Fałszywe intencje - Mike Omer - ebook + audiobook

Fałszywe intencje ebook i audiobook

Mike Omer

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Autor bestsellerów „New York Timesa” i „The Washington Post” Mike Omer nadchodzi z nową serią pełną psychologicznych zwrotów akcji oraz zaskakujących posunięć policji, które jego wierni fani znają z poprzednich serii i kochają.

Abby Mullen w dzieciństwie przebywała w sekcie Wilcox, ale uciekła, gdy siedziba sekty spłonęła. Lata później jest najlepszym negocjatorem policji nowojorskiej, wychowuje córkę i uważa, że najgorszą część życia ma już za sobą. Wtedy dochodzi do ataku na miejscową szkołę, do której uczęszcza córka Abby. Grupa uzbrojonych zwolenników teorii spiskowych, nazywających siebie Watchers, bierze dziewczynę na zakładniczkę.

Nieuchwytni Watchers przetrzymują Samanthę. Abby musi opanować emocje, mimo że jest u granic wytrzymałości. Czas ucieka, a ona nie ma wyjścia – musi negocjować z grupą szaleńców i odkryć sekret ich przywódcy, zanim będzie za późno. Choć wydaje jej się, że jest blisko rozwiązania, wciąż odkrywa kolejne tajemnice. Co gorsza, porywacze mają powiązania z sektą, o której Abby próbowała zapomnieć.

Mike Omer powraca w świetnej formie i znów oferuje doskonałą, mrożącą krew w żyłach rozrywkę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 441

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 11 min

Lektor: Andrzej Hausner

Oceny
4,4 (104 oceny)
56
31
17
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Romantyczka007

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham i nie mogę się doczekać następnego tomu gdzie będzie i Abby i Zoe Bentley ❤️❤️❤️
30
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"Fałszywe intencje" Mike'a Omera to wciągająca powieść kryminalna, której bohaterką jest Abby Mullen, była członkini sekty, obecnie utalentowana negocjatorka w nowojorskiej policji. Kiedy jej córka zostaje porwana przez uzbrojoną grupę fanatyków zwanych Watchers, Abby musi stawić czoła własnym demonom z przeszłości. Autor wplata w fabułę napięcie emocjonalne i nieoczekiwane zwroty akcji, eksplorując równocześnie tematy teorii spiskowych i sekciarskich koneksji. Mimo że Abby zbliża się do rozwiązania, kolejne tajemnice stawiają ją przed trudnymi wyborami. Omer w mistrzowski sposób ukazuje psychologiczne rozterki Abby, która musi pokonać własne traumy, by uratować córkę. Narracja prowadzi przez labirynt negocjacji, dezinformacji i niebezpieczeństwa, rzucając kolejne wyzwania. Mimo głęboko emocjonalnej tematyki autor nie rezygnuje z tempa akcji, co utrzymuje naszą uwagę na najwyższym poziomie. "Fałszywe intencje" nie tylko fascynuje intrygą kryminalną, ale również analizuje społeczne ob...
10
Felunia1981

Całkiem niezła

Polecam.
00
AgaDy

Nie oderwiesz się od lektury

świetna! trzyma w napięciu, ma zwroty akcji a do tego historia głównej bohaterki się rozwija i bardzo ciekawi
00
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00

Popularność




Rozdział 1

Nad­cho­dzili.

Poty­ka­jąc się, krą­żył po ciem­nym domu, gorącz­kowo roz­glą­da­jąc się na boki i łka­jąc ze stra­chu. Ile czasu mu zostało? Godzina? Może mniej. Wie­dział, co mu zro­bią, kiedy tutaj dotrą. Sta­rał się o tym nie myśleć, lecz wie­dział. Wysłu­chał dosta­tecz­nie wielu zeznań, widział aż nadto zdjęć. Boże, bła­gam, nie pozwól, żeby mnie też to spo­tkało.

W garażu na gór­nej półce dostrzegł skrzynkę z narzę­dziami. Sta­nął na pal­cach, szarp­nął ją gwał­tow­nie, a wtedy wieko odsko­czyło, wypadł śru­bo­kręt i ude­rzył go w głowę. Syk­nął z bólu, posta­wił skrzynkę na pod­ło­dze i zaczął w niej grze­bać. W zaku­rzo­nym pomiesz­cze­niu odbi­jał się echem szczęk meta­lo­wych przed­mio­tów. No już, szyb­ciej! Odwró­cił skrzynkę do góry dnem. Gło­śne stuk­nię­cie spra­wiło, że się skrzy­wił. Czy ktoś to usły­szał? Sąsie­dzi? Przy­pad­kowy prze­cho­dzień, który wła­śnie dzwoni na poli­cję? Albo oni?

Są! Chwy­cił kom­bi­nerki i czu­jąc, jak serce łomo­cze mu w piersi, wybiegł z garażu.

Przede wszyst­kim pozbyć się nadaj­nika GPS! Klę­cząc na pod­ło­dze, pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć sche­maty, któ­rych się nauczył na pamięć. Nie mógł się jed­nak sku­pić, oddech miał nie­równy, w gło­wie kotło­wały mu się wizje męczarni, jakim go pod­da­dzą, kiedy już tu dotrą. Opa­rze­nia. Rany.

Ode­tchnął głę­boko, zmu­sił się do kon­cen­tra­cji. Nade­szła chwila, żeby się spraw­dzić. Poka­zać, ile jest wart. Godziny tre­nin­gów, wku­wa­nia na pamięć, szy­ko­wa­nia się na tę chwilę.

Tak, wresz­cie sobie przy­po­mniał.

Zła­pał kom­bi­ner­kami ukryty nadaj­nik i wyrwał go z zębo­dołu. Wstał roz­trzę­siony, prze­szedł do łazienki. Chciał wyrzu­cić nadaj­nik do toa­lety, ale do muszli wpa­dły też szczypce. Ożeż jasna cho­lera! Wyło­wił je z sedesu, spu­ścił wodę.

Teraz mikro­fon. Ten był scho­wany bar­dziej z tyłu, trud­niej było się do niego dobrać.

Kiedy pró­bo­wał wetknąć szczypce, by wyrwać mikro­fon, w ciem­no­ści coś bły­snęło. Zami­go­tało białe świa­tło – tele­fon komór­kowy. Pod­niósł go i spoj­rzał na ekran. Dostał nową wia­do­mość.

Czerwona_Królowa: Gąsie­nico, jesteś tam?

Rzecz jasna, nie nazy­wał się Gąsie­nica. Ale w sieci każdy krył się za nic­kiem, cho­wał w męt­nej wodzie, by nie dało się go wyśle­dzić. Musiał odpo­wie­dzieć, żeby zmy­lić każ­dego, kto pod­słu­chi­wał, obser­wo­wał, robił notatki.

Jestem.

Wystu­kał to drżą­cym pal­cem. Na ekra­nie została smuga krwi, czer­wona lepka plama. Jego DNA oraz odcisk palca.

Czerwona_Królowa: Widzia­łeś ich wcze­śniej­szy post? Na temat tych dzieci?

Naj­chęt­niej roz­trza­skałby ekran i wydarł się na Czer­woną Kró­lową, że to nie jest dobry moment, że może już po niego jadą, że może jest spa­lony. Zmu­sił się jed­nak do wystu­ka­nia odpo­wie­dzi – spo­koj­nej, krót­kiej i bez lite­ró­wek.

Gąsie­nica: Zajęty. Prze­czy­tam póź­niej.

Zga­sił ekran, znowu wziął kom­bi­nerki.

Gdzie jest mikro­fon?

Pierw­szy dolny ząb trzo­nowy po pra­wej. Zadarł brodę, wsu­nął szczypce do ust, zła­pał ząb. Wyrwał go jed­nym sil­nym szarp­nię­ciem, zato­czył się i wylą­do­wał na tyłku. Czuł, jak krew z pod­łogi wsiąka w jego dżinsy.

Powrót do łazienki, pew­niej­szym kro­kiem. Tym razem do sedesu wpadł ząb, nie kom­bi­nerki. Stuk­nął o dno, zosta­wia­jąc po dro­dze czer­wony ślad krwi.

Spu­ścił wodę i pozwo­lił sobie na uśmiech. Zro­bił to! Zała­twił jed­nego z ich agen­tów. Był pierw­szym, któ­remu to się udało. Ponad trzy lata wal­czyli z tą szem­raną grupą i cza­sami odno­sił wra­że­nie, że ich walka jest bez­na­dziejna. Że potężna sitwa tych porą­ba­nych sukin­sy­nów jest abso­lut­nie nie­ty­kalna. Krąg ste­ro­wał prze­cież rzą­dem, woj­skiem, poli­cją, mediami. Czy komuś takiemu mogła się prze­ciw­sta­wić śmiesz­nie mała grupka zwy­czaj­nych ludzi?

Może jed­nak nie bez powodu wybrano go wraz z innymi? Oto dowód – zro­bił to!

Zabił jed­nego z wro­gów. A skoro doko­nał tego w poje­dynkę, to dzia­ła­jąc razem, mogą wykoń­czyć resztę.

Odwró­cił się, spoj­rzał na swoją twarz w lustrze. Roz­czo­chrany, uma­zany krwią. Ale zwy­cię­ski.

Umył ręce w umy­walce, zosta­wia­jąc na bia­łej por­ce­la­nie czer­wone plamy, i myślał o tam­tych. Usi­ło­wał prze­wi­dzieć ich ruchy. Praw­do­po­dob­nie wkrótce spró­bują nawią­zać kon­takt ze swoim agen­tem. Prze­ko­nają się, że nie odbiera. A namie­rza­jąc nadaj­nik GPS, będą szu­kali wia­tru w polu, wzdłuż całej miej­skiej kana­li­za­cji. To mu dawało tro­chę czasu. Nie­wiele, wroga nie wolno lek­ce­wa­żyć. Ale dosta­tecz­nie dużo, by zdą­żył zatrzeć za sobą ślady.

Wró­cił do salonu, zapa­lił świa­tło i sta­nął bez ruchu. Po raz pierw­szy mógł w pełni oce­nić swoje dzieło. Na całej pod­ło­dze plamy krwi. I leżące ciało – mar­twe, szklany wzrok, sze­roko otwarte usta, brak dwóch zębów, a do tego ślady krwi oraz kawałki chrząstki.

Zakrę­ciło mu się w gło­wie, oparł się o ścianę. Zro­bił, co nale­żało. To jest wojna, a jego wybrano, żeby chro­nił nie­win­nych i bez­bron­nych.

A na woj­nie leje się krew.

I nagła, kło­po­tliwa myśl. A jeśli się pomy­lił?

Jeżeli w zębach, które wyrwał, nie było nadaj­nika ani mikro­fonu? Jeśli sche­mat zawie­rał błąd, zmyłkę wpro­wa­dzoną umyśl­nie w ramach dzia­łań kontr­wy­wia­dow­czych wroga?

Nie wierz nikomu. Zawsze myśl z wyprze­dze­niem.

Nadaj­nik i mikro­fon mogły się znaj­do­wać w nie­usu­nię­tych zębach. Cze­kało go jesz­cze mnó­stwo roboty. Po raz trzeci ukląkł przy zwło­kach i chwy­cił szczyp­cami kolejny ząb.

Zawa­hał się. To jakiś obłęd. W skrzynce z narzę­dziami był prze­cież mło­tek.

Rozdział 2

Zapa­chy nie­mi­łych wspo­mnień wdzie­rają nam się w noz­drza i potra­fią zagnieź­dzić się w naszym mózgu na wiele godzin, dni, a nawet tygo­dni.

Abby Mul­len patrzyła przez przed­nią szybę auta z wypo­ży­czalni i oddy­chała głę­boko, pró­bu­jąc wypeł­nić nos zapa­chem odświe­ża­cza powie­trza w samo­cho­dzie. Chyba sosno­wego, w każ­dym razie była to jakaś nędzna imi­ta­cja roślin­nej woni. Nic to nie dało. Nie udało jej się pobyć smrodu, który czuła od tygo­dnia, który śnił jej się po nocach i nawie­dzał ją za dnia.

Ludzie czę­sto zachwy­cają się tym, jak zapa­chy potra­fią przy­wo­ły­wać wspo­mnie­nia. Jak aro­mat cyna­monu przy­wo­dzi na myśl nie­dzielne poranki u babci i wypie­kane przez nią babeczki. Albo jak czu­jąc woń świeżo ścię­tych kwia­tów, mają przed oczami wio­senny pik­nik.

Mało kto jed­nak mówi o tym, że odór środka dezyn­fe­ku­ją­cego koja­rzy im się z chwilą, kiedy w szpi­talu trzy­mali za rękę umie­ra­ją­cego ojca. Albo jak fetor gni­ją­cego mięsa prze­nosi ich w czasy dzie­ciń­stwa, kiedy zna­leźli w lesie mar­twego psa i po raz pierw­szy zetknęli się ze śmier­cią.

Nikt ni­gdy nie mówił o dymie. Duszą­cym, wszech­obec­nym dymie i o wspo­mnie­niach, które mu towa­rzy­szyły.

Sie­dząc za kie­row­nicą, Abby zaci­skała zęby. Z jed­nej strony była doro­słą kobietą, matką dwojga dzieci, porucz­ni­kiem nowo­jor­skiej poli­cji. Z dru­giej – sied­mio­let­nią dziew­czynką poty­ka­jącą się w drew­nia­nym kory­ta­rzu, bo przez gęsty dym nie­wiele widziała.

Zanio­sła się kasz­lem, do pół­przy­mknię­tych oczu napły­nęły łzy. Zza zary­glo­wa­nych drzwi dobie­gały stłu­mione krzyki, jakaś kobieta bła­gała, żeby ją wypu­ścić. Mamu­sia? Czy ktoś inny? Musiała ich uwol­nić.

Ze ścian buchał żar, po dru­giej stro­nie roz­sza­lało się pie­kło. Były tam dzie­siątki uwię­zio­nych ludzi. To ona ich tam zamknęła. Popeł­niła błąd, może coś źle zro­zu­miała. Ale otwo­rzy zasuwę, a wtedy…

„Abi­hail, ucie­kaj stam­tąd!” – krzyk­nęła za jej ple­cami Eden; także kasz­lała, w jej gło­sie brzmiały roz­pacz i strach. Ale ona nic nie rozu­miała… to była pomyłka, a mamu­sia i tatuś wołają teraz o pomoc.

Abi­hail miała do drzwi już tylko kilka kro­ków, wycią­gnęła rękę do rygla, żeby ich wypu­ścić.

Czy­jaś dłoń chwy­ciła ją za ramię, odcią­gnęła, pró­bo­wała ją odwró­cić.

Krzyk­nęła ze zło­ści i stra­chu, usi­łu­jąc się wyrwać.

I wtedy nastą­pił wybuch, jego siła odrzu­ciła ją do tyłu, nagle poczuła w karku palący ból, pochło­nęły ich pło­mie­nie…

Abby zadrżała, ode­tchnęła głę­boko i jej ręka mimo­wol­nie powę­dro­wała do bli­zny na karku. Dotknęła zgru­bie­nia na skó­rze, przy­po­mi­na­jąc sobie, że nie jest już dziec­kiem. Że pożar, nazwany przez prasę masa­krą Wil­coxa, to prze­szłość sprzed kilku dekad.

A teraz, po raz pierw­szy od ponad trzy­dzie­stu lat, znów była w Karo­li­nie Pół­noc­nej, na tere­nie nale­żą­cym kie­dyś do Rodziny Wil­coxa.

Rzecz jasna, olbrzymi drew­niany budy­nek, w któ­rym mie­ściła się ich kaplica, a także jada­nia, biura oraz sypial­nia Mosesa Wil­coxa, znik­nął. Spa­lił się doszczęt­nie, a to, co z niego zostało, już dawno usu­nięto. Nie było też trzech wiel­kich chat słu­żą­cych za sypial­nie.

Na ich miej­scu obok drogi sta­nął wielki pro­sto­kątny pomnik z gra­nitu. Za nim rosło kilka cał­ko­wi­cie teraz bez­list­nych drzew. Były to klony zasa­dzone ku pamięci tych, któ­rzy zgi­nęli w poża­rze. Abby widziała zdję­cia tego pomnika zro­bione jesie­nią, jaskrawa czer­wień listo­wia drzew kon­tra­sto­wała z posęp­nym cha­rak­te­rem monu­mentu. Teraz ten efekt zanikł – drzewa paso­wały sza­ro­ścią do nieba oraz gra­ni­to­wej płyty. Były szare jak dym.

Wysia­dła z wypo­ży­czo­nego samo­chodu i pode­szła do wiel­kiego kamie­nia. Prze­su­wa­jąc pal­cem po szorst­kiej powierzchni gra­nitu, prze­czy­tała dedy­ka­cję:

DLA UCZCZE­NIA PAMIĘCI

PIĘĆ­DZIE­SIĘ­CIU DZIE­WIĘ­CIU NIE­WIN­NYCH OSÓB,

KTÓ­RYCH ŻYCIE PRZE­RWANO

23 KWIET­NIA 1987 ROKU.

DZIE­WIĘĆ Z NICH MIAŁO NIE WIĘ­CEJ NIŻ OSIEM LAT.

Pod inskryp­cją wid­niały nazwi­ska, w czte­rech kolum­nach.

Szybko prze­bie­gła wzro­kiem listę. Pośrodku trze­ciej kolumny zna­la­zła Mar­thę Richard­son i Davida Richard­sona. Swo­ich rodzi­ców.

Się­gnęła pamię­cią wstecz, pró­bu­jąc ich sobie przy­po­mnieć. Bez trudu wyobra­ziła sobie matkę zbie­ra­jącą kwiaty na polu albo ukła­da­jącą bukiety dla kwia­ciarni, ponie­waż spę­dzała z nią dużo czasu. Tak jak Abby, była blon­dynką, a jej bujne włosy się­gały aż do pasa. Zbie­rała je w koń­ski ogon, nie pró­bu­jąc masko­wać tej skazy urody, która prze­śla­do­wała Abby do dziś – wiel­kich uszu.

Co innego z ojcem. Pamię­tała, jak pod­czas modli­twy dzięk­czyn­nej trzy­mała go za rękę – wielką i zawsze nie­zwy­kle cie­płą. Miał podra­paną skórę – rezul­tat codzien­nej pracy z kol­cza­stymi rośli­nami. Ale oprócz jego dłoni nie pamię­tała nic wię­cej.

Na dole kolumny kolejne nazwi­sko. Moses Wil­cox. Wpa­try­wała się w nie przez chwilę, zaci­ska­jąc zęby. Nagle zmarsz­czyła czoło i przyj­rzała się bli­żej. Sądziła, że nazwi­ska wypi­sano w kolej­no­ści alfa­be­tycz­nej, wów­czas jed­nak Moses zna­la­złby się w czwar­tej kolum­nie, przy końcu listy. Szybko uświa­do­miła sobie, że tak nie jest – z nie­wia­do­mego powodu ostat­nie osiem ofiar wymie­niono tylko z imie­nia, bez nazwisk.

Zna­la­zł­szy rodzi­ców, jesz­cze raz przej­rzała nazwi­ska i zna­la­zła wię­cej takich, które zapa­mię­tała. Rodzi­ców Eden. Matki Isa­aca – jego ojciec ni­gdy nie wstą­pił do sekty. Hanny, która pra­co­wała w kuchni i czę­sto pie­kła dzie­ciom cia­steczka. Erica, który łaził po całej far­mie i gapił się na nią tak dziw­nie, że aż się bała.

Zdzi­wiła się, że przy­po­mniała sobie tyle nazwisk, i to ludzi, o któ­rych nie myślała od ponad trzy­dzie­stu lat. A jed­nak… gdzieś tu tkwił jakiś błąd.

Kie­rowca cię­ża­rówki, który zawo­ził bukiety jej matki do kwia­ciarni, miał na imię Geo­rge. Ale choć przej­rzała listę czte­ro­krot­nie, nie zna­la­zła jego nazwi­ska. Figu­ro­wał tam inny Geo­rge – Flet­cher – on jed­nak był ojcem Eden i Abby wie­działa z całą pew­no­ścią, że cho­dzi o dwie różne osoby.

Wyjęła tele­fon i zadzwo­niła do Eden.

– Cześć, Abby! – rzu­ciła Eden wesoło; w niczym nie przy­po­mi­nała prze­ra­żo­nej, zroz­pa­czo­nej kobiety, któ­rej Abby pomo­gła przed dwoma mie­sią­cami.

– Hej. – Roz­ma­wia­jąc, Abby odru­chowo rzu­ciła wzro­kiem na nazwi­ska rodzi­ców Eden. – Słu­chaj, wła­śnie stoję przed pomni­kiem.

Roz­ma­wiały o tym, zanim przy­le­ciała do Karo­liny Pół­noc­nej. Nie­dawne spo­tka­nie po latach trojga oca­la­łych z masa­kry sekty Wil­coxa – Abby, Eden i Isa­aca – wskrze­siło pozo­sta­jące bez odpo­wie­dzi pyta­nia i przy­wo­łało mroczne, pogrze­bane wspo­mnie­nia. Abby chciała do tego wró­cić i docie­kać prawdy, ale Eden i Isaac nie byli zachwy­ceni jej pomy­słem. Woleli zosta­wić prze­szłość za sobą. Mimo to Eden popro­siła Abby, żeby infor­mo­wała ją, jeśli coś odkryje.

– I jak wygląda? – spy­tała Eden.

– Bo ja wiem? Jak kamień pamiąt­kowy. Jest na nim lista nazwisk.

Krót­kie mil­cze­nie.

– Uhm.

– Mam do cie­bie pyta­nie… czy pamię­tasz Geo­rge’a? Nie two­jego tatę… tego dru­giego.

– Mówisz o kie­rowcy cię­ża­rówki? Jasne. Cza­sami zabie­rał mnie ze sobą.

– On tam był aż do… – Abby odchrząk­nęła. – Aż do końca, tak?

– Tak… Jestem tego pra­wie pewna. Dla­czego pytasz?

– Bo wygląda na to, że zapo­mnieli go tutaj umie­ścić. Pamię­tasz może, jak miał na nazwi­sko?

– Nie mam poję­cia. Byłam małym dziec­kiem. – W gło­sie Eden poja­wiła się obronna nuta.

– Jasne. Jak my wszy­scy. No nic, dzięki.

– A widzia­łaś się już z tam­tym face­tem?

– Nie, to mój następny przy­sta­nek.

– No to powo­dze­nia.

– Dzięki. Ode­zwę się potem. – Abby roz­łą­czyła się i rozej­rzała. Pod­nio­sła nie­duży kamień z pobo­cza drogi, poło­żyła go na pomniku i prze­su­nęła pal­cem po kon­tu­rze litery „M” w imie­niu matki.

A potem wró­ciła do samo­chodu, zapa­liła sil­nik i nasta­wiła się na spo­tka­nie z czło­wie­kiem, który był świad­kiem jed­nego z naj­gor­szych wyda­rzeń w jej życiu.

Rozdział 3

Dom stał przy ulicy, gdzie drzew było dwa­dzie­ścia razy wię­cej niż budyn­ków. Usiana maleń­kimi puszy­stymi kwiat­kami trawa w ogro­dzie two­rzyła nieco baśniowy nastrój. Na weran­dzie w fotelu z wikliny sie­dział siwo­włosy męż­czy­zna i palił papie­rosa. U jego boku leżał wielki gol­den retrie­ver, z głową spo­czy­wa­jącą na przed­nich łapach i zamknię­tymi oczami.

Abby wysia­dła z samo­chodu i pode­szła bli­żej.

– Prze­pra­szam pana…

– Wszyst­kie są za domem. – Męż­czy­zna mach­nął ręką, w któ­rej nie­dbale trzy­mał papie­rosa. – Zaj­rzyj za róg, może znaj­dziesz swój.

– Może co…? Ja szu­kam Nor­mana Lewisa.

– To ja. Mówi­łem ci, zaj­rzyj za… zresztą nie­ważne, sam ci pokażę.

Wstał, postę­ku­jąc i trzy­ma­jąc się za krzyż. Gol­den retrie­ver zerwał się żwawo i poszedł za Nor­ma­nem Lewi­sem, który wolno poczła­pał za dom. Abby, nic z tego nie rozu­mie­jąc, ruszyła za nimi. Nor­man skrę­cił za róg, zatrzy­mał się przy wiel­kiej ster­cie butów i wle­pił w nią wzrok. Abby dołą­czyła do niego i też zapa­trzyła się na obu­wie. Pies spo­glą­dał na nią wycze­ku­jąco, mer­da­jąc ogo­nem.

Znisz­czone, zabło­cone buty wyglą­dały dość żało­śnie. Były wszel­kich rodza­jów i roz­mia­rów – kilka teni­só­wek, dzie­cięcy botek i kobieca czer­wona szpilka.

– Cho­dzi o ten? – Nor­man wska­zał czer­woną szpilkę. – Tak na oko to chyba twój roz­miar.

– Nie, ja…

– Nie widzisz go tu? A nie masz przy­pad­kiem ze sobą dru­giego, co? Poszu­kam go. Ale to może potrwać kilka dni, bo zanim je tu przy­nie­sie, cza­sem je zako­puje.

– Panie Lewis, nie przy­je­cha­łam szu­kać zagi­nio­nego buta. Nazy­wam się Abby Mul­len. Mówił pan, że mogę wpaść w tym tygo­dniu o dowol­nej porze.

– A! – Rap­tow­nie uniósł brwi. – Jesteś tą poli­cjantką z Nowego Jorku. Tak naprawdę nie sądzi­łem, że się zja­wisz.

Abby unio­sła ręce, jakby z zaże­no­wa­niem chciała powie­dzieć „ale jestem”.

Nor­man znowu spoj­rzał na buty.

– Od kilku dni jest coraz gorzej. W sobotę lało jak z cebra, po uli­cach pły­nęło błoto. Wszy­scy zosta­wiają brudne buty przed drzwiami domów, więc Cooper ma uży­wa­nie. – Wzru­szył ramio­nami. – No nic. Wejdźmy do środka.

Zapro­wa­dził ją do przy­tul­nego małego salonu i usiadł na kana­pie, która pew­nie była star­sza od Abby. Ona zajęła jedyne pozo­stałe miej­sce do sie­dze­nia – fotel bujany. Cooper poło­żył się na dywa­nie mię­dzy nimi i wes­tchnął głę­boko.

– Napi­jesz się cze­goś? Kawy? Her­baty? – zapy­tał Nor­man.

– Nie, dzię­kuję.

– Może soku jabł­ko­wego? Piwa? Albo zwy­kłej wody?

– Nie, naprawdę niczego mi nie trzeba.

Roz­parł się na kana­pie.

– Po śmierci mojej żony, przed dwoma laty, Cooper zaczął kraść buty. Nie wiem, czy to jakiś dzi­waczny mecha­nizm radze­nia sobie ze stre­sem, czy uważa, że zno­sząc mi tu cudze buty, sprawi, że poczuję się lepiej.

Na dźwięk swo­jego imie­nia Cooper uniósł łeb. Kiedy Abby nachy­liła się, by go podra­pać po gło­wie, zamer­dał ogo­nem i postu­kał nim w pod­łogę. Abby ni­gdy nie widziała rów­nie uro­czego fety­szy­sty butów.

– Z początku przy­no­sił tylko lewe buty. Dzie­więć lewych butów. Nic tylko geniusz, pomy­śla­łem. Sły­sza­łaś, żeby jakiś pies potra­fił odróż­niać lewe buty od pra­wych?

– Nie. – Uśmiech­nęła się do niego sze­roko. Naj­wy­raź­niej był spra­gniony towa­rzy­stwa, więc nie miała ochoty odgrze­by­wać prze­szło­ści i psuć nastroju. Posta­no­wiła odcze­kać kilka minut.

– Ale potem przy­niósł też kilka pra­wych, więc uzna­łem, że to tylko zbieg oko­licz­no­ści. Kie­dyś przy­niósł mi but klauna. Miał trzy czwarte metra dłu­go­ści i był fio­le­towy. Na pewno nie chcesz cze­goś do picia?

– Nie, dzięki.

– Jak sobie życzysz. A więc co spro­wa­dza poli­cjantkę z Nowego Jorku do Ayden?

Wes­tchnęła.

– Chcia­łam pana zapy­tać o coś, co się wyda­rzyło dawno temu. O pożar na tere­nie sekty Wil­coxa.

– Aha. – Jego twarz spo­chmur­niała.

Przez chwilę Abby miała ochotę skła­mać, że rze­czy­wi­ście zgu­biła but i wła­śnie w związku z tym przy­je­chała. Spy­tała jed­nak:

– Był pan przy tym, prawda?

– Byłem tam – przy­znał ponuro. – Dla­czego cię to inte­re­suje?

– Mia­łam wtedy na imię Abi­hail – powie­działa po chwili waha­nia.

Wytrzesz­czył na nią oczy, ale zaraz otwo­rzył usta i krew odpły­nęła mu z twa­rzy.

– Dobry Boże – wyszep­tał.

– Pamięta mnie pan?

– Dziew­czyno, pamięć mi szwan­kuje. Trzy razy z rzędu zapo­mnia­łem o rocz­nicy ślubu. Ale tam­tego dnia ni­gdy nie zapo­mnę. A wierz mi, pró­bo­wa­łem.

Uśmiech­nęła się do niego smutno.

– Cie­szę się. Bo liczy­łam, że uzy­skam odpo­wie­dzi na kilka pytań.

Zaci­snął usta i sie­dział tak przez dłuż­szą chwilę.

– Wiesz co? Chyba muszę się napić. Zacze­kaj tu.

Cooper wstał i w ślad za Nor­ma­nem opu­ścił pokój, ale przed wyj­ściem przy­sta­nął, jakby nie wie­dział, czy może zosta­wić gościa bez nad­zoru. Zawró­cił, pod­szedł do Abby i poło­żył łeb na jej kola­nie. Podra­pała go, a on z roz­ko­szy zamknął oczy. Kiedy prze­stała, szturch­nął ją nosem w rękę i powta­rzał to tak długo, aż w końcu się pod­dała i znowu zaczęła go czo­chrać po łbie.

Nor­man wró­cił kilka minut póź­niej, w jed­nej ręce nio­sąc butelkę piwa, a w dru­giej paru­jący kubek.

– Dopóki go będziesz dra­pać, za nic się od cie­bie nie odczepi. – Podał jej kubek. – Her­bata cyna­mo­nowa. Na dwo­rze jest ziąb.

– Dzięki – odparła uprzej­mie i upiła łyk. Zdzi­wiła się, bo napój był naprawdę pyszny. Cooper trą­cił ją w rękę, doma­ga­jąc się dal­szych piesz­czot, i w rezul­ta­cie oblała się her­batą.

– Cooper, wyno­cha – pole­cił mu Nor­man, otwie­ra­jąc drzwi fron­towe.

Pies popa­trzył na niego wyraź­nie ura­żony.

– Jazda, już cię tu nie ma.

Pies wes­tchnął i powlókł się na dwór. Nor­man zamknął drzwi, usiadł i wypił łyk piwa.

– Czyli nie przy­je­cha­łaś w związku ze śledz­twem?

– Raczej nie.

Ski­nął głową.

– A wiesz, że czę­sto myśla­łem o waszej trójce. Gdzie wylą­do­wa­li­ście. Bo wtedy wyda­wa­łaś się taka… zagu­biona. Raz nawet pró­bo­wa­łem cię odszu­kać, ale nie chcieli mi zdra­dzić, gdzie jesteś.

– Tra­fi­łam do rodziny zastęp­czej, która z cza­sem mnie adop­to­wała.

Jego twarz nieco się roz­pro­mie­niła.

– Miło sły­szeć. A nie wiesz cza­sem, co się stało z tamtą dwójką? Z Eden i Isa­akiem?

– Eden zało­żyła rodzinę. A Isaac jest księ­go­wym. – Ogól­ni­kowe fakty, nie­do­ty­ka­jące mrocz­nej prawdy. Ale Nor­man zmru­żył oczy i spoj­rzał na nią prze­bie­gle; nie dał się wypro­wa­dzić w pole.

– No dobrze – powie­dział. – To o co mnie chcia­łaś zapy­tać?

– No… Tak sobie myśla­łam o naszej roz­mo­wie. Tej przez tele­fon. Wiem, że ist­nieją trans­krypty. Czy­ta­łam je. Ale mam pyta­nie… czy jest coś, czego w tych trans­kryp­tach nie ma?

– Na przy­kład?

– Na przy­kład, jakie wra­że­nie na panu zro­bi­łam.

– Sły­chać było, że jesteś prze­ra­żona. Przy­sta­wił ci pisto­let do głowy.

– Czy pła­ka­łam?

Zawa­hał się.

– Chyba tak.

– Chyba? Mówił pan, że pamięta wszystko z tam­tego wie­czoru.

– Tak, ale cię nie widzia­łem – zauwa­żył. – Połą­cze­nie było kiep­skie, nic tylko trza­ski. Jak mówi­łem, trzy­mał cię na muszce. Która sied­mio­latka by się nie roz­pła­kała?

Sied­mio­latka, któ­rej wcale nie gro­żono pisto­le­tem. Sied­mio­latka, która powta­rzała tylko to, co Moses Wil­cox kazał jej powie­dzieć.

– Powie­dzia­łam wam, że jeste­śmy zebrani w sali jadal­nej, wszy­scy człon­ko­wie wspól­noty – rze­kła Abby. – Sły­szał ich pan?

Nor­man zmarsz­czył czoło.

– Przy­po­mi­nam sobie, że w tle sły­sza­łem czyjś płacz.

– Sześć­dzie­siąt dwie osoby w zatło­czo­nym pomiesz­cze­niu. Musieli jakoś hała­so­wać.

– Nie sądzę. Ten cały Moses Wil­cox miał pisto­let. Myślę, że bali się ode­zwać.

– Czyli pamięta pan tylko czyjś płacz? – naci­skała Abby.

– Tak.

– No trudno – mruk­nęła. Przez chwilę popi­jała her­batę.

Liczyła na coś innego. Że usły­szy, że szlo­chała do tele­fonu. Że Nor­man sły­szał w tle woła­nie o pomoc. Sama pamię­tała ten wie­czór jak przez mgłę, wszystko jej się mie­szało. Jesz­cze do nie­dawna wie­rzyła, że byli w sali jadal­nej wszy­scy razem. I że Moses przy­sta­wił jej pisto­let do głowy i mówił, co ma prze­ka­zy­wać poli­cji.

Ale dwa mie­siące temu, gdy znowu spo­tkała się z Eden, zaczęła ina­czej postrze­gać te wyda­rze­nia. Eden, Isaac i ona znaj­do­wali się w innym pokoju niż reszta wspól­noty. Moses kazał jej roz­ma­wiać z poli­cjan­tami i powie­dzieć im, żeby się trzy­mali z daleka, bo ma ją na muszce.

„Powiedz im o broni”. Jego palec przy­ci­śnięty do jej skroni, zupeł­nie jak lufa. „Powiedz im, że jeste­śmy tu razem, sześć­dzie­siąt dwie osoby”.

A potem wyszedł z pokoju. I kiedy roz­ma­wiała z poli­cją – z Nor­ma­nem, który sie­dział teraz przed nią z butelką piwa w ręku – powtó­rzyła wszystko to, co Moses kazał jej powie­dzieć. Mimo że wcale nie przy­ci­skał jej lufy do głowy. Jego nawet nie było w tym pomiesz­cze­niu. A potem, kiedy skoń­czyła roz­mowę, pode­szła do drzwi sali jadal­nej i je zary­glo­wała, zgod­nie z roz­ka­zem Mosesa. Zamy­ka­jąc w środku wszyst­kich człon­ków wspól­noty.

Nie mogła tego spraw­dzić na pewno, ale wszystko, co powie­dział teraz Nor­man, naj­wy­raź­niej potwier­dzało jej wspo­mnie­nia. Przy­ło­żyła rękę do śmierci w pło­mie­niach pięć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu osób, w tym swo­ich rodzi­ców.

Zamru­gała i odchrząk­nęła.

– Po dro­dze do pana obej­rza­łam pomnik. Nie­które osoby wymie­nione są tylko z imie­nia, bez nazwi­ska.

– Tak. Nie mie­li­śmy wykazu wszyst­kich człon­ków sekty… to zna­czy wspól­noty.

– Może pan mówić „sekta”.

– Myślę, że nie­któ­rzy wyznawcy przy­wę­dro­wali z innych sta­nów. Jedni przy­cho­dzili, inni odcho­dzili. A zwłoki były… wyobraź sobie, jak wyglą­dały. Były w strasz­nym sta­nie, pra­wie nie­moż­liwe do ziden­ty­fi­ko­wa­nia. Zasię­gnę­li­śmy języka, więk­szość ofiar ludzie znali. Wy, dzie­ciaki, też poda­li­ście nam tro­chę nazwisk. Z cza­sem zgło­siło się kilka rodzin i ziden­ty­fi­ko­wały swo­ich bli­skich. Ale toż­sa­mo­ści ośmiu osób ni­gdy nie udało się usta­lić.

– Wła­śnie. Bra­kuje nazwi­ska jakie­goś Geo­rge’a.

Uniósł brew.

– Nie bra­kuje. Geo­rge Flet­cher.

Pokrę­ciła głową.

– W sek­cie było dwóch Geo­rge’ów. Geo­rge Flet­cher i jesz­cze jeden.

– Według nas nikogo takiego nie było. Może wcze­śniej opu­ścił sektę?

– Nie. Czy to moż­liwe, że prze­żył pożar?

– Nie prze­żył nikt oprócz was trojga.

– Na pewno pano­wał chaos. Było ciemno, olbrzymi pożar i wszę­dzie pełno dymu. Może prze­ga­pi­li­ście…

– Zwłok był pięć­dzie­siąt dzie­więć. Plus troje oca­la­łych. Sześć­dzie­siąt dwie osoby. Rachu­nek się zga­dza. – Pochy­lił się. – Dla­czego sądzisz, że ktoś jesz­cze prze­żył?

– Mówi­łam panu, że był tam jesz­cze jeden męż­czy­zna imie­niem Geo­rge. Nie jest wymie­niony na pomniku.

Przy­glą­dał jej się uważ­nie.

– Dla­czego chcia­łaś ze mną roz­ma­wiać? Nie przy­je­cha­łaś tu z powodu pomnika. Zadzwo­ni­łaś do mnie ponad tydzień temu. Więc o co cho­dzi?

Zasta­no­wiła się nad odpo­wie­dzią. W końcu zde­cy­do­wała, że sko­czy na głę­boką wodę.

– Po tym poża­rze utrzy­my­wa­łam kon­takt z Isa­akiem. Napi­sał do mnie kilka listów, a ja w końcu zaczę­łam odpi­sy­wać. Potem wysy­łał mi mejle. A od kilku lat pra­wie codzien­nie roz­ma­wiamy na cza­cie.

Nor­man się nie odzy­wał, patrzył jej tylko w oczy. Zoba­czyła przed sobą takiego poli­cjanta, jakim był kie­dyś. Glinę, który wie­dział, że kiedy ktoś mówi, to się słu­cha.

– Przy­sy­łał mi nawet zdję­cia. Wie pan, „Ja z rodzi­cami zastęp­czymi”. „To ja na rowe­rze, który dosta­łem na uro­dziny”. „A tutaj idę z dziew­czyną na stud­niówkę”, takie tam głu­poty. W każ­dym razie kilka tygo­dni temu Eden i ja posta­no­wi­ły­śmy zro­bić mu nie­spo­dziankę i go odwie­dzić. Zna­la­złam adres i poje­cha­ły­śmy. A na miej­scu oka­zało się, że to nie on się ze mną kon­tak­to­wał.

Nor­man uniósł brwi.

– To zna­czy, że pomy­li­łaś adres?

– Adres był dobry. Isaac, z któ­rym się spo­tka­ły­śmy, był dzie­cia­kiem, z któ­rym się wycho­wa­łam, trze­cim oca­la­łym z masa­kry. Ale nie z nim kore­spon­do­wa­łam, to był ktoś inny. Na zdję­ciach wyglą­dał ina­czej. A Isaac, ten praw­dziwy Isaac, nie miał z nami kon­taktu od trzy­dzie­stu lat.

– Uwa­żasz, że ktoś się pod niego pod­szy­wał? – Zmru­żył oczy, w jego gło­sie brzmiało nie­do­wie­rza­nie.

– Tak.

– Po co?

– Wła­śnie tego chcę się dowie­dzieć.

– I sądzisz, że ten ktoś musiał nale­żeć do sekty Wil­coxa?

– Znał sprawy, o któ­rych mógł wie­dzieć tylko ktoś wycho­wany w sek­cie. Sprawy, o któ­rych wie­dzieli wyłącz­nie ludzie, któ­rzy mnie znali w tam­tych cza­sach.

– Nie­któ­rzy ode­szli z sekty przed poża­rem. Na przy­kład ten gość, który napi­sał książkę.

– Leonard Holt – pod­po­wie­działa Abby. Leonard napi­sał auto­bio­gra­fię o latach spę­dzo­nych w Rodzi­nie Wil­coxa. Odszedł na rok przed poża­rem. – Z bie­giem lat ode­szło też kilka innych osób. Więc pew­nie to moż­liwe.

– W każ­dym razie nie był to ten twój Geo­rge, masz na to moje słowo. – Wstał. – Pocze­kaj chwilkę. Mam coś, co cię może zain­te­re­so­wać.

Wyszedł z pokoju. Abby wypiła łyk her­baty, która tym­cza­sem wysty­gła. Odsta­wiła kubek na pod­ręczny sto­lik. Z głębi domu dole­ciał ją jakiś łomot, a po nim stek prze­kleństw.

– Wszystko w porządku? – Wstała.

– Tak, daj mi jesz­cze chwilkę. – W gło­sie Nor­mana brzmiało napię­cie.

Od drzwi fron­to­wych dobie­gało nie­usta­jące dra­pa­nie; towa­rzy­szył mu piskliwy sko­wyt.

– Bądź tak dobra i otwórz Coope­rowi! – zawo­łał Nor­man.

Pode­szła do drzwi wyj­ścio­wych i je otwo­rzyła. Cooper stał w progu, trzy­ma­jąc w pysku błysz­czący czarny kozak za kolano, na szpilce. Upu­ścił go u jej stóp i spoj­rzał na nią wycze­ku­jąco, macha­jąc ogo­nem.

– Dzię­kuję, cho­ciaż raczej nie jest w moim stylu. – Pod­nio­sła but. – Ale roz­miar się zga­dza.

Pies dyszał rado­śnie, z wywie­szo­nym języ­kiem.

– O matko, jesz­cze jeden? – rzu­cił za jej ple­cami Nor­man i jęk­nął.

Odwró­ciła się. Trzy­mał zaku­rzony kar­ton. Posta­wił go na pod­ło­dze i wycią­gnął rękę. Abby podała mu but.

– Chyba był drogi – zauwa­żył. – Cały zaśli­niony. Mam nadzieję, że nie należy do tej pani, która tu była w zeszłym tygo­dniu. Jak mam jej odku­pić coś, co nabyła w Paryżu?

Cooper wszedł do domu, wyraź­nie zado­wo­lony z dobrze wyko­na­nego zada­nia. Abby zamknęła drzwi.

– W tym pudle jest pew­nie wszystko, co udało mi się zebrać na temat pożaru w sek­cie Wil­coxa – oznaj­mił Nor­man, pod­su­wa­jąc jej kar­ton. – Raporty, trans­krypty prze­słu­chań, zdję­cia. Jest tu nawet prze­słu­cha­nie cie­bie. Inna sprawa, że powie­dzia­łaś tyle co nic.

Abby uklę­kła obok pudła i je otwo­rzyła. Sterty pożół­kłych papie­rów. Prze­kart­ko­wała je. Zezna­nia świad­ków. Notatka służ­bowa z FBI. Wyniki sek­cji zwłok. Ucie­kła spoj­rze­niem, gdy natra­fiła na zdję­cie zwę­glo­nego ciała. Plik arty­ku­łów pra­so­wych. A także egzem­plarz książki Leonarda Holta.

– Zbie­ra­łem to nawet po przej­ściu na eme­ry­turę – mruk­nął Nor­man, dra­piąc Coopera po łbie. – W sumie sam nie wiem po co.

– Od nie­któ­rych spraw nie spo­sób się uwol­nić – stwier­dziła Abby z roz­tar­gnie­niem, prze­rzu­ca­jąc wycinki pra­sowe. „Wstrzą­sa­jąca masa­kra w sek­cie Wil­coxa”, „Troje oca­la­łych z kosz­mar­nego pożaru”. I nagle…

– Och – bąk­nęła.

– Co jest? – zapy­tał Nor­man.

Arty­kuł wydru­ko­wano mie­siąc przed poża­rem. Był to wywiad w lokal­nej gaze­cie z tam­tej­szym kwia­cia­rzem, który zdo­był nagrodę. Przed­sta­wiono go jako członka pobli­skiej wspól­noty chrze­ści­jań­skiej.

Tekst ilu­stro­wało zdję­cie.

Abby pod­nio­sła wzrok na Nor­mana.

– To mój tata.

Rozdział 4

Kiedy Gąsie­nica był zestre­so­wany, przez sen zaci­skał szczęki. Mało tego, zgrzy­tał zębami, które bez prze­rwy tarły o sie­bie. Była dziew­czyna narze­kała, że to upiorny dźwięk, że sły­szy, jak jego zęby ście­rają się na proch. Zażą­dała, żeby poszedł do den­ty­sty, ale odmó­wił.

Już wtedy nie ufał den­ty­stom. Jesz­cze zanim poznał prawdę. Intu­icja go nie zawo­dziła.

Ostat­nio jed­nak każdy dzień był nie­zwy­kle stre­su­jący i co rano budził się z kosz­mar­nym bólem głowy i obo­lałą szczęką. Nie był wypo­częty, tak jak zwy­kle po prze­spa­nej nocy. Mię­śnie miał napięte, a ciało zesztyw­niałe.

Wstał z jękiem i poczła­pał do kuchni. Zapa­rzył sobie dzba­nek kawy. Codzien­nie rano parzył świeżą kawę, bar­dzo mocną, i popi­jał ją przez cały dzień, choć nie­rzadko po połu­dniu musiał robić drugi dzba­nek. Dzięki kawie miał wyostrzony umysł i dostrze­gał pra­wi­dło­wo­ści.

Pra­wi­dło­wo­ści to pod­stawa.

Popi­ja­jąc z kubka, wyglą­dał przez okno na podwórko za domem. Część kwia­tów w ogro­dzie zwię­dła. Zmarsz­czył czoło, jego mina odbiła się w szy­bie. Sie­dział tak, że na tle roślin jego odbita w szkle głowa wyglą­dała jak w koro­nie. Wie­niec usy­cha­ją­cych kwia­tów. Prych­nął, uświa­do­miw­szy sobie, że sam też jest śmier­telny, i prze­cze­sał ręką rzad­kie kasz­ta­nowe włosy. Miał wpraw­dzie bli­sko czter­dzie­ści pięć lat, ale uwa­żał, że wygląda o wiele mło­dziej. Nie­stety codzienny stres dawał mu się we znaki. Był blady i zmę­czony. No i powi­nien się ogo­lić.

Wyszedł z kuchni i sta­nął przy biurku. Poło­żył na nim kartkę papieru, a na niej posta­wił kubek, żeby nie popla­mić blatu. Włą­czył lap­top i zabrał się do pracy. Tak to ostat­nio nazy­wał, nie „prze­glą­da­niem inter­netu” ani „czy­ta­niem prasy”. Te nija­kie okre­śle­nia brzmiały tak, jakby cho­dziło o czczą roz­rywkę. Tym­cza­sem jego cze­kała gorącz­kowa harówka, codzien­nie przy­bie­ra­jąca inne formy. Kto tylko „czyta prasę”, nie ma poję­cia o tym, co się dzieje naprawdę. Jest ele­men­tem bez­myśl­nej masy, owcą, tym, co on i pozo­stali Obser­wa­to­rzy z upodo­ba­niem nazy­wali „śpiącą Ali­cją”.

Nie, żeby wie­dzieć, co się dzieje naprawdę, trzeba solid­nie popra­co­wać. Zaan­ga­żo­wać w to całe ciało, cały umysł. Prze­dzie­rać się przez bez­miar infor­ma­cji w sieci. Oddzie­lać prawdę od kłamstw, rze­czy­wi­stość od ilu­zji.

Jed­nym klik­nię­ciem otwo­rzył wiele okie­nek prze­glą­darki. Twit­tera, Face­bo­oka, „New York Timesa”, CNN, Fox News, TMZ, „People”… To tak na począ­tek. A dalej trzeba było brnąć przez to bagno po omacku.

Ale po kolei: naj­pierw zalo­go­wał się na forum Obser­wa­to­rów i prze­biegł wzro­kiem nowe posty, które poja­wiły się od jego ostat­niej wizyty. Wylo­go­wał się o trze­ciej w nocy, a teraz była dzie­wiąta rano. Minęło bite sześć godzin. Wiecz­ność.

Na forum pano­wał duży ruch.

Gąsie­nica uwiel­biał logo­wać się co rano. Nie on jeden toczył tę wojnę. Sta­no­wili zespół. A wła­ści­wie armię, z set­kami żoł­nie­rzy prze­glą­da­ją­cych sieć dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę, dzień w dzień, szu­ka­ją­cych infor­ma­cji wywia­dow­czych, wszyst­kiego, co się rzu­cało w oczy. Pra­wi­dło­wo­ści.

Poja­wił się nowy wątek, trzę­sie­nie ziemi w Por­to­ryko, które spo­wo­do­wało wyłą­cze­nie prądu. Część żyją­cych złu­dze­niami Obser­wa­to­rów uwa­żała, że to trzę­sie­nie ziemi wywo­łała tajemna tech­no­lo­gia sitwy. Gąsie­nica wzniósł oczy do nieba. Jak gdyby kata­strofy natu­ralne poja­wiły się dopiero z nasta­niem cywi­li­za­cji! Nato­miast prze­rwa w dosta­wie prądu… a, to już inna bajka. Czy mieli uwie­rzyć, że tak łatwo można wyłą­czyć elek­trycz­ność na całej wyspie? Ktoś z foru­mo­wi­czów zauwa­żył, że dostawcą prądu na Por­to­ryko jest Puerto Rico Elec­tric Power Autho­rity – firma, która w 2018 roku została spry­wa­ty­zo­wana! Kto jest jej wła­ści­cie­lem? Kto zyskał na odcię­ciu prądu? Cza­sami pyta­nia są waż­niej­sze niż odpo­wie­dzi.

O, jest coś cie­ka­wego. Nowy komen­tarz w wątku na temat ujaw­nio­nych agen­tów.

Nikt nie wie­dział, kim są człon­ko­wie Kręgu, tej szem­ra­nej grupy, która kon­tro­lo­wała wszystko. Zacho­wy­wali cał­ko­witą ano­ni­mo­wość, dzia­ła­jąc za pośred­nic­twem firm krza­ków oraz setek agen­tów. Ale Obser­wa­to­rzy mieli listę domnie­ma­nych agen­tów pra­cu­ją­cych dla sitwy; co do jed­nych mieli więk­szą pew­ność, co do innych – mniej­szą. Agen­tem był guber­na­tor stanu Utah, tak samo zastępca pro­ku­ra­tora gene­ral­nego Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Nie­mal na pewno agen­tami byli dwaj sędzio­wie Sądu Naj­wyż­szego, a być może jesz­cze trzech innych, co gwa­ran­to­wało, że nie zapadną tam żadne decy­zje, któ­rych sitwa sobie nie życzy. Czę­sto trudno było dociec, kto był agen­tem, a kogo Krąg zdo­łał nakło­nić do dzia­ła­nia dzięki PS – prze­kup­stwu i szan­ta­żowi.

A Gąsie­nicę mało co aż tak wku­rzało. Ludzie codzien­nie wyzby­wali się czło­wie­czeń­stwa, bo byli chciwi bądź słabi. Wie­dział, że gdyby ci z Kręgu kie­dy­kol­wiek zwró­cili się do niego, roze­śmiałby im się w twarz, bez względu na to, ile by mu zapro­po­no­wali.

Obser­wa­to­rzy by­naj­mniej nie byli bez­radni. Umieli zastra­szać agen­tów i ich wspól­ni­ków, bom­bar­du­jąc ich mej­lami, ese­me­sami i tele­fo­nami. Potra­fili dać im do zro­zu­mie­nia, że ktoś ich przej­rzał na wylot i wie, kim są naprawdę.

Nowy post doty­czył Sofii Lopez.

Sofia Lopez rze­komo była matką jede­na­sto­latka zastrze­lo­nego przez far­mera, któ­remu się przy­wi­działo, że chło­piec trzyma pisto­let. Wstrzą­sa­jące, potworne. Dopóki nie zwe­ry­fi­ko­wało się fak­tów.

W mediach krą­żyło zdję­cie por­tre­towe chłopca. Jeden z Obser­wa­to­rów zauwa­żył jego podo­bień­stwo do dziecka z reklamy owsianki sprzed dwóch lat. Podo­bień­stwo? Przy bliż­szym spoj­rze­niu było widać, że bez wąt­pie­nia jest to ten sam chło­piec. Czy ten dzie­cięcy aktor nazy­wał się Lopez? Ależ skąd. Kiedy już to usta­lili, kolejne ele­menty ukła­danki wsko­czyły na swoje miej­sce. Zdję­cie ran­cza w „Time­sie” zostało w oczy­wi­sty spo­sób prze­ro­bione – ucięto część cie­nia drzewa. A wspo­mniany far­mer od dawna toczył spór prawny z nikim innym jak z rzą­dem fede­ral­nym, który po raz kolejny ogra­ni­czył mu dostęp do pobli­skiego źró­dła wody.

A odpo­wiedź na pyta­nie numer jeden – kto zyskuje? – była widoczna gołym okiem.

Z Sofii Lopez była taka pogrą­żona w żało­bie matka, jak z Gąsie­nicy balet­nica. To jedna z agen­tek Kręgu. A teraz ktoś wła­śnie odkrył jej adres, mejl i numer tele­fonu. I zamie­ścił je w wątku doty­czą­cym ujaw­nio­nych agen­tów.

Gąsie­nica wstał i krą­żył po domu, czu­jąc, jak wzbiera w nim gniew. To było jesz­cze gor­sze niż zwy­kle. Krąg i jego agenci cynicz­nie wyko­rzy­sty­wali to jedyne coś, co łączy wszyst­kich. Empa­tię. Kto nie współ­czuje matce pogrą­żo­nej w bólu po stra­cie syna? Kto nie zapła­cze na samą myśl o tym uro­czym, uśmiech­nię­tym chłopcu? Ile ta dziwka wzięła za wyle­wa­nie kro­ko­dy­lich łez? Wię­cej, niż Gąsie­nica zarobi przez całe życie. Prze­szedł do garażu i rzu­cił okiem na kolek­cję broni pal­nej na półce. Miał ją zale­d­wie od tygo­dnia i już sam jej widok spra­wiał, że czuł się lepiej.

Wró­cił do lap­topa i zalo­go­wał się na stronę umoż­li­wia­jącą wysy­ła­nie mejli z adre­sów tym­cza­so­wych. Zało­żył sobie nową skrzynkę, adres zło­żony z sze­regu liter i cyfr i korzy­sta­jący z pośred­nic­twa dark webu, dzięki czemu nie da się go namie­rzyć.

Przez chwilę się zasta­na­wiał, co chce napi­sać. Nie ma powodu bawić się w sub­tel­ność. Wyłącz­nie wiel­kie litery. WIEMY, GDZIE MIESZ­KASZ. Już ona zro­zu­mie. Wszedł w Google Street View, zna­lazł adres Sofii i zro­bił zrzut ekranu. Ładne zbli­że­nie domu tej larwy. Dołą­czył je do mejla, któ­rego wysłał także na adres forum. Inni Obser­wa­to­rzy pójdą w jego ślady. Będą do niej wydzwa­niać z groź­bami, aż zro­zu­mie, że nie powinna była brać pie­nię­dzy od sitwy.

Uśmiech­nął się z zado­wo­le­niem. Nie­gdyś czuł się bez­silny, jego życiem ste­ro­wały siły, na które nie miał wpływu. Odkąd jed­nak został Obser­wa­to­rem, wywal­czył sobie wła­dzę.

Prze­niósł się na YouTube i obej­rzał trzy­dzie­sto­pię­cio­mi­nu­towy film popu­lar­nego Obser­wa­tora, który szcze­gó­łowo poka­zał, jak na Flo­ry­dzie używa się usu­nię­tych pło­dów do pro­duk­cji paszy dla bydła. Stale powta­rzał oglą­da­ją­cym, żeby mu nie wie­rzyli na słowo. Niech zba­dają to sami.

To wła­śnie Gąsie­nica uwiel­biał u Obser­wa­to­rów. W prze­ci­wień­stwie do mediów i poli­ty­ków żaden z nich nie upie­rał się, że ma mono­pol na wie­dzę i prawdę. Wie­dza była wszę­dzie. Wystar­czyło tylko się rozej­rzeć i prze­pro­wa­dzić wła­sne bada­nia. Bo przede wszyst­kim należy ufać samemu sobie. Wła­śnie tak Obser­wa­to­rzy chro­nili swoją toż­sa­mość. Wie­dzieli z całą pew­no­ścią, że Krąg ma na ich forach i cza­tach swo­ich ludzi, któ­rzy jedy­nie udają Obser­wa­to­rów. Tyle że te dra­nie i tak nic nie mogły zro­bić, bo Obser­wa­to­rzy byli szko­leni, żeby wszystko spraw­dzać samemu i nikomu nie wie­rzyć na słowo.

Jego uwagę przy­kuł tytuł z Fox News. Na ostat­niej kon­fe­ren­cji pra­so­wej komen­dant nowo­jor­skiej poli­cji wychwa­lał funk­cjo­na­riu­szy, któ­rzy aresz­to­wali jede­na­stu podej­rza­nych pod­czas nalotu na siatkę han­dla­rzy nar­ko­ty­ków w Queens. Panie i pano­wie, bły­ska­wiczny quiz. O ilu aresz­to­wa­nych dono­szono dzień wcze­śniej?

Zga­dza się. O dzie­wię­ciu.

Czyżby ze strony komen­danta nowo­jor­skiej poli­cji była to jedy­nie nie­winna pomyłka? A może freu­dow­skie prze­ję­zy­cze­nie, potwier­dze­nie tego, o czym Gąsie­nica pisał na forum już poprzed­niego dnia? Że aresz­to­wali wię­cej niż dzie­więć osób i że część z zatrzy­ma­nych „znik­nęła”?

Gdy coś zaczyna się kleić, nastę­puje ruch w inte­re­sie. A to się nie zda­rza codzien­nie. Bywają dni, gdy mnożą się pyta­nia bez odpo­wie­dzi i ele­menty nie­pa­su­jące do ukła­danki z miliarda czę­ści, którą mamy przed oczami. Aż nagle jakiś fakt pasuje do teo­rii, dwa nie­po­wią­zane ze sobą wyda­rze­nia łączą się z trze­cim i two­rzy się całość. W takiej chwili można zro­zu­mieć, jak to wszystko działa. Przej­rzeć stra­te­gie zgni­łej cywi­li­za­cji.

I widać wtedy, jak małej grupce ludzi udało się wszystko zma­ni­pu­lo­wać, pod­po­rząd­ko­wać sobie życie każ­dego oby­wa­tela tego kraju i wpły­wać na losy świata.

Prze­cież to jasne jak słońce.

Rozdział 5

Lot powrotny Abby do Nowego Jorku trwał nie­całe dwie godziny – nie do wiary, ilu nie­wy­gód i jakiego nie­po­koju można doświad­czyć w tak krót­kim cza­sie. Sie­dzący obok pasa­żer był spo­cony, a ponadto gada­tliwy, uznała więc, że tego już za dużo. Jawna nie­spra­wie­dli­wość. Poza tym jak można się aż tak spo­cić w stycz­niu, na lodo­wa­tym i kli­ma­ty­zo­wa­nym lot­ni­sku? Tajem­ni­cza sprawa.

Przez cały lot wystę­po­wały tur­bu­len­cje, zda­wało się, że co kilka minut samo­lot nur­kuje o trzy­sta metrów, więc żołą­dek pod­cho­dził Abby do gar­dła. A Spo­cony za każ­dym razem tylko chi­cho­tał i mówił: „To było dobre!”. W poło­wie lotu popro­sił ste­war­desę o sok pomi­do­rowy. Gdy mu go poda­wała, tra­fiła się kolejna tur­bu­len­cja i połowa soku chlu­snęła na kolana Abby.

Kiedy w końcu wylą­do­wali, Spo­cony poże­gnał się z nią w taki spo­sób, jakby od teraz byli ser­decz­nymi przy­ja­ciółmi, i przez jedną kosz­marną chwilę Abby pomy­ślała, że chce ją uści­skać. A gdy już opu­ściła ten pie­kielny samo­lot, przez ponad trzy­dzie­ści minut nie mogła sobie przy­po­mnieć, gdzie zosta­wiła samo­chód.

Była na skraju pła­czu.

Kiedy wyjeż­dżała z lot­ni­ska, zadzwo­nił Steve, jej były mąż. Powie­dział, że odwie­zie dzieci do domu i zrobi im kola­cję, więc niech przy­jeż­dża i o nic się nie mar­twi. Ten tro­skliwy gest był tak zaska­ku­jący, że w nad­wą­tlo­nym obec­nie sta­nie ducha Abby zaczęła wspo­mi­nać naj­mil­sze chwile, jakie prze­żyli razem.

Gdy wresz­cie dotarła do domu, wytasz­czyła z bagaż­nika samo­chodu walizkę. Ważyła teraz z pięć kilo­gra­mów wię­cej niż wcze­śniej, bo upchała do niej wszyst­kie papiery, które dostała od Nor­mana; zamie­rzała przej­rzeć je dokład­nie wie­czo­rem.

Otwo­rzyła drzwi i przez chwilę stała w progu, mru­ga­jąc. Saman­tha i Ben sie­dzieli na kana­pie po bokach Steve’a, który coś im poka­zy­wał. Scena jak żyw­cem wyjęta z innego życia, w któ­rym się nie roz­wie­dli, a ich rodzina wciąż była pełna. Kiedy weszła do środka, wszy­scy pod­nie­śli głowy, a Ben zerwał się z kanapy i pod­biegł do niej, żeby się przy­tu­lić.

– Mamu­sia!

Z uśmie­chem przy­klęk­nęła, by go objąć; w jed­nej chwili ostat­nie kilka godzin poszło w nie­pa­mięć. Przy­tu­la­nie syna na­dal spra­wiało jej naj­więk­szą frajdę, choć miała świa­do­mość, że ta przy­jem­ność z roku na rok będzie malała. Miał osiem lat, ani się obej­rzy, a będzie nasto­lat­kiem. Ile jesz­cze lat zechce się przy­tu­lać? Rok, góra dwa? Trzeba korzy­stać z chwili, dopóki trwa.

W końcu ją puścił i pod­eks­cy­to­wany zaczął opo­wia­dać. Miał taki nawyk, robił to zawsze, gdy wra­cał do domu po kilku dniach spę­dzo­nych u ojca. Palił się, żeby wpro­wa­dzić ją we wszyst­kie szcze­góły tego, co stra­ciła. Nie­stety z prze­ję­cia zawsze zapo­mi­nał o gra­ma­tyce i dzie­le­niu zdań, więc nie­ła­two było zro­zu­mieć, co mówi. W dodatku opo­wia­da­jąc, krą­żył dookoła Abby, przez co zawsze krę­ciło jej się w gło­wie.

– …a potem tata zabrał nas na lody, ja wzią­łem cze­ko­la­dowe, a w parku było pełno kaczek i chleb im dałem, a potem przy­szedł łabędź i nic dla niego nie mia­łem, więc myśla­łem, że będzie pła­kał, ale tata powie­dział, że one mają pta­sie móżdżki, ale on był taki duży i pod­ska­ki­wał, a potem zna­la­złem kamień, mam go i ci pokażę, jest fajow­ski, i…

– Widzę, że mia­łeś wra­żeń co nie­miara – powie­działa Abby i ruszyła do Sam, która też w końcu wstała. – Cześć, skar­bie. – Objęła ją. Tule­nie przez matkę czter­na­sto­let­niej córki wypa­dło nie­zręcz­nie, sztywno i wcale nie było miłe.

– Cześć, mamo – odparła Sam. – Jak ci minął lot?

Pyta­nie przy­wo­łało Abby wizję Spo­co­nego.

– Kosz­mar­nie, cią­głe tur­bu­len­cje. Miło wró­cić do domu. A jak wam było u taty?

– Świet­nie. – Wypo­wie­dzi Sam, w prze­ci­wień­stwie do jej brata, były zwię­złe. I gra­ma­tycz­nie bez zarzutu.

– W szkole działo się coś cie­ka­wego?

– Raczej nie. Aha, dzi­siaj wpadł jakiś waż­niak z poli­cji i dał nam wykład o nar­ko­ty­kach. Może go znasz – zamil­kła. – Nie pamię­tam, jak się nazywa.

– O, jak widzę, zro­bił na tobie nie­małe wra­że­nie. Dobry był ten wykład?

Sam wzru­szyła ramio­nami.

Abby wes­tchnęła i zer­k­nęła na Steve’a.

– Dzięki, że je odwio­złeś.

– Dro­biazg. – Spo­glą­dał na nią dziw­nie, kolejna powtórka z prze­szło­ści. Już od dawna tak na nią nie patrzył. Na kola­nach miał album ze zdję­ciami… z ich ślubu. Wła­śnie to poka­zy­wał dzie­ciom, kiedy wró­ciła do domu.

– Oglą­dasz stare zdję­cia? – spy­tała.

Zer­k­nął na album i zamknął go z trza­skiem.

– Eee, tak. Sam chciała zoba­czyć stare foto­gra­fie. A pamię­tam, gdzie trzy­ma­łaś albumy. Mam nadzieję, że nie masz nic prze­ciwko temu?

Ow­szem, miała. Nie podo­bało jej się, że Steve grze­bie w jej rze­czach. Ale była zmę­czona, sko­ło­wana, a on naprawdę pomógł jej z dziećmi, więc tylko się uśmiech­nęła.

– Nie ma sprawy.

Odwró­ciła się w stronę kuchni.

– Muszę się napić her­baty. Tobie też zro­bić, Steve? – Koń­cówka zda­nia, „zanim wyj­dziesz”, została nie­do­po­wie­dziana.

– Nie, dzięki – powie­dział za jej ple­cami.

Jej ulu­biony kubek stał na bla­cie, a nie na swoim miej­scu. Wzięła go.

Nagle zza ple­ców dole­ciał ją dziw­nie naglący głos Steve’a.

– Abby, zacze­kaj…

Coś było w kubku! Coś wło­cha­tego. Mysz, z sze­roko otwar­tymi oczami i roz­war­tym pyszcz­kiem, w takiej pozy­cji, jakby się szy­ko­wała do skoku. Abby krzyk­nęła, kubek wypadł jej z ręki na blat. Odsko­czyła do tyłu, w gło­wie miała pustkę, ale choć kubek leżał na boku, o dziwo mysz nie ucie­kła.

Steve i Ben wpa­dli do kuchni.

– Prze­pra­szam, mamo – bąk­nął syn ze skru­szoną miną. – Roz­mra­ża­łem jedze­nie dla Precla i nie mogłem zna­leźć zwy­kłego pla­sti­ko­wego pojem­nika.

– Fuj! – skwi­to­wała Abby. Pre­cel był ulu­bio­nym wężem Bena. Żywił się myszami, które Ben trzy­mał zamro­żone w lodówce, obok nor­mal­nej żyw­no­ści dla ludzi. No cóż, jej życie skła­dało się z sze­regu kosz­mar­nych kom­pro­mi­sów.

– Chciał ją wło­żyć do swo­jej miski na owsiankę – wyja­śnił Steve. – Dasz wiarę? Ale potem zna­la­złem w szafce ten wyszczer­biony kubek, więc kaza­łem mu go użyć zamiast miski.

Jej ulu­biony kubek. Dostała go od mamy. Dosko­nały kształt, ide­alna wiel­kość, kra­wędź nie za gruba i nie za wąska. Fakt, był wyszczer­biony, ale tak to jest, jeśli używa się kubka codzien­nie od wielu lat. Jej. Ulu­biony. Kubek.

– Nie gnie­wasz się, mamo, prawda?

– Nie, nie gnie­wam się – odparła tonem na tyle szorst­kim, żeby nie uszło to jego uwa­dze.

On jed­nak niczego nie zauwa­żył. Dzie­cięca nie­win­ność.

– A wiesz, jak na nie mówi tata? Myszaki. Dobre, co? To tak jak lizaki, tylko…

– Ben, myślę, że mamie przyda się chwila spo­koju – prze­rwał mu Steve. – Idź nakar­mić węża.

– Umyję potem ten kubek, mamu­siu. Słowo.

– Nie ma potrzeby – odparła sła­bym gło­sem. – Od tej pory możesz go sobie uży­wać. – I tak oto jej ulu­biony kubek stał się naczy­niem do roz­mra­ża­nia myszy.

– Prze­pra­szam – powie­dział Steve po wyj­ściu Bena. – Wła­śnie mia­łem cię ostrzec. Ale i tak chyba lepiej, że nie pozwo­li­łem mu jej wło­żyć do miski na owsiankę?

– Zje­dli kola­cję, co? – Cier­pli­wość Abby się wyczer­pała.

– Tak, zro­bi­łem spa­ghetti. Zapro­po­no­wa­łem, żeby roz­mro­ził mysz w kuchence mikro­fa­lo­wej, ale powie­dział, że mu nie pozwa­lasz.

Nie wycho­dził. I nie wie­dzieć czemu, gadał jak najęty. Czy on…

Nagle uświa­do­miła sobie, co ozna­cza jego mina i dla­czego wydaje jej się tak zna­joma. Tego wyrazu twa­rzy nie widziała od lat. Od czasu, gdy odkryła jego romans. Tak wyglą­dał, kiedy był skru­szony. Gdzieś dał ciała. I wcale nie cho­dziło o mysz.

Splo­tła ręce pod biu­stem i spoj­rzała na niego.

Skur­czył się pod jej spoj­rze­niem, zwie­sił ramiona.

– Powi­nie­nem ci o czymś powie­dzieć.

– Uhm.

Obej­rzał się szybko przez ramię, jakby chciał się upew­nić, że w pobliżu nie kręcą się dzieci, i zni­żył głos.

– Sam spy­tała mnie, po co pole­cia­łaś do Karo­liny Pół­noc­nej.

Żołą­dek pod­szedł Abby do gar­dła.

– I co jej powie­dzia­łeś?

– To, co mi kaza­łaś, że w związku z pro­wa­dzo­nym śledz­twem.

– Dobrze.

– Ale ona… Znasz te jej zagra­nia? Odpo­wiada, jak trzeba, ale robi tę swoją dziwną minę i cię… Nie wiem, jak to nazwać. Skła­nia do mówie­nia? I zmu­sza, żebyś się wyga­dał… Moim zda­niem nasza córka ma moc Jedi.

– Ona nie ma żad­nej mocy Jedi – wyce­dziła Abby przez zęby. – Co jej powie­dzia­łeś, Steve?

– Chyba wspo­mnia­łem, że uro­dzi­łaś się w Karo­li­nie Pół­noc­nej – bąk­nął żało­śnie.

– No i?

– I że w dzie­ciń­stwie przy­da­rzyło ci się coś strasz­nego. Zro­zu­mia­łem, że wła­śnie dla­tego tam pole­cia­łaś, dobrze mówię? Ten pomnik Wil­coxa…

Abby wal­nęła dło­nią w blat.

– Powie­dzia­łeś Sam, że uro­dzi­łam się w sek­cie Wil­coxa? – syk­nęła.

– Nie! Kiedy tylko uświa­do­mi­łem sobie, że ona nic nie wie, zamkną­łem się, przy­się­gam. Ale potem zro­biła się jakaś dziwna i bez prze­rwy pro­siła, żeby jej poka­zać stare zdję­cia. – Bez­rad­nie roz­ło­żył ręce. – Zawsze zakła­da­łem, że powie­dzia­łaś o tym dzie­ciom. Mówi­łaś, że powiesz im, jak pod­ro­sną.

Abby się odwró­ciła, łzy, które o mały włos nie poja­wiły się wcze­śniej, w końcu się polały.

– Jesz­cze nic im nie powie­dzia­łam.

– A powin­naś była to zro­bić. – Nagła zmiana stra­te­gii i tonu. Koniec skru­szo­nego Steve’a. Oto był Steve pro­tek­cjo­nalny i kar­cący. Boże, tylko nie teraz. I nie w kuchni, obok wszyst­kich tych ostrych noży.

– Powiem im, kiedy sama uznam to za sto­sowne – wyce­dziła przez zęby.

– Nie podoba mi się, że masz tajem­nice przed moimi…

Odwró­ciła się do niego gwał­tow­nie i zmie­rzyła go takim wzro­kiem, że od razu się zamknął. Jak widać, w razie potrzeby na­dal potra­fiła go uci­szyć.

– Naprawdę bar­dzo mi przy­kro, Abby – mruk­nął w końcu.

To jej przy­po­mniało, jak bar­dzo nie zno­siła jego pustych prze­pro­sin.

– Nie ma sprawy – rzu­ciła. – Zała­twię to.

– Dobrze. – A po chwili dodał: – Daję głowę, że ona jest ryce­rzem Jedi. Była jak w tej sce­nie z „To nie są dro­idy, któ­rych szu­ka­cie”, a ja…

– Dzię­kuję, że odwio­złeś dzieci, Steve – wpa­dła mu w słowo.

– Dro­biazg. Dobra­noc, Abby.

Słu­chała, jak żegnał się z dziećmi, ale dopiero na dźwięk otwie­ra­nych i zamy­ka­nych drzwi ode­tchnęła głę­boko. Teraz naprawdę musiała się napić her­baty.

Naj­pierw jed­nak trzeba będzie wybrać inny ulu­biony kubek.

Rozdział 6

Tweet komen­danta nowo­jor­skiej poli­cji poja­wił się dokład­nie o wpół do ósmej wie­czo­rem. Gąsie­nica zoba­czył go trzy minuty póź­niej.

Treść była pozor­nie nie­winna, ot, tweet jakich wiele, i śpiąca Ali­cja nie poświę­ci­łaby mu uwagi.

Pod­czas pościgu za dzie­wię­cioma podej­rza­nymi o udział w siatce han­dla­rzy nar­ko­ty­ków poli­cjanci daho­wali w swo­ich Autah.

Rzecz jasna, cho­dziło o te aresz­to­wa­nia, które już wcze­śniej zwró­ciły uwagę Gąsie­nicy. A kiedy bli­żej przyj­rzał się wia­do­mo­ści, zauwa­żył w niej trzy błędy. Lite­rówki w „daho­wali” oraz „Autah”, poza tym „Autah” napi­sane było wielką literą. Trzy błędy w jed­nym twe­ecie.

Jasne, wszy­scy robią lite­rówki i Gąsie­nica nie był tu wyjąt­kiem. Ale czy miał uwie­rzyć, że komen­dant nowo­jor­skiej poli­cji popeł­nił trzy błędy w ofi­cjal­nej wypo­wie­dzi? Prze­cież ten czło­wiek miał ludzi, któ­rych jedy­nym obo­wiąz­kiem była korekta jego publicz­nych komu­ni­ka­tów.

Te błędy muszą być celowe. To sygnał.

Prze­jęty, klik­nął zakładkę prze­glą­darki forum i już miał zamie­ścić post, ale się zawa­hał.

Jak powszech­nie wia­domo, forum było zin­fil­tro­wane przez agen­tów. Oma­wiano to na nie­któ­rych wąt­kach, cza­sami wręcz jaw­nie oskar­ża­jąc tego czy innego foru­mo­wi­cza. Gdyby więc zbyt szybko doniósł o swoim odkry­ciu, wyło­żył karty przed sitwą, zmie­ni­liby kurs i tyle by ich widziano.

Nie, to może być zbyt ważna sprawa.

Otwo­rzył więc pry­watny czat z kil­koma Obser­wa­to­rami – utwo­rzoną parę mie­sięcy wcze­śniej grupą, do któ­rej miał bez­względne zaufa­nie. Zwró­cił im uwagę na tweet i dziwne błędy i zapy­tał, co to ich zda­niem ozna­cza.

Była 19.38

W pokoju Den­nisa śmier­działo sto­pami, ple­śnią i zepsu­tym jedze­niem. Chęt­nie otwo­rzyłby okno, ale unie­moż­li­wiały to liczne pełne papie­rów kar­tony. Tata obie­cał, że je gdzieś prze­nie­sie, ale choć minęły trzy dni, nic w tym kie­runku nie zro­bił. Den­nis wie­dział, że w naj­bliż­szej przy­szło­ści nic się w tej spra­wie nie zmieni. Cokol­wiek jego ojciec gdzieś poło­żył, zosta­wało tam na dobre. Tak jak sterta gazet w nogach jego łóżka. Albo plą­ta­nina kabli na jego biurku. Torby ze sta­rymi ubra­niami na pod­ło­dze. I puste pla­sti­kowe pojem­niki za jego ple­cami.

Den­nis sie­dział zgar­biony przy biurku, wpa­trzony w ekran lap­topa. Po pra­wej ręce miał pira­midę pudeł ze swo­imi sta­rymi zabaw­kami, któ­rych ojciec nie pozwa­lał mu wyrzu­cić. Po lewej stos ulo­tek, który nie­chcący prze­wró­cił, więc stop­niowo zakry­wały całą pod­łogę. Oce­nił, że ma dla sie­bie dwa­dzie­ścia osiem cen­ty­me­trów.

Gar­bie­nie się, kiedy sie­dział, weszło mu w nawyk.

Jeden z daw­nych kum­pli zamie­ścił na Insta­gra­mie zdję­cie, na któ­rym jest w Wendy’s, razem z grupką chło­pa­ków z klasy. Gdy Den­nis był młod­szy, z więk­szo­ścią z nich się przy­jaź­nił. Teraz miał czter­na­ście lat, ale oni już z nim nie ese­me­so­wali, w ogóle nie odzy­wali się do niego. Wła­ści­wie kiedy zaczęli go uni­kać? I zer­kać na sie­bie poro­zu­mie­waw­czo, gdy ich zapra­szał do sie­bie?

Na pewno minął już rok. A może i dwa.

Zaniósł się kasz­lem, suchym kasz­lem – od zale­ga­ją­cego w pokoju kurzu dra­pało go w gar­dle. Co to za smród? Dopro­wa­dzał go do szału. Zapewne tak śmier­działo kilka rze­czy naraz.

Na jed­nym z cza­tów wysko­czyła nowa wia­do­mość. Jego dru­gie życie. Życie w sieci, gdzie nikt go nie znał ani nie wie­dział o jego ojcu. Nikt ni­gdy nie widział jego domu – stert śmieci wala­ją­cych się na podwórku ani pokoju, w któ­rym z dnia na dzień miał coraz mniej miej­sca. Nikt nawet nie wie­dział, ile ma lat. Dla nich był tylko kolej­nym Obser­wa­to­rem o nicku Suseł.

Tę eks­cy­tu­jącą wia­do­mość zoba­czył na ich pry­wat­nej gru­pie, pocho­dziła od Gąsie­nicy, jesz­cze jed­nego Obser­wa­tora, który coś zauwa­żył. Trzy błędy w jed­nym twe­ecie. Den­nis od razu się zain­te­re­so­wał. Cał­ko­wi­cie podzie­lał zda­nie Gąsie­nicy. To nie mógł być przy­pa­dek.

Nie umiał wpraw­dzie zapro­wa­dzić porządku w swoim pokoju, ale tym potra­fił się zająć. Zna­leźć pra­wi­dło­wo­ści. Był w tym dobry. Z tego, co wie­dział, lep­szego Obser­wa­to­rzy nie mieli.

W twe­ecie została zako­do­wana wia­do­mość. Wia­do­mość prze­zna­czona dla pew­nych ludzi, nie­wi­doczna dla innych. Tylko jaka?

Prze­pu­ścił tweet przez kilka pro­gra­mów deszy­fru­ją­cych, spraw­dza­jąc, czy nie jest to jakiś pro­sty kod, ale niczego nie zna­lazł. Sku­pił się więc na tych dwóch sło­wach z błę­dami. To je szef wydziału docho­dze­niowo-śled­czego jakoś wyróż­nił.

„Daho­wali”. „Autah”. Co takiego jest zawarte w tych sło­wach?

Musiał się wysi­kać. Łazienka była w kory­ta­rzu, nie­da­leko pokoju, czyli w nor­mal­nym świe­cie rap­tem kilka kro­ków. Ale w swoim domu, żeby wyjść zza biurka, musiałby ostroż­nie odje­chać fote­lem obro­to­wym. Potem zaś lawi­ro­wać mię­dzy peł­nymi ciu­chów tor­bami i uwa­żać, żeby się nie pośli­znąć na ulot­kach roz­sy­pa­nych po całej pod­ło­dze. Otwo­rzyć drzwi – nie otwie­rały się na oścież, bo blo­ko­wało je pudło – a w każ­dym razie uchy­lić je na tyle, by można się prze­ci­snąć. Następ­nie przejść kory­ta­rzem, przy­ci­ska­jąc się do ściany po lewej, bo wzdłuż tej po pra­wej pię­trzyły się kar­tony mleka i jajek. Gdyby prze­wró­cił któ­ryś stos, ojciec dostałby szału, więc Den­nis musiałby się zatrzy­mać i przed rusze­niem w dal­szą drogę na nowo usta­wić kar­tony. A potem już tylko odsu­nąć stertę gazet sprzed drzwi do łazienki; zablo­ko­wałby wpraw­dzie kory­tarz, ale za to mógłby sko­rzy­stać z toa­lety.

Jesz­cze przez chwilę wytrzyma.

„Daho­wali”. „Autah”.

W tych sło­wach zako­do­wano jakieś inne. Roz­szy­fro­wał je, zapro­wa­dził ład w cha­osie.

Idaho i Utah. Dwa stany.

Na cza­cie grupy zamie­ścił infor­ma­cję, że odcy­fro­wał wia­do­mość. Była 19.43.

Alma nie wie­rzyła w teo­rie spi­skowe. Uwa­żała, że są kre­tyń­skie. Pła­sko­ziemcy? Wariaci, któ­rzy dali się prze­ko­nać do bredni Davida Icke’a o zmien­no­kształt­nych rep­ti­lia­nach? Wszystko to jedna wielka ściema i kto jak kto, ale ona ni­gdy w to nie uwie­rzy.

Obser­wa­to­rzy też jej nie inte­re­so­wali. Przy­naj­mniej z początku. Dopóki nie dowie­działa się o dzie­ciach.

Zaczęło się od tego, że obej­rzała film doku­men­talny o han­dlu dziećmi w celach sek­su­al­nych. Przez cały tydzień pła­kała i myślała o tym. A potem od jed­nej z matek z komi­tetu rodzi­ciel­skiego dowie­działa się o ist­nie­niu sitwy. Kobieta wyja­śniła jej, że to wła­śnie ta sitwa stoi za więk­szo­ścią przy­pad­ków han­dlu ludźmi w celach sek­su­al­nych i że „to się dzieje pod naszym nosem”. Alma wznio­sła oczy do nieba, ale jej zna­joma tylko się uśmiech­nęła i powie­działa: „Nie wierz mi na słowo. Sprawdź sama”.

To wzbu­dziło zain­te­re­so­wa­nie Almy. Kto w dzi­siej­szych cza­sach mówi jesz­cze ludziom, żeby sami podej­mo­wali decy­zje? Każdy chciał narzu­cić innym swoje poglądy, swój spo­sób myśle­nia.

Tak więc Alma poszpe­rała na wła­sną rękę. Na temat sitwy nazy­wa­ją­cej się Krę­giem oraz Obser­wa­to­rów. Poszu­kała fil­mów na YouTu­bie, arty­ku­łów, wykre­sów i wykła­dów. Na lek­turę i wła­sne bada­nia tygo­dniami poświę­cała po pięć, sześć godzin dzien­nie. I ku swo­jemu prze­ra­że­niu stwier­dziła, że to jest prawda.

Dostrze­gła jed­nak iskierkę nadziei. Mogła z tym wal­czyć. Wraz z innymi ludźmi, któ­rzy odkryli prawdę.

Sprząt­nęła po kola­cji, pró­bu­jąc nie zwra­cać uwagi na kłót­nię syna z jej mężem o to, czy wie­czo­rem zagrają na Xbok­sie. Jej tele­fon pisnął… jeden raz, a potem drugi. Wzięła go i prze­czy­tała ese­mesy od Gąsie­nicy i Susła.

Utah i Idaho? Brzmiało zna­jomo.

Prze­szła do kom­pu­tera. Córka aku­rat oglą­dała film o tym, jak zro­bić slime. Doprawdy, szczy­towe osią­gnię­cie ludz­ko­ści – coraz lep­sze kom­pu­tery, foto­gra­fia oraz inter­net powstały po to, żeby jej córka mogła poświę­cać czas na naukę pro­duk­cji glu­tów w warun­kach domo­wych. Jakby ta kle­ista masa miała w sobie coś atrak­cyj­nego, a nie była czymś, czego lepiej uni­kać.

– Skar­bie, muszę sko­rzy­stać z kom­pu­tera.

– Film zaraz się koń­czy.

Wcale nie, zostało jesz­cze sie­dem minut glu­tów.

– Potrze­buję go w waż­nej spra­wie.

– To jest ważne.

Alma wcią­gnęła powie­trze przez nos.

– Marsz od kom­pu­tera! Ale już!

Córka wstała i wście­kła wyma­sze­ro­wała z pokoju. Alma usia­dła przy kom­pu­te­rze i otwo­rzyła plik. Był zabez­pie­czony hasłem. Krąg miał hake­rów, któ­rzy potra­fili wykra­dać dane, więc nie zamie­rzała ryzy­ko­wać.

Wpi­sała hasło i przej­rzała listę. Utah i Idaho. Przed dwoma tygo­dniami w Utah zagi­nęła dziew­czyna. A ponad sześć tygo­dni temu w Idaho chło­piec nie wró­cił ze szkoły.

Zagi­nione dzieci. A teraz agent Kręgu robił alu­zję do tam­tych spraw.

Wia­do­mość była prze­zna­czona dla klien­tów Kręgu. Ludzi kupu­ją­cych dzieci do seksu. Wyja­śniało to, dla­czego sko­rzy­stali z ogól­nie dostęp­nej sieci spo­łecz­no­ścio­wej, jaką jest Twit­ter.

Z mocno biją­cym ser­cem sko­pio­wała linki do arty­ku­łów pra­so­wych i wkle­iła je na czat grupy pod swoim nic­kiem – Czer­wona Kró­lowa. Była 19.48.

Zachary sie­dział w szla­froku przed lap­to­pem. Już od trzech dni nie wkła­dał nor­mal­nych ubrań. Ot, zalety bycia na bez­ro­bo­ciu. Oglą­dał swój naj­now­szy film, zaja­da­jąc się chip­sami; tłu­ste okruszki spa­dały mu z ust i pal­ców na odsło­nięty brzuch.

Na ekra­nie męż­czy­zna posu­wał od tyłu jęczącą kobietę. Był to aktor porno. Zacha­rego nie inte­re­so­wało, kim jest ten czło­wiek. Kobietą była Nata­lie, która cztery lata temu sie­działa naprze­ciwko niego na lek­cjach angiel­skiego.

Nata­lie nie miała poję­cia o ist­nie­niu tego filmu. Ba, gdyby ktoś ją spy­tał, w ogóle nie pamię­ta­łaby, że prze­spała się z tym czło­wie­kiem. Bo wcale z nim nie spała.

Ten film to był tak zwany deep­fake. Zachary stwo­rzył go, korzy­sta­jąc z pierw­szego lep­szego por­nola oraz kilku zdjęć Nata­lie z kro­niki szkol­nej i jej konta na Insta­gra­mie.

Było to, jak dotąd, jego naj­lep­sze dzieło.

Zro­bił takie fil­miki z więk­szo­ścią dziew­cząt, z któ­rymi cho­dził do szkoły. Nie­które zasłu­żyły nawet na kilka.

Pew­nego dnia, kiedy ukoń­czy całą kolek­cję, wyśle te filmy wszyst­kim chło­pa­kom ze szkoły. A może także dziew­czy­nom. Oraz ich rodzi­com. Będzie to jego osta­teczna zemsta za to, jak te dziwki trak­to­wały go przed laty.

Odkąd wyle­ciał z roboty, cały czas poświę­cał na two­rze­nie tych fil­mów, a także na bada­nia doty­czące Kręgu, tych skur­wieli, któ­rzy krę­cili wszyst­kim. Wie­dział, że to Krąg kazał go wywa­lić. Kilku Obser­wa­to­rów podzie­lało jego zda­nie. Ludzi stale wyrzu­cano z pracy na pole­ce­nie sitwy. Te dra­nie miały swoje powody, żeby wskaź­nik bez­ro­bo­cia wciąż rósł. On był dla nich tylko sta­ty­styką. Liczbą w cho­ler­nym arku­szu kal­ku­la­cyj­nym.

Ale on ich ujawni. Jesz­cze się na nich zemści.

Z dru­giej strony, może i powi­nien podzię­ko­wać tym gnoj­kom. Sie­dze­nie w domu zmo­bi­li­zo­wało go do pod­ję­cia wła­snej dzia­łal­no­ści. Powiedzmy, że jakaś dziew­czyna rzu­ciła faceta. Jeśli gość był wku­rzony, musiał jedy­nie wysłać Zachary’emu kilka zdjęć, a Zachary two­rzył dla niego śliczny film. Była panna z dwoma face­tami. Z sze­ścioma. Z kobie­tami. Wedle życze­nia. Dopóki gość pła­cił, Zachary dostar­czał towar. A za nie­wielką dodat­kową opłatą wrzu­cał też fil­miki na roz­ma­ite strony z por­no­lami.

Zemsta była bar­dziej docho­dowa niż praca w Wal­mar­cie.

Jego tele­fon wciąż popi­ski­wał. Zachary zebrał pal­cem z brzu­cha kilka okrusz­ków i zli­zał je po kolei. Potem, wciąż obli­zu­jąc palce, spraw­dził ese­mesy. Zda­niem jego przy­ja­ciół z grupy Obser­wa­to­rów, Krąg dał znać swoim klien­tom pedo­fi­lom, że ma dwoje dzieci na sprze­daż. Psy­chole! Pyta­nie, gdzie i kiedy. To dru­gie było pro­ste. Na forum roz­pra­wiano o tym, że na dzie­wią­tego stycz­nia o jede­na­stej rano, czyli na jutro, szy­kuje się jakiś grub­szy numer. To musiało być to.

Ale gdzie?

Spraw­dził konto na Twit­te­rze tam­tego gli­nia­rza. Publiczne, więc każdy w sieci mógł sobie poczy­tać, ale nikt nawet nie kiw­nął pal­cem.

Nagle w oko wpadł mu tweet tego samego faceta sprzed dwóch godzin:

Mia­łem dziś poga­dankę w liceum Krzysz­tofa Kolomba o zagro­że­niach zwią­za­nych z nar­ko­ty­kami. Nasza przy­szłość to nasze dzieci.

Kolejna lite­rówka. Powinno być „Kolumba”, nie „Kolomba”. A tweet zamiesz­czono dokład­nie przed dwiema godzi­nami. Dwie godziny. Dwoje dzieci. W dodatku koń­czył się sło­wem „dzieci”. Kilka mie­sięcy temu Zachary nie zwró­ciłby na to uwagi, ale teraz już wie­dział, jak tamci się komu­ni­kują. Poznał ich szy­fry.

Czym prę­dzej wystu­kał wia­do­mość do pozo­sta­łych człon­ków grupy. Było ich pię­ciu – Gąsie­nica, Czer­wona Kró­lowa, Suseł, Jab­ber­wocky i, ma się rozu­mieć, on. Wybrał sobie naj­lep­szy moż­liwy nick – Kape­lusz­nik. Taki jak zagrany przez Johnny’ego Deppa – kawał odra­ża­ją­cego skur­czy­syna – a nie ten laluś z dur­nej, odje­cha­nej kre­skówki Disneya.

Już znają loka­li­za­cję. Liceum Krzysz­tofa Kolumba.

Liceum. W dodatku w mie­ście. Zachary się zamy­ślił. Dumał o swo­jej szkole. O dziew­czy­nach i o tym, jak go trak­to­wały. Cie­kawe, jak to wygląda w liceum Krzysz­tofa Kolumba. Czy jest takie samo? Pełne zadzie­ra­ją­cych nosa nasto­la­tek?

Wyobra­ził sobie, jak tam wpa­ro­wuje. Wyważa kop­nia­kiem drzwi, mając wspar­cie przy­ja­ciół. O tak! Jego usta wykrzy­wił uśmiech. Napi­sał:

Powin­ni­śmy to spraw­dzić.

Ostatni jęk i na ekra­nie poja­wiła się wykrzy­wiona w spa­zmie roz­ko­szy twarz Nata­lie. Zegar w rogu ekranu wska­zy­wał 19.56.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki