pan, że mam tak oryginalne hobby. – Rokicki się zaśmiał.

– Jestem, jakbyście to wy, młodzi wyznawcy Starych Bogów, określili: rodzimowiercą. Mnie jednak bardziej podoba się określenie „starowierca”. Ale cóż, czasy się zmieniają… Jestem również żercą, ale przede wszystkim jestem sześćdziesiątym siódmym z kolei Powiernikiem. Ten tytuł z pewnością nic panu nie mówi, ale za chwilę będę mógł panu o tym opowiedzieć. Powiem tylko, że wprawdzie wyznajemy tę samą wiarę, ale ja kontynuuję starą, pradawną tradycję w takiej formie, w jakiej istniała ona ponad tysiąc lat temu.

Koniec darmowego fragmentu