Ujrzą nas takimi - Maciuga Urszula - ebook + książka
NOWOŚĆ

Ujrzą nas takimi ebook

Maciuga Urszula

0,0

Opis

W jeziorku ukrytym głęboko w lesie można spotkać tajemniczą dziewczynę, która stroni od towarzystwa. Lubi pływanie i liczenie wschodów i zachodów słońca, a w międzyczasie cierpliwie czeka. Kiedy świat wokół niej powoli zaczyna się zmieniać i przybierać inną postać, dziewczyna nie reaguje. Ona nie ma wyjścia. Jest onryō – duchem nienawiści, który chce wypełnić swoje przeznaczenie. W Japonii skrzywdzone dusze nie znają litości. Tylko odwet zza grobu przyniesie im spokój.
 
Tak to sobie wyobrażam. Nienawiść nadal trzyma cię na ziemi, ale nie możesz oprzeć się wrażeniu, że jesteś czystsza – jakby ktoś umył ci twarz. Chociaż całą resztę pokrywa skorupa błota, czujesz się wspaniale.
 
Czytelnik wędruje przez cztery rozdziały i poznaje całkowicie różne historie, toczące się w tym samym miejscu, ale które – co zaskakujące – można czytać w dowolnej kolejności. Oto tekst o nienawiści, ale jeśli dopatrzysz się w nim odrobiny nadziei i ciepła, oznacza to, że potrafisz ujrzeć dobro wśród czystego zła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 207

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Droga do Jeziorka

Często bywa tak, że fascynacja Japonią jest konsekwencją wejścia w barwny, pełen emocji świat mangi i anime. Jednak moje zainteresowanie Krajem Kwitnącej Wiśni zaczęło się nieco inaczej. Od grozy.

W 2018 roku postanowiłam zmierzyć się z przeszłością. Urządziłam sobie seans z „The Ring” (2002) i „The Grudge” (2004) – filmami, które piętnaście lat wcześniej przyprawiły mnie o strach przed wodą, telewizorem i długimi, czarnymi włosami. Oczywiście, że szybko sięgnęłam również po ich oryginalne wersje. W mojej głowie zrodziło się pytanie: „Dlaczego duchy Sadako i Kayako są do siebie podobne?”. Biała szata, długie włosy i przerażająca twarz zdawały się niezmiennymi atrybutami tych duchów. Los chciał, że rosnąca fascynacja japońską grozą zbiegła się w czasie z przyjemnym zadaniem ze studiów, polegającym na opracowaniu prezentacji łączącej nasze zainteresowania z jakimś aspektem kultury. To było to. Pretekst, by rozgryźć temat naukowo. Na drugi dzień skierowałam kroki do biblioteki.

Kiedy wreszcie zabrałam się za przygotowywanie materiałów na prezentację poświęconą japońskim upiorom, od razu zetknęłam się z terminem kaidan – opowieściami niesamowitymi, traktującymi o wydarzeniach niewytłumaczalnych i przerażających. Jednak w szerszym znaczeniu określenie to oznacza nurt artystyczny epoki Edo (1603–1868), obejmujący nie tylko wytwory literatury, ale też malarstwa i przedstawień teatralnych. Ówcześni artyści, rozmiłowani w tematyce nadnaturalnej i pozagrobowej, położyli podwaliny pod znane nam na Zachodzie filmy o żądnych zemsty kobietach prześladujących żywych. Właśnie w epoce Edo społeczeństwo japońskie ogarnął prawdziwy szał na punkcie niesamowitych historii, ich nadnaturalnymi bohaterami zaś były demony, zmiennokształtne istoty oraz mroczne dusze (yūrei). Te ostatnie nie mogły zaznać spokoju, dopóki nie spełniono ich żądań.

Za szczególnie niebezpieczną odmianę mrocznych dusz uważano duchy nienawiści (onryō). Czego chciały? Rzecz jasna, krwawego odwetu. Na oprawcy (wiadomo). Czasem na jego rodzinie (niestety). Czasem nawet na kolejnych pokoleniach (daleko posunięta odpowiedzialność zbiorowa?). Czasem na przypadkowej osobie, która po prostu znalazła się w złym miejscu i złym czasie (w tym wypadku możemy już chyba mówić o klątwie).

W 2018 roku jeszcze nie widziałam, że notatki sporządzone na potrzeby studenckiej prezentacji w ciągu następnych lat rozrosną się i posłużą mi przy pisaniu prozy. Wyobraźnia nie potrzebowała wiele i poszła w ruch, a wraz z nią jej wierni towarzysze – kartka i długopis. Niewinna praca naukowa przyniosła efekt w postaci publikacji kilku tekstów czerpiących z nurtu kaidan, a najważniejszy z nich Czytelnik właśnie trzyma w rękach.

Można zatem powiedzieć, że traumatyczny w skutkach seans amerykańskiego „The Ring” z Samarą Morgan w roli głównej przyniósł ośmioletniej mnie nie tylko nocne koszmary i strach przed telewizorem. Horror, którego doświadczyłam, w życiu dorosłym przekułam w fascynację i źródło niewyczerpanej pisarskiej inspiracji. Powieści w żadnym wypadku nie należy traktować jako źródła rzetelnej wiedzy o japońskich wierzeniach czy w ogóle o Japonii. Zachęcam do własnych poszukiwań.

Duchy „Ujrzą nas takimi” – wasza powieść została wydana. Możecie odejść w spokoju.

Jeziorko

Niewdzięczne wróble jadły szybko, żeby móc jeszcze szybciej odlecieć. Jedne drzewa podtrzymywały drugie, spinając się ramionami ociężałymi od igieł, a inne machały słońcu, klekocząc liśćmi uprzejme pożegnania. Lecz słońce gardziło nimi. Tym, co ochraniały. Co zniewalały.

I na co się zdały wasze pochlebstwa, leśni samuraje? Ja ciągle potykam się o nagie czaszki. Miło czuć wodę i błoto pod palcami stóp. Trzeba tylko coś zrobić z przeklętymi kamieniami.

W mojej krainie panowała wieczna wiosna; buszowały zające, śpiewały wróble, unosił się zapach astrów i kapusty. Prawie zapomniałam o błocie, o pustym żołądku i o tamtym człowieku.

***

Nawet mogłabym przyzwyczaić się do spacerów. Byle niedługich.

Tutaj wyrosło kilka ładnych jagód. Zaśniedziały nożyk po staremu tkwił ostrzem zanurzonym w biednej sośnie. A tu i ówdzie pojawiły się nowe pęknięcia. Aż chciałoby się podotykać świeżych ran, zlizać z nich pachnącą, złotą krew.

– Nudziara! – zawołał Ospowaty, chowając się za drzewami.

Przyszła jasna noc; jeziorko połyskiwało srebrzyście, trawy falowały, pachniało astrami i kapustą. Wspięłam się na czubki palców. Drzewa zawirowały, tańczyły coraz szybciej. Widziałam mostek. Biedny czerwony mostek zapadł się i zgnił. Miałam przed oczami wierzby. Biedne wierzby, powalone przez czas, termity i burze – musiały odejść, a ja zostałam. Bywa i tak. Wyciągnęłam rękę, zawisłam w powietrzu i… upadłam na ziemię. Nad wierzchołki sosen wczołgał się tłusty księżyc – mogłam wymacać w nim każde wgłębienie. Gdybym umiała wyrażać myśli słowem pisanym, wzięłabym kamień i drapała nim po spróchniałej korze.

Uniosłam stopy, oparłam je o ospowatą twarz księżyca. Potoki srebrzystego światła zalewały nogi, skóra skrzyła się jak śnieg w pełnym słońcu.

Zabrzęczały musze skrzydełka?

Obok, na wyciągnięcie ręki, otulony sczerniałymi liśćmi, leżał pies. Prześliczny szczeniaczek z krótkim pyskiem. Miał zakręcony ogon, a jego futro przypominało mąkę.

Położyłam rękę na sercu. W środku coś zadrżało.

– Gdzie twój pan?

Larwy uwiły sobie gniazda w jego oczodołach. Rozchyliłam mu szczęki. Paskudztwa zdążyły nadgryźć język. Wygrzebałam larwy z otworów ciała szczeniaka. Palcami rozczesałam jego posklejaną krwią sierść i przytuliłam go do piersi. Wydawał się kruchy; tak łatwo byłoby zmiażdżyć mu kosteczki. Nachyliłam się do oklapłego uszka.

– Nazwę cię Kokoro.

Dziwne, że nie dostrzegłam go wcześniej. Musiał tu się pojawić, gdy przebywałam w mojej krainie. Musiał strzec mnie i czekać, aż go zauważę.

Z kieszeni rękawa wyciągnęłam wstążkę w granatowym kolorze. Złożyłam ją na pół i przywiązałam wokół szyi Kokoro, a pozostałe dwa końce zaplotłam sobie wokół nadgarstka.

Zawisł nad trawą, a jego łapki musnęły wierzchołki traw. Uniosłam go jeszcze wyżej i pocałowałam go w pyszczek. Zlizałam krew ze swoich ust.

– Mój słodki pieseczku. Kochany Kokoro.

***

Pani O Spalonej Twarzy palcami wyczesywała liście z włosów, gdy ja wynurzyłam się z wody.

– Znów zaśmiecasz mój dom?

Skuliła się. Jej oczy, niby paciorki, błyszczały w fałdach sczerniałej skóry.

Młócąc nogami, dopłynęłam do Pani O Spalonej Twarzy i wyszłam na brzeg. Potknęłam się o kamienie. Kiedyś je posprzątam.

Pani O Spalonej Twarzy doczłapała się do mnie, jęcząc przez szparę na środku ust. Odepchnęłam ją. Musiałam na powrót przywyknąć do chodzenia, to wszystko. Podpełzłam do pieńka – na wyżłobieniu warował Kokoro. Pani O Spalonej Twarzy stanęła tuż-tuż.

– Nie zbliżaj się do niego – ostrzegłam.

Złożyła ręce. Pocierała je o siebie, zawodząc, po czym wyjęła z rękawa postrzępiony woreczek i podsunęła mi go pod nos. Oczywiście, lusterko i grzebień. Lusterka nigdy nie używałyśmy, za to grzebień – piękny, szylkretowy, trzymany przez Panią o Spalonej Twarzy – już po chwili czesał moje włosy.

Siedziałyśmy więc sobie we dwie, Kokoro między nami.

– Minął już rok?

Odpowiedział przytłumiony jęk. Nic, tylko zinterpretować go swojemu.

– Tak, tak. Odwiedzę ją.

Na niebie nie świeciły dziś ani gwiazdy, ani księżyc. Ciemność srożyła się, jakby miała nas zaraz połknąć.

Kolejne lata. Kolejne święta. Kolejne uczty.

Pani O Spalonej Twarzy pomogła mi przymocować do nadgarstka wstążkę z Kokoro. Szła ze spuszczoną głową, w rękach trzymając wachlarz. Siliła się na elegancję, ale czy jej wychodziło, trudno było ocenić. Lecz niech gra sobie rolę jednodniowej pokojówki, skoro lubi.

Nad pokrzywami uniosła się mgła. Cienie uwiły sobie gniazdo w każdym zakamarku lasu. Aż dziwne, że kasztanowce tak obrosły i zdziczały. U moich stóp przepływała woda. Miło. Wiosna przyniosła obfite opady. W tym roku, jakiś czas po kwitnieniu wiśni, widziałam na gałęziach szron. Albo w zeszłym?

– Czasem mam wrażenie, że czas się zatrzymał. A pani? Wszystko stanęło w miejscu. I widzę przeszłość oraz przyszłość. Przyszłość niczym się nie różni od przeszłości, jeśli chce pani wiedzieć.

Moja towarzyszka jęknęła.

Dobrze, że kapliczkę wybudowano niedaleko. Czas wytarł prowadzącą do niej ścieżkę. Z roku na rok wtapiała się w leśne igliwie.

Rozległy się głosy, zaledwie strzępki słów. Rozchyliłam gałęzie i przeszłam po świeżo wysypanych igłach jałowca.

Świetlik zataczał kręgi nad głową Łysej Kobiety.

– Dwanaścioro. Tyle ich urodziłam. Tyle ich pochowałam.

– A ja trójkę i co? Wszystkie przeżyły – zaskrzeczała inna baba. – Psie syny. Tak się odpłacili.

Dwie Siwe Siostry tańczyły, poruszając samymi rękami. Ospowaty i Beznogi Panicz przyglądali im się w ciszy. Bardzo dobrze. Niech dla odmiany cieszą gały czymś innym.

Dziewczynka Z Przetrąconym Karkiem wspięła się na palcach, a ja uniosłam rękę wyżej.

– To mój pies.

Jakiś chłopiec trzymał w rękach niemowlę, które ssało kamień i miało zaszyte powieki.

Za chwilę spotkałyśmy Starych, którzy strzepywali ze spodni niewidzialne pyłki, prostowali zagięcia koszul, palcami wyczesywali sobie włosy. Na widok Kokoro szczerzyli bezzębne usta.

Szłyśmy dalej przez motłoch, przez zbieraninę bezużytecznych kobiet, starców i dzieciarni – tam, gdzie raz w roku uchodziliśmy za uprzywilejowanych.

Powędrowałam wzrokiem za spojrzeniem Pani O Spalonej Twarzy. Beznogi Panicz już się zbliżał, niesiony na plecach Ospowatego.

Uklękłam za Poetą. Po obu jego stronach wachlowały się Pani Żona i Pani Kochanka.

– Ale tu capi – powiedziała Pani Żona.

– Jest taka nadęta, czyż nie? – Pani Kochanka rzuciła mi spojrzenie zza ramienia. – Od uśmiechu usta ci nie odpadną.

Przytuliłam Kokoro, na co Pani Żona zamachała wachlarzem, jakby odsuwała od siebie zarazę czy inne nieszczęście.

– Gdzie go znalazłaś? – Pani Kochanka wyciągnęła rozczapierzoną dłoń i oblizała się jęzorem po wargach. – Daj.

Mocniej przycisnęłam psa do brzucha, na co kłapnęła zębami.

Poeta przekręcił głowę, ukazując profil swojej szlachetnej twarzy. Zarys uśmiechu zmiękczył mu usta.

Ziemia pod kolanami zadrżała, gdy Ospowaty rzucił Beznogim Paniczem, który, zamiast go zrugać, zaczął się czołgać. Pani o Spalonej Twarzy dźgnęła go wachlarzem.

– Jak śmiesz…! – Pluł śliną. – Jak śmiesz stawać między mną a moją kuzynką?

Pani Żona i Pani Kochanka dławiły się śmiechem. Pani O Spalonej Twarzy jęczała, próbując odciągnąć ręce Beznogiego Panicza. Poeta udawał, że nic nie widzi.

Wetknęłam nos w gęste futro, spod którego ulatniał się słodkawy zapach. Kokoro szczerzył zęby w uśmiechu, jakby pytał, kiedy wrócimy do domu.

– Za chwileczkę…

Nie pomyliłam się, bo leśny gwar przeszył dźwięk pałeczek uderzających o talerze.

Pani O Spalonej Twarzy przestała jęczeć. Beznogi Panicz wyprostował się godnie.

Szli, roztaczając ciepło i zapach zielonej herbaty. Czułam ich aż tu. Recytowali Sutrę Lotosu. Okadzali sobie drogę, wierząc, że modlitwy wzniosą się do Pałacu Króla Smoków. Obietnice raju, wiecznie zielonych ogrodów Buddy Amidy. Tradycyjnie pachnące wiązanki chryzantem, które przynieśli, miały nas o tym przekonać.

Gęsiego weszli na dróżkę. Różańce na ich piersiach jarzyły się bardziej niż lampiony, którymi oświetlali sobie drogę.

Wyciągnęłam szyję.

Widzieli tylko pustą polanę otoczoną obręczą drzew. Nie widzieli nas. Naszego gniewu. Krwi. Splątanych włosów. Skarg też nie słyszeli. Nieśli jedzenie i kłaniali się w pas, wymachiwali kadzielnicami i kładli dary na ołtarz. Wszystko, byle byśmy się wynieśli. Tradycyjnie.

Wkrótce nastanie jesień, a kiedy wiatr strząśnie z drzew czerwone liście, wrócą wspomnienia.

Słyszałam, jak z tyłu starsi ludzie orali palcami ziemię. Z ust Poety wydobywał się syk. Pani Kochanka nuciła pod nosem jakieś zaklęcia.

Kapłani robili swoje. Chroniły ich amulety.

***

Wróble, zające, zapach astrów i kapusty.

Wyciągnęłam rękę ku słońcu, otworzyłam oczy.

Trawy falowały, przypominając rozkołysane morze. Nie żebym kiedykolwiek widziała morze; smutne, jak wiele rzeczy trzeba sobie dopowiadać w wyobraźni.

Woda szumiała w uszach, kiedy powoli, najciszej, jak się dało, podpłynęłam do brzegu.

Ani chwili spokoju.

Pewnie zaraz z zarośli wylezie Beznogi Panicz, pryskając grudkami błota.

I znów szuranie, bardzo niezgrabne. Obce. Coś topornego i bezwładnego, wleczonego po ziemi. Dziwne. Nauczyłam się rozpoznawać sposób chodzenia mieszkańców lasu. Przynajmniej tych, którym chciało się tu przyłazić.

Dopłynęłam do mielizny. Szuranie wezbrało na sile. I zamilkło. Trzasnęła łamana gałązka.

Już wiedziałam. Znałam odpowiedź. Ktoś ciągnął ciało. Bezwładne, pozbawione krwi i życia – bezsprzeczny dowód przestępstwa. Po śmierci człowiek stawał się dziwnie ciężki; nabierał masy, lecz nigdy nie na tyle, by samemu zatopić się w ziemię i zniknąć. Czasem trzeba mu było w tym pomóc.

Wyczołgałam się z wody, wyszłam na brzeg. Leżałam na brzuchu, nasłuchując. Pod rękami czerniły się te przeklęte kamienie. Wystarczy nakarmić nimi ciało.

Woda polizała mi stopy.

Trawy się rozsunęły.

Nie rozpoznałam jej od razu. W gruncie rzeczy, poza ubraniami, na pierwszy rzut oka nie wyróżniała się na tle innych. Pełzła na czworakach, ciągnąc za sobą długie włosy. Kręciła głową, jakby chciała ją oprzeć o poduszkę i nie mogła się zdecydować, czy lepiej położyć się na prawym, czy na lewym policzku. Badała teren rozbieganymi oczami. Otworzyła usta. Wyciągnęła rękę, skierowała się na prawo i upadła. Z głębi jej gardła wyrwało się rzężenie.

Musiała wypatrzeć nas podczas święta. To pewnie tam ktoś życzliwy wskazał jej drogę do jeziorka.

Kokoro leżał w wyżłobieniu pieńka. Wyprzedziłam Dziewczynę Przywiązaną Do Drzewa. I zahaczyłam stopą o kamień. Ostatnie kroki pokonałam, czołgając się. Objęłam Kokoro ramionami.

Dziewczyna Przywiązana Do Drzewa przestała trząść głową. Patrzyła na nas całkiem przytomnym wzrokiem. Była tak blisko, że wystarczyło kopnąć ją w twarz. Wyciągnęła rozczapierzoną dłoń. Zaraz wyceluje palcem i zacznie wymyślać mi od złodziejek. Przysunęła się jeszcze bliżej.

– Po… Po… – rżała jak koń. Nie przesadzałam. Miała naprawdę okropny głos. – Po… Pog…

Nie umiała jeszcze dobrze mówić. Prawdopodobnie nigdy się nie nauczy, biorąc pod uwagę to coś na szyi. Sprawiała wrażenie zagubionej, chociaż kto wie, co kłębiło się jej w głowie.

Wstała nieporadnie z czworaków i usiadła obok mnie, biodro przy biodrze. Wyciągnęła drżącą rękę i podrapała Kokoro za uszami.

– ...ah się wahi?

– Kokoro.

Położyła dłonie na kolanach.

– …ieszę się.

Wskazała palcem na wstążkę oplatającą szyję szczeniaka.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie zrzekłby się dobrowolnie tego, co posiadał. Przecież musiała zdawać sobie sprawę, że ją okradłam. Prawda?

– Idź już sobie.

Kiwnęła głową. Bez słowa odwróciła się ku drodze powrotnej.

***

Znów tak po prostu przyszła, jakby miała sprawę. Jakbyśmy się znały. Nie widziałam powodu, aby zachodzić pod jej drzewo, lecz ona – jak widać – zamierzała utrzymywać tę relację, zachodząc do jeziorka.

Nic, tylko zanudzała mnie rozmową pod pretekstem zabawy z Kokoro.

– Szłodki Hohoro. Masz piękną wstąheczhe.

– Słodki. Wstążeczkę. Powiedz jeszcze raz, dokładnie i wolno. Przestań kaleczyć mowę.

Stąpała ciężko, najczęściej jednak pełzła na czworakach, a choć poruszała się gorzej niż ja, wydawała się całkiem żywotna.

Podrzuciła Kokoro i posłała mi uśmiech. Uśmiech!

Wyglądała zabawnie w tej swojej plisowanej spódnicy, trochę podobnej do męskich spodni – z tą jednak różnicą, że nieprzyzwoicie krótkich. Nosiła skarpetki i najdziwaczniejsze sandały, jakie widziałam.

– Brzydko wyglądasz – oznajmiłam.

– Bo to mundureh. Uszyły go demony zza morza.

Och, szybko uczyła się mówić.

– Demony?

– Aha. Są wielkie, niezdahne. Z głów wyhaszta im czaszem żółte, a czasem czehwone futho.

Wiele się zmieniło.

– Ubieham się tak do szkoły. Dziewczęta uczą się liszenia i władania językami obcych.

Chyba byłam już za stara na nowinki.

– A przez tych chłopaków zgubiłam kapelusz…

Oczywiście, mówiąc o nakryciu głowy, starała się umniejszyć powagę sytuacji. Przykre.

– Szce do mamy. Pamiętam, że hiedyś wszędzie nosziła mnie służba. Ciebie też? Zahoże się, że tah.

– Chcę. Kiedyś. Założę.

– Przyhęgam, zabiję ich.

– Przysięgam.

Chyba dałam jej do zrozumienia, że mierny ze mnie rozmówca, bo przestała gadać. Zajrzała mi głęboko w oczy, po czym odwróciła głowę tak energicznie, aż kaskady włosów zsunęły jej się z pleców na ramiona.

– Czemu rodzice mnie nie szuchają? – zapytała cicho.

– Szukają.

– Szuchają?

Cóż, była tylko przybłędą.

Przycisnęłam pięść do piersi. Rola nauczycielki męczyła.

***

Skłamałam Pani O Spalonej Twarzy. Odwiedziłam siostrę dopiero pod koniec lata, kiedy liście na drzewach zżółkły i zaczęły zwijać się na brzegach.

Zapowiadał się bardzo przyjemny dzień.

– Witaj.

Nie musiałam się odwracać, by wiedzieć, że Beznogi Panicz siedzi między domkami, śledząc każdy mój ruch.

– Jeśli wyjdziesz za mnie teraz, odnajdziemy się w przyszłym życiu – zaczął. – Wtedy będziemy mogli się lepiej chronić.

Dobre sobie.

– Nie sądzisz, że lepiej poślubić kogoś, kogo się zna? – ciągnął.

Bezwstydnik.

– Wspomnij na swojego ojca i brata!

Uniosłam rękę. Pogłaskałam Kokoro między oklapłymi uszami. Niewiele z nich zostało. Łeb zwierzaka robił się coraz bardziej lepki, nawet futerko wyliniało. Jakiś czas temu przejechałam ręką po grzbiecie i odkleiłam duży płat skóry.

– Wyjdź za mnie – powtórzył Beznogi Panicz i zbliżał się niezdarnie. – Będzie nam tak dobrze.

Skoczyłam i uderzyłam o łóżko siostry. Wreszcie byłam bezpieczna.

– Od wschodu do zachodu słońca poluję na białe, tłuste robaki – szepnęłam jej do ucha.

Beznogi Panicz walił pięściami o ziemię.

Położyłam Kokoro obok siostry i kontynuowałam, nie zwracając na niego uwagi:

– Zabawnie się skręcały, kiedy dotykałam ich pancerzy, wiesz? Pod koniec dnia pożerałam je.

***

Odkąd Beznogi Panicz zrezygnował z rozmowy i poszedł sobie, trudno było obliczyć, jak długi czas spędziłam z siostrą. Bez światła i dźwięków traciło się rachubę czasu, trochę jakby wpadło się do dziury.

– Przecież zawsze o tobie pamiętam.

Siostra musi zrozumieć, że po tysiącach wschodów słońca czas wydaje się czymś płynnym.

Przynajmniej życzliwie milczała, jak to zresztą ona, urocza jak zawsze, z kwiatami i biżuterią wplecioną między palce. Cóż, skoro zasnęła kochana, nie miała widać powodu, by wracać.

Wdychałam jej delikatny zapach.

– Pamiętasz, o co mnie pytałaś? Ja pamiętam. Pamiętam, że pytałaś mnie o to, czego najbardziej się boję. Pytałaś, a ja nie chciałam ci odpowiedzieć. Pamiętasz?

Widziałam twarze przodków, ich wycelowane oskarżycielsko palce.

Wzmocniłam uścisk.

– Byłaś nieostrożna – dodałam.

Nic na to nie odpowiedziała. Oczywiście. Nie broniła się. Po co? Przecież zawsze wszystko leżało na moich barkach.

– Wiesz, kim jest Zgorzkniała Służąca? Mieszkała w naszym domu. Znalazłam pod deską w podłodze gałązkę z kwiatami. Ułamała ją sobie, kiedy przechodziła przez wieś, a potem ukryła, udając, że kwiaty przysłał wielbiciel. Ona twierdzi, że można się wywinąć przeznaczeniu.

W poprzednim wcieleniu zawiniłam czymś naprawdę potwornym, skoro do teraz musiałam spłacać dług.

– Najwidoczniej nawet piekło nie spieszy się po mnie.

Połaskotałam siostrę w nos końcówkami jej własnych włosów. Kiedyś w końcu wstanie i zacznie dusić się ze śmiechu.

Kokoro wyglądał jeszcze gorzej niż chwilę temu. Rozpadał się w dłoniach. Wkrótce on też zniknie i zostawi mnie samą.

Położyłam go na brzuchu siostry.

– Wabi się Kokoro, bo dzięki niemu zadrżało mi serce.

Ona tego nie zrozumie. Nie zrozumie też, czemu, ilekroć wracałam na zgliszcza domu, odwiedzając Poetę, dokuczał mi swąd dymu, choć deszcz, śnieg i wiatr zmyły ślad po wydarzeniach dawno minionej nocy.

Przycisnęłam pięści do skroni. Wspomnienia zalęgły się głęboko w czaszce, drążąc ją jak kolonia mrówek wgryzająca się w ziemię.

Zmarszczki na czole, pieprzyk nad nosem. Pamiętałam każdy detal lepiej niż rysy ojca czy matki. Wyraźnie wygolone czoło, włosy ulizane w przekrzywiony kok oraz oczy jak u lisa-demona.

Takie wściekłe.

Chciwe.

Oparłam się o wezgłowie.

– Nienawidzę cię – szepnęłam w mrok.

Chciałabym wyrzucić to z siebie. Zwymiotować lub zmyć. Właśnie te wspomnienia wiązały mnie ze światem. Wgniatały w ziemię.

On musiał istnieć, bo nie można czuć czegoś równie intensywnego do widma, do człowieka ulepionego ze snu. We śnie nie czuje się ani bólu, ani zimna. A sen o samuraju nadal powracał.

– Gdzieś żyją jego potomkowie.

***

Leżałam na trawie z policzkiem wtulonym w poduszkę rudych liści. Kokoro szczerzył zęby, gdy na dnie jego oczodołu coś się poruszyło. Zielony, błyszczący pancerz. Wzięłam owada w palce. Żuk wierzgał cienkimi nóżkami. Poddał się, uznając chyba, że jeśli uda martwego, wypuszczę go. Ścisnęłam go mocniej. Musnęłam językiem po pancerzu. Położyłam ciało owada na czubku języka, zwinęłam go w rulon i ukryłam w ustach.

Biedny pieseczek. Ostały się tylko białe kosteczki.

Kto wie, jak długo leżałam bezczynnie z zamkniętymi oczami, udając, że śpię? Żuk łaskotał po prawej stronie policzka. Kiedy rozchyliłam powieki, wstawał kolejny wschód. Szron na trawie przypominał o nadchodzącej zimie. Nie mogłam się jej doczekać. Kawałki lodu osłonią mnie przed brudem świata. Siedząc na dnie, wyobrażę sobie, że jestem córką Smoczego Króla, mieszkanką pałacu wzniesionego ze szlachetnych kamieni, której usługują piękne panie, roztaczając dookoła radość i muzykę. Ja, jako księżniczka, spędzę dni na zabawach, a głód i samotność nie będą mnie już nękać.

Leżałam z otwartymi ustami, chłonąc ostry zapach zimnego powietrza. Małe ciałko na połamanych nóżkach wypełzło mozolnie na dolną wargę. Powoli wysunęłam język i jednym ruchem strąciłam żuka z krawędzi ust.

Kokoro sprawiał wrażenie nieszczęśliwego. Trudno. Oddam go dzieciakom. Dziewczynka Z Przetrąconym Karkiem pogryzie mu kości i wyssie szpik.

– Lata płyną, a ty się nie zmieniasz – zanuciłam. – Ty wciąż czekasz. Na swój czas.

***

Las otulony białym puchem wyglądał niewinnie. Z Niebios sypał gęsty śnieg, aż cała polana przypominała miskę mąki.

Zbyt często nawiedzały mnie skojarzenia z jedzeniem. Czerwono-zielone liście na drzewach to warzywa, chmury to pierożki, a mech na kamieniach…

Wzniosłam oczy ku niebu. Ujrzałam czarne smugi. Oczywiście. Kruki. Tylko posłańcy bogów mieli odwagę nas odwiedzać.

***

Niebo wisiało nisko nad lasem, a śnieg zasypywał pola i drzewa. Pojedynczy płatek nie znaczył zupełnie nic, ale ich stado mogłoby zadusić okolicę. Jakby się zastanowić, śnieg miał w sobie coś z mordercy. Szybkiego, skutecznego i cichego. Płatki opadały na ziemię i nagie drzewa, szepcząc zapowiedź białego snu, pełnego błękitnych cieni i skrzących się kawałków lodu.

– Śliczniutko – wychrypiała Zgorzkniała Służąca. – Wyglądają jak płatki kwiatów, które podarował mi pewien chłopiec z wioski.

Pamiętałam historię Śnieżnej Damy. Kobieta zawieszona w próżni, pradawna i potężna. Mordercza. Biała twarz. Kimono utkane z lodu. Włosy tak czarne jak moje. Dali jej piękne imię. Wielka szkoda, że nigdy jej nie poznałam.

Pozbawiony drzew horyzont błyszczał. Skąd brały się te maleńkie punkciki światła?

Zadymka trwała krótko. Świeża warstwa śniegu ledwo sięgnęła połowy wysokości krzewów. Światła na krawędzi horyzontu wydawały się jaśniejsze, żółtopomarańczowe. Czyżby wieśniacy rozpalili na polach ogniska?

Przymknęłam oczy. Wiedziałam, że dopóki się nie zemszczę, nie zapadnę w prawdziwy sen.

Rozległo się krakanie. Zgorzkniała Służąca uderzyła w krzyk:

– Szeroka droga, biała jak mąka, mięciutka i delikatna. Przez mąkę brnął żuk.

– Żuk?

– Wielki żuk. Pędził, gnał. Był tak wielki, że z łatwością staranowałby drzewo.

– Cóż to?! – zawołał Gruby Gospodarz, tuż za nim pojawili się inni. – Co to za sztuczka?

W lesie zaraz zawrzało. Mieszkańcy przepychali się, by mieć lepszy widok. Jakiś chłopiec wskazał na długie smugi na śniegu.

– Kapłani sprowadzili nowe siły? – zapytał ktoś z tłumu.

Zgorzkniała Służąca zaczęła skubać koniec swego sznura.

– Niby po co? – zaskrzeczała.

– To chyba oczywiste, babo, żeby nas przepędzić.

Jeśli kapłani faktycznie zamierzali się nas pozbyć, nie przebierali w środkach. Ten cudaczny owad wykraczał poza moją pamięć i dotychczasowe doświadczenia. Służący z wioski nigdy nie mówili o wielkich żukach. Dziwne. Trochę… straszne?

– Gdzie my się podziejemy? – zapytali sąsiedzi.

Znałam odpowiedź. Zostaniemy. Ja zostanę. Żadna siła nie ruszy mnie z domu.

***

Roztrzaskane deski kruszyły się pod stopami. Zapukałam trzykrotnie w resztki podłogi.

– Zbliż się – zachęcił wpatrzony w niebo Poeta.

– Szukasz inspiracji? – Usiadłam obok z dłońmi opartymi na kolanach.

– Szukam czegoś innego – odparł.

Z rosnących naprzeciwko sosen opadły hałdy śniegu. Coś poruszyło się w zaroślach i uciekło.

– Czego?

– Sensu. Dopóki go nie znajdę, nie ułożę tego wiersza.

Ciągle to samo. Jednego dnia potrzebował weny, innego sensu. Stara śpiewka.

Siedzieliśmy tak biodro przy biodrze, podziwiając roziskrzony śnieg. Przynajmniej ja podziwiałam. Uniosłam rękę. Przekalkowałabym ten pejzaż: uroczy zakątek na skraju sosnowego zagajnika, otulony lodem i białym puchem, mieniący się odcieniami błękitu i różu. Między palcami trzymałabym pędzel. Wystarczyłby dotyk. Zmieniłabym w nim punkty padania światła i cieni.

– Nieczęsto wychodzisz z jeziorka – powiedział Poeta.

– Nie lubię się narzucać.

– To dobrze o tobie świadczy.

– Pani Żona twierdzi, że jestem dzika.

– Odkąd przejmujesz się starą plotkarą?

– Pani Kochanka mówi to samo. W tym jednym się ze sobą zgadzają.

Zastanawiałam się, czy ktoś spoza tego świata uznałby mnie za zabawną. Pewne słowne utarczki wydawały mi się śmieszne lub mogły za takie uchodzić, ale musiałby to sprawdzić ktoś zdolny do odczuwania czegoś więcej niż żal i nienawiść.

Redakcja: Barbara Wrona Korekta: Aleksandra JuryszczakProjekt okładki: Tomasz BiernatSkład: Tomasz Biernat

Copyright by Urszula Maciuga 2025Copyright for the Polish Edition by Wydawnictwo Nocą,Warszawa 2025

Druk i oprawa:OSDW Azymut Sp. z o.o.Łódź, ul. Senatorska 31

ISBN: 978-83-68037-87-6

WYDAWNICTWO NOCĄul. Filipiny Płaskowickiej 46/8902-778 WarszawaNIP: 9512496374www.wydawnictwonoca.ple-mail: [email protected]