Tyll - Daniel Kehlmann - ebook + książka

Tyll ebook

Kehlmann Daniel

4,1

Opis

Bestseller tygodnika SPIEGEL

Ponad pół miliona sprzedanych egzemplarzy

Powstaje serial Netflixa na podstawie książki

Prawa sprzedane do ponad 30 krajów

Rzeczy lepsze od śmierci znajdziesz wszędzie

W pewną sobotę do wioski tak zapadłej, że nawet wielka wojna trzydziestoletnia nie dała się jej we znaki, zajeżdża wóz ciągnięty przez osła. Wiadomość o sensacyjnym gościu rozchodzi się błyskawicznie – to niezrównany kuglarz, żartowniś i linoskoczek Tyll Ulenspiegel! Wóz zmienia się w scenę, mieszkańcy jak urzeczeni oglądają kolejne sztuki, mimo że krowy domagają się dojenia. Wreszcie Tyll staje na linie rozpiętej pomiędzy wieżą kościelną i drzewcem na flagę. Z tej wysokości prowokuje widzów do rzucania butami, a kiedy ci zaczynają wreszcie szukać utraconego obuwia, wybucha bijatyka, jakiej w wiosce nie widziano od dawna. Wielka wojna ich ominęła, więc mają własną – małą. Prowokator Tyll zaśmiewa się do łez, a następnie ucieka z wioski.

Austriacko-niemiecki powieściopisarz Daniel Kehlmann posłużył się znanym od stuleci motywem Dyla Sowizdrzała, by skonstruować świat, w którym przyszedł czas szaleńców. Próżno szukać w nim przewidywalności i logiki. Zamieszkują go postacie opętane lub nawiedzone, fanatycy i oszuści, a władzę sprawują ludzie, którzy z bliska okazują się małymi, chciwymi, okrutnymi, niebezpiecznymi, śmiesznymi i strasznymi zarazem kreaturami. Żaden z bohaterów Tylla nie jest taki, jakim wydaje się na początku.

W każdym rozdziale tej powieści tytułowy bohater pojawia się niejako w tle, jest obserwatorem i katalizatorem wydarzeń, w których możemy się przeglądać jak w wielkiej metaforze. U Kehlmanna fascynuje nieustanne współistnienie atmosfery grozy i komizmu, okrucieństwa i żartu. Tyll przywodzi na myśl Bruegla lub Boscha, następnie efekt krzywych luster, w końcu też atmosferę szalonego lunaparku, którym zdaje się być świat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 440

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (24 oceny)
10
9
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Pierwszą myślą, jaka nasunęła mi się podczas lektury "Tylla" było: Ha, trochę to podobne do cyklu Narrenturm Sapkowskiego, trochę może nawet do Baudolina Umberto Eco. Może nawet i bardziej do Baudolina, bo Narrenturm to historia poważna, opowieść o Tyllu i Baudolino to natomiast coś w rodzaju karnawału szeleńców, świata na opak. Wojna Trzydziestoletnia. Galeria przedziwnych indywiduuów, świat postawiony na głowie, niestworzone historie, totalny zamęt, oszuści, fanatycy, biedacy i królowie, a w tym wszystkim Tyll Ulenspiegiel - kuglarz i błazen, balansujący na linie i bezlitośnie kpiący ze wszystkich i wszystkiego. Tyll prowokuje, zmusza do myślenia, wywołuje zdziwienie i śmiech, choć - jak to często w życiu bywa - czasem jest to śmiech przez łzy. Warto poczytać.
10
Kubutex

Z braku laku…

Dobry początek, im dalej w las tym gorzej. Po przeczytaniu 40% tekstu i poznaniu historii o zabójstwie gęsi, nabrałem przekonania że czas na mój kontakt z tą książką się wyczerpał.
00
anchesenamon02

Dobrze spędzony czas

Lepsza niż się spodziewałam, bardzo dobrze napisana i niesamowicie wciągająca.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Tyll
Opieka redakcyjna: ANDRZEJ STAŃCZYK
Redakcja: ELŻBIETA ZARYCH
Korekta: ANETA TKACZYK, MARIA WOLAŃCZYK, KRYSTYNA ZALESKA
Okładka na podstawie wydania Tyll, Magvető Kiadó (Węgry)
Projekt okładki: © József Pintér, 2018
Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ
Copyright © 2017 by Rowohlt Verlag GmbH, Reinbek bei Hamburg © Copyright for the Polish translation by Urszula Poprawska © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2022
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-07510-4
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

BUTY

Wojna, jak dotąd, jeszcze do nas nie przyszła. Żyliśmy w trwodze i nadziei, starając się nie ściągnąć Bożego gniewu na nasze miasto otoczone mocnymi murami, ze stu pięćdziesięcioma domami, kościołem i cmentarzem, na którym nasi przodkowie oczekiwali dnia zmartwychwstania.

Modliliśmy się gorliwie, żeby utrzymać tę wojnę z dala od nas. Modliliśmy się do Wszechmocnego i do Łaskawej Panienki, do władczyni lasu i do gnomów północy, do świętego Gerwina, do świętego Piotra, klucznika bram niebieskich, do ewangelisty Jana, a na wszelki wypadek i do Starej Meli, która w zimne noce, kiedy roją się demony, przechadza się po niebie na czele swego orszaku. Modliliśmy się do czartów z minionych czasów i do biskupa Marcina, który podzielił się płaszczem z marznącym biedakiem, tak że marzli obydwaj i obydwaj byli świątobliwi, bo na co zda się połowa płaszcza w zimie, i oczywiście modliliśmy się do świętego Maurycego, który wybrał śmierć z całym legionem, nie chcąc zdradzić wiary w jedynego i sprawiedliwego Boga.

Dwa razy w roku zaglądał do nas poborca podatkowy i za każdym razem wydawał się zaskoczony, że jeszcze żyjemy. Niekiedy zjawiali się handlarze, a że nie kupowaliśmy od nich zbyt wiele, ruszali w swoją stronę. Było nam to na rękę. Nie potrzebowaliśmy niczego z dalekiego świata, aniśmy też o nim nie myśleli, dopóki pewnego ranka na nasz główny trakt nie wtoczył się wóz podróżny ciągnięty przez osła. Była sobota, właśnie nadeszła wiosna, potok nabrzmiewał wodą z roztopionych śniegów, a my wysiewaliśmy ziarno na polach, które tego roku nie miały już leżeć odłogiem.

Na wozie stał namiot z czerwonego żaglowego płótna. Przed nim siedziała w kucki stara kobieta. Jej ciało przypominało worek, a w jakby skórzanej twarzy tkwiła para oczu wyglądających niczym dwa maleńkie, czarne guziki. Za starą kobietą stała młoda, piegowata i ciemnowłosa. Na koźle zaś siedział mężczyzna, któregośmy rozpoznali, choć jeszcze nigdy go u nas nie było. A kiedy przypomnieli go sobie pierwsi i zaczęli wykrzykiwać jego imię, zawtórowali im też i inni i wkrótce zewsząd rozległy się okrzyki: „Tyll tu jest!”, „Przybył Tyll!”, „Patrzcie, to Tyll!”. Nie mógł to bowiem być nikt inny.

Nawet do nas docierały druki ulotne. Docierały przez las, przynosił je wiatr albo przywozili je z sobą handlarze – daleko w świecie drukowano ich więcej, niż można zliczyć. Opowiadały o statku szaleńców i o tępocie klechów, o złym papieżu w Rzymie, o diabelskim Martinusie Lutrze z Wittenbergi, o czarowniku Horridusie, doktorze Fauście, bohaterskim Gawainie, rycerzu Okrągłego Stołu, oraz właśnie o nim, o Tyllu Ulenspieglu, który tu teraz do nas przybył. Znaliśmy jego pstrokaty kaftan, znaliśmy pognieciony kaptur i płaszcz z cielęcej skóry, znaliśmy jego kościstą twarz, małe oczy, zapadnięte policzki i zajęcze zęby. Miał na sobie spodnie z solidnego materiału, a na nogach buty z delikatnej skóry, ale jego dłonie były złodzieja albo pisarczyka, jakby nie znały pracy; w prawej trzymał cugle, w lewej bat. Z błyskiem w spojrzeniu pozdrawiał wszystkich wokół.

– Jak się nazywasz? – zagadnął jedną z dziewcząt.

Milczała, nie pojmując, jak to możliwe, że chce z nią rozmawiać ktoś tak sławny.

– No, odpowiedz!

Kiedy ta, jąkając się, wykrztusiła, że na imię jej Martha, Tyll roześmiał się tylko, jakby to wiedział od zawsze.

Potem zapytał w skupieniu, jak o coś ważnego:

– A ile masz lat?

Odchrząknęła i odpowiedziała. Przez dwanaście lat swego życia nie widziała takich oczu jak te jego. Może podobne widuje się gdzieś w wielkich miastach i na dworach możnowładców, ale do nas nikt o takich oczach nigdy jeszcze nie przybył. Martha nie wiedziała, że z ludzkiej twarzy może bić taka moc, taki wigor. Pomyślała, że opowie kiedyś swemu przyszłemu mężowi, a jeszcze znacznie później niedowierzającym wnukom, że na własne oczy widziała Tylla, który dla nich będzie jedynie postacią z legend.

Wóz już ją minął, wzrok Tylla już powędrował gdzie indziej, ku stojącym po drugiej stronie drogi. „Przybył Tyll!”, wołano znów na ulicy, „Tyll tu jest!”, wykrzykiwano z okien, „To Tyll!”, rozlegało się z placu kościelnego, na który teraz wtaczał się wóz. Tyll strzelił z bata i wstał z kozła.

Wóz w mgnieniu oka zamienił się w scenę. Obie kobiety złożyły namiot. Młodsza zwinęła włosy w węzeł, wsunęła na nie niewielką koronę, owinęła się kawałkiem purpury, starsza stanęła przed wozem i rozpoczęła długą, monotonną pieśń. W jej gwarze słychać było południe, wielkie miasta Bawarii i choć niełatwo było nam ją zrozumieć, pojęliśmy jednak, że chodzi tu o kobietę i mężczyznę, którzy się kochają, ale nie mogą się połączyć, bo dzieli ich wielka woda. Tyll chwycił zwój błękitnej tkaniny, ukląkł i rzucił go przed siebie, a ten, tocząc się, rozwijał się z łopotem. Następnie znowu przyciągnął do siebie tkaninę i ponownie rzucił ją na ziemię i kiedy tak klęczał na jednym, a kobieta na drugim końcu zwoju, zdawało nam się, że błękit materiału to w istocie wielka woda, której fale to wzbijają się gwałtownie w górę, to opadają, tak że nie przepłynie przez nie żaden statek.

Kiedy kobieta wstała, nieustannie wpatrując się przy tym z przerażająco zastygłą twarzą w fale, spostrzegliśmy, jak jest piękna. I gdy tak stała, wyciągając ręce ku niebu, nie była już istotą z tego świata, a żaden z nas nie potrafił oderwać od niej oczu. Tylko kątem oka widzieliśmy, jak jej kochanek, podążając do niej z trudem, skacze i tańczy, i wymachuje rękoma, i wywija mieczem oraz walczy ze smokami i z wrogami, i z wiedźmami, i ze złymi królami.

Przedstawienie trwało aż do popołudnia. I choć wiedzieliśmy, że wymiona naszych krów już boleśnie nabrzmiały, nikomu z nas nie spieszyło się do domu. Stara śpiewała nieprzerwanie od kilku godzin. Wydawało nam się niemożliwe, że da się spamiętać tyle wersów, i niektórzy zaczęli podejrzewać, że kobieta wymyśla je w trakcie śpiewu. Ciało Tylla Ulenspiegla zaś ani przez chwilę nie odpoczywało – podeszwy jego butów zdawały się nie dotykać ziemi, a ilekroć padał na niego nasz wzrok, był już w innym miejscu sceny. Na koniec zaszło nieporozumienie: piękna kobieta postarała się o truciznę, żeby udawać martwą i uniknąć poślubienia złego opiekuna, lecz wiadomość, w której wyjawiała plan ukochanemu, zaginęła po drodze, więc kiedy on, ten prawdziwy narzeczony, jej bratnia dusza, dotarł wreszcie do jej stężałego ciała, rozpacz raziła go niczym piorun. Długo stał jak skamieniały. Stara kobieta zamilkła. Słychać było tylko wiatr i porykiwania krów. Wszyscy wstrzymaliśmy oddech.

Wtedy kochanek wyciągnął nóż i wbił go sobie w pierś. Było to zdumiewające: ostrze noża znikło w jego ciele, z jego kołnierza niby strumień krwi zaczęło spływać czerwone płótno, zarzęził, ciałem wstrząsnęły drgawki, i zesztywniał. Był martwy. Raz jeszcze zadrżał w konwulsjach, zerwał się, usiadł i znów opadł na ziemię. Zadrżał po raz ostatni, znieruchomiał, tym razem już na zawsze. Czekaliśmy. Lecz to stało się naprawdę. Na zawsze.

Kilka chwil później ożyła jego ukochana i spostrzegła obok siebie jego martwe ciało. Najpierw patrzyła w osłupieniu, potem zaczęła nim potrząsać, a gdy pojęła, co się stało, ponownie zamarła w niemej rozpaczy, by po chwili zanieść się rozdzierającym szlochem, jakby już nic dobrego nie czekało jej na ziemi. W końcu chwyciła nóż i też zadała sobie śmiertelny cios, a my znowu podziwialiśmy to sprytne urządzenie, którego ostrze tak głęboko zanurzyło się w jej piersi. Na scenie pozostała już tylko stara kobieta. Powiedziała jeszcze kilka wersów, ale przez jej gwarę niewiele z tego zrozumieliśmy. Wreszcie sztuka się skończyła, a wielu płakało nadal, choć martwi kochankowie dawno już wstali i kłaniali się publiczności.

To jednak jeszcze nie był koniec. Krowy musiały zaczekać, bo po tragedii nastąpiła komedia. Stara kobieta uderzyła w bębenek, a Tyll Ulenspiegel dmuchnął w flet i zaczął tańczyć z młodą kobietą, która teraz już nie wyglądała specjalnie pięknie – w prawo i w lewo, i w przód, i w tył. Wyrzucali ręce w górę, a ich ruchy stawały się tak zgodne, jakby nie byli tam we dwoje, lecz tylko jedno z nich z lustrzanym odbiciem. My też potrafiliśmy tańczyć w zapamiętaniu, świętowaliśmy często, ale nikt z nas nie umiał tańczyć tak jak oni; kiedy się na nich patrzyło, zdawało się, że ludzkie ciało jest nieważkie, a życie nie jest smutne i ciężkie. Nie mogliśmy już ustać w miejscu – zaczęliśmy się kołysać, podskakiwać i kręcić w kółko.

Jednak nagle taniec się skończył. Zdyszani patrzyliśmy na wóz, na którym Tyll Ulenspiegel stał teraz sam, kobiet nie było widać. Tyll zaczął śpiewać prześmiewczą balladę o biednym i głupim Królu Zimowym, elektorze Palatynatu, który sądził, że zdoła pokonać cesarza, i przyjął w Pradze koronę od protestantów, lecz jego królowanie skończyło się, zanim stopniał śnieg. Następnie śpiewał o cesarzu, któremu od modłów zawsze było zimno, o tym małym człowieku, który drżał ze strachu przed Szwedami w wiedeńskim Hofburgu, a potem jeszcze o szwedzkim królu, Lwie Północy, mocnym jak niedźwiedź, którego moc na nic się zdała, gdy jako zwykły, zaciężny żołnierz dostał kulę pod Lützen, no i zgasło twoje światło, zgasła ta królewska duszyczka, odszedł lew! Śmiał się Tyll Ulenspiegel i myśmy się śmiali, bo nie można było mu się oprzeć, a poza tym miła była nam myśl, że wielcy umierają, a my jeszcze żyjemy. Potem Tyll śpiewał o hiszpańskim królu z obwisłą dolną wargą, który sądził, że rządzi całym światem, a jego potęga rozpadła się w pył.

Zaśmiewając się, nie spostrzegliśmy, że muzyka się zmieniła i już nie pobrzmiewa w niej drwina. Tyll śpiewał teraz balladę o wojnie, o eskapadach konnicy, szczęku broni, o męskiej przyjaźni, grożącym z każdej strony niebezpieczeństwie i o radości z gwizdu kul. Śpiewał o życiu zaciężnego żołnierza i pięknie umierania, o upojnej radości konnych atakujących wroga, a nam wszystkim szybciej zaczęły bić serca. Mężczyźni się uśmiechali, kobiety kołysały głowami, ojcowie sadzali sobie dzieci na ramionach, a matki z dumą spoglądały w górę na swoich synów.

Tylko stara Luise syczała, potrząsając gwałtownie głową, i mamrotała do siebie tak głośno, że stojący obok powiedzieli jej, żeby lepiej poszła już do domu. Na to ona jeszcze głośniej zaczęła wykrzykiwać, że naprawdę nikt tutaj nie rozumie, co ten tam wyczynia. On rzuca zaklęcia i przywołuje duchy!

Ale kiedy warknęliśmy na nią i jej pogroziliśmy, zmyła się, chwała Bogu. Tyll podjął grę na flecie, a obok niego stanęła młoda kobieta, która teraz znowu wyglądała majestatycznie niby pani ze szlachetnego rodu. Czystym głosem zaczęła śpiewać pieśń o miłości silniejszej niż śmierć. Śpiewała o miłości rodziców, o miłości Boga i miłości między mężczyzną i kobietą, a wtedy raz jeszcze coś się zmieniło, rytm stał się szybszy, tony ostrzejsze i bardziej przenikliwe, i nagle pieśń zaczęła opowiadać o miłości i cieple ciał, tarzaniu się w trawie, zapachu twojej nagości i twojej wielkiej rzyci. Mężczyźni wybuchnęli śmiechem, wtórowały im kobiety, a najgłośniej śmiały się dzieci. Śmiała się też mała Martha. Przepchnęła się na sam przód i całkiem dobrze wszystko rozumiała, bo często słyszała matkę z ojcem w łóżku, parobków z dziewuchami w sianie i własną siostrę w zeszłym roku z synem stolarza, bo choć znikli oboje którejś nocy, ona poszła za nimi i wszystko widziała.

Na twarzy sławnego męża pojawił się lubieżny, szeroki uśmiech. Między nim a śpiewającą kobietą wyczuwało się duże napięcie, ciągnęło go do niej, a ją do niego, tak mocno lgnęły do siebie ich ciała, że prawie nie można się było doczekać, kiedy wreszcie się obejmą. Udaremniła to jednak muzyka grana przez Tylla, bo zmieniła się niby przez roztargnienie i właściwa po temu chwila minęła, a dźwięki już na to nie pozwalały. Zabrzmiało Agnus Dei. Kobieta pobożnie złożyła ręce, qui tollis peccata mundi; oboje zdawali się przestraszeni dzikością, która nimi niemal zawładnęła, tak jak i my byliśmy nią przestraszeni i każdy robił znak krzyża, bo przypomnieliśmy sobie, że Bóg wszystko widzi i z pewnością tego nie pochwala. Oboje osunęli się na kolana, a my poszliśmy w ich ślady. Tyll odłożył flet, wstał, otworzył szeroko ramiona i poprosił o datki i jedzenie. Ponieważ – jak ogłosił – teraz nastąpi przerwa. Ale jeśli nie pożałujemy grosza, to najlepsze jeszcze nastąpi.

Oszołomieni sięgaliśmy do sakiewek. Obie kobiety krążyły wśród nas z kubkami. Rzucaliśmy tyle, że monety aż dźwięczały i podskakiwały. Daliśmy wszyscy: dał Karl Schönknecht, i Malte Schopf dał, i jego sepleniąca siostra, i rodzina młynarza, która zwykle skąpi, a szczególnie hojnie dali bezzębny Heinrich Matter i Matthias Wohlsegen, choć jako rzemieślnicy uważali się za coś lepszego.

Martha powoli obeszła wóz przyjezdnych.

Z tyłu siedział Tyll i pociągał piwo z dużego kufla. Obok niego stał osioł.

– Podejdź tu – odezwał się do niej Tyll.

Zbliżyła się z bijącym sercem.

Wyciągnął kufel w jej stronę.

– Pij! – powiedział.

Ujęła kufel w dłonie. Piwo miało gorzki, ciężki smak.

– Czy tutejsi są dobrymi ludźmi? – spytał.

Potaknęła.

– Są uprzejmi, pomagają sobie nawzajem, rozumieją się, lubią? Tacy to są ludzie? – drążył.

Upiła jeszcze jeden łyk.

– Tak.

– No dobrze – powiedział.

– Zobaczymy – odezwał się osioł.

Martha z przerażenia upuściła kufel.

– Rozlać takie smaczne piwo! – skarcił ją osioł – Ty durny dzieciaku.

– To się nazywa brzuchomówstwo – wyjaśnił Tyll. – Też się nauczysz, jeśli będziesz chciała.

– Też możesz się tego nauczyć – potwierdził osioł.

Martha podniosła kufel i cofnęła się o krok. Piwna kałuża powiększyła się i zmalała, sucha ziemia piła wilgoć.

– Posłuchaj mnie – powiedział Tyll. – Jedź z nami. Teraz mnie już znasz. Jestem Tyll. Moja siostra to Nele. Ona... nie jest moją siostrą. Jak nazywa się stara, nie wiem. A osioł to osioł.

Martha utkwiła wzrok w zwierzęciu.

– Wszystkiego cię nauczymy – dodał osioł. – Ja, Nele, stara i Tyll. Wyrwiesz się stąd. Świat jest duży. Zobaczysz. Ja nie nazywam się tylko osioł, mam imię: Orygenes.

– Dlaczego namawiacie właśnie mnie?

– Bo nie jesteś taka jak oni – odparł Tyll Ulenspiegel. – Jesteś taka jak my.

Martha chciała mu zwrócić kufel, ale on nie wyciągnął po niego ręki, położyła go więc na ziemi. Serce mocno jej biło. Myślała o rodzicach, o siostrze i o domu, w którym mieszkała, o wzgórzach za lasem i odgłosach wiatru w gałęziach drzew, które na pewno nigdzie indziej nie będą podobne. Przypomniała też sobie smakowitą gęstą zupę, jaką przyrządzała jej matka.

Oczy słynnego męża błysnęły, kiedy powiedział z uśmiechem:

– Pamiętaj o starym porzekadle: „Rzeczy lepsze od śmierci znajdziesz wszędzie”.

Pokręciła głową.

– No dobrze – powiedział.

Czekała, lecz nie rzekł już nic więcej, a ona potrzebowała chwili, żeby zrozumieć, że przestał się nią interesować.

Obeszła więc jego wóz i wróciła do ludzi, których znała – do nas. Teraz my byliśmy jej życiem, innego nie miała. Usiadła na ziemi. Czuła się pusta. Lecz kiedy wszyscy spojrzeli w górę, spojrzała i ona, bo wszyscyśmy spostrzegli, że coś wisi na niebie.

Błękit nieba przecinała czarna linia. Zmrużyliśmy oczy. Była to lina z jednej strony przywiązana do krzyża na kościelnej wieży, z drugiej zaś do drzewca na flagę, wystającego z muru obok okna ratusza, gdzie urzędował wójt, co jednak nie zdarzało się często, bo pracowitością to on nie grzeszył. W oknie stała młoda kobieta, która zapewne właśnie przed chwilą przywiązała tę linę; ale – zastanawialiśmy się – jak ona ją naciągnęła? Nietrudno było wspiąć się tu czy tam, na to czy inne okno i przywiązać jeden koniec liny, a drugi puścić wolno, ale jak to możliwe, że drugi koniec liny znalazł się od razu tak wysoko w innym oknie i został tam umocowany?

Ze zdumienia otworzyliśmy usta. Przez chwilę wydawało się nam, że sprawa z liną to kolejna sztuczka i że już samo to wystarczy. Na linie przysiadł wróbel, podskoczył, rozpostarł skrzydełka jak do lotu, ale rozmyślił się i nie odfrunął.

Wtedy po drugiej stronie w oknie kościelnej wieży ukazał się Tyll Ulenspiegel. Pomachał nam, wskoczył na framugę, a z niej na linę. Zrobił to wszystko jakby nigdy nic. Jakby szedł krok za krokiem jak zawsze. Wszyscy staliśmy w zupełnej ciszy, nikt nie krzyknął, nikt się nie poruszył, wstrzymywaliśmy oddech.

Tyll nie chwiał się, nie łapał równowagi, po prostu szedł. Jego ręce zwisały luźno wzdłuż ciała, szedł tak, jak chodzi się po ziemi, tylko wyglądało to trochę nienaturalnie, kiedy dostawiał stopę do stopy – dokładnie tuż przed sobą. Trzeba się było dobrze przyjrzeć, żeby dostrzec drobne ruchy bioder, którymi zapobiegał kołysaniu się liny. Nagle podskoczył i na chwilę ukląkł na linie, a potem znów się wyprostował. Następnie, splótłszy ręce na plecach, zaczął się zbliżać do połowy długości liny. Z liny zerwał się wróbel, lecz po kilku uderzeniach skrzydełek usiadł na niej z powrotem, kręcąc łepkiem. Było tak cicho, że słyszeliśmy jego świergot. I oczywiście słyszeliśmy nasze krowy.

Nad nami Tyll Ulenspiegel odwrócił się wolno i niedbale, nie jak ktoś nad przepaścią, lecz jak ten, kto rozgląda się wokół z zaciekawieniem. Prawą stopę postawił wzdłuż liny, lewą w poprzek, lekko ugiął kolana, a dłonie skierował na boki. I wszyscy, którzy patrzyliśmy na niego z głowami zadartymi do góry, nagle pojęliśmy, czym jest lekkość. I jakie może być życie kogoś, kto naprawdę robi to, co chce, kto w nic nie wierzy i nikogo nie słucha; pojęliśmy, jak to jest być takim człowiekiem, i zrozumieliśmy, że sami nigdy tacy nie będziemy.

– A teraz ściągajcie buty! – zawołał Tyll.

Nie byliśmy pewni, czyśmy się nie przesłyszeli.

– Ściągajcie – powtórzył. – Każdy prawy but. Nie pytajcie o nic, róbcie, co mówię, będzie uciecha, wierzcie mi. Ściągajcie. Starzy i młodzi. Kobiety i mężczyźni. Wszyscy! Prawy!

Patrzyliśmy na niego bez entuzjazmu.

– Czy do tej pory nie było wesoło? Nie chcecie więcej? Pokażę wam więcej, ściągajcie buty, wszyscy prawe, ale już!

Potrzebowaliśmy chwili, żeby się ruszyć. Z nami zawsze tak jest: jesteśmy nieufni. Pierwszy posłuchał piekarz, zaraz za nim Malte Schopf, później Karl Lamm i jego żona, a potem rzemieślnicy, którzy zawsze uważali się za coś lepszego, aż w końcu uczynili to wszyscy, z wyjątkiem Marthy. Stojąca obok niej Tine Krugmann szturchnęła ją łokciem i wskazała na prawą stopę, ale Martha pokręciła przecząco głową, Tyll zaś wykonał na linie kolejny skok, uderzając w powietrzu jedną piętą o drugą. Wybił się w górę tak wysoko, że lądując na linie, musiał rozłożyć ramiona, żeby złapać równowagę, co wprawdzie trwało krótko, lecz wystarczyło, żeby nam przypomnieć, że on jednak trochę waży i nie fruwa.

– A teraz rzucajcie! – zawołał Tyll wysokim, czystym głosem. – Nie zastanawiajcie się, nie pytajcie, nie zwlekajcie. Róbcie, co mówię. Rzucajcie!

Tine Krugmann zamachnęła się pierwsza. Jej but poszybował wysoko i spadł w tłum. Potem poleciał but rzucony ręką Susanne Schopf, chwilę później kolejny i już w powietrzu śmigał tuzin butów, a potem więcej, więcej i więcej. Wszyscyśmy się śmiali i wykrzykiwali: „Uwaga!”, „Schyl się!” i „Hej, bo tu coś leci!”. Była to diabelna uciecha i nie miało znaczenia, że czyjś kamasz trafił czasem kogoś w głowę. Tu i tam rozlegały się przekleństwa, kilka kobiet pomstowało, kilkoro dzieci beczało, ale nie było źle i nawet Martha się roześmiała, kiedy ciężki skórzany trzewik minął ją ledwie o włos, a inny – wyszywany pantofelek – spadł u jej stóp. Tyll miał rację. Niektórzy tak się rozochocili, że pozbywali się nawet lewego buta. Byli też i tacy, co rzucali kapeluszami, łyżkami i dzbanami, które po chwili w coś uderzały, a paru, wiadomo, zaczęło ciskać kamieniami. Lecz kiedy znowu rozległ się głos Tylla, wrzawa ucichła i nastawiliśmy uszu.

– Aleście durnie!

Zmrużyliśmy oczy, bo słońce było już nisko nad horyzontem. Ci, co stali w tylnej części placu, widzieli Tylla wyraźnie, inni tylko kontur jego sylwetki.

– Błazny! Kiepy! Barany! Ciołki! Cymbały! Gamonie! A teraz szukajcie!

Osłupieliśmy.

– Naprawdę takie z was matoły?! Nie umiecie znaleźć teraz swoich butów, brakuje wam oleju w głowie?

Rżał ze śmiechu. Wróbel odfrunął, uniósł się nad dachami i znikł w przestworzach.

Spojrzeliśmy po sobie. To, co mówił Tyll, było podłe, ale znowu nie aż tak, żeby nie mógł to być żart, przewrotna drwina w jego stylu. Z tego słynął, mógł sobie na to pozwolić.

– No co? – spytał. – Nie potrzebujecie już swoich butów? Nie chcecie ich? Już ich nie lubicie? Szukajcie, głupki!

Malte Schopf był pierwszy. Przez cały czas czuł się nieswojo bez buta i teraz pobiegł w stronę, w którą, jak sądził, poleciał jego trzewik. Odsuwał ludzi na bok, przepychał się, schylał i przeciskał między nogami innych. Jego śladem po drugiej stronie placu podążył Karl Schönknecht, potem Elsbeth, wdowa po kowalu, ale w drogę wszedł jej stary Lembke, który warknął, żeby zmiatała, bo to jest but jego córki. Elsbeth, którą bolało czoło, bo została trafiona trzewikiem, odkrzyknęła, żeby to on zmiatał, bo ona potrafi poznać swoje buty; tak pięknie wyszywanych butów jak te jej jego córka nie ma na pewno, na co stary Lembke wrzasnął, żeby w tej chwili zeszła mu z drogi i nie gadała nic o jego córce, na co odparowała gniewnie, że jest śmierdzącym złodziejem butów. Wtedy wmieszał się syn Lembkego: „Ja cię ostrzegam!” – krzyknął, i w tym samym czasie Lise Schoch zaczęła się kłócić z młynarką, bo ich buty były rzeczywiście takie same, a ich stopy jednakowej wielkości, a głośna wymiana słów odbywała się również między Karlem Lammem i jego szwagrem. Wtedy Martha pojęła nagle, co tu się dzieje, przykucnęła i zaczęła posuwać się naprzód na czworakach.

Nad nią rozlegały się łajania, trwały szamotania i padały kuksańce. Tych kilka osób, które szybko znalazły swoje buty, poszło sobie, lecz całą resztę ogarnęła furia tak potężna, jakby wzbierała w nas od dawna. Stolarz Moritz Blatt i kowal podkuwający konie Simon Kern rzucili się na siebie z pięściami, aczkolwiek ten, kto by sądził, że chodziło tylko o buty, byłby w błędzie, nieświadom, że żona Moritza została w dzieciństwie przyobiecana Simonowi. Obydwu im ciekła krew z nosa i z ust, obaj dyszeli niczym zziajane ogiery i nikt nie ważył się ich rozdzielać. Także Lore Pilz i Elsa Kohlschmidt wściekle na siebie natarły, a że nie znosiły się od dawna, teraz już nie pamiętały dokładnie, o co właściwie im poszło. Wiadomo było za to, dlaczego wzięli się za łby Semmlerowie i ludzie z Grünangerhaus – tłem było sporne pole i dawna sprawa dziedziczenia ciągnąca się jeszcze od czasów wójta Petera oraz córka Semmlera i jej dziecko, którego ojcem był nie jej mąż, lecz Karl Schönknecht. Wściekłość ogarnęła ludzi jak gorączka – gdzie nie spojrzeć, rozlegały się wrzaski i odgłosy bitki. Po ziemi turlały się sczepione ciała. Martha odwróciła wzrok i spojrzała w górę.

Tyll stał tam z odrzuconą w tył głową, z szeroko otwartymi ustami i śmiał się, aż drgały mu ramiona. Tylko jego stopy stały spokojnie, a biodra poruszały się w rytm wychyleń liny. Martha pomyślała, że jeśli tylko lepiej się przyjrzy, zrozumie, dlaczego Tyll tak się cieszy, ale w tym momencie wpadł na nią rozpędzony mężczyzna, który jej nie zauważył, jego trzewik trafił ją w pierś, a jej głowa uderzyła o ziemię. Gdy po chwili wreszcie złapała oddech, poczuła jakby kłucie tysiąca igieł. Przewróciła się na plecy i znowu spojrzała w górę. Lina i niebo były puste. Tyll Ulenspiegel znikł.

Z trudem wstała. Mijała, kuśtykając, okładające się wzajemnie, turlające się w zwarciu, wczepione w siebie, płaczące i walczące ciała, których twarze niekiedy jeszcze rozpoznawała. Kuśtykała wzdłuż drogi, skulona, ze zwieszoną głową i właśnie w chwili, kiedy dochodziła do drzwi swojego domu, usłyszała za sobą skrzypienie podróżnego wozu. Odwróciła się. Na koźle siedziała młoda kobieta, którą on nazywał Nele, a obok przykucnęła stara. Dlaczego nikt ich nie zatrzymywał, dlaczego nikt za nimi nie biegł? Wóz minął Marthę. Dziewczyna śledziła go wzrokiem: zaraz minie dom starej Ulme, potem bramę miejską, aż w końcu opuści miasto na dobre.

I kiedy wóz dotarł do ostatnich domów, zobaczyła, że jeszcze ktoś za nim biegnie. Wielkimi krokami, bez najmniejszego wysiłku. Futro z cielęcia nastroszyło się wokół jego karku jak żywe zwierzę.

– Wziąłbym cię z sobą! – krzyknął, mijając Marthę. Tuż przed zakrętem dogonił wóz i nań wskoczył. Straż pilnująca bram była, tak jak i my, na głównym placu, więc nikt ich nie zatrzymywał.

Martha powoli weszła do domu, zamknęła za sobą drzwi i zasunęła rygiel. Przy piecu leżał koziołek, spojrzał na nią pytającym wzrokiem. Słyszała ryk niewydojonych krów, a z głównego placu dobiegały ją nasze krzyki.

Lecz w końcu się uspokoiliśmy. Krowy zostały wydojone jeszcze przed zmrokiem. Wróciła matka Marthy. Nic jej się specjalnie nie stało, nie licząc kilku draśnięć, ojciec za to wrócił bez zęba i z naderwanym uchem, a siostrze ktoś tak nadepnął na stopę, że kulała jeszcze przez kilka tygodni. Ale nadszedł kolejny poranek i kolejny wieczór, a życie toczyło się dalej. W każdym domu były guzy, zwichnięte ręce, wybite zęby, skaleczenia albo zadrapania, ale już dzień później główny plac uprzątnięto i każdy chodził w swoich butach.

O tym, co się zdarzyło, nigdy potem nie rozmawialiśmy. Nie rozmawialiśmy też o Tyllu. Trzymaliśmy się tego, choć niczego między sobą nie ustalaliśmy; nawet Hans Semmler, któremu dostało się tak okropnie, że leżał w łóżku i nie mógł jeść nic poza gęstą zupą, zachowywał się, jakby tak było od zawsze. I również wdowa po Karlu Schönknechcie, którego następnego dnia pogrzebaliśmy w poświęconej ziemi, zachowywała się tak, jakby było to zrządzenie losu i jakby nie wiedziała dokładnie, do kogo należał nóż, który utkwił mu w plecach. Tylko lina wisiała nad placem jeszcze przez wiele dni, drżąc na wietrze i służąc wróblom i jaskółkom, dopóki proboszcz, którego podczas bijatyki potraktowaliśmy szczególnie bezlitośnie, bo mieliśmy powyżej uszu jego nadęcia i wyniosłości, z jaką obnosił się wobec nas, nie wrócił do sił, nie wyszedł na dzwonnicę i jej nie przeciął.

Ale też nie zapomnieliśmy. To, co zaszło, zostało między nami. Było z nami, kiedy zbieraliśmy plony z pól i kiedy targowaliśmy się o zboże albo gdy zbieraliśmy się na niedzielnych mszach, na których proboszcz miał teraz nowy wyraz twarzy – na wpół zdumiony, na wpół przerażony. A zwłaszcza było to z nami, kiedy urządzaliśmy na placu festyny i w tańcu zaglądaliśmy sobie w oczy. Wtedy zdawało się nam, że powietrze ma inny ciężar, inaczej smakuje woda i niebo, od kiedy zawisła pod nim lina, nie jest już tym samym niebem.

Po roku z okładem wojna doszła jednak i do nas.

W nocy najpierw rozległo się rżenie koni, potem słychać było śmiech dobywający się z wielu gardeł i już doszedł do naszych uszu trzask rąbanych drzwi. Zanim zdążyliśmy wybiec na ulicę, uzbrojeni w bezużyteczne grabie i noże, buchnęły płomienie.

Żołdacy byli głodniejsi niż zwykle i jeszcze więcej pili. Już od dawna nie trafiło im się miejsce, które miało im tak wiele do zaoferowania. Stara Luise, która spała głębokim snem i nie miała tym razem żadnych złych przeczuć, zginęła w swoim łóżku. Zginął proboszcz, kiedy, chcąc się schronić, znalazł się przed bramą kościoła. Zginęła Lise Schoch, gdy próbowała ukryć złote monety, zginęli piekarz i kowal, i stary Lembke, i Moritz Blatt, zginęła większość mężczyzn, którzy próbowali bronić swoich żon, i zginęły kobiety, tak jak giną kobiety w czasie wojny.

Martha też zginęła. Widziała jeszcze, jak sufit nad nią zamienia się w czerwony żar, czuła dym, zanim ten osaczył ją na dobre i zanim przestała cokolwiek rozpoznawać; słyszała jeszcze wołanie siostry o pomoc, a tymczasem przyszłość, którą jeszcze przed chwilą miała, rozpływała się już w nicości – mąż, którego miała nigdy nie zaznać, dzieci, których nie miała szans wychować, i wnuki, którym nigdy nie opowie o słynnym kuglarzu poznanym w pewne wiosenne przedpołudnie, a także dzieci wnuków – wszyscy, których już nigdy nie będzie. Więc to dzieje się tak szybko, pomyślała, jakby objawiły się jej kulisy wielkiej tajemnicy. I kiedy usłyszała pękanie belek w stropie, przebiegło jej jeszcze przez myśl, że może jedynie Tyll Ulenspiegel przypomni sobie nasze twarze i będzie pamiętał, żeśmy żyli.

Przeżyli tylko paralityk Hans Semmler – ogień nie dosięgnął jego domu, a jego samego przeoczyli, bo leżał bez ruchu jak martwy – oraz Elsa Ziegler i Paul Grünanger, którzy tej właśnie nocy urządzili sobie schadzkę w lesie. Kiedy nad ranem wrócili w porwanej odzieży, z potarganymi włosami i zastali tylko zgliszcza pod wijącymi się jeszcze smugami dymów, przez chwilę byli przekonani, że Bóg ich pokarał za grzechy urojeniem. Potem ruszyli na zachód i przez krótki czas byli szczęśliwi.

Nas jednak słychać tam, gdzieśmy kiedyś żyli, a niekiedy słychać nas w drzewach, w trawie i w cykaniu świerszczy, słychać nas, kiedy przyłożyć ucho do dziupli w konarze starego wiązu, i dzieciom niekiedy się wydaje, że widzą nasze twarze w strumieniu. Nie ma już naszego kościoła, ale obłe, białe kamienie w rzece oszlifowane przez wodę są te same, tak jak te same są drzewa. My pamiętamy, nawet jeśli nas nikt nie pamięta, bo nie zdążyliśmy jeszcze przywyknąć, że nas nie ma. Śmierć jest dla nas ciągle czymś nowym, a sprawy żyjących nie są nam obojętne, ponieważ wszystko to zdarzyło się nie tak dawno temu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki