W sieci strachu - Mike Omer - ebook + audiobook + książka

W sieci strachu ebook i audiobook

Mike Omer

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Cały świat śledzi losy uprowadzonej dziewczynki.

Hannah Shor trafia się sprawa najgorsza z możliwych. Po pomoc zwraca się do niej przyjaciółka, której dwunastoletnia córka Abigail została porwana. Korzystając ze wsparcia FBI, śledcza Shor stara się odnaleźć uprowadzone dziecko. Ale kiedy porywacze wrzucają na Instagram zdjęcie Abigail, a wiadomość o żądaniu okupu przedostaje się do opinii publicznej, sytuacja wymyka się spod kontroli.

Dochodzenie jest prowadzone na oczach całego świata. Plotki rozprzestrzeniają się lotem błyskawicy, a strażnicy internetu tylko dolewają oliwy do ognia. Zagłębiając się w śledztwo, Hannah odkrywa mroczne sekrety z przeszłości rodziny dziecka i uświadamia sobie, że chodzi o coś więcej niż tylko o okup. Musi dojść do prawdy, zanim czas uprowadzonej Abigail się skończy.

Mike Omer powraca w świetnej formie i znów oferuje doskonałą, mrożącą krew w żyłach rozrywkę. Thriller stanowi trzeci tom serii Tajemnice Glenmore Park, lecz równie dobrze może być czytany samodzielnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 360

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 26 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
4,4 (172 oceny)
94
59
13
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
elczi_

Dobrze spędzony czas

Całkiem dobra książka. Lubię poczucie humoru autora, pierwsza akcja duetu Hana - Clint ubawiła mnie do lez. Rozczarowala mnie natomiast finałowa scena, która zapowiadała sie ciekawie ale na koniec okazała się bardzo naiwna, szkoda ze żona nie kazała autorowi jej poprawić ;-) Mimo wszystko polecam.
20
Puella52

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra historia. Chyba najlepsza z dotychczasowych 5, jtego autora, jakie przeczytałam.Nie epatuje okrucieństwami tylko doskonałą pracą kryminalistyczną..Postacie, sytuacje bez zarzutu,bardzo wiarygodne.
10
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00
karinapatryk

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. Nie szło się oderwać. polecam.
00
latarnia_morska

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, nie można się oderwać
00

Popularność




Rozdział 1

Na ciem­nym placu zabaw wiał lodo­waty wiatr. Karu­zela obra­cała się wolno, pisz­cząc prze­raź­li­wie. Gra­cie Dur­ham gapiła się na nią, drżąc z zimna; marzyła, by wró­cić do domu, do cie­płego łóżka. A tym­cza­sem sie­działa na podwój­nej huś­tawce, naprze­ciwko Abby. Huś­tawka była nad­żarta rdzą, żółta farba się łusz­czyła, odsła­nia­jąc poczer­niały metal. Gra­cie ode­tchnęła gło­śno, w zim­nym wie­czor­nym powie­trzu z jej ust buch­nęła para.

– Wąt­pię, żeby się zja­wił – mruk­nęła.

– Przyj­dzie – odparła Abby, zagry­za­jąc wargę.

– Przy­słał ci ese­mesa?

Abby spraw­dziła tele­fon.

– Nie. Ale przyj­dzie. Prze­cież jest dopiero pięć po ósmej.

Był Dzień Świę­tego Patryka. Na uli­cach prze­wa­lały się hordy pija­nych doro­słych, któ­rzy recho­tali albo ryczeli wnie­bo­głosy. Gra­cie zoba­czyła faceta rzy­ga­ją­cego za rogiem budynku. Kilka minut póź­niej minęła ją zata­cza­jąca się przy­tu­lona para – gość trzy­mał rękę w majt­kach dziew­czyny. Gra­cie miała nadzieję, że ni­gdy nie doro­śnie i ni­gdy nie będzie tak obrzy­dliwa. Ulżyło jej, gdy zosta­wiły festyn za sobą i skrę­ciły na plac zabaw przy Babel Lane, gdzie Abby umó­wiła się z Noelem.

Gra­cie wola­łaby się spo­tkać po połu­dniu, a nie wie­czo­rem. Ani jej, ani Abby nie wolno było wycho­dzić tak późno, jeśli naza­jutrz miały iść do szkoły, więc gdyby rodzice odkryli, że nie ma jej w domu, pew­nie by ją zabili. Tyle że obie­cała to Abby i… no cóż, na nią zawsze mogła liczyć. Abby posta­wiła się Tarze i jej kum­pe­lom, kiedy naśmie­wały się z tego, jak Gra­cie się ubiera. A w zeszłym roku, w pią­tej kla­sie, kiedy panna Moreno przy­ła­pała je na ścią­ga­niu, Abby nie wsy­pała Gra­cie, tylko wzięła winę na sie­bie. I zawsze dobrze wyra­żała się o jej muzyce.

Abby była nie­sa­mo­witą przy­ja­ciółką. W ramach rewanżu Gra­cie mogła więc przy­naj­mniej pójść z nią na spo­tka­nie z Noelem.

Rozej­rzała się i objęła ramio­nami; huś­tawka koły­sała się pod nimi. Na tym placu zabaw spę­dziły nie­jedno popo­łu­dnie. Abby twier­dziła, że po raz pierw­szy spo­tkały się wła­śnie tu na karu­zeli, ale Gra­cie była pra­wie pewna, że poznały się w szkole pod­czas prze­rwy obia­do­wej. Tak czy owak, kiedy były mniej­sze, bawiły się tu godzi­nami – bujały się na huś­tawkach, zjeż­dżały na zjeż­dżalni, ale nie wcho­dziły z powro­tem po schod­kach, jak należy, tylko wdra­py­wały się po pochylni. A gdy pod­ro­sły, na­dal tu prze­sia­dy­wały; roz­ma­wiały o szkole, muzyce, chłop­cach, książ­kach… o wszyst­kim, byleby tylko mówić. Gadały jak najęte. Cza­sami raczyły się cukier­kami Skit­tles, cze­ko­lad­kami Reese’s, a także jabł­kami (odkąd mama zabro­niła Abby jada­nia codzien­nie sło­dy­czy).

Ale po ciemku było tu cał­kiem ina­czej. W świe­tle dwóch latarni sprzęty na placu zabaw rzu­cały nie­sa­mo­wite dłu­gie cie­nie. I tylko skrzy­pie­nie huś­tawki prze­ry­wało panu­jącą ciszę. Za dnia brzmiało nawet zabaw­nie, więc dzie­ciaki popy­chały huś­tawkę coraz to szyb­ciej i szyb­ciej, żeby zgrzy­tała jesz­cze piskli­wiej. Jed­nak teraz ten dźwięk był nie­przy­jemny, przy­pra­wiał Gra­cie o gęsią skórkę. W peł­nej cieni ciem­no­ści leżące tu i tam na ziemi placki śniegu wyda­wały się bia­ło­nie­bie­skie.

Meta­lowa rama huś­tawki była nie­sa­mo­wi­cie zimna; mimo że Gra­cie miała na sobie cie­płe spodnie, zmar­zła jej pupa. Wier­ciła się, w miarę moż­no­ści pró­bu­jąc sie­dzieć na połach płasz­cza.

– Przy­szło coś? – zapy­tała w końcu.

Abby znowu spoj­rzała na ekran, który na chwilę oświe­tlił jej twarz.

– Nic – odparła przy­gnę­biona.

– Słu­chaj, musimy się zbie­rać. On pew­nie nie mógł przyjść.

Abby też dygo­tała z zimna.

– Tak – przy­znała; roz­cza­ro­wa­nie w jej gło­sie było nie­mal nama­calne. – Chodźmy.

Gra­cie odnio­sła wra­że­nie, że Abby zaraz się roz­pła­cze. Od trzech dni nic tylko gadała o tym wie­czo­rze, cała prze­jęta, że w końcu spo­tka Noela. Póź­niej Gra­cie pocie­szy przy­ja­ciółkę, na razie jed­nak musiały wra­cać do domu, zanim cał­kiem zamar­zną. Zesko­czyła z huś­tawki i podała rękę Abby, jed­no­cze­śnie sta­jąc twa­rzą do parku, który przy­le­gał do placu zabaw. Ciemne drzewa zasła­niały świa­tła leżą­cego za nimi mia­sta.

Gra­cie wystra­szyła się, gdy na ścieżce bie­gną­cej od parku poja­wiła się postać wyso­kiego męż­czy­zny zmie­rza­ją­cego w ich stronę. Poru­szał się dziw­nie, ostroż­nie sta­wia­jąc kroki. Gra­cie spięła się, przez głowę prze­mknęła jej nie­znana dotych­czas myśl: on nie chce, żeby­śmy go usły­szały. Sekundę póź­niej uświa­do­miła sobie, że nie widzi jego twa­rzy… nie z powodu ciem­no­ści, tylko dla­tego, że ma na niej komi­niarkę.

Tym­cza­sem on już przy­śpie­szył.

– Abby… W nogi! – wrza­snęła Gra­cie.

Zdez­o­rien­to­wana Abby się zawa­hała. Gra­cie, na­dal trzy­ma­jąc przy­ja­ciółkę za rękę, pocią­gnęła ją i puściła się bie­giem w kie­runku ulicy. Gdy rzu­ciła okiem za sie­bie, męż­czy­zna był znacz­nie bli­żej niż wcze­śniej, prze­bie­rał nogami tak szybko, że jego stopy roz­ma­zy­wały jej się przed oczami. Umysł reje­stro­wał roz­ma­ite drobne szcze­góły. Mały przed­miot w jego ręce, błysk bieli. Kiedy je gonił, jego zmru­żone oczy migo­tały w ciem­no­ści. Na ścieżce kła­dły się dłu­gie cie­nie trzy­ma­jących się za ręce dziew­czy­nek. Nad nimi zaś góro­wał znacz­nie więk­szy cień, zbli­ża­jący się z każdą chwilą.

Abby przy­śpie­szyła. Z nich dwóch to ona miała zacię­cie spor­towe, była sil­niej­sza i szyb­sza od Gra­cie. Teraz to ona cią­gnęła przy­ja­ciółkę za sobą, nie na odwrót.

Zbli­żały się do wyj­ścia na ulicę. Stam­tąd już tylko krótki bieg i znajdą się na sta­cji ben­zy­no­wej, gdzie będą bez­pieczne.

Przed nimi ulicą nad­je­chała z wyciem sil­nika ciemna fur­go­netka. Przed­nie koła wal­nęły o kra­węż­nik, zapisz­czały hamulce i pojazd zatrzy­mał się, blo­ku­jąc wyj­ście. Drzwi fur­go­netki się otwo­rzyły i wysko­czyła z niej następna postać. Jej twarz rów­nież zakry­wała komi­niarka.

Gra­cie krzyk­nęła ze stra­chu, gdy czło­wiek przed nimi puścił się bie­giem. Za ple­cami sły­szała tupot kro­ków gonią­cego ich męż­czy­zny, ten odgłos mie­szał się z biciem jej serca. Abby pra­wie się nie wahała – skrę­ciła ostro w prawo, zbie­gła ze ścieżki i popę­dziła po zamar­z­nię­tym na lód grun­cie w parku. Gra­cie chciała coś powie­dzieć, ale nie mogła wydo­być głosu – płuca paliły ją żywym ogniem, a strach ści­skał gar­dło. Nie miały wyj­ścia, mogły jedy­nie ucie­kać dalej.

Pod­łoże stało się błot­ni­ste, śli­skie, nie­równe. Gra­cie skrę­ciła nogę w kostce, potknęła się, puściła dłoń Abby i od tej chwili ucie­kały osobno. Gdy Gra­cie pozo­stała w tyle, odzy­skała wresz­cie głos.

– Ratunku! – krzyk­nęła. – Niech nam ktoś pomoże!

W jej myślach zro­dził się sza­lony pomysł. Może zdo­ła­łaby wdra­pać się na drzewo, zanim ją zła­pią. We wcho­dze­niu na drzewa była bar­dzo dobra.

Nie­da­leko ujrzała wiel­kie drzewo, obró­ciła się więc w prawo i pobie­gła do niego. Zauwa­żyła, że obaj prze­śla­dowcy wciąż gonią Abby, ale jeden z nich zer­kał w kie­runku Gra­cie, oczami dra­pieżcy śle­dząc jej postępy. Gorącz­kowo roz­glą­dała się za jakąś niską gałę­zią, któ­rej mogłaby się­gnąć, ale w panu­ją­cych ciem­no­ściach niczego nie widziała, jak więc mia­łaby się wdra­pać na drzewo?

Cał­kiem stra­ciła nadzieję.

Grunt był śli­ski, mie­sza­nina błota i lodo­wej brei. Pośli­znęła się, stra­ciła rów­no­wagę, upa­dła na zie­mię, pró­bu­jąc chro­nić głowę, ale była zbyt wolna, nie wysu­nęła rąk na czas i wyrżnęła głową w pień drzewa. Pora­ził ją ośle­pia­jący ból.

Tego wie­czoru śled­cza Han­nah Shor wcze­śniej urwała się z pracy i wła­śnie była na randce z bez­ro­bot­nym dwu­dzie­sto­pię­cio­lat­kiem w cylin­drze irlandz­kiego skrzata. Nie wie­działa, co bar­dziej ją nie­po­koi: to, że Bob Mills uznał, że faj­nie będzie się poja­wić w takim kape­lu­szu, czy fakt, że na sam jego widok od razu nie zre­zy­gno­wała z randki. Oszu­kał ją, to jasne jak słońce. Na foto­gra­fii nie miał cylin­dra skrzata i nie wspo­mi­nał o nim w notce o sobie ani w swoim mot­cie. Napi­sał tylko, że jest przy­ja­zny, zabawny oraz że lubi psy.

Trzeba przy­znać, że pod tym kape­lu­szem było nie­złe cia­cho. Młod­szy od niej o sześć lat, miał nie­dbale potar­gane blond włosy i sze­ro­kie bary. Kiedy szedł do toa­lety, stwier­dziła, że ma też świetny tyłek. W sumie była skłonna mu wyba­czyć i puścić całą tę histo­rię z cylin­drem w nie­pa­mięć. W końcu zdjął go natych­miast, gdy tylko usie­dli przy sto­liku.

Bły­snął do niej w uśmie­chu ide­al­nymi zębami, a ona odpo­wie­działa uśmie­chem, odrzu­ca­jąc kosmyk postrzę­pio­nych kasz­ta­no­wych wło­sów. Miała nadzieję, że wygląda non­sza­lancko i na luzie, a nie jak dziew­czyna, która nie miała czasu wsko­czyć pod prysz­nic, zro­bić maki­jażu ani nawet przej­rzeć się w lustrze – a tak wła­śnie było w jej przy­padku.

A potem się ode­zwał.

Bob Mills cier­piał na coś, co Han­nah nazy­wała syn­dro­mem Sowy. Ludzie dotknięci tą przy­pa­dło­ścią, któ­rej nazwa wzięła się od postaci Sowy Prze­mą­drza­łej z Kubu­sia Puchatka uwa­żali, że zje­dli wszyst­kie rozumy i muszą się dzie­lić swoją wie­dzą z całym świa­tem. Okropna cho­roba, cho­ciaż rzadko kiedy śmier­telna, jedy­nie w skraj­nych przy­pad­kach.

Bob z każdą chwilą tra­cił na atrak­cyj­no­ści.

Podzie­lił się z nią swoją roz­le­głą wie­dzą na temat Dnia Świę­tego Patryka. Zapy­tał, dla­czego nie prze­brała się na to święto. Wymi­gała się od oczy­wi­stej odpo­wie­dzi – że jej zda­niem Dzień Świę­tego Patryka jest głupi – i odparła, że jest Żydówką. Oka­zało się, że Bob zna się na juda­izmie. I dużo wie o Izra­elu. Wygła­szał długi mono­log o sytu­acji na Bli­skim Wscho­dzie, ale Han­nah się wyłą­czyła, wra­ca­jąc do wspo­mnień i porów­nu­jąc tę randkę z innymi kosz­mar­nymi rand­kami. Przy­znała jej sie­dem i pół punktu na skali Davida Fer­gu­sona – mier­niku opar­tym na jej naj­gor­szej randce w dzie­jach, obej­mu­ją­cej fatalny seks, kom­plet­nie znisz­czoną koszulę i mnó­stwo pła­czu… z jego strony.

W roz­pa­czy rozej­rzała się po lokalu. Klienci baru naj­wy­raź­niej dobrze się bawili, ich nie obcho­dziła jej nie­udana randka. Grupka ład­nych dwu­dzie­sto­la­tek wiwa­to­wała, bo jedna z nich wychy­liła dusz­kiem kufel piwa, wyle­wa­jąc połowę na bluzkę. Przy innym sto­liku jakaś para miała czel­ność trzy­mać się za ręce, jakby spe­cjal­nie chciała zro­bić jej na złość. Wokół krą­żyły uśmiech­nięte kel­nerki w zie­lo­nych peru­kach z oka­zji irlandz­kiego święta i poda­wały piwo roz­ba­wio­nym klien­tom. W Dzień Świę­tego Patryka praw­do­po­dob­nie dosta­wały fan­ta­styczne napiwki. A tym­cza­sem ona sie­działa tu z face­tem, który wła­śnie zamie­rzał jej wytłu­ma­czyć „praw­dziwy pro­blem z impor­to­wa­nymi warzy­wami”. Poważ­nie zasta­na­wiała się, czy nie wstać i nie wyjść.

Sęk w tym, że była samotna, znu­dzona i pra­gnęła poznać kogoś, kto prze­gnałby twarz, którą ostat­nio cią­gle widy­wała w snach. Mit­chell Lon­nie, jeden ze śled­czych w jej wydziale, nawie­dzał jej myśli znie­nacka, a wtedy jej twarz oble­wała się rumień­cem. Tak być nie mogło. Musiała zacząć cho­dzić na randki.

Gdy w końcu Bob Mills się zamknął, wyglą­dał na kogoś, z kim mogłaby się zaba­wić. Może powinna zapro­po­no­wać, żeby poszli do niej, zanim straci resztki atrak­cyj­no­ści sek­su­al­nej, które w nim jesz­cze widziała.

Jed­nak nagle zaczął roz­pra­wiać o poli­cji Glen­more Park i od tej pory randka nie­uchron­nie była już ska­zana na porażkę. Na skali Davida Fer­gu­sona osią­gnęła osiem i pół punktu.

Poli­cja Glen­more Park jest bez­u­ży­teczna, tłu­ma­czył Bob, a Han­nah z zacie­ka­wie­niem kiwała głową. W Glen­more Park jest jeden z naj­wyż­szych wskaź­ni­ków prze­stęp­czo­ści w Mas­sa­chu­setts, a Bob wie z pierw­szej ręki, że bie­rze się to ze sko­rum­po­wa­nia i nie­udol­no­ści poli­cji.

– To straszne – powie­działa Han­nah.

– A jaki mają budżet?! Wiesz, że gli­nia­rze z Glen­more Park są naj­le­piej opła­ca­nymi poli­cjan­tami w całym sta­nie?

– Obu­rza­jące! – oświad­czyła Han­nah. – A nale­ża­łoby ocze­ki­wać, że przy­naj­mniej zapew­nią nam bez­pie­czeń­stwo.

– No nie? W zeszłym mie­siącu wle­pili mi man­dat za prze­kro­cze­nie pręd­ko­ści. Przy­się­gam, że jecha­łem poni­żej dopusz­czal­nego limitu. Mógł­bym z tym pójść do sądu, ale wiesz, jak to jest. Nie warto kopać się z koniem.

– Jasna sprawa. Ze sko­rum­po­waną poli­cją w sądzie nie wygrasz. – Han­nah ze smut­kiem pokrę­ciła głową, kwi­tu­jąc poża­ło­wa­nia godny stan wymiaru spra­wie­dli­wo­ści. – Rozu­miesz… każdy sędzia praw­do­po­dob­nie sie­dzi u nich w kie­szeni.

– Praw­do­po­dob­nie? Moim zda­niem na pewno.

Han­nah zasta­na­wiała się, dla­czego nie przy­go­to­wała sobie planu awa­ryj­nego. Każda kobieta ma przy­ja­ciółkę, która dzwoni do niej godzinę po roz­po­czę­ciu randki, by w razie czego można było się wykrę­cić wezwa­niem w jakiejś nagłej spra­wie. Każda tylko nie Han­nah Shor. Nie… Han­nah Shor na każdą randkę szła tak, jakby to było spo­tka­nie z kimś, za kogo lada chwila ma wyjść za mąż.

No cóż, ona i Bob nie staną na ślub­nym kobiercu, nawet nie pójdą do łóżka, pal licho sze­ro­kie bary i fajny tyłek. Będzie musiała wymó­wić się bólem głowy. Choć pew­nie zrobi jej wtedy wykład o bólach głowy. Na pewno wie, jak wyle­czyć migrenę.

– Posłu­chaj… – bąk­nęła, masu­jąc skro­nie, jak gdyby roz­sza­lał się tam hura­gan migren. – Nie…

Zadzwo­nił jej tele­fon. Cud w Dzień Świę­tego Patryka. Wyjęła komórkę z torebki. Nie roz­po­znała numeru, ale nie szko­dzi. W tym momen­cie była gotowa roz­ma­wiać z kim­kol­wiek, byleby urwać się z tej randki.

– Halo? – ode­zwała się.

– Han­nah? – Głos był zna­jomy, ale nie potra­fiła go z nikim sko­ja­rzyć.

– Tak – odparła. – Kto mówi?

– Tu Naamit.

Jasne, teraz ją poznała. Naamit to przy­ja­ciółka jej matki. Cho­ciaż nie była pewna, w jakich oko­licz­no­ściach matka się z nią zaprzy­jaź­niła. Czyżby w syna­go­dze? A może na zaję­ciach pila­tesu? Szcze­góły nie były jasne, w każ­dym razie jej matka i Naamit przy­jaź­niły się już od kilku lat.

– Witaj, Naamit, co u cie­bie? – rzu­ciła.

– Nie­do­brze – odparła kobieta, a poli­cjantka zdała sobie sprawę, że jej roz­mów­czyni pła­cze. – Han­nah, mogła­byś do nas przy­je­chać? Bar­dzo by nam się przy­dała twoja pomoc.

– Jasne. – Han­nah zmarsz­czyła czoło. – Czy coś się stało?

– Cho­dzi o Abi­gail – wyja­śniła Naamit. – Znik­nęła.

– Podaj mi adres – popro­siła Han­nah.

– Lavetta Way dwa­dzie­ścia trzy.

– Już jadę – powie­działa Han­nah i się roz­łą­czyła. – Muszę się zbie­rać.

– O co cho­dzi? – zain­te­re­so­wał się Bob.

– Przy­ja­ciółka potrze­buje mojej pomocy. To sprawa dla poli­cji.

Przez kilka sekund sły­chać było obra­ca­jące się try­biki. W końcu Bob zasko­czył.

– Jesteś poli­cjantką? – zapy­tał.

– Tak, śled­czą. – Han­nah rzu­ciła na stół dwa bank­noty.

– Aha – bąk­nął Bob.

Han­nah wstała.

– Było cudow­nie – powie­działa tonem świad­czą­cym o tym, że randka była rów­nie wspa­niała jak podatki.

– Powin­ni­śmy to kie­dyś powtó­rzyć – rzekł Bob.

– Koniecz­nie – odparła.

Za żadne skarby. Nawet gdyby ostat­nimi ludźmi na tej ziemi zostali on i David Fer­gu­son.

Gdy Naamit otwo­rzyła drzwi, jej widok zasko­czył Han­nah. Ubrana była w pąsową spód­niczkę i czarne leg­ginsy. Jej upstrzona ceki­nami bluzka poły­ski­wała w żół­ta­wym świe­tle lampy nad wej­ściem. Usta miała poma­lo­wane ciem­no­czer­woną szminką, a na twa­rzy zostały ślady jasnego maki­jażu, ale nos i oczy miała zapuch­nięte i czer­wone. Naj­wy­raź­niej od dłuż­szego czasu pła­kała.

– Han­nah – powie­działa, pocią­ga­jąc nosem. – Dzię­kuję, że przy­je­cha­łaś.

– To oczy­wi­ste – odparła poli­cjantka. – Co się stało?

– Przed godziną wró­ci­li­śmy do domu i nie zasta­li­śmy Abi­gail! Naj­pierw pomy­śle­li­śmy, że poszła do przy­ja­ciółki. Ale tele­fon ma wyłą­czony, a więk­szość jej przy­ja­ció­łek nie wie, gdzie ona może być.

– Więk­szość? – pod­chwy­ciła Han­nah, gdy Naamit pro­wa­dziła ją w głąb miesz­ka­nia, do salonu. Pomiesz­cze­nie było nie­wiel­kie, a meble pospo­lite i znisz­czone. Na nie­gdyś bia­łym dywa­nie stały dwie sofy, a mię­dzy nimi okrą­gły drew­niany sto­lik.

– Tak… Jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka, Gra­cie, nie odbiera tele­fonu, tak samo jak jej rodzice. Ron poje­chał do nich, ale w domu jest ciemno i nikt nie otwiera.

– Rozu­miem. Może zabrali Abi­gail i jej przy­ja­ciółkę do kina czy gdzieś indziej?

– Nie uprze­dza­jąc nas o tym? – odrze­kła Naamit. – Nie wie­rzę.

Han­nah czuła przez skórę, że wła­śnie tak było. Ale nie zamie­rzała się z tym zdra­dzać. Na razie zagi­nęło dziecko.

– Ile lat ma Abi­gail? – spy­tała.

– Dwa­na­ście – odparła Naamit drżą­cym gło­sem.

– Dobrze, a gdzie wy byli­ście, kiedy wyszła z domu?

– Na przy­ję­ciu – oznaj­miła Naamit. – Nie powin­nam była zosta­wiać jej samej! Chcia­łam zadzwo­nić po matkę, żeby tu przy­je­chała, ale Abi­gail stale się upiera, że nie jest małą dziew­czynką i nie potrze­buje niańki.

– Uhm. Na przy­ję­ciu. Z oka­zji Dnia Świę­tego Patryka? – Han­nah unio­sła brwi.

– Nie­zu­peł­nie – rze­kła Naamit. – To była impreza fir­mowa. A ponie­waż wie­dzą, że jeste­śmy Żydami, połą­czyli Dzień Świę­tego Patryka ze świę­tem Purim.

– Jasne. – Rze­czy­wi­ście, oba święta wypa­dały w tym samym cza­sie. To by tłu­ma­czyło strój Naamit. – O któ­rej zaczęła się ta impreza?

– O szó­stej, ale tro­chę się spóź­ni­li­śmy. Wyszli­śmy z domu około siód­mej.

– Rozu­miem. A uprze­dzi­li­ście Abi­gail, o któ­rej wra­ca­cie?

– Powie­dzie­li­śmy jej, że nie będzie nas do pół­nocy, przy­ję­cie skoń­czyło się jed­nak tro­chę wcze­śniej. To jest nie­wielka firma. Byli tam wszy­scy moi kole­dzy z pracy, ale mimo że przy­szli ze swo­imi dru­gimi poło­wami, w sumie było nie­wiele ponad dzie­sięć osób. Posta­no­wi­li­śmy więc skró­cić zabawę.

Han­nah wes­tchnęła. A zatem córka wie­działa, że rodzi­ców nie będzie do póź­nej nocy, i uparła się, żeby zosta­wić ją samą, tym­cza­sem oni wró­cili wcze­śniej, niż zapo­wie­dzieli. Jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka rów­nież znik­nęła wraz z resztą rodziny. Han­nah była gotowa iść o zakład, że Abi­gail wróci lada chwila i okaże się, że poszła na kon­cert, na który mama jej nie puściła, albo coś w tym rodzaju.

– Gdzie jest Ron? – zapy­tała.

– Jeź­dzi po oko­licy i jej szuka – odparła Naamit.

– Posłu­chaj – powie­działa Han­nah. – Mówi­łaś, że córka ma wyłą­czony tele­fon?

– Zga­dza się.

Jeśli cokol­wiek zanie­po­ko­iło Han­nah w tej histo­rii, to wła­śnie to.

– A czy wcze­śniej wyłą­czała komórkę?

– Nie. Bez prze­rwy a to wysyła ese­mesy, a to roz­ma­wia czy coś w niej ogląda. Ten jej tele­fon ni­gdy nie prze­staje wibro­wać.

– I powie­dzia­łaś, że Gra­cie i jej rodzice mają włą­czone tele­fony, tylko nie odbie­rają? Dobrze mówię?

– Tak. Ale nie sądzę, żeby była z nimi. W nocy nie wypu­ści­łaby się na mia­sto, nie uprze­dza­jąc mnie o tym.

Wypu­ści­łaby się, a jakże, ale Han­nah nie zamie­rzała się sprze­czać.

– W porządku. Czy możesz mi dać aktu­alne zdję­cie Abi­gail?

– Oczy­wi­ście. – Naamit szybko wyszła z pokoju. Han­nah przy­sia­dła na brzegu jed­nej z sof i wró­ciła pamię­cią do cza­sów, gdy sama była nasto­latką. Bo cho­ciaż nie bun­to­wała się, to jed­nak i ona miała na kon­cie roz­ma­ite występki. Pod­kra­dała mamie papie­rosy i paliła je ze swoją przy­ja­ciółką Tiną. Gdy miała pięt­na­ście lat, po raz pierw­szy się upiła i wró­ciła do domu tak wsta­wiona, że od razu po wej­ściu padła na krze­sło koło drzwi. W środku nocy wymy­kała się na spo­tka­nia z Garym Jone­sem, pierw­szym chło­pa­kiem, z któ­rym się cało­wała. Uśmiech­nęła się na wspo­mnie­nie tego poca­łunku, nie­zdar­nego i nie­po­rad­nego – on miał usta roz­chy­lone, ona zaci­śnięte, a żadne z nich nie wie­działo, co tak naprawdę robią.

Gdzie teraz jest Abi­gail?

Wró­ciła Naamit i podała Han­nah opra­wioną w ramkę foto­gra­fię.

– Z jej ostat­nich uro­dzin – wyja­śniła.

Han­nah przyj­rzała się nie­śmia­łej, uśmiech­nię­tej dziew­czynce. Abi­gail była w tym trud­nym wieku doj­rze­wa­nia, kiedy to roz­ma­ite czę­ści ciała rosną bez kon­sul­ta­cji z pozo­sta­łymi. Miała wiel­kie stopy i dłu­gie ręce, ale jej buzia, ze śla­dami pulch­no­ści na policz­kach, wciąż zacho­wy­wała dzie­cięcy wygląd. Kasz­ta­nowe włosy się­gały aż do pasa. Obok niej stali Naamit i Ron i dum­nie uśmie­chali się do obiek­tywu.

Han­nah połą­czyła się ze swo­jej komórki z dys­po­zy­tor­nią. Ode­brano nie­mal natych­miast.

– Poli­cja miej­ska Glen­more, mówi Can­dace.

– Can­dace? Cześć, tu Han­nah.

– Cześć! – odparła wesoło Can­dace, ulu­biona dys­po­zy­torka wszyst­kich poli­cjan­tów. Była bystra, szybka i uro­cza.

– Posłu­chaj, mam tu zagi­nię­cie dziecka. Dwu­na­sto­let­nia Abi­gail Lisman mię­dzy siódmą a dzie­wiątą wie­czo­rem wyszła z domu i dotąd nie wró­ciła.

– Jasne. Ryso­pis i adres?

– Lavetta Way dwa­dzie­ścia trzy. Biała, nieco ponad metr pięć­dzie­siąt wzro­stu, kasz­ta­nowe włosy. Może być razem z inną dziew­czynką mniej wię­cej w tym samym wieku, Gra­cie… – Zer­k­nęła na zroz­pa­czoną matkę.

– Dur­ham – powie­działa Naamit.

– Dur­ham.

– Nie ma sprawy, Han­nah, zawia­do­mię patrole.

– Dzięki. – Han­nah się roz­łą­czyła. Przy pew­nej dozie szczę­ścia patrol znaj­dzie Abi­gail i odstawi ją do rodzi­ców, po dro­dze napę­dza­jąc jej nie­złego stra­cha. Mała nie­prędko znów się urwie z domu.

Dzie­ciaki wciąż robią takie rze­czy. Han­nah była prze­jęta, ale nie­zbyt się mar­twiła.

– Pojeż­dżę po oko­licy – obie­cała Naamit. – Zoba­czę, może uda mi się ją zna­leźć.

– Bar­dzo ci dzię­kuję… – Naamit urwała, bo zadzwo­nił tele­fon. Pode­szła do torebki, pogrze­bała w niej i wyjęła komórkę. – Halo? Tak? – Przez chwilę słu­chała roz­mówcy, coraz bar­dziej wytrzesz­cza­jąc oczy. – Nie. Jej też tu nie ma. Zawia­do­mi­li­śmy poli­cję, wła­śnie jest u mnie poli­cjantka. Nie mogli­śmy się do was dodzwo­nić, Ron pod­je­chał, ale… – Zamil­kła, kiwa­jąc głową, i pod­chwy­ciła spoj­rze­nie Han­nah. – Nie, oczy­wi­ście. Prze­każę jej. Tak, bar­dzo pro­szę.

Naamit odło­żyła tele­fon.

– Dzwo­niła Karen… matka Gra­cie – wyja­śniła roz­trzę­sio­nym gło­sem. – Byli na mie­ście z oka­zji Dnia Świę­tego Patryka. Gra­cie także znik­nęła i także nie odbiera tele­fonu. Jej rodzice już tutaj jadą.

Han­nah kiw­nęła głową.

– Wezwę swo­jego part­nera – rzu­ciła.

Bo teraz się zanie­po­ko­iła.

Rozdział 2

Ber­nard Gla­dwin bar­dzo kochał swoje dzieci. Świata poza nimi nie widział. Co jed­nak wcale nie uła­twiało mu życia. W dodatku miał ich cał­kiem sporo.

Kiedy jesz­cze była dwójka, radził sobie zupeł­nie nie­źle. Z dwoj­giem dzieci mógł robić roz­ma­ite rze­czy. Na przy­kład opo­wia­dać jed­nemu bajkę, pod­czas gdy jego żona Car­men bawiła się z dru­gim. Jeden rodzic na jedno dziecko, taki układ był spra­wie­dliwy.

W sumie było to na tyle wyko­nalne, że wraz z Car­men uznali, iż trze­cie dziecko to wcale nie­głupi pomysł.

Sęk w tym, że dopóki nie doro­bili się trze­ciego dziecka, nie wie­dział, bo i skąd, że trze­cie to o jedno za dużo… a wtedy już nie mógł go prze­cież zwró­cić do sklepu. Teraz, mając trójkę, opo­wia­dał bajkę jed­nemu, Car­men bawiła się z dru­gim, a tym­cza­sem trze­cie demo­lo­wało dom, wty­kało widelce do gniaz­dek elek­trycz­nych, pró­bo­wało się pod­pa­lić i wrzu­cało zabawki bra­ciszka do sedesu. Spro­sta­nie tej sytu­acji wyma­gało ekwi­li­bry­stycz­nych umie­jęt­no­ści, któ­rych jak dotąd nie opa­no­wał. I oba­wiał się, że ni­gdy nie opa­nuje.

Kolejną trudną sytu­acją, z którą on i Car­men musieli się mie­rzyć, był seks. Warto by go zasma­ko­wać od czasu do czasu. Ale jego dzieci miały na ten temat inne zda­nie, zwłasz­cza Rory, nie­mow­lak. Rory podobno ząb­ko­wał, cho­ciaż nie było żad­nych dowo­dów na potwier­dze­nie tej tezy. Nie potra­fił powie­dzieć: „Ja ząb­kuję, pomóż­cie” ani niczego w tym stylu. Po pro­stu co godzina, naj­póź­niej dwie, budził się z histe­rycz­nym pła­czem i ani myślał się uspo­koić. Car­men twier­dziła, że praw­do­po­dob­nie ząb­kuje. Jed­nakże Ber­nard cza­sami się zasta­na­wiał, czy jego dziecko nie jest aby złem wcie­lo­nym. W oczach Rory’ego dostrze­gał chwi­lami zło­śliwy błysk, jaki widy­wał wyłącz­nie w oczach psy­cho­pa­tów.

Trudno zabie­rać się do seksu ze świa­do­mo­ścią, że w każ­dej chwili może go prze­rwać wrzesz­czące dziecko. Może był to odruch ewo­lu­cyjny – nie­do­pusz­cza­nie do zwięk­sze­nia kon­ku­ren­cji. „Zero seksu” ozna­czało, że nie będzie wię­cej maleń­kich sio­strzy­czek ani bra­cisz­ków. Ber­nard się zasta­na­wiał, czy nie zapew­nić Rory’ego, że nie ma się o co mar­twić. Nie grożą mu już kolejne sio­strzyczki ani kolejni bra­cisz­ko­wie. Przy­naj­mniej dopóki Ber­nard będzie miał coś do powie­dze­nia w tej kwe­stii.

Ten wie­czór jed­nak zapo­wia­dał się cał­kiem obie­cu­jąco. Rory spał od bitych trzech godzin i nic nie wska­zy­wało na to, by Gina i Tom mieli się źle zacho­wy­wać. W Ber­narda wstą­piła nadzieja.

Sie­dział z Car­men na kana­pie. Oglą­dali tele­wi­zję, cho­ciaż nie bar­dzo nawet wie­dział, co leci. Żona leżała bez­tro­sko obok, prze­rzu­ciw­szy nad nim dłu­gie nogi. Miała na sobie obci­słe czarne leg­ginsy, a ponie­waż krą­gło­ści jej ud oraz pupy prze­sła­niały mu widok, wszystko, co się działo na ekra­nie, nie miało naj­mniej­szego zna­cze­nia. Zer­k­nął na jej twarz – z zafa­scy­no­wa­niem patrzyła w tele­wi­zor; piwne oczy miała sze­roko otwarte, a usta lekko roz­chy­lone. Była w jed­nym z jego T-shir­tów; sze­ro­kie wycię­cie odsła­niało jej zło­to­brą­zową skórę i kuszącą wypu­kłość piersi. Tak, zde­cy­do­wa­nie to była wła­ściwa pora. Tyle że naj­pierw musiał ją wpra­wić we wła­ściwy nastrój.

– Hej – szep­nął. – Chcesz pofi­glo­wać?

Zer­k­nęła na niego.

– Dobry pomysł – odparła z sze­ro­kim uśmie­chem.

Był kró­lem uwo­dzi­cieli, nie da się ukryć.

Cho­ciaż nie tylko on nie kochał się od bli­sko dwóch tygo­dni.

Nachy­lił się i wsu­nął jedną rękę pod koszulkę, a drugą pogła­skał jej poli­czek. Poca­ło­wał ją deli­kat­nie, pal­cami odna­lazł coś, co mógł popie­ścić i uszczyp­nąć…

Zadzwo­nił jego tele­fon. Zer­k­nął na niego.

– Ani się waż! – syk­nęła Car­men.

Prze­rwał na chwilę, po czym wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu.

– Oczy­wi­ście – rzu­cił, prze­su­wa­jąc pal­cem po zagłę­bie­niu mię­dzy jej szyją i ramie­niem. – Myślisz, że zwa­rio­wa­łem? – Kto­kol­wiek dzwo­nił, mógł pocze­kać. On miał tu waż­niej­sze sprawy.

Tele­fon dzwo­nił dalej. Ber­nard poli­zał szyję Car­men. Wes­tchnęła z pod­nie­ce­nia, wygięła plecy w łuk, ich ciała otarły się o sie­bie…

I wtedy roz­legł się dźwięk, któ­rego Ber­nard tak bar­dzo się oba­wiał: płacz Rory’ego. Obu­dzony dzwon­kiem tele­fonu malec przy­po­mniał sobie, że jest zobo­wią­zany zruj­no­wać życie ojca.

– Cho­lera! – mruk­nęła Car­men.

– Ano.

– Ciąg dal­szy nastąpi? – spy­tała, wysu­wa­jąc się z jego objęć.

– Jasne – odparł takim gło­sem, jakby uszło z niego powie­trze.

Prze­szła na pal­cach do pokoju małego.

Ber­nard z nie­na­wi­ścią spoj­rzał na tele­fon. To drań­stwo wciąż dzwo­niło. Zer­k­nął na ekran. Han­nah! W tej sytu­acji ode­brał.

– Cześć.

– Cześć, Ber­nar­dzie, nie prze­szka­dzam?

– A jeśli nawet, to co? Roz­łą­czysz się i dasz mi spo­kój?

Przez chwilę pano­wała cisza.

– Nie – odparła w końcu. – Przy­kro mi.

– Tak myśla­łem. O co cho­dzi, Han­nah?

– Mam dwie zagi­nione dziew­czynki. Dwu­na­sto­latki.

Spoj­rzał na zega­rek. Dopiero minęła jede­na­sta.

– O któ­rej znik­nęły?

– Jakoś mię­dzy siódmą a dzie­wiątą. Mam powody do nie­po­koju, Ber­nar­dzie. Nie sądzę, by się wypu­ściły na imprezkę.

– Fakt – przy­tak­nął, idąc do sypialni, żeby się ubrać. – Zresztą jest tak późno, że nawet gdyby, powinny już wró­cić.

– Wła­śnie… Poza tym znam matkę.

Szlag!

– Gdzie jesteś?

– W jej domu. Matki.

– W porządku – rzekł, prze­pra­sza­jąc wzro­kiem żonę, która z syn­kiem na rękach patrzyła na niego. – Już jadę.

Han­nah sie­działa w salo­nie, a Ron i Naamit zajęli miej­sca naprze­ciwko niej. Ron prawą ręką obej­mo­wał żonę, a lewą ner­wowo sku­bał brzeg koszuli. Miał na sobie białe spodnie i białą koszulę z czar­nymi łat­kami przy­kle­jo­nymi do ubra­nia – kostiumu na Purim. Widocz­nie prze­brał się za cęt­ko­wa­nego psa albo krowę, trudno było orzec. Han­nah podej­rze­wała, że nawet nie pamię­tał, że wciąż jest w kostiu­mie.

Naamit na szczę­ście prze­stała pła­kać, ale patrzyła pustym wzro­kiem, a w jej sze­roko otwar­tych oczach Han­nah widziała strach. Poli­cjantka nawet nie potra­fiła sobie wyobra­zić, jak bar­dzo ta kobieta się boi. Sama zresztą też mocno się nie­po­ko­iła. Zda­wała sobie sprawę, że w grę wcho­dzą roz­ma­ite wyja­śnie­nia – star­szy chło­pak, albo obie wybrały się na spa­cer po świę­tu­ją­cym mie­ście i się zgu­biły – i modliła się, żeby tak wła­śnie było, ale nie zapo­mi­nała także o innych moż­li­wo­ściach.

Pedo­file i inni zbo­czeńcy pory­wa­jący dzieci i wcią­ga­jący je do ciem­nych zauł­ków. Pijani kie­rowcy, któ­rzy po prze­je­cha­niu przy­pad­ko­wego prze­chod­nia ucie­kają z miej­sca zda­rze­nia, a ich ofiara wykrwa­wia się na śmierć. Dzie­ciaki zni­ka­jące na dobre i pamię­tane tylko ze zdjęć w ogło­sze­niach poka­zy­wa­nych w mediach.

W dodatku był Dzień Świę­tego Patryka. Piwo i moc­niej­sze drinki lały się stru­mie­niami, alko­hol zaś zwięk­szał ryzyko poja­wie­nia się prze­mocy i lek­ko­myśl­nych zacho­wań.

– Może się ubierz­cie – zapro­po­no­wała łagod­nie Han­nah. Chcia­łaby, żeby Ber­nard wresz­cie przy­je­chał. On świet­nie sobie radził z ludźmi, roz­ta­czał aurę spo­koju i doda­wał otu­chy.

Naamit i jej mąż spoj­rzeli po sobie i chyba dopiero wtedy zdali sobie sprawę, że na­dal są prze­brani w kostiumy.

– Ja… oczy­wi­ście – bąk­nął Ron. Chudy i wysoki, był jasnym sza­ty­nem i nosił okrą­głe oku­lary. Twarz miał nieco zbyt pocią­głą, niczym postać na fil­mie ze źle usta­wio­nym for­ma­tem obrazu tele­wi­zora. Wstał, po czym zawa­hał się i odwró­cił do żony. – Pój­dziesz pierw­sza… czy wolisz, żebym ja…?

Naamit praw­do­po­dob­nie potrze­bo­wała męża potra­fią­cego prze­jąć kon­trolę nad sytu­acją, on jed­nak wyraź­nie nie miał takiego zamiaru. Usi­ło­wał nie­zdar­nie pod­py­ty­wać ją, co woli, zamiast samemu decy­do­wać, co robić, jak przy­stało na sil­nego part­nera. Han­nah widziała, że miał dobre chęci, pró­bo­wał jed­nak narzu­cić rolę moc­nej, domi­nu­ją­cej osoby żonie, która pra­gnęła jedy­nie roz­kleić się na dobre i nie musieć decy­do­wać o niczym.

– Idź – odparła mato­wym gło­sem. – Ja pójdę potem.

Prze­szedł do sypialni i zamknął za sobą drzwi.

– Może powin­nam jej szu­kać… – powie­działa Naamit, wpa­tru­jąc się w ścianę. – No bo… jeżeli się zgu­biła, to na widok mojego samo­chodu…

– Lepiej zacze­kaj tutaj – wpa­dła jej w słowo Han­nah. – Ona może po pro­stu wróci. Albo zadzwoni na wasz numer sta­cjo­narny.

– Ni­gdy tego nie robi – rze­kła Naamit. – Zawsze dzwoni na komórkę.

– Czy możesz mi poka­zać… – zaczęła Han­nah, ale prze­rwało jej puka­nie do drzwi.

Wstały jed­no­cze­śnie. Naamit szybko pode­szła do wej­ścia i rap­tow­nie otwo­rzyła drzwi, jak gdyby spo­dzie­wała się ujrzeć w progu Abi­gail. Tyle że Abi­gail oczy­wi­ście by nie pukała.

Na zewnątrz stała para doro­słych z małym chłop­cem. Na ich widok Naamit uśmiech­nęła się blado.

– Tony. Karen. Wejdź­cie, pro­szę. – Odsu­nęła się na bok i ruchem ręki zapro­siła ich do środka. Cała trójka weszła z waha­niem. Tony był postaw­nym męż­czy­zną. Łysy, z wyta­tu­owaną na szyi rybą. Powierz­chow­ność twar­dziela burzyła jego łagodna, zmar­twiona twarz. Karen była szczu­płą blon­dynką o wydat­nych ustach. Miała zapuch­nięte, zaczer­wie­nione oczy, które ocie­rała grzbie­tem dłoni, pocią­ga­jąc nosem.

– To śled­cza Han­nah Shor – doko­nała pre­zen­ta­cji Naamit. – Jest tu, żeby nam pomóc.

– Czy coś już pani wia­domo? – zapy­tał Tony. Mówił cichym, twar­dym gło­sem, z akcen­tem, któ­rego Han­nah nie potra­fiła roz­po­znać. – Czy któ­raś z nich się ode­zwała?

– Jesz­cze nie – odparła Han­nah. – Ale nasze radio­wozy patro­lują ulice.

– Po co? – spy­tał.

– Na wypa­dek, gdyby się zgu­biły – wyja­śniła Han­nah. – Albo…

– Jeśli się zgu­biły, dla­czego nie zadzwo­niły? I czemu Gra­cie nie odbiera tele­fonu?

– Może gdzieś zapo­działy swoje komórki – odpo­wie­działa Han­nah. A po chwili dodała: – Albo ktoś im je ukradł. Pro­szę pań­stwa, czy orien­tu­je­cie się, dokąd poszła Gra­cie?

– Nie – odparła sła­bym gło­sem Karen. – Nic nie mówiła. Miała się opie­ko­wać Don­nym.

Gdy jego mama się ode­zwała, chłop­czyk zadarł głowę, a wtedy Han­nah przyj­rzała mu się uważ­nie. Był blady i spo­kojny. Zmru­żone oczy – wąskie jak u Azjaty, podobne do oczu jego ojca – utkwił wyłącz­nie w Han­nah.

Uklę­kła przed nim.

– Donny, czy Gra­cie powie­działa ci, dokąd się wybiera? – spy­tała.

Po chwili waha­nia kiw­nął głową.

– Co? Dla­czego nic nie mówi­łeś? – Głos Tony’ego był surowy. – Dokąd poszła? Mów, natych­miast!

Donny cof­nął się i oparł o matkę.

– Tony! – wark­nęła Karen. – Wystra­szy­łeś go!

Han­nah ujęła obu­rącz dłoń Donny’ego. Była zimna jak lód.

– Co ci powie­działa, Donny? Że dokąd idzie?

– Powie­działa, że idzie się spo­tkać z przy­ja­cie­lem Abby – odparł cien­kim gło­si­kiem. – Obie­cała, że wróci nie­długo. I kazała mi dzwo­nić, gdyby coś się stało. – Roz­kleił się. – No to do niej dzwo­ni­łem. Cią­gle. Bałem się! Chcia­łem, żeby wró­ciła do domu! Ale nie odbie­rała tele­fonu! A obie­cała, że będzie odbie­rać!

Han­nah wstała. Zro­biło jej się nie­do­brze. Skoro Gra­cie nie odbie­rała tele­fonu, mimo że obie­cała bratu, naprawdę był powód do nie­po­koju. Przez chwilę zasta­na­wiała się, po czym rzu­ciła:

– Prze­pra­szam, muszę zadzwo­nić.

Wyszła drzwiami fron­to­wymi. Na dwo­rze było lodo­wato, więc objęła się ramio­nami, żeby się tro­chę ogrzać. Wybrała numer kapi­tana Baileya, z nadzieją, że szybko odbie­rze.

Ode­brał po kilku sekun­dach.

– Cześć, Han­nah.

– Kapi­ta­nie, mam tu zagi­nię­cie dziecka. Znik­nęły dwie dwu­na­sto­latki…

– Nikt mnie nie zawia­do­mił o zagi­nię­ciu dziecka. Skąd dosta­łaś to zgło­sze­nie?

– Zawia­da­miam pana teraz, kapi­ta­nie. Matka jed­nej z dziew­czy­nek przy­jaźni się z moją matką. Cho­dzi o Abi­gail Lisman i Gra­cie Dur­ham. Jedna nie odbiera tele­fonu, a komórka dru­giej od razu się prze­łą­cza na pocztę gło­sową. Pewne oznaki świad­czą o tym, że sprawa jest poważna.

– Jakie oznaki?

– Abi­gail Lisman wyłą­czyła tele­fon, a według jej matki ni­gdy tego nie robi. A Gra­cie nie odbiera, cho­ciaż kazała młod­szemu bratu dzwo­nić, gdyby coś się stało.

– To nie są żadne poważne powody – skwi­to­wał Bailey. – Coś jesz­cze?

Han­nah zawa­hała się. Nie, w sumie nic już nie miała, jedy­nie paskudne prze­czu­cie.

– To głów­nie kwe­stia intu­icji – przy­znała w końcu.

– No dobrze – powie­dział kapi­tan poważ­nym tonem. – Zadzwo­nię do Man­cuso, powinna o tym wie­dzieć. FBI może loka­li­zo­wać komórki znacz­nie szyb­ciej niż my.

– Chce pan, żebym sama do niej zadzwo­niła, kapi­ta­nie? Dzięki temu unik­niemy kilku zbęd­nych roz­mów.

Na chwilę zapa­dła cisza.

– Tak, tak będzie lepiej. Zacze­kaj, dam ci jej numer.

– Mam go – odparła Han­nah.

– Świet­nie. Infor­muj mnie na bie­żąco. – Sądząc po gło­sie, chyba był zde­ner­wo­wany. Zagi­nię­cie dziecka powo­do­wało, że wszy­scy robili się ner­wowi.

Han­nah zabrała się do szu­ka­nia numeru Man­cuso. Zajęło jej to dłuż­szą chwilę, na zim­nie stu­kała pal­cami w ekran nie­zdar­nie i nie­mrawo. Zanim Man­cuso ode­brała, Han­nah wstrzą­sały już dresz­cze.

– Halo? – ode­zwała się agentka ochry­płym gło­sem, jak gdyby została wyrwana ze snu.

– Agentka Man­cuso? Mówi śled­cza Han­nah Shor z poli­cji Glen­more Park. Pozna­ły­śmy się pod­czas śledz­twa…

– Pamię­tam panią. O co cho­dzi?

Han­nah powtó­rzyła to, co przed chwilą prze­ka­zała kapi­ta­nowi.

– Rozu­miem – rze­kła agentka Man­cuso. Han­nah z ulgą stwier­dziła, że nie sły­szy śladu scep­ty­cy­zmu.

– Moim zda­niem przyda nam się pomoc FBI – powie­działa. – Tu nie cho­dzi o dwie dziew­czynki, które urwały się na imprezkę.

– Zgoda – odparła agentka Man­cuso. – Ale po kolei. Mówi pani, że jedna z nich nie odbiera tele­fonu. A czy jej komórka na pewno jest włą­czona?

– O ile wiem, tak.

– Każę fir­mie tele­ko­mu­ni­ka­cyj­nej dać nam przy­bli­żone miej­sce logo­wa­nia.

Han­nah zamru­gała.

– Tak po pro­stu?

– Ow­szem. Miejmy nadzieję, że ta dziew­czynka wciąż ma tele­fon przy sobie i że loka­li­za­cja będzie w miarę dokładna. Cza­sami mar­gi­nes błędu wynosi kilka kilo­me­trów. Jaki jest numer tego włą­czo­nego tele­fonu?

– Chwi­leczkę. – Han­nah wró­ciła do domu. – Jaki jest numer Gra­cie? – zwró­ciła się do Karen. Ta podała jej numer, a Han­nah prze­dyk­to­wała go agentce FBI.

– W porządku – rzu­ciła Man­cuso. – Oddzwo­nię za kilka minut.

Prze­rwała połą­cze­nie. Han­nah odwró­ciła się do rodzi­ców dziew­czy­nek. Sie­dzieli na kana­pach w salo­nie. Na sto­liku stało sześć paru­ją­cych kub­ków. Han­nah zauwa­żyła, że Naamit zdjęła kostium i prze­brała się w czarne spodnie i jasno­nie­bie­ską bluzkę.

– Z kim pani roz­ma­wiała? – zapy­tał Tony.

– Z moim kapi­ta­nem i z FBI – odparła Han­nah po chwili. Nie była pewna, czy wia­do­mość o udziale FBI pod­nie­sie rodzi­ców na duchu, czy wręcz prze­ciw­nie.

Wyglą­dało na to, że uzy­skała i jedno, i dru­gie. Tony i Ron się odprę­żyli, nato­miast Naamit i Karen wyraź­nie się spięły.

– Poma­gają nam namie­rzyć tele­fon Gra­cie – powie­działa, by dodać im otu­chy.

Tony ski­nął głową.

– Świet­nie.

– Zro­bi­łem her­batę dla wszyst­kich – rzekł Ron, wska­zu­jąc kubki.

Han­nah z roz­tar­gnie­niem poki­wała głową. Nie prze­pa­dała za her­batą. Potrze­bo­wała kawy. Po her­ba­cie musiała tylko czę­ściej odwie­dzać łazienkę.

Roz­le­gło się kolejne puka­nie do drzwi. Tym razem Han­nah dotarła do wej­ścia przed Naamit. Do domu wszedł Ber­nard i przyj­rzał się dwóm parom oraz małemu chłopcu, któ­rzy jak jeden mąż gapili się na jego wysoką postać.

– To śled­czy Ber­nard Gla­dwin – przed­sta­wiła go Han­nah. – Mój part­ner.

Zanim dokoń­czono pre­zen­ta­cji wszyst­kich obec­nych, zabrzę­czał tele­fon Han­nah.

Dzwo­niła agentka Man­cuso.

– No, mam już namiary.

– Gdzie ona jest?

– No cóż, tele­fon jest na rogu Babel Lane i Kim­ball Way… w każ­dym razie w pro­mie­niu dwu­stu metrów od tego miej­sca, mniej wię­cej.

Było kwa­drans po pół­nocy, zale­d­wie kilka minut po tym, jak funk­cjo­na­riu­sze Tanessa Lon­nie i Ser­gio Ber­tini dopiero roz­po­częli swoją zmianę. Prze­wi­dy­wali, że nie obej­dzie się bez awan­tur – Dzień Świę­tego Patryka sły­nął z naj­gor­szych alko­ho­lo­wych eks­ce­sów, jakie sobie można wyobra­zić. Ow­szem, to rado­sny dzień, w końcu jed­nak ktoś musiał poskro­mić pija­ków, któ­rzy wda­wali się w bójki albo uwa­żali, że są dosta­tecz­nie trzeźwi, by sia­dać za kół­kiem. Tanessa nie­chęt­nie zapa­try­wała się na tę noc.

– Słu­chaj, ja tylko mówię, że powin­naś raz spró­bo­wać. Jeśli ci się nie spodoba, dam ci spo­kój – powie­dział Ser­gio, kiedy jechała powoli Clay­ton Road.

– Ser­gio, nie ma mowy, żebym sur­fo­wała w marcu! – odparła Tanessa z nie­do­wie­rza­niem. To już była ich trze­cia zmiana, pod­czas któ­rej pró­bo­wał ją namó­wić na swoje hobby igra­nia z hipo­ter­mią. – Rozej­rzyj się! W zeszłym tygo­dniu padał śnieg! Jeśli chcesz umrzeć na zapa­le­nie płuc, pro­szę bar­dzo, ale dla­czego pró­bu­jesz pocią­gnąć mnie za sobą?

– Będziesz w kom­bi­ne­zo­nie. To nic wiel­kiego.

– W kom­bi­ne­zo­nie! Teraz ledwo wysiądę z samo­chodu, zama­rza mi tyłek, a mam na sobie kurtkę, dwie koszule i sza­lik, w dodatku cał­kiem suche! A ty chcesz, żebym wło­żyła jakąś mokrą piankę i wsko­czyła do lodo­wa­tej wody? Jesteś nie­nor­malny.

– Wcale nie czuje się zimna!

– Może ty nie czu­jesz. Twój mózg obumarł, nie czu­jesz niczego. Więc daj sobie z tym spo­kój, nie zamie­rzam…

Roz­mowę prze­rwało trzesz­cze­nie radio­te­le­fonu.

– Cztery pięć­dzie­siąt jeden, tu cen­trala.

– Mów – powie­działa Tanessa do mikro­fonu na ramie­niu.

– Cztery pięć­dzie­siąt jeden, jeste­ście potrzebni na rogu Babel Lane i Kim­ball Way, macie odna­leźć dziecko, które zagi­nęło w tej oko­licy.

– Przy­ję­łam – odparła Tanessa. – Czy cho­dzi o te dziew­czynki, za któ­rymi mie­li­śmy się roz­glą­dać?

– Potwier­dzam, cztery pięć­dzie­siąt jeden.

– Uda­jemy się na miej­sce.

– Kto pozwala dzie­cia­kom włó­czyć się po nocy? – mruk­nął Ser­gio, kiedy Tanessa obra­cała kie­row­nicę.

– Nie sądzę, żeby pozwa­lali im się włó­czyć – zapro­te­sto­wała Tanessa. – Wiesz, jako nasto­latka też wymy­ka­łam się z domu. Rodzice ni­gdy się nie zorien­to­wali.

– Chcę tylko powie­dzieć, że to jest zanie­dba­nie. Dziećmi trzeba się zaj­mo­wać jak należy.

– Ty z tru­dem radzisz sobie z zaj­mo­wa­niem się swoją papugą! – przy­po­mniała mu Tanessa, zer­ka­jąc na grupkę mło­dych ludzi idą­cych ulicą; roze­śmiani, pew­nie zmie­rzali do kolej­nego baru.

– Gabriella to bar­dzo trudne zwie­rzę, jasne? Ma swoje humory!

– To cał­kiem jak dzieci, one też są humo­rza­ste.

Doje­chali na miej­sce i zapar­ko­wali radio­wóz koło czar­nego dodge’a char­gera i dwóch bia­łych che­vro­le­tów. W pobliżu stała grupa ludzi, wśród któ­rych góro­wał Ber­nard. Tego wiel­ko­luda trudno było nie zauwa­żyć. Zwy­kle prze­wyż­szał wszyst­kich wokół sie­bie o kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów. Tanessa ruszyła ku nim, gdy zorien­to­wała się, że obok Ber­narda jest kapi­tan Bailey. Patrzył na kobietę sto­jącą na wprost pozo­sta­łych – agentkę Man­cuso, którą spo­tkała raz, krótko po tym, jak Tan­nesy omal nie zabił Jovan Sto­kes.

Man­cuso była impo­nu­jącą kobietą, wład­czą w obej­ściu i ele­gancką. Miała śniadą cerę, któ­rej lata się nie imały, czarne, prze­tkane sre­brzy­stymi nit­kami włosy, a obok ust pie­przyk, nada­jący jej twa­rzy nie­za­po­mniany wygląd. Trzy­ma­jąc ręce w kie­sze­niach płasz­cza, prze­ma­wiała do sto­ją­cych przed nią męż­czyzn i kobiet. Kiedy Tanessa i Ser­gio do nich dołą­czyli, prze­rwała na chwilę, ski­nęła Tanes­sie głową i mówiła dalej.

– Gra­cie Dur­ham i Abi­gail Lisman znik­nęły ponad trzy godziny temu, więc mamy powody do nie­po­koju. Tele­fon Gra­cie logo­wał się w tym miej­scu, mar­gi­nes błędu to jakieś dwie­ście metrów. Jej komórka jest na­dal włą­czona, dzwo­nimy na nią bez prze­rwy. Dla­tego jeśli się do niej zbli­żymy, powin­ni­śmy usły­szeć sygnał.

Rozej­rzała się.

– Mamy tu kilka blo­ków miesz­kal­nych i biu­row­ców, musimy obejść wszyst­kie lokale. Zajmą się tym kapi­tan Bailey, śled­cza Shor i śled­czy Gla­dwin, a pomogą im agenci Ful­ler i Man­ning. Zacznij­cie od sta­cji ben­zy­no­wej, może ktoś tam coś widział. Reszta z nas, w tym funk­cjo­na­riuszka Lon­nie oraz jej part­ner, któ­rzy do nas dołą­czyli, spraw­dzą ulice, zaułki i plac zabaw. – Ruchem ręki wska­zała ciemny plac odda­lony o jakieś sie­dem­dzie­siąt metrów. – Nie mamy poję­cia, czy Gra­cie na­dal ma tele­fon przy sobie ani czy dziew­czynki są jesz­cze razem, dla­tego niczego nie zakła­damy. No, do roboty. Jest późno, a chcę odsta­wić dziew­czynki do rodzi­ców naj­da­lej za godzinę.

Grupa się roz­dzie­liła. Bailey, Han­nah i Ber­nard spoj­rzeli na Tanessę i ski­nęli gło­wami; na ich twa­rzach malo­wała się powaga. Byli wyraź­nie prze­jęci. A skoro ci doświad­czeni śled­czy się nie­po­ko­ili, to zna­czy, że mieli powody. Tanessa gorąco modliła się, żeby ta zmiana nie zakoń­czyła się zna­le­zie­niem zwłok dwu­na­sto­latki.

– Miło znów panią widzieć – zwró­ciła się do niej agentka Man­cuso, kuląc się z zimna. – Wygląda pani… dobrze.

Poprzed­nio widziały się dwa dni po tym, jak Tanessa została porwana i omal nie zgi­nęła z rąk zabójcy. Przez kolejny tydzień mało sypiała i pra­wie wcale nie jadła, nic więc dziw­nego, że w oczach agentki Man­cuso pre­zen­to­wała się teraz znacz­nie lepiej.

– Dzię­kuję – odparła. – Pani rów­nież.

– No dobrze, a teraz znajdźmy te dziew­czynki – oświad­czyła Man­cuso. – Wy dwoje zaj­mij­cie się pla­cem zabaw. My spraw­dzimy ulice.

Tanessa ski­nęła głową i wraz z Ser­giem ruszyła na plac zabaw.

– Znasz tę kobietę? – zapy­tał jej part­ner.

– Kie­dyś ją pozna­łam – odparła.

– Wygląda na twar­dzielkę – oce­nił.

– Bo chyba wła­śnie taka jest.

Nocny ziąb stał się nie­zno­śny. Prze­ni­kał pod koł­nierz kurtki, przez pode­szwy butów, nawet przez liczne war­stwy ubra­nia. Z każ­dym odde­chem zapra­szała chłód, by wni­kał w głąb jej płuc i ciała. Kłuło ją w nosie i w uszach.

Nie zno­siła zimna. Ostre zimy były głów­nym powo­dem, dla któ­rego nie­na­wi­dziła Glen­more Park. Zasta­na­wiała się, czy te dziew­czynki naprawdę są gdzieś na ulicy. Jeśli tak, mogą zamar­z­nąć na śmierć.

Dotarli do placu zabaw oto­czo­nego niskim meta­lo­wym płot­kiem. Prze­szli wzdłuż ogro­dze­nia kil­ka­na­ście metrów, aż zoba­czyli małą prze­rwę słu­żącą jako wej­ście. Ścieżka po dru­giej stro­nie była błot­ni­sta, roz­dep­tana dzie­siąt­kami par butów. Po jej bokach leżały nie­wiel­kie kop­czyki śniegu, który nie zdą­żył się sto­pić, kiep­sko oświe­tlone sła­bym bla­skiem latarni. Plac zabaw był cał­kiem spory. Zna­la­zło się miej­sce na karu­zelę, zjeż­dżal­nie, kilka huś­ta­wek, a jesz­cze dalej było boisko do koszy­kówki i cią­gnął się długi rząd drzew.

– Ciemno tu – mruk­nął Ser­gio, wycią­gnął zza paska latarkę i ją włą­czył. Tanessa zro­biła to samo. Gdy prze­szli za pło­tek, wąskie pro­mie­nie nie radziły sobie z ciem­no­ścią. Tanessa nasłu­chi­wała dźwięku dzwonka albo wibra­cji komórki, ale sły­szała jedy­nie chrzęst żwiru na ścieżce pod sto­pami swo­imi i Ser­gia.

Ona też raz się zgu­biła, była wtedy jesz­cze mała. Kiedy miała osiem lat, matka zabrała ją i jej braci na wie­czorny spa­cer. Tanessa w pod­sko­kach wysfo­ro­wała się do przodu, obser­wu­jąc swój cień, który to się wydłu­żał, to skra­cał w świe­tle ulicz­nych latarni. Nie zauwa­żyła, że matka zatrzy­mała się, by zamie­nić z kimś kilka słów, zapewne z jakimś fanem. W tam­tych cza­sach jej matka była aktorką i nie­mal codzien­nie wiel­bi­ciele zatrzy­my­wali ją, pro­sząc o auto­graf albo zdję­cie. Na ulicy pano­wał wielki ruch i nagle Tanessa uświa­do­miła sobie, że matki i braci już za nią nie ma. Zamarła w miej­scu i roz­glą­dała się za nimi, a strach ści­skał jej serce. Już miała się roz­pła­kać, gdy pod­szedł do niej jakiś męż­czy­zna i spy­tał, czy wszystko gra. Wciąż pamię­tała zapach jego potu, kwa­śny i nie­przy­jemny. Jeden z jego zębów był sczer­niały. Z krzy­kiem odsko­czyła i wybuch­nęła pła­czem.

Kilka sekund póź­niej dobie­gli do niej Mit­chell i Richard. Widocz­nie byli nie­da­leko. Razem nakrzy­czeli na zawsty­dzo­nego męż­czy­znę, który przy­pusz­czal­nie chciał jej tylko pomóc. Potem Tanessa pła­kała całymi godzi­nami. W dzie­ciń­stwie nie przy­da­rzyło jej się nic rów­nie strasz­nego.

Czy Gra­cie i Abi­gail też były same na jakiejś ulicy, zapła­kane? Ale jeśli tak, to dla­czego nie odbie­rały tele­fo­nów?

– Praw­do­po­dob­nie są w któ­rymś z miesz­kań w oko­licy – powie­dział Ser­gio. – Może poszły na jakąś imprezę.

– Może – przy­tak­nęła Tanessa, cho­ciaż nie­stety prze­czu­wała, że to wcale nie tak. Pora była zbyt późna, dziew­czynki za młode, a skoro nie odbie­rały… – Sły­sza­łeś? – rzu­ciła nagle i sta­nęła jak wryta.

– Co mia­łem sły­szeć?

– Cicho!

– Pyta­łaś mnie…

– Przy­mknij się na chwilę, do cho­lery!

Stali w mil­cze­niu i nagle znów to usły­szała. Cichą melo­dyjkę, daleko po pra­wej.

– Tam – powie­działa Tanessa i ruszyła po zamar­z­nię­tej ziemi; serce jej łomo­tało. Pro­mień latarki ska­kał cha­otycz­nie, prze­szu­ki­wał teren, aż w końcu padł na małe nie­ru­chome ciało. Przy­kuc­nęła i deli­kat­nie odwró­ciła je tak, by odsło­nić twarz.

Ujrzała dziew­czynkę z zaschniętą krwią na czole. Była bez­władna, a jej blada skóra była nie­mal sina.

– Ścią­gnij tu karetkę! – krzyk­nęła Tanessa do Ser­gia. Oparła dłoń na piersi dziew­czynki, przy­su­nęła ucho do jej ust. Gdzieś w pobliżu ćwier­kał tele­fon małej, przez co Tanessa nie bar­dzo mogła się sku­pić. W końcu jed­nak to usły­szała i poczuła: słaby, płytki oddech.

Dziew­czynka na­dal żyła.

Tanessa ścią­gnęła ręka­wiczkę i dotknęła jej policzka. Był lodo­waty. Zdjęła kurtkę i nie zwa­ża­jąc na prze­ni­kliwy ziąb, okryła dziew­czynkę, przez cały czas mówiąc do niej cicho:

– Już dobrze, skar­bie. Zna­leź­li­śmy cię. Trzy­maj się. Otwórz oczy. Zrób to dla mnie i otwórz oczy. Trzy­maj się, pomoc już jest w dro­dze.

Rozdział 3

– Przy­kro mi, ale naprawdę nie mogę pani wpu­ścić – oświad­czył lekarz. – To dziecko jest wyczer­pane, nie chcemy go prze­cią­żać.

Na czubku głowy miał łysinę, tylko na skro­niach ster­czały mu kępki siwych wło­sów. Han­nah kor­ciło, żeby go za nie chwy­cić i potrzą­sać nim, aż zmieni śpiewkę.

– Drugi raz tego nie powtó­rzę, dok­to­rze – wyce­dziła przez zaci­śnięte zęby. – Gdzieś jest jesz­cze jedna dziew­czynka, któ­rej na razie nie zna­leź­li­śmy. Ta tutaj może wie­dzieć, co się z nią stało. Muszę ją prze­słu­chać natych­miast.

– No… jeśli dobrze zro­zu­mia­łem, zna­le­ziono ją w parku – rzekł lekarz. – Czy prze­szu­ka­li­ście park?

Han­nah myślała, że szlag ją trafi na miej­scu.

– Sama wiem, co należy do moich obo­wiąz­ków! A teraz z drogi! – Ruszyła do przodu, zmu­sza­jąc go, by się odsu­nął, i pocią­gnęła dwu­skrzy­dłowe drzwi. Były zamknięte na klucz. Przez maleń­kie okienko w drzwiach zoba­czyła, że za nimi jest kory­tarz z poko­jami po obu stro­nach, ską­pany w ostrym świe­tle jarze­nió­wek. Poja­wiła się idąca wolno pie­lę­gniarka, pcha­jąca wózek szpi­talny.

Han­nah zało­mo­tała w szybę; roz­legł się głu­chy stu­kot.

– Otwórz te cho­lerne drzwi!

– Jak mówi­łem…

Z windy wysia­dła agentka Man­cuso i pode­szła do nich, już z daleka wyma­chu­jąc odznaką.

– Agentka Man­cuso, FBI – przed­sta­wiła się. – Musimy natych­miast pomó­wić z Gra­cie Dur­ham.

Lekarz zamru­gał.

– Jak mówi­łem tej poli­cjantce, Gra­cie Dur­ham jest…

– To śledz­two fede­ralne, dok­to­rze. Życie małej dziew­czynki jest w nie­bez­pie­czeń­stwie.

Zawa­hał się. W końcu ustą­pił.

– Dobrze – powie­dział. – Ale tylko pięć minut. Pokój trzy­sta dzie­więć. – Pod­szedł do zamka szy­fro­wego znaj­du­ją­cego się na ścia­nie i wstu­kał czte­ro­cy­frowy kod. Drzwi otwo­rzyły się z lek­kim trza­skiem.

– Tak długo, jak będzie trzeba, dok­to­rze – odrze­kła agentka Man­cuso, otwo­rzyła drzwi i prze­szła przez nie. Han­nah szybko ruszyła za nią.

– Ta odznaka jed­nak się przy­daje – stwier­dziła, nie­mal bie­gnąc, by dotrzy­mać kroku wyso­kiej kobie­cie.

– Ma swoje zalety.

Dotarły do pokoju Gra­cie Dur­ham i otwo­rzyły drzwi. Pomiesz­cze­nie było beżowe i ponure. Gra­cie, blada jak kreda, spo­czy­wała na szpi­tal­nym łóżku, pod­łą­czona do kro­plówki. Miała na sobie zie­loną szpi­talną koszulę, była czę­ściowo przy­kryta cien­kim kocem. Na noc­nym sto­liku przy jej łóżku stał dla ozdoby jakiś sztuczny kwiat w doniczce. Na jasno­brą­zo­wym krze­śle koło łóżka sie­działa matka Gra­cie z zaci­śniętą szczęką i trzy­mała córkę za rękę.

– Pro­szę pani, musimy zadać pani córce kilka pytań – ode­zwała się agentka Man­cuso.

Kobieta kiw­nęła głową, pocią­ga­jąc nosem.

– Oczy­wi­ście – odparła. Han­nah poznała po jej oczach, że Gra­cie coś już jej powie­działa. Coś bar­dzo waż­nego.

– Gra­cie, mam na imię Chri­stine, a to jest Han­nah – przed­sta­wiła je agentka. – Możesz nam odpo­wie­dzieć na kilka pytań?

Dziew­czynka poki­wała głową.

– Czy wiesz, gdzie jest Abi­gail?

Tym razem dziew­czynka pokrę­ciła głową.

– Zabrali ją jacyś ludzie – wyszep­tała. – Tacy w czar­nych maskach.

Han­nah miała wra­że­nie, że po jej karku cho­dzi osa. Abi­gail została porwana.

– Opo­wiedz nam, pro­szę, co się stało – powie­działa agentka Man­cuso.

– Były­śmy na placu zabaw – szep­nęła dziew­czynka sła­biut­kim, ledwo sły­szal­nym gło­sem. – Wła­śnie mia­ły­śmy wra­cać do domu, kiedy poja­wił się jakiś pan. Męż­czy­zna w… w czar­nej masce. Ucie­kły­śmy, a on nas gonił. Wtedy dołą­czył do niego drugi pan. On też nosił czarną maskę. Zła­pali Abby. A ja ucie­kłam. – Zamil­kła.

– I co było potem? – Agentka nachy­liła się, jej postawa świad­czyła o tym, że ma w zana­drzu wiele pytań. Han­nah się nie wtrą­cała.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki