Warto poczekać - Liliana Fabisińska, Maria Fabisińska - ebook + audiobook

Warto poczekać ebook i audiobook

Liliana Fabisińska, Maria Fabisińska

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dorota nie potrafi cieszyć się przyjęciem urodzinowym. Świeczek na torcie jest stanowczo za dużo, kilka tygodni wcześniej straciła pracę i nie ma widoków na nową, synowa traktuje ją z dystansem i wyraźnie próbuje coś ukryć, a ukochany mąż zachowuje się tak, jakby nie musiał troszczyć się o swoje zdrowie. Jednak najgorzej postępuje syn Doroty. Na szczęście są Jagoda i Hanka – przyjaciółki Doroty, na które może ona liczyć zawsze i wszędzie. Jest też cieplarnia w najdalszym kącie ogrodu, zaniedbane i zapomniane. To właśnie tam los szykuje dla Doroty wspaniałą niespodziankę. Warto na nią poczekać…

Długo czekałam na taką książkę – napisaną dla pań w moim wieku. Na Warto poczekać warto było czekać. Pochłonęłam historię Doroty i jej synowej po prostu w jedną noc. Prawdziwa książka dla SILVERÓW. Polecam. Lonia Śpiewak, silverka i czytelniczka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 279

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 10 min

Lektor: Liliana Fabisinska, Maria Fabisinska

Oceny
4,6 (45 ocen)
30
13
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ladetre

Całkiem niezła

Czemu audiobook kończy się na rozdziale 10? Czyli mniej więcej w połowie książki?
00
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
1970Joanna

Nie oderwiesz się od lektury

jak każda książka tej autorki wspaniała
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

książka świetna , a historia bardzo smutna...
00

Popularność




Serdeczne podziękowania od Wydawcy za konsultacje i wsparcie dla:

Longiny Śpiewak, Barbary Laskowskiej, Alicji Kędzi, Roberta Krynickiego, Piotra Krynickiego, Wojciecha Męczyńskiego, Macieja Szymanowicza, Joanny, Ani, Klaudii, Agaty, Marty, Magdy i wszystkich innych, który wierzą w ideę Silvera!

Tekst: Liliana Fabisińska

Wsparcie fabularne i konsultacja: Maria Fabisińska

Redakcja: Iwona Krynicka

Korekta: Danuta Kownacka

Projekt okładki i stron tytułowych: Agnieszka Matz

Projekt graficzny i skład: Agnieszka Władyka

Ilustracje: rawpixel.com

ISBN: 978-83-955129-9-5

Edycja © Silver oficyna wydawnicza, 2020

Tekst © Liliana Fabisińska, 2019

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden fragment tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody Wydawcy.

Wszelkie podobieństwo do osób i miejsc występujących w książce jest przypadkowe.

Wydanie I

Warszawa 2020

FRAGMENT

Rozdział 1 Granatowe szpilki

– Zredukowali mnie! Zredukowali! Jak tłuszcz w jogurcie dietetycznym! Jak niepotrzebną zmarszczkę na czole! – mruczała pod nosem Dorota, idąc coraz szybszym krokiem. Nie zauważyła nawet, że już minęła swoją poczciwą, zieloną toyotkę zaparkowaną tuż za rogiem. Maszerowała, szybciej i szybciej, a obcasy jej nowych, koszmarnie drogich (i koszmarnie niewygodnych!), granatowych szpilek wykrzywiały się, wpadając w szczeliny w chodniku. – I po co ja kupowałam te buty? Po co się w nich męczyłam od rana? – jęknęła, zatrzymując się nagle na środku ulicy.

Oczywiście znała odpowiedź. Kupiła te piękne i absolutnie niepraktyczne szpilki, bo się w nich zakochała. Od tak dawna nie nosiła szpilek. Ale tegoroczne zakończenie roku akademickiego miało być wyjątkowo uroczyste. Zaproszono nawet dziennikarzy z lokalnej telewizji i kilku gazet. Dziesiąta rocznica powstania uczelni, powołanie nowego wydziału, pierwszy obroniony doktorat… To była doskonała okazja do świętowania.

Słyszała, jak wszystkie pracownice, od Basi z portierni, przez asystentki i sekretarki, aż do samej rektorki Zawadzkiej, umawiają się do fryzjerów i kosmetyczek albo dyskutują, w co powinny się ubrać. Mówiło się o tym w windach, na korytarzach, w bufecie. Poczuła, że też ma ochotę kupić sobie coś wyjątkowego. Sukienkę…? Miała ich całą szafę. Garsonkę…? Nie, na garsonkę w ostatnim tygodniu czerwca było stanowczo za ciepło. Może więc buty…?

Od lat nie chodziła w szpilkach. W jej garderobie, w najdalszym kącie, stały dwie czy trzy pary wysokich obcasów, niemodnych i niemal nieużywanych. Czy naprawdę potrzebowała kolejnej?

Zdecydowanie nie.

Oczywiście, że tak.

Zakochała się w tych butach od pierwszego wejrzenia. Zobaczyła je na wystawie, wracając z przyjaciółkami z koncertu. Sklep był o tej porze dawno zamknięty.

– Muszę je mieć – jęknęła, stojąc z nosem przy szybie, jak dziewczynka zachwycona lalką.

Następnego dnia przyjechała na ulicę Ruską zaraz po pracy. Szpilki były droższe, niż się spodziewała, ale leżały idealnie.

„To nie byłoby rozsądne…” – pomyślała, odstawiając je na ladę. Chciała powiedzieć, że nie, jednak dziękuje bardzo, ale nie tym razem.

Nie potrzebowała tych butów, a jej kręgosłup i stopy na pewno nie byłyby zachwycone takim obcasem. Czasy, kiedy biegała codziennie na ośmio- albo i dziesięciocentrymetrowych szpilkach, minęły wieki temu. Praca w bibliotece wymagała wygodnych mokasynów, balerinek, w ostateczności stabilnych butów na platformie. Co jej w ogóle strzeliło do głowy z mierzeniem tych szpilek?

„Jesteś tego warta” – usłyszała w głowie głos Jagody, jednej ze swoich dwóch najlepszych przyjaciółek. Tak, Jagoda nigdy się nie bała czerpać z życia pełnymi garściami…

Minutę później wyszła ze sklepu z elegancką papierową torbą, w której przy każdym ruchu przesuwało się lśniące pudełko, kryjące dwa granatowe cuda na siedmiocentymetrowym obcasie. Czuła się jak bohaterka filmu Pretty Woman. Jakby w jej życiu coś się miało zmienić na lepsze. Jakby ona tego jednego dnia miała być lepszą wersją samej siebie. I to już, zaraz, natychmiast.

***

A teraz stała na środku ulicy, kilkaset metrów od sklepu, gdzie dwa tygodnie temu kupiła swoje magiczne szpilki. Ból stóp stawał się nie do zniesienia, a ona ciągle od nowa odtwarzała w głowie te same sceny.

Uroczystość w auli głównej. Gaudeamus igitur wyśpiewane przez kilkudziesięciu chórzystów tak pięknie i głośno jak nigdy przedtem. Dorota siedziała w jednym z ostatnich rzędów, z szóstką innych bibliotekarzy, i czuła się dumna, że jest częścią tej uczelni.

Kiedy po dwudziestu trzech latach pracy w bibliotece politechniki zdecydowała się nieoczekiwanie zmienić pracę, wszyscy ją ostrzegali. Prywatna uczelnia wydawała się czymś niepewnym, co może zniknąć po roku albo dwóch.

Nie zniknęła. Przeciwnie, rozrastała się, rozwijała, a wraz z nią uczelniana biblioteka, która w ciągu dosłownie kilku miesięcy od uruchomienia przeniosła się z dusznego pawilonu do nowego, klimatyzowanego skrzydła i zajęła niemal całe pierwsze piętro.

Dorota pogratulowała sobie w duchu, że nie wytuszowała rzęs. Gdyby to zrobiła, wyglądałaby teraz jak miś panda z wielkimi, czarnymi kółkami wokół oczu.

Pierwszy raz dziś rozpłakała się w auli w czasie przemówienia rektorki Zawadzkiej, która była wspaniałą mówczynią, zawsze potrafiła rozbawić i wzruszyć swoich słuchaczy. Po raz drugi łzy popłynęły jej już na przyjęciu w Sali Senatu. Prorektor Muszyński podszedł nagle, położył jej dłoń na ramieniu i powiedział:

– Bardzo pani dziękuję za te dziesięć lat. Wiem, ile serca pani włożyła w rozwój naszej biblioteki, w budowanie księgozbioru i organizację wystaw. Proszę nie sądzić, że tego nie doceniamy.

Dorota wzruszyła się, myśląc, że to spontaniczny wyraz uznania, z jakim nieczęsto spotykają się bibliotekarze.

Dopiero półtorej godziny później, kiedy przyjechali na plac Solny na jubileuszowy obiad, w wąskim gronie osób, które pracowały na uczelni niemal od samego początku, zaczęła podejrzewać, że w słowach prorektora Muszyńskiego było coś więcej. Coś, czego nigdy nie chciałaby usłyszeć.

– Pani Doroto, szalenie mi przykro – powiedział dziekan Tokarski, całując ją szarmancko w rękę i szybko odchodząc na drugi koniec sali.

– Byłaś już w kadrach? – zapytała Iwona z działu praktyk studenckich, pochylając się do niej przez stół z zafrasowaną miną.

Dorota pokręciła głową, kompletnie nie rozumiejąc, o czym mowa. Grillowane szparagi i groszek cukrowy, które przed chwilą były chrupiące i aromatyczne, nagle straciły cały smak. W gardle Doroty pojawiła się ołowiana kula. Powiodła wzrokiem po twarzach kolegów. Tych, z którymi pracowała na co dzień, oraz tych, znanych jej tylko z widzenia. Odwracali oczy, udawali zajętych krojeniem na części plasterka pomidora albo uśmiechali się do niej z jakimś dziwnym smutkiem na twarzach.

Pochyliła się nad półmiskami w stronę Iwony.

– O czym ty mówisz? Dlaczego miałabym iść do kadr? – zapytała najspokojniejszym tonem, na jaki było ją stać.

Blondynka z działu prawnego, której imienia nigdy nie zdołała zapamiętać, zastygła z długim szparagiem nabitym na widelec i wycelowanym prosto w Dorotę.

Iwona speszyła się bardzo wyraźnie, sięgnęła po serwetkę, w skupieniu wytarła nią usta.

– O co chodzi?! – Dorota nie odpuszczała.

– Boże, przepraszam – jęknęła w końcu Iwona, wyraźnie wzburzona. – Nie miałam pojęcia, że jeszcze o niczym nie wiesz…

Nikt nie potrafił jej wytłumaczyć, jak to się stało, że tylu jej kolegów dowiedziało się o wypowiedzeniu, które dostanie, szybciej niż ona sama.

– Znajdziemy osobę, od której wyciekła ta informacja i wyciągniemy wnioski – obiecała jej kadrowa, która też była na tym obiedzie. I która wyszła z Dorotą na dwór, żeby spokojnie wyjaśnić sytuację. Od razu, między przystawką a zupą. Jakby Dorocie zależało na wyciąganiu wniosków wobec uczelnianego roznosiciela plotek! – W nowym roku akademickim zwolnimy trzydzieści dwie osoby – wyjaśniła kadrowa. – Jesteśmy prywatną firmą, musimy dbać o rentowność, sama rozumiesz. Przeprowadziliśmy dogłębne analizy i postanowiliśmy zredukować stanowiska niemal we wszystkich działach.

Opowiadała coś jeszcze: o komputeryzacji biblioteki, popularności e-booków, coraz mniejszej liczbie studentów przychodzących do czytelni.

Dorota kiwała głową, choć tak naprawdę kompletnie do niej nie docierał sens tych słów. Wiedziała tylko jedno: straciła pracę. W dniu, który miał być wielkim świętem, najpierw wysłuchała gratulacji, a potem dostała kopa w tyłek.

Bardzo bolesnego kopa.

– Przyjdź do mnie w przyszłym tygodniu, już na spokojnie. Wszystko podpiszemy, może będę mogła ci podpowiedzieć, co powinnaś zrobić. No i oczywiście jesteś zatrudniona jeszcze przez trzy miesiące. Chociaż biblioteka będzie miała od połowy lipca przerwę wakacyjną, więc jeśliby ci to odpowiadało, możemy pomyśleć o zwolnieniu cię ze świadczenia pracy. Jestem pewna, że poradzą sobie bez ciebie z inwentaryzacją księgozbioru, zamówieniami i porządkami. – Kadrowa miała słowotok, a Dorota przez cały czas miarowo kiwała głową, nie mając tak naprawdę pojęcia, o czym mowa.

– Mogłabyś przynieść moją torebkę? – poprosiła, wykorzystując krótką chwilę ciszy, kiedy kadrowa musiała złapać oddech i przełknąć ślinę. – Nie chciałabym już wchodzić na salę.

Zdenerwowana mocno brunetka zniknęła i nie wracała przez kilka minut. Dorota oparła się o ścianę, w wąskiej plamie cienia, i spojrzała z wyrzutem na swoje buty. Nagle wydały jej się odrażające. Naprawdę nie miała na co wydawać pieniędzy?!

– Pani Doroto, będzie jeszcze czas na oficjalne pożegnania, ale już teraz chciałabym bardzo podziękować, w imieniu całego grona wykładowców. Była pani duszą tej biblioteki, bez pani to naprawdę nie będzie to samo miejsce. – Rektorka, wyraźnie speszona, wręczyła jej ogromny bukiet pięknych pąsowych róż. Ten sam, który profesor Gazda dostała od swojego doktoranta po przemówieniu w auli.

„Bukiet z recyklingu”. – Dorota aż się wzdrygnęła w duchu.

– Dziękuję bardzo – powiedziała najmilej, jak potrafiła. A potem wyrwała kadrowej, która akurat się pojawiła, torebkę z ręki i odwróciła się na pięcie.

Chciała odejść szybko i z gracją mimo zaciekawionych spojrzeń kilkunastu osób, stłoczonych na progu. Niestety granatowe szpilki nie zakochały się w niej z wzajemnością. Prawa utkwiła w kratce wycieraczki przed restauracją. Dorota – zamiast odejść, kołysząc biodrami i stukając dziarsko obcasami – musiała się schylić, żeby wyszarpać but z metalowej kratki.

– Cholera, a zawsze się śmiałam z babek, którym się to zdarzyło – syknęła, wypinając pośladki przed oczyma współpracowników.

„Byłych współpracowników” – poprawiła się w myślach i wreszcie zdołała odejść. Niestety bez gracji i kołysania biodrami.

Dopiero gdy przeszła przez cały plac Solny i skręciła w Ruską, trochę się rozluźniła. Przestała pędzić i ściągać łopatki jak na lekcji wf-u prawie pół wieku temu. Z każdą chwilą coraz bardziej bolały ją nogi.

Przełożyła róże z lewej dłoni do prawej. Najchętniej wcisnęłaby bukiet do pierwszego mijanego kosza na śmieci. Ale z drugiej strony, co jej zawiniły biedne róże?

Zatrzymała się, czując nagle, że zrobienie choćby jednego kroku więcej jest całkowicie ponad jej siły. Miała wrażenie, że zaraz rozpadnie się na kawałki. Radosny dzień zamienił się w okamgnieniu w prawdziwą katastrofę. Z każdej strony bombardowały ją setki myśli: „Z czego będę żyć? Jak ja to powiem Wojtkowi? Muszę delikatnie, lekarz mówił przecież, że po udarze powinien unikać gwałtownych emocji. Jak ja tam wrócę, jak będę chodzić po uczelni pod ostrzałem spojrzeń? To nie do wiary, że wszyscy wiedzieli. Wszyscy oprócz mnie… Zredukowali mnie, tak po prostu, jak tłuszcz w dietetycznym serku albo niepotrzebną zupełnie rubrykę w tabelce!”.

Panika, złość, niedowierzanie powoli ustępowały miejsca smutkowi. Wypełniał ją coraz szczelniej. Już niemal nie mogła oddychać.

I wtedy zauważyła, że stoi przed cukiernią. Nie miała pojęcia, kiedy otwarto to miejsce. Nie bywała w cukierniach. Na wszystkie urodziny, imieniny i rocznice piekła swój słynny tort albo bezę według przepisu ciotki Wiesi. Na niedzielę, rzecz jasna, sernik lub ulubioną szarlotkę Rafała. Po co miałaby wchodzić do cukierni?

No właśnie. Po co?

Po to, żeby usiąść.

Wyczerpana ponad siły, była gotowa usiąść choćby na chodniku. Ale wtedy pewnie ktoś wezwałby pogotowie. Wolała oszczędzić Wojtkowi odbierania jej ze szpitala. Zdecydowała się więc na tę cukiernię. A może kawiarnię? Nie bardzo wiedziała, co to za miejsce, widziała przez szybę tylko gabloty pełne ciast, ciastek, ciasteczek i wykwintnych tortów. I ekspedientkę o wyglądzie blond aniołka, ubraną w żółtą sukienkę z uroczymi bufkami i tyci fartuszek.

– Co podać? – zapytała od razu blondyneczka.

Dorota nie znała odpowiedzi na to pytanie.

„To chyba jednak kawiarnia?” – pomyślała. Jakby to mogło mieć jakieś znaczenie. Nie bywała przecież ani w cukierniach, ani w kawiarniach. Zwykle nie spacerowała po ulicach w samo południe. Na pewno nie od poniedziałku do piątku. W godzinach pracy siedziała za ladą w bibliotece, wystukiwała kolejne tytuły w komputerze, skanowała karty i kody na książkach, odbierała telefony i czekała na przerwę, żeby wreszcie wypić drugą ze swoich codziennych filiżanek kawy.

No jasne, kawa!

– Poproszę kawę – oznajmiła z ulgą aniołkowi z bufkami. I szybko doprecyzowała: – Białą. To znaczy z mlekiem.

– Ale jaką konkretnie? – dopytywała kelnerka, wpatrując się w nią z życzliwym uśmiechem. – Latte? Cappuccino? Flat white? Americano? A może ma pani ochotę na coś słodszego? Mocha? Marochino?

Hm… no cóż. Jednak nie będzie tak prosto. W pracy piła po prostu kawę rozpuszczalną. Z wielkiej wspólnej puszki, stojącej w kantorku na zapleczu biblioteki. Niekiedy, gdy miała więcej czasu albo wyjątkowo chciało jej się spać, schodziła do bufetu po mocną kawę w papierowym kubku.

W domu też miała ekspres. Prezent od syna i synowej na pięćdziesiąte urodziny. Lawendowe cacko na kolorowe kapsułki. Z początku podchodziła do niego nieufnie, kawa występuje przecież w ziarnach, a nie w kapsułkach. Ekspres okazał się jednak dziecinnie prosty w obsłudze, a kawa – bardzo smaczna. Kolorowe kapsułki, wyglądające jak eleganckie pralinki, leżały w drewnianym pudełku, dając złudzenie nieograniczonego niemal wyboru. Każdego dnia mogła zdecydować, czy chce mocniejszą – fioletową, czy może łagodniejszą – żółtą, lub mocną, ale z czekoladową nutą – wtedy sięgała po zieloną kapsułkę. Czasami prawie spóźniała się do pracy przez te poranne wybory. Jednego tylko jej brakowało. Spieniacza do mleka. Ciągle miała go kupić i ciągle były ważniejsze wydatki. „Na przykład szpilki” – pomyślała, zirytowana na samą siebie.

Kelnerka ciągle patrzyła na nią wyczekująco.

– Cappuccino – rzuciła więc szybko, zainspirowana tęsknotą za spienionym mlekiem. A potem spojrzała na ciastka w szklanej witrynie i poczuła się nagle bardzo głodna. Nie powinna… Ale… No, dlaczego nie? Wyszła przecież z obiadu, zanim na dobre się zaczął. A akurat dzisiaj ma chyba prawo zjeść coś słodkiego? – Poproszę cappuccino i pączka – uzupełniła zamówienie. A potem z ulgą opadła na miękką, beżową kanapę.

Szklany stoliczek, przy którym usiadła, był stanowczo za mały, żeby mogła zdjąć pod nim buty.

Chociaż… Właściwie czemu nie…?

Znowu dopadło ją to samo uczucie co chwilę wcześniej. Dlaczego nie? Dlaczego miałaby odmawiać sobie czegokolwiek? Zwłaszcza zdjęcia tych okropnych szpilek, które tak szybko okazały się niewygodne i z każdym ruchem coraz mocniej dziurawiły jej pięty?

Poczekała, aż kelnerka z bufkami odwróci się do ekspresu i zajmie parzeniem cappuccino. Potem szybko ściągnęła buty i wsunęła je dyskretnie pod kanapę.

Co za ulga!

Kiedy wreszcie zdjęła szpilki, mogła skupić się na rozważaniach o tym, co się zdarzyło. A właściwie… Nie, nie mogła. Bo nagle zrozumiała, że to nie szpilki odbierały jej jasność myślenia, lecz strach. Wszechogarniający strach, silniejszy niż złość, niż smutek, niż niedowierzanie. Przechytrzyła go na moment, wyraźnie czuła, że zgubił trop i został na krótką chwilę gdzieś za drzwiami cukierni. Ale teraz znowu był obok i mocno trzymał ją za gardło.

Mogłaby powiedzieć: „Cześć, stary, stęskniłeś się za mną?”. Przyzwyczaiła się do jego towarzystwa ostatniej zimy. Był przy niej przez wiele tygodni, gdy lekarze walczyli o życie Wojtka, a potem o jego powrót do zdrowia.

„Rokowania są niepewne. Zobaczymy, co przyniesie kolejny dzień… kolejny tydzień… Zobaczymy, jakie efekty da rehabilitacja”.

Bała się wtedy odebrać telefon. Przeczytać SMS-a. Bała się zasnąć. Zwłaszcza po powrocie męża do domu.

Strach, że po prostu prześpi jego kolejny udar, po którym Wojtek już nie stanie na nogi, nie pozwalał jej funkcjonować. Lekarz namawiał, żeby porozmawiała z psychiatrą. Wybuchła wtedy jak nie ona.

– Nie potrzebuję psychiatry, jestem tak samo zdrowa na umyśle jak pan, doktorze! Martwię się po prostu o mojego męża, to chyba nie jest choroba?!

Lekarz potwierdził, że nie – i zalecił melisę.

A Wojtek, na szczęście, wrócił do formy szybciej, niż można się było spodziewać. Już w kwietniu zaczął brać pierwsze zlecenia. W maju pracował po pięć godzin dziennie. Dwa tygodnie temu zrobił wszystkie badania. Wyszły znakomicie, zaczął więc znowu jeździć swoją taksówką po osiem, dziesięć godzin.

W pierwszej chwili chciała mu zabronić. Powiedzieć, że poradzą sobie bez tych pieniędzy. Błagać, żeby przeszedł na wcześniejszą emeryturę, na rentę… na cokolwiek. Żeby tylko już nigdy nie wsiadał za kierownicę. Żeby zawsze mogła go mieć na oku.

– Znienawidziłabyś mnie – powiedział, gdy to zaproponowała. – I ja też znienawidziłbym siebie, siedząc i patrząc w ścianę.

Jej przyjaciółki, Hanka i Jagoda, natychmiast stanęły po jego stronie.

– Nie możesz zmusić Wojtka do siedzenia w domu – tłumaczyły. – Praca to jego życie, w taksówce jest naprawdę szczęśliwy. Skoro lekarz nie widzi przeciwwskazań…

Nie widział. I mówił Dorocie to samo co jej przyjaciółki. Musiała pozwolić Wojtkowi czuć się ważnym, potrzebnym, spełnionym zawodowo.

Musiała. Jednak to nie zmniejszyło wcale jej lęku. Umierała ze strachu każdego dnia, kiedy wychodził z domu rano, dużo wcześniej niż ona. Błagała, żeby wysyłał jej SMS-y co parę godzin. Żeby pomyślał o zmianie pracy. O powrocie za biurko. W pracy biurowej gorsze samopoczucie, nagłe zawroty głowy nie byłyby przecież tak niebezpieczne.

On jednak nie chciał o tym słyszeć.

Wielka, ciężka kula w jej gardle zmniejszyła się dopiero dwa tygodnie temu, po badaniach, które wypadły znakomicie. Nareszcie znowu oddychała swobodniej, spała głębiej, spokojniej.

I co?

I oto kula powróciła, i znów nie pozwalała jej wziąć porządnego wdechu.

Cholerny strach! Czy musi się do niego przyzwyczaić? Czy będzie jej towarzyszył już do końca życia?

Wszystko dokoła wydało się jej nagle czarne.

Ale właściwie dlaczego? Przecież tylko straciła pracę. Jak tysiące ludzi. Jak ponad trzydzieści osób z jej uczelni. Swoją drogą, ciekawe, na kogo jeszcze padło w tej wyliczance. Iwona i kadrowa, a potem sama rektorka mówiły zgodnie o zredukowaniu listy płac, rentowności i oszczędnościach we wszystkich działach, nie wymieniły jednak ani jednego nazwiska.

„To bez znaczenia” – upomniała szybko samą siebie. – „Powinnam myśleć o tym, co się stanie ze mną, a nie o innych. Oni na pewno sobie poradzą. Pewnie są młodsi ode mnie i mają bardziej przyszłościowe zawody niż bibliotekarz. Za to ja…”

Wyobraźnia zaczęła podsuwać jej straszne obrazy. Wizyty w pośredniaku, odchodzenie z kwitkiem od okienka. Portfel, na dnie którego leży już tylko jedna, ostatnia moneta. Wojtek załamany jej utratą pracy tak bardzo, że nagle stan jego zdrowia znów się pogarsza. Sprzedaż samochodu. Wyprzedawanie rodzinnych pamiątek.

– Już wystarczy. Nie wolno mi roić takich scenariuszy – upomniała się półgłosem, przyciągając pytające spojrzenie blondynki, idącej właśnie z tacą do jej stolika. Podziękowała za kawę i pączka, odczekała dwadzieścia sekund i dalej mówiła do siebie, tym razem naprawdę niemal bezgłośnie. – Muszę nastawić się zadaniowo. Na pewno znajdę nowe zajęcie, może jeszcze ciekawsze i lepiej płatne? – Sięgnęła po idealnie usmażonego pączka z dużą ilością skórki pomarańczowej. – Dzisiaj odpocznę, a jutro zajmę się poszukiwaniami, od samego rana.

To brzmiało dobrze. Prawie jak plan.

Prawie… Bo mimo szczerych chęci nie bardzo mogła sobie wyobrazić, że jakaś biblioteka będzie miała wolny etat i z radością przyjmie ją do pracy. Na świecie, a przynajmniej w Polsce, było znacznie więcej bibliotekarzy niż bibliotek. A wszechobecne komputery, audiobooki i e-booki na pewno jeszcze ten popyt na nowych pracowników zmniejszały.

Dwa albo trzy lata temu dzwonili do niej z biblioteki na Psim Polu. A może na Krzykach? Otwierali mediatekę i byli gotowi na wiele, żeby przebić prywatną uczelnię i zwabić Dorotę do siebie. Może powinna się do nich teraz odezwać i zapytać, czy oferta jest aktualna?

„Naprawdę znasz jakąś firmę, która czeka na nowego pracownika trzy lata?” – przywołała się do porządku.

Z drugiej strony, czemu nie miałaby spróbować? Minęło sporo czasu, ale wtedy mówili wyraźnie, że potrzebują kogoś z jej doświadczeniem i entuzjazmem. Entuzjazmu miała dziś tyle co zawsze, a doświadczenia jeszcze więcej. Więc powinni ją przyjąć z otwartymi ramionami, prawda?

Dorota pokręciła głową.

Nie była w stanie sobie wmówić, że wszystko się ułoży. Że za tydzień lub dwa znajdzie się ktoś, kto zechce zatrudnić kobietę, której do emerytury brakuje tylko czterech lat i kilku tygodni.

Zastygła nagle w osłupieniu. Jej ręka odstawiła filiżankę na spodeczek, ale umysł kompletnie tego nie zarejestrował. Trybiki w jej głowie kręciły się tak szybko, że niemal słyszała ich turkot.

Cztery lata i kilka tygodni. Cztery lata… Nie była znawczynią prawa pracy, podpisywała dokumenty bez czytania, a kodeks pracy miała w ręku tylko jeden jedyny raz, mniej więcej pół roku temu. Wtedy Jagoda, jej przyjaciółka, musiała zwolnić pracownika. W firmie budowlanej nie ma większego grzechu niż picie, a ten operator koparki pił na umór, od samego rana. Nawalił parę razy, naraził życie i zdrowie jednego z murarzy. A jednak nie można było go zwolnić, bo do emerytury zostało mu mniej niż cztery lata!

– Święta krowa! – wściekała się wtedy Jagoda, mierzwiąc palcami swoje gęste, kruczoczarne loki. – Nic nie mogę mu zrobić, rozumiesz, Dora? W dodatku on o tym wie i dlatego pozwala sobie na wszystko. Nawet na picie!

Siedziały wtedy na kolorowej kanapie w domu Jagody, przy strzelającym wesoło kominku, piły wino i wertowały kodeks pracy. Przeczytały uważnie przepisy – i okazało się to bardzo opłacalne. Jagoda pozbyła się pijaka dzięki paragrafowi o możliwości wypowiedzenia umowy w okresie ochronnym z winy pracownika, na przykład z powodu naruszenia obowiązków. Picie w godzinach pracy na pewno było takim naruszeniem.

Dorota chciała od razu zadzwonić do przyjaciółki, żeby zapytać, czy ten przepis o czteroletniej ochronie wciąż działa. Była dziwnie pewna, że tak. Zwolnienie jej z pracy właśnie teraz nie było przypadkowe. Uczelnia nie chciała zatrudniać osoby objętej ochroną przedemerytalną. Skoro nie można jej było zwolnić po pięćdziesiątych szóstych urodzinach, zrobili to tuż przed nimi. Logiczne? Bardzo. I bardzo, bardzo podłe. Zwłaszcza po tym, jak wyciągnęli ją z politechniki, jak zabiegali, żeby do nich przeszła, jak obiecywali złote góry i gruszki na wierzbie…

– Na politechnice coś takiego nie mogłoby się wydarzyć. – Westchnęła ciężko.

A potem, wreszcie, zaczęła płakać.

A kiedy już zaczęła, nie była w stanie przestać.

– Czy mogę pani jakoś pomóc? – Kelnerka, wystraszona, przykucnęła przy jej stoliku.

– Nie trzeba – chlipnęła Dorota. – Już sobie idę. – Drżącą ręką wyjęła z portfela pieniądze.

– Dwanaście złotych – powiedziała dziewczyna niepewnie.

Dorota rzuciła na stolik piętnaście, po czym zanurkowała pod kanapę, żeby wyjąć szpilki.

– O matko, czy ja naprawdę muszę je znowu włożyć? – jęknęła.

Miała przemożną ochotę, żeby wyjść z tej cukierni całkiem boso. Zachowała jednak resztki zdrowego rozsądku: stopy pocięte szkłem z jakiejś butelki, rozbitej o chodnik w drobny mak, naprawdę nie poprawiłyby teraz jej sytuacji.

Dziewczyna z bufkami wciąż stała przy stoliku, nie wiadomo dlaczego.

Nagle coś przyszło Dorocie do głowy.

– Jeśli naprawdę chce mi pani pomóc, proszę iść do mojego samochodu. Zielona toyota, zaparkowana… – Przez moment musiała się zastanowić, gdzie stanęła w drodze na jubileuszowy obiad. Podwoziła Ankę z sekretariatu dziekana Wróblewskiego, rozmawiały przez całą drogę. Długo krążyła po okolicach placu Solnego, skręcała w każdą uliczkę bez zakazu wjazdu… Na litość boską, nie zapomniała chyba, gdzie postawiła auto?! – Na Rzeźniczej – dokończyła z ulgą. – Znalazłam miejsce na samym rogu.

– Nie mam prawa jazdy – odpowiedziała dziewczyna, bardzo speszona.

– Ale ja nie proszę, żeby tu pani przyjechała. Chciałam tylko, żeby przyniosła mi pani mokasyny.

– Co takiego?!

– Mokasyny. – Czy to możliwe, że kelnerka nigdy nie słyszała tego słowa? – Takie buty na płaskim obcasie. Brązowe, trochę zniszczone. Są za fotelem pasażera.

– Ale…

– Bardzo panią proszę. – Dorota nie pozwoliła jej dojść do słowa. – To zajmie pani kilka minut, a ja w tym czasie popilnuję kawiarni. W tych szpilkach nie dojdę do samochodu. Naprawdę nie dam rady. Chętnie pani zapłacę.

– Nie potrzebuję pieniędzy! – zawołała dziewczyna, zanim Dorota zdążyła pomyśleć, że w obecnej sytuacji raczej nie powinna szastać forsą. – Pójdę tak po prostu, bez żadnej zapłaty.

Kelnerka obróciła w tę i z powrotem w niecałe cztery minuty.

Dorota z ulgą wsunęła stopy w rozchodzone mokasyny, które zabrała rano z domu na wypadek, gdyby prowadzenie w granatowych szpilkach było zbyt skomplikowane.

„Prowadzenie nie, chodzenie tak”. Uśmiechnęła się pod nosem, głośno zaś powiedziała:

– Serdecznie pani dziękuję. Miałam dzisiaj naprawdę bardzo ciężki dzień. – Podniosła się z kanapy, w jednej dłoni trzymała nieszczęsne buty, w drugiej torebkę i bukiet, który wciśnięto jej na pożegnanie. Wyciągnęła kwiaty w stronę kelnerki. – Proszę to wziąć. Bardzo panią proszę. Mam nadzieję, że lubi pani róże…

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

SILVER oficyna wydawnicza Iwona Krynicka

ul. Madalińskiego 67C m. 5

02-549 Warszawa

[email protected]

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz