Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Felicia dorasta w świecie, w którym każdy przejaw magii grozi śmiercią z rąk bezlitosnej Inkwizycji. Choć udało jej się uniknąć śmierci, zostaje pozbawiona wszystkiego, co kochała i znała.
Wygnana z rodzinnej wioski, musi podążyć własną ścieżką. Każdy krok ku nieznanemu przybliża ją do odkrycia prawdy o sobie, lecz zmusza ją także do walki, od której zależeć będzie los nie tylko jej, lecz także wszystkich czarodziejek.
W świecie, gdzie przetrwanie wymaga sprytu, Felicia musi nauczyć się panować nad mocą, a na jej drodze stanąć mogą nie tylko wrogowie, lecz także fałszywi przyjaciele. Lojalność bywa iluzją, ale nawet w najmroczniejszych chwilach pojawia się iskra, która może zmienić wszystko.
Bo tam, gdzie jest nadzieja, istnieje szansa na lepsze jutro.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 503
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W imię nadziei
Patryk Żelazny
W imię nadziei
Copyright © Patryk Żelazny
Copyright © Wydawnictwo Excalibur
Wydanie I, Wrocław 2025
ISBN 978-83-976334-7-6
Druk i oprawa: Abedik
Redakcja: Joanna Karyś
Korekta: Patrycja Szura
Skład i łamanie: Piotr Mańturzyk
Ilustracja na okładce i wyklejce: Oliwia Adamska
Opracowanie okładki: Anna Piotrowicz
Wektory: Anna Piotrowicz
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w Internecie.
All right reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
fb.com/patryk.zelazny.autor
instagram.com/patryk.zelazny
www.wydawnictwoexcalibur.pl
fb.com/wydawnictwoexcalibur
instagram.com/wydawnictwoexcalibur
„Mroczne czasy nastały, niech skonam. Królestwo dwoi się i troi. Giną ludzie. Setki, tysiące. I giną w imię czego? W imię pokoju, oczywiście. Za każdym przeklętym razem chodzi o pokój. Człowiek chce żyć bez takich zmartwień. Wstać rano, zająć się plonami, zwierzyną, obejściem. A później spędzić czas z rodziną”
„Ale nie!”
„Bo ktoś na złotym stołku dyktuje warunki. Niby ma nam to zapewnić lepsze jestestwo, ale tak w prawdzie to skazuje co drugiego na okrutną śmierć. Świat stanął na głowie, a wygląda na to, że będzie tylko gorzej. Ani jedni, ani drudzy się nie poddadzą. I jeszcze jak chcą się bić, to mnie tam wszystko jedno. Tylko dlaczego na wojnie zawsze umierają niewinni?”
– A ty znowu gadasz do siebie? – zapytała Melari. – Idź spać lepiej, musisz odpocząć, bo od zmysłów odchodzisz, a i ja przez ciebie tak samo.
– Idź spać – prychnął pod nosem Warik, przytaczając jej słowa. – Pójdę. Później. Posiedzę jeszcze trochę przy ogniu. – Przed żoną nie przyznałby się do tego głośno, ale miał kłopoty ze snem, odkąd królestwo obiegła wieść o zbliżającej się wojnie. – Ty zresztą byś się położyła. Nie martwisz się o niego?
– Albo nią – dodała, gładząc się po okrągłym brzuchu.
– Trzy razy już tak mówiłaś – zaśmiał się.
Melari już otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zanim wypuściła powietrze z płuc, coś zaszurało o drzwi. Spojrzała na nie z trwogą. Chciała się upewnić, że naprawdę coś usłyszała. Skupiła się na nich tak bardzo, że wszystkie inne dźwięki przestały do niej docierać – szalejący wiatr za okiennicami niby ustał, strzelające w kominku drewno jakby przygasło.
Jej oddech zastygł.
Tym razem coś stuknęło, znacznie głośniej. Melari przeszedł dreszcz. Cofnęła się o krok.
– Na Boga, słyszałeś? – szepnęła.
– Mhm.
– No to idź i to sprawdź!
– To wiater, uspokój się. A na mnie mówisz, że od zmysłów odchodzę – zachichotał.
W takiej rzeczywistości nietrudno o problemy ze snem nawet wśród najtwardszych. W przypadku Warika ich przyczyną były najazdy na wcale nie tak odległe wsie – wieści dochodziły zewsząd po trochu i choć część mógł potraktować jako zwykłe plotki, tak podważanie niektórych byłoby zwykłą głupotą. Oczywiście, że się bał. Jak każdy rozsądny człowiek. Ale jeśli do czegoś doszedł przez te wszystkie nieprzespane noce, to do tego, że te stuknięcia i puknięcia nie są groźne. To tylko wyobraźnia dolewała oliwy do ognia. Groźni są wyłącznie ludzie. Ci, którzy bez słowa i zawahania wtargną do chaty i przez okno, jak będzie trzeba. Nie będą sobie zawracać głowy szuraniem ani tym bardziej marnować czasu na pukanie.
Tym razem jednak coś rąbnęło tak głośno, że drzwi prawie wyleciały z zawiasów. Melari wciągnęła gwałtownie powietrze, odskoczyła i wpadła na komodę. Straciła równowagę i prawie się przewróciła – uchroniła ją od tego wyłącznie błyskawiczna reakcja Warika.
Postawił żonę do pionu, ale nawet na nią nie spojrzał. Podszedł nerwowo w kierunku drzwi. Po drodze złapał leżący nieopodal sierp. Starał się zachować jak największy spokój, ale wręcz czuł, jak stare ostrze nienaprawionego narzędzia chybocze się w zbyt luźnej rękojeści.
– Kogo to diabli niosą o tej porze!? – krzyknął.
W odpowiedzi znów usłyszał wyłącznie szuranie.
Pociągnął drzwi do siebie, spinając się na całym ciele. Uniósł sierp w gotowości i warknął wściekle, licząc, że to dziki pies albo inne zwierzę, które uda się od razu przestraszyć.
Po drugiej stronie zastał jedynie ciszę i podejrzanie nieprzeniknioną ciemność. Zupełnie jakby zgasł nawet księżyc. Chłodny wiatr uderzył Warika w twarz i bezczelnie wtargnął do domostwa, gasząc kilka najbliższych świec i tańcząc z ogniem w kominku.
Wtedy z mroku wynurzyła się czerwona od krwi drobna dłoń.
– Pomóż mi – szepnęła postać. Była tak słaba, że jej wypowiedzi omal nie zagłuszyło dudniące serce Warika. – Proszę…
Momentalnie rzucił sierp na ziemię i chwycił rękę nieznajomej.
– Melari – zawołał – przynieś jakąś szmatę, już!
Schylił się, założył rękę kobiety na swoje barki i podniósł jej ciało z niebywałą łatwością. Była lekka jak piórko.
Wniósł ją do środka, przeniósł przez izbę i posadził na fotelu, na którym chwilę wcześniej sam siedział. Kobieta potrzebowała natychmiastowej opieki. Noc była mroźna, a emanujący ciepłem płomień miał zapewnić jej chociaż namiastkę pomocy.
Z lekkim oporem, jakby bała się, że zostanie sama, wypuściła go ze swoich delikatnych objęć. Dopiero wtedy ujrzał jej twarz. Choć malowała się na niej walka o życie, była piękna. Nienaturalnie i oszałamiająco wręcz piękna. Do tego stopnia, że Warik zapomniał, co w ogóle miał zrobić.
Włosy miała niby blond, lecz wręcz połyskiwały złotem. Nawet zadrapania, rany, krew i brud na delikatnej skórze nie odejmowały ani krzty uroku. Zupełnie jakby sam anioł zstąpił z niebios wprost pod jego drzwi.
Jednak ów anioł zamiast skrzydeł, miał dwie małe lotki, które wystawały z boku. Bełt o mało nie przebił kobiety na wylot – a zrobiłby to na pewno, lecz trafił w skórzany pas przewieszony przez ramię, a ten go zatrzymał. Choć to i tak marne pocieszenie.
– Pomóż mi… – wyszeptała, wlepiając w niego zmęczone oczy o kolorze łudząco przypominającym taflę jeziora o poranku.
Warik nie wiedział, co powinien zrobić. Bił się z myślami i gorączkowo zastanawiał, czy wyjmować bełt, czy nie. W końcu wysunął dłoń w jego stronę, lecz kobieta chwyciła go za przedramię i powstrzymała.
– Nie… żona twoja… gdzie jest?
Majaczy – domyślił się od razu Warik. – Oczywiście, że majaczy.
Jednak wbrew pozorom było to bardzo dobre pytanie.
– Melari! Spiesz się! – krzyknął.
Wtedy pojawiła się w izbie.
– Idę, już idę! – Zatrzymała się, widząc kałużę krwi. – Na Boga! Co się stało?
– Dawaj to! – Rzucił się w jej stronę, wyrywając szmatę z dłoni. – I drzwi izby zamknij, coby dzieci nie widziały.
Wokół rany ledwo przytomnej kobiety zawinął szmatkę w taki sposób, aby nie trzeba było jej uciskać. Krwawienie widocznie ustało, jednak wiedział, że to wcale nie było skuteczne rozwiązanie. Oddechy nieznajomej były płytkie, świszczące i policzone. Bełt z pewnością trafił w płuco. Ta jednak nie wyglądała, jakby się tym martwiła. Wpatrywała się tylko w Melari, a jej usta delikatnie poruszały się, wypowiadając właśnie to imię. Wzywała ją do siebie.
Melari nie potrafiła powiedzieć dlaczego, ale nieznajoma budziła w niej takie zaufanie, że natychmiast odeszły od niej wszelkie troski. Była wręcz niesłychanie szczęśliwa z powodu jej obecności. Jakby ta wizyta miała sprawić, że już wszystko będzie dobrze.
Posłusznie podeszła bliżej.
Warik wstał i przez chwilę znów wyglądał, jakby zapomniał swojego imienia – bo rzeczywiście tak było.
W końcu doznał jednak olśnienia.
– Zajmij się nią, ja biegnę po ojca!
I wybiegł, trzaskając drzwiami. Jego słowa jednak nie dotarły do Melari. Słyszała tylko szepty umierającej na fotelu kobiety:
– Podejdź bliżej – mówiła. – Jeszcze troszkę. Nie bój się.
Kiedy stała już wystarczająco blisko, nieznajoma położyła dłoń na brzuchu ciężarnej i spojrzała w jej oczy.
– To będzie nasza ostatnia nadzieja – powiedziała. – Trzecia potomkini z linii twojej krwi, twoja prawnuczka, zyska boską moc. Wielkie brzemię będzie spoczywać na jej barkach, ale obiecuję, że zawsze przy niej będę, by wspierać ją w podążaniu za przeznaczeniem. A kiedy je wypełni, przyjmę ją do siebie, tam wszystkie się spotkamy.
Po tych słowach opuściła rękę. Sięgnęła do piersi i zdjęła złoty medalion, po czym wręczyła go Melari. To było ostatnie, co zrobiła, bo po chwili jej dłoń zawisła bezwładnie na oparciu fotela, głowa się osunęła, a oczy zamknęły już na wieki.
Melari nie potrafiła określić, jak długo stała w bezruchu. Nagle ocknęła się i odsunęła na krok. Spojrzała na martwą kobietę, a widok ten wycisnął z niej łzy. Kilka kropli spoczęło na medalionie, składającym się z dwóch pierścieni. Oba swobodnie obracały się wokół płaskiego kamienia, płomienistoczerwonego jak promienie zachodzącego słońca. Z klejnotu emanowało coś jeszcze, coś niezwykłego, jakby cząstka duszy nieznajomej.
Była taka młoda… Taka dobra… – pomyślała Melari, choć przecież wcale jej nie znała.
W końcu drzwi domu się otworzyły. Wpadł przez nie Warik wraz z tutejszym księdzem.
– Na Boga… – jęknął Warik. – Za późno…
Ksiądz z kamienną twarzą, podszedł bliżej. Przyklęknął na jedno kolano, wtedy dostrzegł bełt. Zerknął na lotki i natychmiast zrozumiał, co się stało. Przeszył go piorunujący dreszcz, a jego maska pękła.
– Wiedźma… – mruknął pod nosem. – Warik, przynieś łopatę – powiedział głośniej, zamykając kobiecie oczy i podnosząc się z ziemi.
– Jak to? Co ojciec mówi? – zdziwił się. – A pogrzeb? Ciało trzeba…
– Wiem, co trzeba – syknął ksiądz. – Ale nie ma na to czasu. Jeśli życie nam miłe, trzeba ją stąd jak najszybciej zabrać i pochować. Bardziej już jej pomóc nie możemy, ale sobie tak.
Warik stał przez chwilę mocno skonsternowany, ale nie podważał tej decyzji. Pociągnął nosem i skinął głową.
Jeszcze tej samej nocy owinęli ciało kobiety w białe płótno i wynieśli do pobliskiego lasu, po czym złożyli w uprzednio wykopanym dole. Dobrze ukrytym, na uboczu. Ziemię poświęcili, a grobu nie opisali.
Cztery księżyce później, w domu Warika i Melari na świat przyszło ich czwarte dziecko i zarazem pierwsza córka. Zdrowa dziewczynka o połyskujących złotem blond włosach i pięknych oczach kolorem przypominających taflę jeziora o poranku.
Po latach wojny i setkach czy to wygranych, czy przegranych bitew, Inkwizycja myślała, że jest już o krok od całkowitego zwycięstwa nad magią. W końcu udało im się dorwać przywódczynie Wielkiego Kowenu. Dwie z nich zginęły na miejscu, a trzecia umknęła – wiedzieli jednak, że przez odniesione w walce rany, nie przetrwa zbyt długo. Domknięcie sprawy, czyli wymordowanie wiedźm, wydawało się już tylko formalnością.
Lecz tuż przed momentem ich ostatecznego triumfu nad magią, stało się coś nieoczekiwanego. W nocy, będącą jednocześnie trzydziestą rocznicą śmierci ostatniej przywódczyni plugawego Wielkiego Kowenu, na niebie nad całym królestwem rozciągnęły się tańczące, świecące niebieskie fale niczym emanacja potężnej mocy lub nawet boskości. Wyglądało to majestatycznie i przerażająco zarazem. Ludzie zamykali się w domach, a jednak przez okna wciąż przypatrywali się niecodziennemu zjawisku.
Niecodziennemu to mało powiedziane. Coś takiego wydarzyło się tylko raz.
Owo wydarzenie zapisało się w pamięci wszystkich mieszkańców Królestwa Kortany jako Niebieska Noc.
Ku rozpaczy Inkwizycji, był to moment, w którym szala zwycięstwa ponownie się przechyliła, gdyż magia zaczęła kwitnąć na nowo. Boginie, władczynie Wielkiego Kowenu, udowodniły bowiem, że nawet śmierć nie może ich powstrzymać przed czuwaniem nad swoimi córami.
Wymęczone przegrywaną wojną wiedźmy znów poczuły spływającą na nie moc, a walka pomiędzy krzyżem i magią rozgorzała na nowo, lecz zdawało się, że i tym razem nie potrwa długo.
Od nocy, którą małżonkowie Warik i Melari zapamiętali aż po kres swoich dni, minęło sześćdziesiąt lat. Przez ten czas wszystkie osoby parające się jakąkolwiek magią, powszechnie nazywane obraźliwie wiedźmami, zostały wytępione. Prawie wszystkie.
Inkwizycja dokładała wszelkich starań, aby każda osoba podejrzana o posiadanie magicznej mocy znajdowała się kilka stóp pod poświęconą ziemią. To samo zresztą tyczyło się rodzin oskarżonych lub kogokolwiek zaangażowanego w ukrywanie ich przed bożym gniewem. Nikt nie mógł się uchronić. Nawet jeśli próbował, to szybko tego żałował. Mieli się o tym niedługo przekonać mieszkańcy położonej w lasku wioski. Była tak niewielka, że nie posiadała swojej nazwy, a każdy przejezdny mówił o niej inaczej.
Dzień był piękny i leniwy. Także upalny. Dlatego wielu chłopów zdecydowało się odpuścić pracę. Niektórzy wrócili do domów, a inni poddali się senności, zapadając w drzemki czy to w lasach, czy to na polach. Słońce wzniosło się na szczyt nieba, kiedy to wszystko się zaczęło.
Tętent kopyt wprawiał w drżenie ziemię wąskiej dróżki. Kurz wznosił się za pędzącymi końmi, pokrywając rosnącą przy drodze trawę brązowym nalotem.
Zaintrygowani mieszkańcy zbliżali się do drogi. Zawieszali ramiona na płotach i z dala obserwowali nadjeżdżających. Nie mieli zbyt wielu gości, zatem każdy przybysz budził powszechne zainteresowanie. Tym bardziej że przyjezdnych było wielu. Może to trupa wędrownych grajków zmierzająca na swój następny koncert? Coś takiego można było zobaczyć ledwie kilka razy w życiu na uboczu.
Kiedy jednak w południowym słońcu błysnął sztandar dumnie prezentujący wyszywany złotymi nićmi krzyż liliowy na czerwonym tle, symbol Zakonu Inkwizytorskiego, wszyscy zaczęli znikać za drzwiami domów. Okiennice zamykano z trzaskiem. Wioska stała się prawie opustoszała w ciągu kilku oddechów. Prawie. Ostał się tylko sołtys – drobny człowiek z wyrazem zmartwienia wyrytym na twarzy.
Żołnierze zatrzymali się w centrum wsi. Podstarzały mężczyzna zbliżył się do nich niepewnie. Ręce miał złożone jakby do modlitwy.
– W czym mogę wam pomóc, mości panowie? – zapytał troskliwie.
Nikt nie raczył mu odpowiedzieć. Stojący najbliżej żołnierz przeszył go jedynie piorunującym spojrzeniem. Jako jedyny nie posiadał hełmu, dlatego też sołtys mógł to zobaczyć.
Lewą część twarzy żołnierza przecinała sieć blizn, co mogło świadczyć o dużym doświadczeniu na polu walki, mimo że on sam wyglądał niewiarygodnie młodo. Położył dłoń na rękojeści miecza i odwrócił się do swoich ludzi.
– Przeszukać każdy dom – rozkazał krótko.
Okazało się, że młodzik był nie tylko doświadczony w boju, ale także wysoko postawiony w hierarchii.
Inkwizytorom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Rozjechali się po wiosce, z hukiem wparowując do każdego domostwa po kolei.
– Błagam, łaskawy panie, to nie będzie konieczne – jęknął sołtys, przyglądając się poczynaniom wojska. – Jeśli tylko mogę jakoś…
Przerwała mu zimna klinga przystawiona do gardła.
– Tylko Bóg może wam pomóc – warknął żołnierz. – Zamiast więc błagać mnie o zaniechanie, lepiej zacznij błagać Boga o litość nad twoją duszą. Biada wam, jeśli doniesienia okażą się prawdą.
Sołtys pobladł. Odsunął się od żołnierza, wychodząc poza zasięg ostrza, po czym skulił się, jakby próbował zniknąć lub zapaść się pod ziemię.
Poszukiwania trwały w najlepsze. Mieszkańcy nie stawiali oporu, ponieważ doskonale wiedzieli, jak mogłoby się to skończyć: utrata palca, dłoni, ręki, oka, nogi – to były te szczęśliwsze i nieliczne przypadki. Zwykle kończyło się to natychmiastową śmiercią.
Kiedy więc pojawiła się jakakolwiek oznaka nieposłuszeństwa, szybko przyciągnęło to uwagę wszystkich żołnierzy. Mieszkańców pewnie też by to zainteresowało, ale byli zbyt zajęci martwieniem się o własne życia. Jeden z Inkwizytorów wyszarpał z domu młodą kobietę. Krzyczała i próbowała się wyswobodzić, ale daremnie.
Żołnierz przyprowadził do dowódcy złotowłosą buntowniczkę i rzucił w piach niczym szmacianą lalkę. Przycisnął jeszcze nogą, aby nie uciekła.
Mężczyzna bez słowa wyciągnął dłoń. Przez jego palce przelewał się złoty łańcuszek, na końcu którego błyszczał medalion z czerwonym kamieniem otoczonym dwoma pierścieniami.
Stojący obok koń prychnął niespokojnie i się cofnął.
Dowódca chwycił błyskotkę i przyjrzał się jej z zaciekawieniem. Poruszył dwoma złotymi pierścieniami, zważył. Uniósł rękę w kierunku słońca, podziwiając płaski, czerwony kamień. Miał wrażenie, że dostrzega tam coś jeszcze. Jakby wijący się obłoczek dymu. Przewidzenie od piekącego słońca?
Albo czary.
Zeskoczył z konia. Ciężka zbroja zachrzęściła, a suchy piach na drodze wzbił się w powietrze. Dowódca oddziału przykląkł na jedno kolano i obniżył głowę, spoglądając kobiecie prosto w zaczerwienione od płaczu oczy. Pokazał jej naszyjnik.
– Skąd to masz? – wyrzęził.
Zacisnęła wargi. Uleciała z nich strużka krwi. Sołtys przyglądał się scenie ze zgrozą, ale nie miał w sobie tyle odwagi bądź głupoty, by się wtrącić.
Bliżej zaczęli się zbierać inni żołnierze, którzy nic nie znaleźli. W centrum wioski zrobiło się dość tłoczno. Zarówno zbroje, jak i naostrzone miecze emanowały boską łaską w żarze słońca. Nie zabrakło też kusz. Małych, zgrabnych, stworzonych z myślą o konnej jeździe i polowaniu na wiedźmy. Tylko na wiedźmy, warto nadmienić.
– To rodzinna pamiątka – jęknęła kobieta, patrząc żołnierzowi w oczy – przysięgam. Dostałam ją od matki. Nie wiem, skąd ona to miała.
– Mhm – mruknął dowódca, wyraźnie nieprzekonany. – A gdzie twoja matka?
– Nie… nie żyje.
Mężczyzna podniósł się powoli. Jeszcze raz zlustrował medalion. Cmoknął.
– Czyli jedyna osoba, która może potwierdzić tę wersję, nie żyje? Chyba nawet wiem, jak zginęła. Pewnie jak każda inna… wiedźma. – Ostatnie słowo wypowiedział z taką pogardą, że włosy zjeżyły się sołtysowi na głowie.
Kobieta zaczęła się szarpać.
– Nie jestem wiedźmą! – zawyła żałośnie. – Wierzcie mi! Błagam! – Kątem oka dostrzegła przerażonego sołtysa. – Pomóż…
Nie zdawało się to jednak robić wrażenia ani na dowódcy, ani żołnierzu, coraz to mocniej dociskającym wiedźmę do ziemi. A słysząc oskarżenie o paranie się magią, nawet bez wyraźnego rozkazu sięgnął po kuszę przytroczoną do pasa.
Starosta zesztywniał. Był blady jak trup, jakby cała krew odpłynęła mu z twarzy. Inkwizytor wymierzył bełt w plecy kobiety, a jego palec już oparł się o dźwignię.
– NIE! – zaryczał ktoś za ich plecami.
Dowódca podniósł wzrok. Żołnierz z kuszą nawet nie drgnął, wciąż czekał na rozkaz. Dwóch innych, stojących nieopodal, rzuciło się w stronę biegnącego w ich kierunku mężczyzny. W dłoni dzierżył siekierę, a jego postawa wyraźnie groziła jej użyciem.
Sołtys natychmiast go rozpoznał i zrobiło mu się jeszcze słabiej. Na widok Henryka, tutejszego drwala i męża posądzonej o czary kobiety, cofnął się i usiadł na ziemi. Szczęka mu zadrżała. Przerażony poszukał wzrokiem ich córki, ale tej nigdzie nie dostrzegł.
Pozostawało mieć nadzieję, że była już daleko. Albo dobrze schowana.
Inkwizytorzy zatrzymali drwala bez najmniejszego trudu. Mężczyzna i tak przybył za późno. A nawet gdyby dotarł na czas, nic nie mógłby zrobić. Wyrok zapadł.
Na skinięcie dowódcy, tułów wiedźmy przeszył bełt, przyszpilając ją do ziemi.
Jej mąż zawył z wściekłości i uniósł siekierę. Wystarczyło mrugnięcie okiem, a Henryk z wyrazem niedowierzania i mieczem w trzewiach padł bezwładnie na ziemię.
Wiedźma próbowała coś jeszcze powiedzieć, być może rzucić klątwę, jak domyślali się żołnierze kościoła, lecz napływająca do ust krew jej to uniemożliwiała.
– Przywiąż ją do konia – rozkazał dowódca jednemu z Inkwizytorów, który natychmiast rzucił się w kierunku łańcucha. Zamierzali zabrać ciało ze sobą, bo powszechnie było wiadomo, że jeśli wiedźma nie zostanie zakopana na poświęconej ziemi, wstanie z grobu, by szukać zemsty. Ciała także nie można wykopać ani niepokoić w żaden sposób, zatem sami musieli o to zadbać.
Następnie dowódca zwrócił się do sołtysa. Wysunął miecz z pochwy.
– Nie, panie – jęknął starzec – ja nie wiedziałem! Nikt nie wiedział, klnę się na Boga!
– Niech Pan nasz będzie dla ciebie łaskaw. – Po tych słowach klinga dowódcy została splamiona krwią. Niewinną krwią. Starosta padł na bok, z oczami wyrażającymi przerażenie i rękami zaciśniętymi na gardle, daremnie próbującymi tamować uciekające życie.
– Niech rozleje się gniew boski – rzucił dowódca do reszty żołnierzy. – Ku chwale Arcykapłana.
Tamci jakby tylko na to czekali. W mgnieniu zaczęła się rzeź. Inkwizytorzy ponownie napadli na domy, tym razem z jasnym zamiarem odebrania życia wszystkim mieszkańcom. To była pokuta – jedyny sposób, aby oczyścić ich dusze za życie z wiedźmą u boku. A pokutować musieli wszyscy. Mężowie, kobiety oraz dzieci. Nie miał znaczenia majątek ani wiek.
Jeden z dwóch wyjątków stanowiły wyłącznie dzieci jeszcze nieochrzczone. Te Inkwizycja zabierała ze sobą. A co potem z nimi robiono… tego nikt nie wiedział.
Mieszkańcy wsi, oczywiście, próbowali uciekać. Zawsze ktoś próbował. Jednak robiący w polu chłopi, ani tym bardziej zajmujące się domem kobiety, nie mogli się równać z latami bojowego doświadczenia żołnierzy i ich wierzchowców.
Nie używano jednak kusz. Kusze były bronią nieświętą, tym samym zakazaną przez kościół. Żaden człowiek nie winien ginąć przeszyty bełtem. Co innego tyczyło się jednak wiedźm. One nie miały żadnych praw. Nie mogły liczyć na litość ani wybaczenie. Mogły tylko zginąć. Im okrutniejsza śmierć, tym większa szansa na zbawienie. Dlatego bito je, wieszano, palono, duszono, katowano. Ale nigdy nie zabijano tak po prostu. Chyba że sytuacja tego wymagała.
Tamtego smutnego dnia zginęli niemalże wszyscy mieszkańcy niewielkiej wsi. Przeżyła tylko garstka – ci, którym albo szczęśliwie udało się schować, albo których nie było akurat na miejscu, gdy wszystko to się działo.
Drugim wyjątkiem był ksiądz – duchownych również świadomie szczędzono, mieli bowiem immunitet. W ramach odkupienia grzechów musieli zająć się wszystkimi ciałami zmarłych, a następnie udać się na pieszą pielgrzymkę do stolicy. Tam, w Kaplicy, przebaczenia mógł udzielić im Arcykapłan. Nikt inny.
Po wysłaniu wszystkich odnalezionych na ostateczny sąd i spaleniu wsi do gołej ziemi, Inkwizytorzy odjechali, zabierając ze sobą ciało jeszcze dychającej wiedźmy. Ciągnęli ją po piachu, korzeniach, kamieniach i błocie, pokazując, że nic dla nich nie znaczy. Choć to nie była do końca prawda. Robili to także dla niej, aby nawet ona miała szansę na zbawienie i spędzenie wieczności u boku jedynego Boga. W końcu byli jego nie tylko żołnierzami, ale także wysłannikami, niosącymi jego ostrze i jego miłość.
Na wieczór ze wsi zostały jedynie zgliszcza i oczywiście kościółek, który oszczędzono z tych samych względów, co księdza. Szczęśliwie mógł posłużyć ocalałym mieszkańcom za schronienie, przynajmniej do rana. Na ten moment Inkwizytorzy odjechali, ale nie było pewności, czy nie powrócą. Zniszczona wioska stanowiła także idealną pożywkę dla bandytów, bo żołnierze kościoła oczyszczali dusze, ale niczego nie zabierali.
Po pochowaniu zmarłych, wyruszą w drogę. Nawet pojawiały się co odważniejsze głosy, aby odbudować wieś, że przecież Inkwizycja tu nie powróci. Ale to nie mogło się udać. Od tego dnia ta ziemia była przeklęta. Nawet gdyby próbowali, nie wyrósłby tu nawet byle kwiatek.
Powszechnie wiadomo, że tam, gdzie rozleje się krew wiedźmy, nie będzie już nic.
Wszyscy ocalali – zaledwie dziesięciu – zebrali się pod kościółkiem. Opłakiwali utratę swoich bliskich, w tym dzieci, i całego przybytku. Kapłan starał się ludzi jakkolwiek pocieszyć. Głosił, że ich rodziny wreszcie zaznały spokoju, że nie będą ich dręczyć żadne troski, lecz robił to daremnie. Nic nie było w stanie zatrzymać potoku łez.
Nic, oprócz widoku przeklętej. Wtedy bowiem okazało się, że tak naprawdę przeżyło jedenaście osób.
Na widok konsternacji kapłana, kolejne oczy zwracały się ku małej, dziesięcioletniej dziewczynce. Stała smutna, brudna, zapłakana. Bez słowa patrzyła się na grupkę ocalałych, ściskając w rączce swoją przytulankę – pluszowego królika, którego ojciec przywiózł jej kiedyś z miasta.
– A ta co tu robi? – szepnął ktoś w tłumie.
– Boże… widziałem, jak Henryk wyprowadza ją do lasu – powiedział ktoś inny – jak tylko zjawili się Inkwizytorzy. Myślałem, że nie żyje, ale chyba jej nie znaleźli. Wszystko pewnie widziała.
– Biada nam – jęknął kolejny głos.
– Biada – zawtórowało mu kilka głosów.
Ksiądz jako jedyny zdecydował się należycie zareagować. Chwycił swoją długą laskę i niepewnym krokiem zaczął zmierzać w kierunku dziewczynki.
Ta uniosła zapłakane oczy w kolorze łudząco przypominającym taflę rzeki bądź jeziora. Pociągnęła nosem i wysunęła rękę ku kapłanowi, czekając na ratunek i pocieszenie.
Widziała. Wszystko widziała. Ojciec wyniósł ją do lasu i kazał uciekać, ale nie potrafiła. Ukryła się na skraju i patrzyła, jak Inkwizycja zamordowała jej rodziców, a potem sąsiadów. Jednego po drugim.
Kapłan jednak nie wyciągnął do niej pomocnej dłoni. Zamiast tego skierował ku niej laskę i delikatnie popchnął ją w pierś.
– Odejdź – rzekł gniewnie. – Twoja rodzina sprowadziła już na nas wystarczająco dużo nieszczęścia. Ty nam już tu nie jesteś potrzebna.
Dziewczynka nie odpowiedziała. Ani słowem, ani gestem. Ksiądz jeszcze raz dźgnął ją końcem laski, lecz tym razem w brzuch, znacznie mocniej. Skuliła się lekko i cofnęła.
– Idź, precz! Przeklęte dziecię, odejdź! – krzyknął i się zamachnął.
Dziewczynka instynktownie uniknęła ciosu, ale straciła równowagę. Zatoczyła się i upadła w piach lepki od krwi. Spojrzała na swoje pokryte czerwienią ręce i zastygła w niemym przerażeniu.
Kiedy dostrzegła, że ksiądz się zbliża, zerwała się na nogi. Chciała chwycić swoją przytulankę, jednak stopa księdza była szybsza. Przygwoździł zabawkę do ziemi i uderzył dziewczynkę. Koniec laski trafił w policzek, zostawiając na nim bolesną szramę.
Jęknęła, ale tym razem się nie cofnęła. W jej załzawionych oczach zapłonął nie smutek, nawet nie złość, a żądne mordu płomienie. Tak intensywne, że przeraziły o połowę wyższego od niej księdza. W tym dziecku było coś, co trudno wytłumaczyć. Pewna iskra.
Chcąc ją przepędzić, kapłan zamachnął się kolejny raz. Kiedy tylko uniósł laskę nad głowę, poczuł w dłoniach niewyobrażalny ból. Puścił kij i z trwogą spojrzał na swoje ręce. Całe zaróżowiałe, zaczęły pokrywać się bąblami. Leżąca obok laska bez żadnego powodu buchnęła niebieskimi płomieniami.
Tym razem to on się cofnął, a dziecko zwinnym ruchem odzyskało swoją przytulankę.
– Na Boga… – jęknął kapłan. – Mieli rację! To wiedźma!
Na dźwięk tego słowa żołądek dziewczynki się skurczył. Zrozumiała, że nie może tu dłużej zostać. Ale nie miała też dokąd pójść. Znalazła się w patowej sytuacji. Dotarło do niej, że teraz nigdzie nie będzie bezpieczna.
Kiedy jednak kapłan biegiem wrócił do resztki ocalałych mieszkańców, wiedziała, że tutaj czeka ją tylko śmierć.
Zanim zdążyli zareagować, zniknęła im z oczu. Poszła do lasu w stronę wschodu. Wiedziała, że po kilkuset krokach dojdzie do ścieżki prowadzącej na główny trakt. Tak przynajmniej kiedyś uczył ją ojciec. Jako że był to jedyny kierunek, który mógł doprowadzić ją gdziekolwiek, poszła. Choć była niezwykle młoda, wiedziała, iż to jej jedyna szansa na przeżycie. Nawet jeśli szła bez picia, bez jedzenia, bez rodziców, bez domu i bez celu.
Po wszystkim, co się wydarzyło, spędzanie zimnej nocy w środku obcego lasu dla wielu ludzi byłoby gwoździem do trumny. Co więc miała powiedzieć dziesięcioletnia zaledwie dziewczynka?
Nic właśnie. I w tym rzecz. Felicia – gdyż tak było jej na imię – ze względu na ostatnie wydarzenia czuła tak wiele, że burza emocji jakby przekroczyła granicę bez powrotu. Jakby płomień strawił wszystko, co mógł strawić. Po prostu… przestała czuć. Zamknęła się w sobie, wypłowiała, nie była tą samą dziewczynką, co jeszcze parę dni wcześniej.
Łzy już nie cisnęły się jej do oczu. Nie ogarniały jej złość czy smutek na samo wspomnienie o utracie wszystkiego, co do tej pory miała. Co więcej, nawet o tym nie myślała. Zupełnie jakby jej umysł próbował się od tego za wszelką cenę odciąć, by uratować resztkę młodego umysłu.
Świadoma była tylko pustego żołądka, gdyż ten co kilka kroków o sobie przypominał. Miało to też swoją pozytywną stronę – burczenie było tak głośne, że z pewnością odstraszało potencjalne zagrożenie. Nie tylko zwierzęta, ale i nawet ludzie mogliby uciekać w popłochu w obawie przed niedźwiedziem.
W końcu jednak pewna czarna sylwetka weszła jej w drogę. Na główny trakt, którym podążała już wiele godzin, wjechał ktoś na koniu. Przez wschodzące słońce dziewczynka nie była w stanie zobaczyć nic więcej, jednak nie przypominał żołnierza. Był sam, nie miał zbroi, za to nosił kapelusz.
Niemniej nie zamierzała ryzykować. Przeszła przez zarośla i schowała się za drzewem. Czekała w ciszy, aż przejdzie, by móc iść dalej w spokoju.
Tylko dokąd? Zapewne do pierwszej wioski, aby poprosić o coś do jedzenia. W ostateczności gotowa była kraść. Boski gniew wydawał się mało groźny i odległy w porównaniu do ludzi w zbrojach. W takim stanie głód mógłby skłonić ją do absolutnie wszystkiego.
Podróżny zbliżył się i – ku jej zaskoczeniu – zatrzymał niedaleko.
– Dlaczego się chowasz jak zbój? – zapytał nieznajomy. Był głośny, dosadny i bez wątpienia kierował te słowa do Felicii. Nie musiała go widzieć, by to wiedzieć.
Nie odpowiedziała. Ścisnęła ramiona, jakby próbowała się skurczyć. Przycisnęła do siebie przytulankę. Przesunęła również stopy bliżej ciała. Przypadkiem nastąpiła na gałąź, łamiąc ją wpół.
Mogłaby przysiąc, że nawet upadające drzewa nie trzaskały tak głośno.
– Widziałem cię z daleka – mówił dalej nieznajomy. – Widziałem, jak tu wchodziłeś. Widzę cię nawet teraz.
Domyślając się, że nie będzie chciał odpuścić, Felicia postanowiła mu się chociaż przyjrzeć. Ostrożnie wysunęła jedno oko zza pnia. Na pięknym, białym koniu siedział… no właśnie, kto? Ot, zwyczajny mężczyzna, zdawało się. Ubrany też był raczej zwyczajnie. Nosił długi, skórzany płaszcz pełen najróżniejszych kieszonek. Spod niego wystawały szerokie spodnie w biało-niebieskie paski. Aczkolwiek nawet Felicia dostrzegła, że ten człowiek nie pochodził ze wsi. Przynajmniej nie tak biednej jak jej wioska.
Z całego jego stroju jedynie wspomniany kapelusz się wyróżniał – miał przy nim pokaźne, rozłożyste pióro, dzięki czemu wyglądał całkiem zabawnie. Juki jego konia były potężne i wypchane po brzegi.
Podróżnik? – pomyślała. – Wygląda bogaciej niż chłop, ale biedniej niż kupiec. Chyba że to biedny kupiec.
– O, ho, ho! – krzyknął nieznajomy po uprzednim przyjrzeniu się Felicii. – Najmocniej przepraszam! Nie wiedziałem, że mam do czynienia z damą! – Zaśmiał się serdecznie. – Wtedy przynajmniej należycie bym się ukłonił – powiedział, po czym zdjął kapelusz, przyłożył go do piersi i zniżył głowę tak nisko, jak tylko mógł, by nie spaść z konia.
Wierzchowiec tupnął nogą i szarpnął łbem. Grzywa zafalowała majestatycznie.
Podróżny rozejrzał się uważnie. Po chwili zeskoczył z konia i podszedł na brzeg lasu.
– Dlaczego się tak chowasz? Jeśli boisz się, że coś ci zrobię, to niesłusznie.
Nie wierzę ci – przebrnęło jej przez myśl. Rozważała ucieczkę, lecz stopy tak ją bolały, że nie dotarłaby zbyt daleko. Nie chciała też oddalać się od drogi w obawie, że potem jej nie odnajdzie i zginie gdzieś w lesie.
– Jesteś tu sama? – nie odpuszczał.
Burczenie stawało się bardzo nieznośne. Felicia miała już kłopoty, żeby się nie kulić. Intuicyjnie przyłożyła rękę do brzucha.
Nie umknęło to uwadze podróżnika – ostatecznie pień drzewa, za którym się chowała, wcale nie miał dużej średnicy. Wrócił do konia i zaczął grzebać przy jukach.
Kiedy znów spojrzał na dziewczynkę, w ręce trzymał duże, soczyste i zdecydowanie najpiękniejsze jabłko na świecie. Na sam tego widok, żołądek Felicii chciał wyskoczyć z brzucha. Zacisnęła mocniej zęby, jednak pokusa była zbyt wielka i czuła, że strach przegrywa walkę z głodem.
To też nie tak, że miała wiele możliwości. A przecież szła też po to, żeby prosić o jedzenie. Dlaczego by nie skorzystać z tak łatwej okazji?
Zbliżyła się niepewnym krokiem i wysunęła rękę po jedzenie.
Szybko ją jednak schowała. Zdrętwiała, kiedy stalowa klinga błysnęła spod płaszcza nieznajomego. Ten równie prędko pojął, o co chodzi, bo wstał i się odsunął.
– Nie musisz się mnie bać – podjął. – Jeśli chodzi o to – wskazał miecz – to tylko na nagłe wypadki, przysięgam. A nawet to bardziej ozdoba. Teraz mi nie będzie potrzebny – rzekł, po czym, bez wysuwania ostrza, odpiął pochwę od pasa i odrzucił ją na pobocze drogi. Następnie zadarł płaszcz i tanecznym krokiem ujawnił, że nie posiada więcej morderczych narzędzi.
– Bierz, śmiało – kontynuował. Przyklęknął na jedno kolano, przyjaźnie się przy tym uśmiechając. Przypatrzył się Felicii uważniej i nieco pobladł. Od razu dostrzegł plamy krwi i zrozumiał, że musiało się stać coś strasznego. – O, a kogo to masz ze sobą? – zapytał, widząc jej przytulankę.
Felicia nie odpowiedziała, lecz podróżny po rozbrojeniu się, zaskarbił sobie namiastkę jej zaufania. Przynajmniej na tyle, że wzięła od niego jedzenie. W końcu jej palce zetknęły się ze skórką jabłka. Było na tyle twarde, że Felicia przestraszyła się, że może nie mieć tyle siły, by je zjeść.
Jednakże jak tylko się wgryzła, to po chwili nie zostało nic poza ogonkiem. Nawet pestki nie przeszkadzały.
– Masz jeszcze to – dodał nieznajomy, podając jej niewielki bukłak, w którym przyjemnie dźwięczała woda.
Również go przyjęła, tym razem bez wahania. Mężczyzna wciąż się rozglądał. Wyglądał na nieco zatroskanego.
– Naprawdę jesteś tutaj sama? – drążył. – A twoi rodzice?
Felicia na chwilę zastygła. Pokręciła głową.
– Hmm. – Zadumał się. – A skąd jesteś?
Podróżny doczekał się tej samej odpowiedzi.
– No nie mów – bardzo spoważniał. – Nie wiesz, skąd jesteś? – Zamyślił się, po czym, lekko blednąc, dodał: – Bo masz dom, prawda?
Felicia znowu zaprzeczyła.
– O boginie… – mruknął pod nosem. – Dokąd zmierza ten świat?
Podniósł się i spojrzał w kierunku swojej podróży. Następnie w przeciwną stronę, jakby zastanawiał się, co powinien zrobić. Zdjął kapelusz i podrapał się po głowie.
– Szlag by to – syknął, po czym sięgnął po swój miecz i zapiął go przy jukach. Zarzucił okrycie na głowę i zaciągnął je nisko, przez co prawie nachodziło mu na oczy.
– Chodź. Zabiorę cię gdzieś, gdzie się tobą zajmą. Jak trzeba. – Wskoczył na konia. Schylił się i wysunął ku niej dłoń w skórzanej rękawicy. – No, chyba że wolisz tutaj zostać?
W drodze spędzili półtora dnia. Nocowali w pewnej gospodzie, choć Felicia nie była w stanie zmrużyć oka. Za każdym razem, jak przymykała powieki, widziała ogień. Widziała swego ojca z kawałem stali wystającym z trzewi. Widziała stosy ciał zebrane koło kościółka, szykowane do pochówków w masowych grobach. Widziała też matkę, ciągniętą przez konia jak wór mięsa.
Wciąż jednak o tym nie myślała. Dręczyły ją wyłącznie obrazy, które rozpływały się, kiedy unosiła powieki. Umysł dalej dzielnie wojował i starał się wypierać wszystkie uczucia.
Trudno było jednak stwierdzić, czy skutecznie. Felicia czuła bowiem tlący się w jej sercu płomień. Płomień, na który składały się żal i nienawiść. Z całych sił starała się go tłumić, jednak ten nieubłaganie pożerał jej serce cal po calu, aż w końcu zrozumiała, że nie była już tą samą dziewczynką, którą jej matka tuliła do snu.
Podróżny najwidoczniej przejął się losem Felicii. Do tego stopnia, że kompletnie zapomniał się przedstawić. A że ona również ani razu się nie odezwała, to tak sobie przemierzali polany i lasy, nawet nie znając swoich imion.
Niedługo po tym, jak słońce znalazło się w zenicie, dotarli na miejsce. Czym było dokładnie – Felicia nie wiedziała. Można by powiedzieć, że to wieś taka sama, jakich minęli kilka po drodze.
Aczkolwiek ta była większa. I to zauważalnie. Lecz jaka to różnica, skoro ją prawie całą przejechali? Felicia skierowała wzrok do domku na samym skraju. Była pewna, że to właśnie tam zmierzają.
Okazało się, że się pomyliła i nie kryła związanego z tym zdziwienia.
Nie zapytała jednak, dokąd w takim razie się udają i dlaczego mężczyzna twierdził całkiem niedawno, że to już tutaj.
Wszystko się wyjaśniło chwilę później. Zza kępki drzew wyrósł przepotężny budynek. Na tyle wielki, że trudno było nazwać go domem. Felicia w życiu nie widziała nic podobnego na własne oczy. Nawet kościółek z jej wioski nie mógł się z nim równać.
Wjechali przez bramę z żelaznych, zespolonych prętów. Podróżny zatrzymał konia zaraz za nią. Felicia za to nie odrywała wzroku od budynku.
Część ścian z wielkich drewnianych bali i dach niemal w całości porośnięte były zielenią. Nie wyglądało to na zaniedbanie, a jakby rośliny były nieodłączną częścią dworzyszcza.
Mężczyzna zeskoczył z konia i pomógł zejść Felicii. Objął ją delikatnie i postawił na ziemię. Kiedy dotknęła jej stopami, poczuła nieprzyjemne mrowienie od zbyt długiej jazdy.
Podeszli bliżej. Z każdym krokiem pałac – ponieważ tym właśnie musiała być budowla według wyobrażeń Felicii – coraz bardziej ją przytłaczał swoim rozmiarem. Patrząc w górę, nie mogła wyzbyć się wrażenia, że przednia ściana zaraz na nią runie.
Zapukali do drzwi. Po dłuższej chwili otworzyła im – zatrważająco wychudzona – starsza kobieta: Pani Kampbell, dyrektorka sierocińca. Spojrzała na nich oboje z góry przez okulary połówki.
– Witam państwa – przywitała się nader oficjalnie. – Mogę w czymś pomóc?
Podróżny przywitał się z kobietą tak samo jak poprzednio z Felicią. Zdjął kapelusz i ukłonił się nisko. Lecz znów się nie przedstawił.
– Jak najbardziej. – Położył rękę na ramieniu dziewczynki. – Wychodzi na to, że… ta młoda dama potrzebuje dachu nad głową.
Pani Kampbell uniosła brew i poprawiła okulary.
– A pan jest…?
– Ja… O, nie, nie! Nie ja jej ojcem. Sam nie znam szczegółów, wprawdzie mówiąc… Widzi pani, spotkałem tę damę na głównym trakcie. W zaroślach, uściślając. Z tego, co wiem, nie ma domu ani rodziców, ale… nie poznałem nawet jej imienia. Nie odezwała się ani słowem. Myślę, że jej najbliżsi padli ofiarą naszego niepozbawionego wad systemu sprawiedliwości, jeśli rozumie pani, co mam na myśli.
Starsza kobieta schyliła się nieznacznie i przyjrzała Felicii. Od góry do dołu i od lewej do prawej. Westchnęła.
– To by tłumaczyło jej… wygląd. I zapach – stęknęła Pani Kampbell. – A to… co?
– Ach, to jej przytulanka, jak sądzę. Nie rozstaje się z nią na krok.
Felicia sama zerknęła na zabawkę i zastanawiała się, dlaczego tak bardzo jej na tym króliku zależało. Z jednej strony już uznawała go za coś zbędnego, obrzydliwego… ale z drugiej to była jedyna rzecz, która łączyła ją z poprzednią wersją jej samej. Tą szczęśliwą, kochaną.
Na twarzy Pani Kampbell wymalował się wstręt. Nie było się zresztą co dziwić, skoro pluszowy królik miał na sobie całą historię ostatnich dni Felicii: piach, krew, pot, błoto i łzy.
– To jak? – zapytał niecierpliwie mężczyzna. – Nadrobiłem spory kawał drogi, żeby ją tutaj odstawić. Chyba nie chce mi pani powiedzieć, że na marne? Jam jest ciągle w drodze, nie miałbym, jak zabrać ją ze sobą. Czasy ostatnio niepewne… Jeśli gdzieś ma jej być dobrze, to właśnie tu.
Pani Kampbell mierzyła piorunującym wzrokiem to mężczyznę, to dziewczynkę. Długo myślała nad ostateczną decyzją. Westchnęła głęboko i przeciągle. Nie wyglądała na zachwyconą.
– Ech… Nie tak zwykliśmy załatwiać te sprawy. Nie można po prostu przyjść, zostawić obce dziecko i odejść. Jeśli jednak dziewucha ma trafić znowu na ulicę… to i tak znalazłaby się tutaj prędzej czy później. Przyspieszmy to i zaoszczędźmy jej cierpień. I tak wygląda na to, że przeszła już wystarczająco dużo.
Podróżny skłonił się nisko z szerokim uśmiechem.
– Niech to dobrej pani Bóg w dzieciach wynagrodzi!
Przyklęknął i położył ręce na ramionach Felicii. Spojrzeli sobie w oczy. Dziewczynka nie dostrzegła u niego zmartwienia, jak poprzednio, a wyraźną ulgę.
– Tutaj nasza wspólna podróż się kończy. Cieszę się, że mi towarzyszyłaś. Choć jesteś bardzo cicha, to i tak świetny z ciebie kompan! – mówił to co najmniej, jakby przebyli razem pół świata. – Niech los ci sprzyja, przyjaciółko. Mam też nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy!
Wstał, rzucił jeszcze raz spojrzenie na Panią Kampbell i ruszył pewnym krokiem w stronę swojego wiernego wierzchowca.
– Proszę poczekać! – krzyknęła dyrektorka z niekrytym oburzeniem. – Proszę o pana imię, muszę to mieć w dokumentach!
Mężczyzna wsiadł na konia i zatrzymał się w bramie. Ponownie zdjął kapelusz – tak teatralnie jak się tylko dało – i uniósł go do góry. Pióro zafalowało hipnotyzująco.
– Jestem Jonas! Jonas z Czarnej Góry!
Zniesmaczona Pani Kampbell pokręciła głową.
– Czub – rzekła, kładąc dłoń na plecach Felicii. Popchnęła ją do domu.
Dziewczynka odwróciła się jeszcze, lecz Jonasa już nie było.
W sierocińcu panowała grobowa cisza. Bo tak, tym był właśnie ów „pałac”. Oczywiście na tamtym etapie Felicia zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy. I zresztą nawet nie zaprzątało to jej myśli.
– Zdejmij buty, drogie dziecko – wychrypiała Pani Kampbell. – Znajdę ci jakiś pokój, ale zanim cię tam wpuszczę, marsz się obmyć. Jeśli chodzi o ubrania… spróbuję ci jakieś znaleźć. Te twoje będzie trzeba… cóż, spalić.
Felicia nie odpowiedziała, ale w duchu zgodziła się z dyrektorką w sprawie ostatniej kwestii. Ta spoglądała na nią spod okularów, czekając na potwierdzenie, że usłyszała i zrozumiała polecenia.
Kiwnęła więc raz głową.
Pani Kampbell uniosła patykowaty palec i wskazała drzwi na końcu korytarza po ich prawej stronie.
– Tam jest łaźnia. Zaraz przyjdę nalać ci wody i pomóc umyć głowę. Później ktoś cię oprowadzi po całym domu.
Kiedy Felicia skończyła się myć, świeże ubrania już na nią czekały. Przez krótką chwilę myślała, że zarzuciła na siebie worek. Okazał się… sukienką. Zdecydowanie za dużą i za brzydką. Do tego była bardzo niewygodna i coś drapało ją w kark.
Ale…
Była też dość przewiewna, niedziurawa i czysta.
Wsunęła nogi w nieco przyciasne onucki i nagle dotarło do niej, że stało się coś strasznego. Rozejrzała się w panice. Otworzyła jeden kosz, drugi, szafkę. Zerknęła nawet do wanienki obok.
Domyśliła się, że to Pani Kampbell zabrała stare ubrania Felicii – i tak jak obiecała, zamierzała je spalić.
Dziewczynka wybiegła na korytarz, a kiedy namierzyła dyrektorkę, gdy ta wycierała stół z przystawioną do niego masą krzeseł, od razu dopadła do starszej kobiety i zrobiła coś, co zdziwiło ją samą. Wrzasnęła:
– Oddawaj Felka!
Trudno było orzec, kto po tym wydarzeniu był w większym szoku. Dyrektorka, na którą właśnie wydarło się dziecko z żądaniem oddania kogoś, czy sama Felicia, że serce w jej piersi waliło jak oszalałe na samą myśl, że mogłaby stracić coś tak w gruncie rzeczy mało znaczącego.
A raczej mało znaczącego dla innych. Ona potrzebowała Felka – bo tylko on przypominał jej, kim była kiedyś.
– Słucham…? – zapytała dyrektorka, którą krzyk nieszczególnie poruszył, lecz wydawała się bardzo niepocieszona. Najwidoczniej mocno ceniła sobie spokój.
– Felek! Mój królik! Chyba nie wyrzuciłaś go do spalenia!?
Pani Kampbell zmierzyła Felicię wzrokiem spod okularów i chrząknęła w sposób wyrażający dezaprobatę i zrozumienie jednocześnie.
– Ach, mówisz o tej swojej przytulance – odgadła dyrektorka. – Nie panikuj, jego nie spaliłam. Lecz zanim będzie nadawał się do użytku przez dziecko, czeka go wiele namaczania i wiele szorowania. Kiedyś ci go oddam.
Felicia odetchnęła z ulgą i nawet poczuła się lekko głupio, że tak naskoczyła na kobietę, która – chcąc nie chcąc – zapewniła jej właśnie dach nad głową. Przeprosiny jednak nie przyszły jej do głowy.
– Idź po tych schodach na górę – podjęła przyciszonym głosem Pani Kampbell. – Drugie drzwi po lewej stronie. Tam znajdziesz swój pokój.
Niechętnie ruszyła we wskazanym kierunku. Po chwili jednak odgoniła swoje myśli od tego, kiedy odzyska jedyny posiadany przez siebie przedmiot i skupiła się na tym, jak jej życie będzie teraz wyglądać. Wchodząc na górę, każdy stopień wydawał z siebie przeraźliwy pisk, jak gdyby Felicia ważyła co najmniej tyle co koń.
Na górze nie ujrzała nawet żywej duszy, a jedynie długi korytarz z szeregiem drzwi po obu stronach zakończony oknem ukazującym las.
Stanęła przed drugim pokojem po lewej stronie. Nie zapukała – po prostu weszła do środka.
Spotkała się ze spojrzeniami dwóch przerażonych dziewczynek. Jedna była w podobnym wieku do Felicii, druga ciut starsza, o czym przede wszystkim świadczył jej wzrost.
Kiedy zobaczyły, że w drzwiach stoi inna dziewczynka, strach spełzł z ich twarzy, a zastąpiła go ulga.
Felicia, nie wiedząc, co dalej powinna zrobić, jedynie przerzucała spojrzenie z młodszej współlokatorki na starszą. Tym, na co pierwsze zwróciła uwagę, były włosy. Ta wyższa miała je blond, lekko falowane i krótko ścięte, że ledwie sięgały do ramion. Za to ta młodsza miała dwa niewiarygodnie długie brązowe warkoczyki.
– Wejdziesz? – zapytała w końcu starsza, na co Felicia się wzdrygnęła i postawiła dwa szybkie kroki do środka. Zamknęła za sobą drzwi. – Kampbell mówiła nam chwilę temu, że przyjdziesz. Jestem Clara, a to…
– Agatha – wtrąciła młodsza. Na jej twarzy pojawiło się nader wyraźne podekscytowanie: wyszczerzyła się od ucha do ucha.
Felicia skinęła głową. Sama nie wiedziała, czy wyrażało to jedynie przyjęcie informacji, czy swojego rodzaju przywitanie.
Pozostałe dziewczynki wymieniły spojrzenia. Clara wskazała na łóżko w kącie mieszczące się najdalej od jedynego okna.
– To jest twoje. Jeszcze tamto jest wolne, jeśli bardzo chcesz – wskazała czwarte, ostatnie łóżko w pokoju – ale skrzypi i strasznie cuchnie. Mówię ci, weź to. Też skrzypi i śmierdzi, ale mniej.
Felicia usiadła na swoim posłaniu, niepewnie się rozglądając.
Tutaj będę teraz mieszkać? – pomyślała. – Tak po prostu? Z nimi dwiema? Clara i… Agatha – powtórzyła w myślach, starając się zapamiętać imiona.
Jak to ma wyglądać? Co ma robić? Ktoś po nią kiedyś przyjdzie?
Nie, to ostatnie raczej nie. Nie miał kto po nią przyjść. Na świecie „znała” już tylko Jonasa, a on ją tutaj zostawił raczej nie na jakiś czas.
Mnóstwo pytań kłębiło się w jej głowie. Na żadne nie znała odpowiedzi i nie potrafiła ich sobie wyobrazić. Bo skąd? Do tej pory robiła tylko to, co mówiła jej matka. Na samo jej wspomnienie Felicią targnęły dreszcze. Pierwszy raz od opuszczenia rodzinnej wioski pomyślała bezpośrednio o swojej rodzicielce i gorzko tego pożałowała. Poczuła, jakby ktoś chwycił ją za serce i je zgniótł.
Ale to dobrze. To znaczyło, że ogień żalu i nienawiści jeszcze nie strawił jej doszczętnie, lecz wciąż czuła bijące od niego gorąco.
Dotarł do niej głos Clary:
– Nie jesteś zbyt rozmowna, co?
Dziewczynka leżała na łóżku i patrzyła się w sufit.
– W porządku, ja nie będę cię do niczego zmuszać. Nie chcesz mówić? To nie mów. Ale uważaj na Agathę, bo jeśli w odpowiednim momencie nie każesz się jej zamknąć, to cię zanudzi na śm… – urwała nagle – całkiem cię zanudzi.
Twarz Agathy zrobiła się różowa. Tupnęła nogą, choć znajdowała się na łóżku, zatem nie zrobiła na nikim szczególnego wrażenia.
– Nieprawda! Wcale nie mówię aż tak dużo.
– Taaak – przyznała leniwie Clara – to wszystko dzięki mnie. Bo już wiesz, kiedy się zamknąć.
Wysoki, przebijający ściany dzwonek rozbrzmiał w całym budynku.
– W końcu! Padam z głodu! – krzyknęła entuzjastycznie Agatha.
Obie dziewczynki podniosły się z łóżek. Felicia tylko usiadła, nie rozumiejąc, co się dzieje. Przez ostatnią godzinę wpatrywała się wyłącznie w sufit, słuchając pogaduszek współlokatorek. Był to pewien zastrzyk informacji dotyczący mieszkańców tego dworzyszcza.
W pewnym momencie do Felicii dotarło, że dziewczynki rozmawiają w nieco inny sposób, niż znała do tej pory. Padało znacznie więcej słów, których często nawet sama nie pojmowała. I to również z ust Agathy, a ta była młodsza od Felicii o rok, jak się okazało.
– Chodź – zawołała Clara, patrząc z góry na Felicię. – Poznamy cię z resztą.
Kiedy tylko wyszły na korytarz, spotkały trójkę innych dzieci. Słyszały również krzątanie w zamkniętych pokojach.
Łącznie było ich czternaścioro. Felicia ledwo pamiętała imiona Clary i Agathy. Jak mogła zapamiętać ich wszystkich? Chociaż podejrzewała, że będzie miała na to bardzo, bardzo dużo czasu.
– Siadaj obok mnie – szepnęła Agatha, przystawiając krzesło do długiego stołu.
Felicia chętnie skorzystała z propozycji. W ciszy, nawet się nie ruszając, patrzyła na resztę dzieci przy stole.
Prawie natychmiast wyłapała ukradkowe spojrzenia kierowane w jej stronę. Za każdym razem, kiedy nawiązywała z kimś kontakt wzrokowy, druga osoba szybko uciekała spojrzeniem.
Gwar całkowicie umilkł, kiedy do pomieszczenia weszła Pani Kampbell. Wszyscy wlepili w nią wzrok, jakby czekali, aż coś powie.
– Zanim podamy wam dzisiejszy obiad, pragnę wam kogoś przedstawić – rzekła, stając tuż za Felicią i opierając palce na jej ramionach. – Dopiero co do nas przyjechała. Przywitajcie ją, proszę, ale wszyscy!
– Witamy cię – powiedziały dzieci chórem. Niektóre głosy nieśmiało umilkły, przyzwyczajone, że znały wcześniej imię nowej koleżanki bądź kolegi.
Oczy pani Kampbell okrążyły cały stół. Mina jej nieco zrzedła, a brwi się obniżyły. Na czole pojawiły się kolejne zmarszczki, prawie podwajając ich ilość.
– A gdzie jest…
Wtedy do pomieszczenia weszła rudowłosa dziewczynka. Na jej piegowatej twarzy malował się delikatny uśmiech i niewinność.
– Martha, co się stało, że się spóźniłaś? Ty?
– Najmocniej przepraszam, pani dyrektor. Chciałam tylko dokończyć rozdział tej książki, którą mi pani poleciła.
Felicia miała wrażenie, że ujrzenie uśmiechu na twarzy Pani Kampbell jest niemożliwe, a jednak, kimkolwiek była Martha, udało jej się. Co prawda, ów uśmiech był niezwykle delikatny, kąciki ust dyrektorki ledwie uniosły się do góry, aczkolwiek rysy jej twarzy złagodniały.
No i co najciekawsze: całkowicie zapomniała o spóźnieniu i przeszła do innego pomieszczenia.
Felicia wciąż wpatrywała się w Marthę. Jej płomienne włosy prawie siłą przyciągały wzrok. W momencie, w którym dziewczynka weszła w promienie słońca wpadające przez odsłonięte okno, jej włosy błysnęły, jakby zajęły się żywym ogniem.
Martha również spojrzała na Felicię, dostrzegając nową twarz. Jej mina nie wyrażała zaskoczenia, za to lekko się uśmiechnęła.
W towarzystwie Pani Kampbell pojawiła się znacznie młodsza kobieta, ubrana w biały fartuch. Głowę miała przewiązaną chustą. Obie niosły duże garnki, które następnie wylądowały na stole. Zdjęły pokrywki, a całe pomieszczenie wypełnił zapach gotowanych ziemniaków i innych warzyw.
Nałożyły wszystkim po równo, a potem zaczęła się uczta.
– Claro – rzekła w pewnym momencie pani Kampbell. Clara spojrzała na nią zaskoczona, z ustami wypchanymi ziemniakami, i zastygła w bezruchu. – Chciałabym, żebyś po obiedzie oprowadziła waszą nową koleżankę i zapoznała ją z panującymi tutaj zasadami.
Clara przytaknęła energicznie i wróciła do pałaszowania zawartości talerza. Mimochodem zerknęła na Felicię, która nie wyrażała zbytnio chęci do jedzenia. Czuła głód, tylko po prostu… nie mogła nic wziąć do ust.
– Zjedz wszystko – szepnęła Clara. – Jak coś zostawisz, to jutro dostaniesz to samo, tylko że zimne i stare. Nie lubi, jak coś się marnuje.
Po obiedzie każdy musiał umyć po sobie naczynia. Dopiero wtedy można było zajmować się swoimi sprawami – ale tylko dlatego, że była niedziela. W każdy inny dzień dzieci miały swoje obowiązki. Według zapewnień Clary, trzeba było się z nich wywiązywać z tygodnia na tydzień. Poradziła jej też, aby ta wykonała wszystkie zadania jak najszybciej, bo wtedy reszta dni była wolna.
Gorsze, znacznie gorsze, były zasady panujące w domu. Clara recytowała je z pamięci przez cały czas oprowadzania Felicii po domu, a nawet chwilę po powrocie do pokoju.
– Pewnie zastanawiasz się, czy jest cokolwiek, co możemy robić – prychnęła, siadając na łóżku. Kącik jej ust uniósł się do góry. – Nie jest tak źle, jak może ci się wydawać. Zasad trzeba przestrzegać, ale jak nie szukasz guza, to jest dobrze.
– To i tak nie jest takie trudne – wtrąciła Agatha – najgorsze jest to, że w nocy nie można wychodzić z pokoi. Czyli tylko odkąd zrobi się ciemno i dopóki nie wstanie słońce, a ja przez ten czas nie zawsze przecież śpię! Czasem robię się bardzo głodna! Wtedy to jest koszmar, bo jeszcze trudniej jest usnąć, ale i tak nie mogę wyjść i muszę…
– Gatka… – prychnęła Clara, a dziewczynka umilkła, wiedząc, co się zaraz stanie. – …zamknij się.
Pierwszy raz od przyjazdu, a nawet wielu, wielu dni, Felicia się uśmiechnęła.
Zbliżała się noc. Słońce schowało się za drzewami, okrywając świat ponurym całunem. Mniej więcej od teraz wszystkie dzieci mają już spać i nie wolno hałasować.
Cała trójka leżała w łóżkach, prowadząc senną, przerywaną rozmowę. Oczywiście bez udziału Felicii.
– A właśnie – rzuciła nagle Clara. – Gatka dobrze mówiła, że noc jest, odkąd się zrobi ciemno, ale jest pewne ułatwienie. Jak wyjdziesz jutro z pokoju, to zwróć uwagę na świecę zaraz koło schodów. Jeśli się pali, to mamy być w pokojach. A jeśli nie, to możesz dowoli chodzić po całej chałupie.
Dom o tej porze potrafił zjeżyć włos na głowie. Panowała w nim taka cisza, że przy odpowiednim skupieniu słyszalne były odgłosy zwierząt dochodzące z pobliskiego lasu. Od czasu do czasu budynek skrzypiał, trzaskał, a nieraz nawet huczał. To ostatnie Felicia próbowała zrzucić na karb wyobraźni, lecz i tak z trudem przymykała oczy.
Clara ziewnęła przeraźliwie, po czym sennym głosem wymamrotała:
– W ogóle jak ty masz na imię?
– Felicia.
No tak, w sumie nawet nikomu tego nie powiedziałam – zamyśliła się. – Nawet dyrektorkę jakoś to ominęło.
– Radzę ci się porządnie wyspać. Jutro rano Kampbell da nam zadania, nie może cię to ominąć. Jeśli się spóźnisz, to przyjdzie specjalnie po ciebie, a ona nie lubi wchodzić po schodach. Już jest stara i chyba bolą ją plecy.
Leżąc, Felicia pierwszy raz od ostatnich dni poczuła się jakkolwiek bezpiecznie. Jej umysł zatem musiał uznać, że to odpowiedni moment na okazanie słabości i niczym grom z jasnego nieba, niczym ołowiany grad i niczym inkwizytorski najazd jednocześnie poczuła wszystkie emocje, które w sobie dusiła.
Początkowo próbowała to stłumić, ale szybko przegrała walkę, wyrzucając z siebie cały żal. Poduszka momentalnie utonęła we łzach, a ściany pokoju razem z Clarą i Agathą w ciszy wysłuchiwały szlochów przez całe godziny, aż w końcu wycieńczona Felicia zasnęła.
Tamtej nocy wróciła do swojej wioski. Stała tuż przed rodzinnym domem i patrzyła na zbliżającą się matkę. Ta przyklęknęła i spojrzała córce w oczy. Były takie same jak jej: w kolorze tafli jeziora o poranku.
Tak przynajmniej lubił je określać ojciec Felicii. Bardzo się cieszył, że jego córka przejęła po swojej matce oczy i włosy. Uważał, że nigdy w życiu nie spotkał kogoś, kto miałby je takie piękne.
Felicia również tak sądziła. Patrzyła na swoją matkę, która się do niej uśmiechała. Nic nie mówiła, ale to nie miało znaczenia. Nie potrzebowała słów, wystarczała jej obecność. Wszystko od teraz będzie dobrze. Jakoś się ułoży. Matka sama emanowała szczęściem i spokojem, lecz wymieszanymi z troską.
Jednak Felicia z przerażeniem spostrzegła, jak wokół szyi niczego niespodziewającej się matki zawija się gruby sznur. Nagle zrobiło się bardzo ciemno, jakby podczas mrugnięcia okiem zapadła noc. Jedyne źródło światła rozjaśniało za plecami dziewczynki. Poczuła dym i usłyszała trzaski drewna.
Nie odrywała jednak wzroku od oczu swojej matki. Czuła… wiedziała, że dopóki będzie je widzieć, wszystko będzie w porządku.
Naraz coś strzeliło jak z bicza. Lina wokół szyi matki napięła się i szarpnęła kobietę, wciągając ją w nieprzeniknioną ciemność. Felicia wrzasnęła i wysunęła za nią ręce, ale nic nie mogła zrobić.
Ogłuszający trzask tłukącego się szkła wypełnił pomieszczenie, a okiennice zaskrzypiały i połamały się wskutek silnego powiewu wiatru. Felicia poczuła uderzenie chłodu, zerwała się z łóżka zapłakana i zlana potem.
Clara i Agatha też również się przeraziły.
– Co się stało?! – zapytała któraś z nich, lecz Felicia nie była w stanie stwierdzić która.
Minęła zaledwie chwila, a z korytarza zaczęły dobiegać odgłosy tupania. Do pokoju wpadła Pani Kampbell.
– Co wy wyrabiacie!? Czy wiecie…
Urwała, kiedy światło świecy ujawniło przerażone oblicze trójki dziewczynek i dyszącą, spoconą Felicię. Do tego straszliwy bałagan i wybite okno. Kampbell poczerwieniała na twarzy i zacisnęła wargi.
Kilka chwil później cała trójka siedziała w jej gabinecie.
Naturalnie każda z nich była przestraszona. Nie dlatego, że właśnie Kampbell ich rugała z góry na dół za wybicie okna, lecz dlatego, że coś z pewnością je wybiło. A to nie była żadna z nich.
Felicia z nerwów skubała kawałek suchego naskórka przy paznokciu. Cała się trzęsła i pozostało jej tylko liczyć, że dyrektorka tego nie zauważy przy słabym świetle. Mimo że spędziły w gabinecie mnóstwo czasu, dyskusja toczyła się głównie między Clarą a panią Kampbell.
– Mówiłyśmy już pani, że my naprawdę nie wiemy, co się stało – wtrąciła nagle Gatka.
Głos jej się załamywał, ale to ani nie przekonało dyrektorki, ani nie powstrzymało przed rąbnięciem pięścią w biurko. Gatka aż podskoczyła.
– Skończcie już z tym! Myślicie, że okna się tłuką same z siebie? Na drzewach też nie rosną! Kto za to zapłaci!?
– Szkło jest w środku pokoju. Jak miałybyśmy to zrobić z wewnątrz? – zapytała szorstko Clara. Równie zdenerwowana, co zatrwożona. – Okna nie otwierałyśmy!
Zapadła cisza tak głęboka, że Felicia słyszała łomot serca i szum krwi. W końcu pani Kampbell wzięła głęboki wdech. Pochyliła się ku swoim podopiecznym, a fotel zaskrzypiał złowieszczo.
– Ty mi powiedz, jak się to wam udało – rzekła.
– A może to był ptak? – zapytała z nadzieją Gatka. Nietrudno było zobaczyć, że jest bliska płaczu.
– Ptak! – zaszydziła dyrektorka. – Ptak rozbił szybę i połamał okiennice?
Sprzeczały się dalej, a Felicia miała tylko nadzieję, że cała ta sytuacja nie obróci się przeciwko niej. Dobrze, że wybrała łóżko najdalej od okna. Być może tylko dzięki temu nie padły na nią podejrzenia, mimo że ostatecznie okno stłukło się, gdy tylko tu przyjechała.
Czy mogło to się stać w taki sam sposób, w jaki zapłonęła laska księdza w jej wiosce?
– Dobra, widzę, że nic z was nie wyciągnę – syknęła zrezygnowana pani Kampbell. Najpewniej sama była potwornie zmęczona. W końcu ludzie w jej wieku raczej niechętnie zwlekali się z łóżek w środku nocy. – Marsz do pokoju. Posprzątajcie szkło, tylko ostrożnie! Nie mam ochoty łatać wam później rąk. Najpierw wymienimy okna, później zajmę się tą, która to zrobiła. Wynocha.
Felicia nie miała okazji się porządnie wyspać. Wciąż męczył ją koszmar i chciała jak najszybciej o nim zapomnieć. Jeszcze szerzej otworzył rany, które w zasadzie nie zdążyły przestać krwawić.
We śnie znowu wybrała się do swojego dawnego domu… w pewnym sensie. Jeszcze raz obserwowała najazd Inkwizycji, jednak tym razem oczami postronnego obserwatora. Żołnierze i mieszkańcy – jej dawni sąsiedzi i rodzina – ciągle mijali ją w popłochu, lecz ani razu nie zwrócili na nią uwagi. Felicia przepełniona zgrozą obserwowała, jak jej najbliżsi są zarzynani. Miała wrażenie, że ilość przelanej krwi zdołałaby wypełnić jeziora.
Obudziła się w pościeli przesiąkniętej potem i nie było jej dane na powrót zasnąć. Zresztą, lękała się nawet zamknąć oczy. Miała wrażenie, że jeśli tylko to zrobi, znów wpadnie w objęcia snu, który bez krzty litości każe jej przeżyć niedawne wydarzenia jeszcze raz.
Bezsenność miała też swoją zaletę. Skoro Felicia i tak nie spała, to nie mogła spóźnić się na przydzielanie zadań od pani Kampbell. Opuściła pokój o świcie.
Po upewnieniu się, że świeca na korytarzu jest już zgaszona, przywdziana w wory pod oczami, poszła do gabinetu dyrektorki.
Każdy krok na korytarzu powodował niemiłosierne skrzypienie. No, prawie każdy, jak się okazało.
– Cześć.
Dreszcze przebiegły po plecach Felicii od karku aż po sam dół pleców. Cała się spięła. Kiedy się odwróciła, ujrzała dziewczynkę o ognistych włosach.
– Słyszałaś ten hałas w nocy? – zapytała Martha.
Felicia skinęła tylko głową i próbowała ominąć koleżankę, jednak ta znów zaszła jej drogę.
– Myślę, że to Kampbell stłukła coś w nocy, jak szła po swoje ziółka. Nie wiem, czemu, ale czasami chodzi całkiem po ciemku.
Felicia przerwała jej, stanowczo kręcąc głową.
– To w naszym pokoju stłukło się okno.
Martha spojrzała na nią z lekko przymrużonymi oczami.
– Samo się stłukło?
– Muszę iść – szepnęła.
Dopiero wtedy udało się ją ominąć.
Drzwi gabinetu także zaskrzypiały niemiłosiernie. Pałacyk był piękny i ogromny, ale stary i wszystko trzeszczało, skrzypiało, pukało i kto wie, co tam jeszcze.
Pani Kampbell już tam siedziała. Na biurku paliło się kilka świec, gdyż na słońce nie było co liczyć przez chmurną pierzynę.
Dyrektorka przeszyła dziewczynkę spojrzeniem.
– Jesteś zawczasu. To dobrze, będziemy miały to z głowy. Usiądź – rzekła, wskazując krzesło. – Wypełniam właśnie dokumenty i dotarło do mnie, że nie poznałam nawet twojego imienia. Zechcesz mi je łaskawie wyjawić? Rozumiem, że wiele przeszłaś, ale rejestry to w takich miejscach rzecz święta. Im szybciej wszystkie będą wypełnione, tym szybciej poruszą się sprawy z ewentualną adopcją, zakładając, że nie chcesz zostać tutaj na zawsze. Pominę już fakt, że wszystko w papierach musi się zgadzać, jeśli chcesz mieć tutaj swoje miejsce i swoją porcję jedzenia na stole.
– Felicia.
Pani Kampbell wzięła do ręki pióro i przysunęła do siebie dokument.
– Felicia – powtórzyła powoli, wpisując imię. – Wyśmienicie. Nawet ładnie w sumie się zwiesz. Dobrze. Możesz coś powiedzieć o swoich rodzicach? Wiesz, kim są? I czy w ogóle jeszcze żyją?
Odpowiedź na to pytanie nie przecisnęła się dziewczynce przez gardło. Miała wrażenie, że wokół jej szyi zacisnęła się pętla. Zaczęła oddychać szybciej i z trudem. Z zaszklonymi oczami zaprzeczyła samym gestem.
– Rozumiem – powiedziała pani Kampbell, znowu coś wpisując. – Przykro mi. A wiesz, skąd jesteś?
W zasadzie Felicia, nawet gdyby chciała sprecyzować, nie znała nazwy miejsca, z którego pochodziła. Zawsze mówiła po prostu „dom”, w ostateczności „wieś”, jak mówiła jej mama, lub „wygwizdowo”, jak mawiał jej ojciec.
Teraz i tak nie miało to znaczenia. Czymkolwiek jej dom był, już nie istniał. Pokręciła zatem głową w odpowiedzi.
– Mhm. Ile masz lat?
– Dziesięć.
– Umiesz czytać?
Zdziwiona takim pytaniem, zaprzeczyła.
– Musisz zatem wiedzieć, że ludzie w tym domu mają obowiązek czytania. Daleko nam tu do prawdziwego kształcenia, ale taka wiedza okaże ci się w życiu nieraz bardzo pomocna, zaufaj mi. Dlatego zalecę którejś z dziewczynek, by poduczyła cię podstaw. O naszej biblioteczce nie można powiedzieć, że jest duża lub że zawiera szeroki wybór tytułów, bo książki są niesłychanie drogie i trudno dostępne, ale to, co mamy, w zupełności wystarcza na nasze potrzeby. Szczególnie że większość to lektury krótkie i mało wymagające. Możesz korzystać z nich do woli. A nawet musisz. Na początek niech będzie jedna książka na miesiąc. Potem podszlifujemy cię w pisaniu.
Rozmowa w ten sposób ciągnęła się znacznie dłużej, niż dziewczynka by chciała. Kilkakrotnie im przeszkodzono podczas konwersacji, jednak pani Kampbell za każdym razem dość szorstko kazała czekać dzieciom za drzwiami.
Ostatecznie dyrektorka nie zdołała wyciągnąć zbyt wiele informacji. Nie wyglądała na zaskoczoną. Kraj trawiła wojna od ponad sześćdziesięciu lat. Widziała niejedno osierocone dziecko. Felicia była po prostu kolejnym z nich.
Wyznaczyła dziewczynce zadania. Na szczęście nie było ich zbyt wiele. Najtrudniejszym – i tym, czego się najbardziej bała – okazało się wyrwanie chwastów z ogródka. Przecież nie miała pojęcia, jak odróżnić marchewkę od pietruszki, dopóki nie wyjmie ich z ziemi. Wolała spędzać czas z ojcem w lesie niż z matką w ogródku…
Do rąbania drewna się nie nadawała, ale zbierania chrustu, grzybów, jagód i niektórych ziół – już bardziej. Konieczne potem było uważne ich przebranie, Felicia bowiem nieszczególnie się na nich znała, lecz jej ojciec zawsze wyglądał na zadowolonego z jej zainteresowań.
