Tylko spróbuj! - Sawiuk Patrycja - ebook + książka

Tylko spróbuj! ebook

Sawiuk Patrycja

4,3
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Przepysznie słodka powieść ze szczyptą chilli! Tylko jej spróbuj!

Malina ma dość. Dość swojej pracy, facetów, którzy traktują ją przedmiotowo, a w ostatnich dniach na czele jej listy osób, których darzy niezrównaną niechęcią, znaleźli się farmaceuci i lekarze. Niedługo skończy 30 lat, a jej życie wydaje się pozbawione smaku i pasji. Rzucić to wszystko jest łatwo, ale co dalej? Jak odnaleźć drogę do siebie i znaleźć odpowiedź na pytanie: kim jestem?

Kiedy Malina odkrywa stare przepiśniki babci Jagody, uznaje to za znak od losu i zapisuje się na kurs cukierniczy, o którym skrycie marzyła od dawna. Chce nowego, czystego startu, a dostaje… irytującego, gburowatego mistrza cukiernictwa i… farmaceutę w jednym.

Ile muffinek będą musieli przetrawić ci dwoje, żeby przestać ze sobą walczyć?
Jaka tajemnica kryje się za historią babci Jagody zapisaną między starymi przepisami?
I dlaczego to właśnie ten gbur może pomóc ją rozwiązać?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 331

Rok wydania: 2024

Oceny
4,3 (6 ocen)
4
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
GosiaNealon

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna książka!
00
Kochajaca_czytac

Dobrze spędzony czas

Historia pokazująca, że warto spełniać marzenia i inwestować w siebie, że miłość nie zawsze jest łatwa i czasami zanim wyjdzie na prostą, musi pokonać wiele zakrętów. Każdy z nas ma przeszłość, ale najważniejsze to nie pozwolić aby zbyt przesłoniła nam teraźniejszość. Mamy tutaj słodycz, zbalansowaną nutką gorzkości.
00
BarbaraDuda

Nie oderwiesz się od lektury

Ta historia zachwyciła mnie od pierwszej strony! To apetyczna, ciepła i wciągająca opowieść o Malinie, która spełnia marzenie o cukiernictwie, i Damiana, gburowatego mistrza cukiernictwa. Ich relacja to idealna mieszanka napięcia, humoru i stopniowego zbliżenia, które prowadzi do odkrycia rodzinnej tajemnicy. „Tylko spróbuj” to niesamowity debiut – dopracowany, pełen uroku i emocji. Autorka ma talent do opowiadania historii, które poruszają serce i wywołują uśmiech. Polecam z całego serca!
00
A_lina

Nie oderwiesz się od lektury

Książka jest cudownie napisana. Gdy czytasz oczami wyobraźni przenosisz sy do cukierni i widzisz,a nawet czujesz ten smak, zapach i kunszt wykonania. Nabierasz ochotę na więcej do czytania i jedzenia też. Polecam
00

Popularność




Projekt okładki: Piotr Wszędyrówny

Redaktor inicjujący: Małgorzata Święcicka

Redakcja: Anna Rosenberg

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Lingventa (Magdalena Zabrocka, Aleksandra Zok-Smoła)

Grafika w tekście:

© Freepick

© Patrycja Sawiuk

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025

ISBN 978-83-287-3412-8

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2025

–fragment–

Od dziecka mówiono mi, że miłość pachnie czekoladą, ciastem drożdżowym i chlebem, ale naprawdę pachnie lekarstwami, samotnością i strachem. Mimo to nie potrafię o tobie zapomnieć, myślała, stojąc na szpitalnym korytarzu, i nie wiedziała, czy ma prawo wejść do sali, w której był on.

W mieście były trzy akademie kulinarne. Każda szczyciła się opiniami kursantek i kursantów prezentujących w mediach społecznościowych dzieła ze szkoleniowej kuchni. Z każdą współpracowali trenerzy o różnych specjalizacjach. Tylko jedna, oprócz weekendowych warsztatów dla miłośników pieczenia, oferowała dwutygodniowe kursy cukiernicze pierwszego i drugiego stopnia dla profesjonalistów.

To tu pasowała dwudziestodziewięcioletnia Malina Walewska, dziewczyna o malinowych ustach i ognistej czuprynie. Pasowała, bo zawsze miała apetyt na więcej, dosłownie i w przenośni, a utrzymanie przeciętnej sylwetki i tak kosztowało ją ciągłą dietę. Z wyborem tematyki kursu było trudniej. Choć „monoporcje foremkowe, makaroniki, bezy i ciasta świata” zapowiadały się wybornie, zdecydowała się na kurs „torty od podstaw”, bo potrzebowała solidnych fundamentów.

Rzucając pracę przedstawicielki farmaceutycznej, nie pomyślała, że nagle zostanie bez samochodu. Bez dochodów o zakupie nowego na razie nie było mowy. O podwózce przez któregoś z byłych też mogła zapomnieć. Ci zawsze od związku chcieli czegoś więcej, ona nie.

– Może zamieszkamy razem, skoro i tak tu nocuję – zaproponował Tomek, gdy oglądali serial, a w głowie Maliny zapaliła się czerwona lampka.

– Co za ogień! Mogę się tu z tobą spalać do końca życia – powiedział Michał, gdy zbierali siły na rundę drugą, a światło znów rozbłysło i żarzyło się mocniej.

– Na takim metrażu moglibyśmy mieć trójkę dzieci – przekonywał Krzysiek, gdy przesuwali meble przed imprezą.

Czerwony kogut policyjny pędził zakamarkami dziewczęcego umysłu za każdym razem, gdy któryś chciał zawładnąć nią bardziej. Te mosty spaliła za sobą, wystawiając rzeczy kochanków przed drzwi. Nie potrzebowała współlokatora, tylko dojrzałego mężczyzny. Od dziesięciu lat mieszkała sama w ogromnym domu. Może nikogo nie potrzebowała?

Z podwózki nici, ale na szczęście były tanie taksówki. Wysiadła przed budynkiem z ogrodem na obrzeżach miasta. Wiosna powoli malowała świat. Kto by nie lubił tego momentu, gdy przez stalowe odcienie zimy przebija świeżość koloru natki pietruszki i zwiniętych w niby-pąki listków?

Ponieważ do szkoły cukierniczej dotarła przed czasem, spacerowała korytarzem i oglądała zdjęcia deserów. Od samego patrzenia można było przytyć. Nigdy nie widziała takiego nagromadzenia powodów rozkoszy na metr kwadratowy. Szczególnie zainteresowało ją zdjęcie dwupiętrowego tortu wykonanego w duchu minimalizmu. Na łączeniu podstawy z drugim poziomem znajdowały się trzy białe róże: dwa zalążki i jedna w pełnym rozkwicie. Zieleń drobnych liści na gałązkach przecinała optycznie wertykalny kierunek tortu, ale to białe przepierzenia na bieli kremu stanowiły element dekoracyjny. Przypominały ulotną harmonię, rozchyloną książkę o pomarszczonych kartkach. Malina nie potrafiła nawet wyrazić, jak filigranowy i prawdziwy zarazem był ten wachlarz listów.

Tak, to musiały być strzępy listów miłosnych napisanych przez mężczyznę do kobiety, bo przecież nie coś jadalnego, pomyślała.

Trwała w ciszy i bezruchu, oczarowana, gdy nagle poczuła, że ktoś ją obserwuje. Spojrzała w lewo. W korytarzu stał mężczyzna po czterdziestce w białej koszuli kucharskiej z dwoma rzędami czarnych guzików. Był wysoki, zwyczajnej postury, co kłóciło się ze stereotypowym wyobrażeniem otyłego cukiernika. Nie uśmiechał się, ale wyglądał na zaciekawionego jej oczarowaniem.

– Pani na zajęcia?

– Tak.

– Kuchnia jest gotowa. Może pani już wejść.

– Dziękuję, ale poczekam na resztę grupy. Tu mi dobrze – odpowiedziała, chcąc pozostać w prowizorycznej galerii.

W spojrzeniu dostrzegła urazę. Mężczyzna odwrócił się bez słowa, strzelił w powietrze trzymaną w rękach ścierką i zniknął w pomieszczeniu. Chwilę później zaczęli się schodzić kursanci. Malina rozweseliła się i rozgadała, poznając nowe osoby. Lidka i Kaśka piekły domowe ciasta, które lądowały w osiedlowych sklepach. Wypieki smakowały, więc kobiety postanowiły rozszerzyć ofertę. Emilka po maturze urodziła syna, później córkę i znów syna. Nigdy nie pracowała. Jedynie pieczenia nie traktowała jak kolejnego domowego obowiązku, mimo stałej obecności sprzątaczki i ogrodnika. Mogła się wtedy wyżyć artystycznie. Panią Bogusię na kurs wysłały wnuczki, ponieważ twierdziły, że nikt nie potrafi zrobić lepszego tortu podlanego procentami od niej i że powinna się tą wiedzą dzielić z innymi. Były jeszcze dwie Anki, Marta, Krysia, Kuba, Szymon i Zuzu, czy jakoś tak. Wśród najmłodszych uczestniczek najsympatyczniejsza wydała się Wiktoria. Wyglądała na osiemnaście, może dziewiętnaście lat. Miała krótkie, ciemne włosy spięte gumką i niespotykaną radość w sobie.

– Pierwszy raz na kursie? – Malina spytała Wiktorię.

– Tak, ale coś czuję, że pierwszy i ostatni. – Dziewczyna zaśmiała się.

– Gość wygląda na władczego. Mam nadzieję, że lepiej uczy, niż nawiązuje relacje.

– Tak myślisz? Ale chyba nie trafił na ciepłe kluchy? – spytała nastolatka i mrugnęła do Maliny.

Już sama nie wiem, kim jestem, odpowiedziała w myślach.

– Idziemy do sali?

Było coś magnetyzującego w nastolatce, skoro Malina zobaczyła w niej nową kumpelę. Kursanci zajęli miejsca dookoła wielkiej wyspy kuchennej, na której leżały zeszyty z logo szkoły.

– Witam was w Akademii Cukiernika na kursie poświęconym pieczeniu tortów. To pierwszy stopień najbardziej wymagającego kursu na rynku, po którym czekają na was staże w najlepszych restauracjach hotelowych i sieciach cukierni. Ja do pobłażliwych nie należę, więc nie będzie łatwo, ale obiecuję wam, że warto. W ciągu dwóch dni nauczycie się, jak upiec puszysty biszkopt, poznacie sekrety odpowiedniej kompozycji smakowej i receptury przygotowania kremów i nadzień. Dowiecie się, co to tynkowanie i jak zrobić dekorację. – Umilkł i rozejrzał się po sali. – Nazywam się Dawid Pietrucha. Od trzynastu lat jestem trenerem cukiernictwa i sędzią w konkursach cukierniczych. Z zawodu jestem farmaceutą.

Malina skrzywiła się na ostatnie słowo.

– Teraz chciałbym poznać was. Przedstawcie się w trzech zdaniach. Powiedzcie, co was łączy z cukiernictwem, jakie macie oczekiwania względem mnie i kursu. Żeby nam było prościej, ustalmy, że będziemy mówić sobie po imieniu. To może zaczniemy od ciebie, dobrze? – Wskazał drobną blondynkę na lewo.

Malina i Wiktoria stały obok siebie po drugiej stronie wyspy. Malina spoglądała na śnieżnobiałą koszulę zapiętą pod szyję, przypominającą kołnierz ortopedyczny. Mężczyzna panował nad ciałem, rzadko gestykulował i się uśmiechał. Wyglądał jak odarty z emocji, ruszający na wojnę generał. Jakby wychylenie się poza przyjęty schemat groziło skaleczeniem. Nie patrzył w jej stronę. Miała wrażenie, że mówi do wszystkich dookoła, a ją omija z premedytacją.

– Cześć wszystkim, mam na imię Marta. Pracuję w cukierni. Specjalizuję się w ciastach, pączkach i takich tam, ale szef chce wejść w produkcję tortów, dlatego tutaj jestem. Prywatnie mama Wojtka i miłośniczka nordic walkingu.

– Czyli zawodowo zajmujesz się pieczeniem? – spytał nauczyciel.

Potwierdziła i oddała głos następnej osobie. Gdy nadeszła kolej Wiktorii, dziewczyna wyglądała na rozluźnioną, jakby na co dzień publicznie opowiadała o cukierniczej pasji.

Tymczasem Malina poczuła łaskotanie w gardle i ucisk w żołądku. Skubała skórki przy paznokciach, w głowie układała to, co powie. Zwykle doskonale odnajdywała się na zjazdach branżowych, szkoleniach i spotkaniach. Tym razem jednak denerwowała się koniecznością zabrania głosu. Czy całą przebojowość, odwagę i tupet zostawiła za drzwiami gabinetu tamtego kardiologa? Albo to ten nauczyciel budował taki nastrój?

– Mam na imię Wiktoria, ale możecie mi mówić Wiki. Jestem w klasie maturalnej, ale piekę i gotuję z rodzicami od dziecka. Na razie pomiędzy zajęciami w szkole a zakuwaniem do matury eksperymentuję ze smakiem.

No to pięknie! Ta też wszystko umie, pomyślała Malina i zdała sobie sprawę, że traci grunt pod nogami.

– Jestem Malina. Tak, wiem, smakowite imię…

– To bez znaczenia – przerwał trener, spoglądając z obcością. – Tu liczą się kompetencje i chęć nauki.

– Moje kompetencje są znikome – skłamała, ale mówienie prawdy przy takim nastawieniu było bez sensu. – Wydaje mi się, że czuję, to znaczy rozumiem – poprawiła się – smaki. Wiem, co z czym połączyć, a co do czego nie pasuje. Prywatnie była przedstawicielka koncernu farmaceutycznego z awersją do medyków. – Spojrzała odważnie, a w myślach dodała: „Dotyczy to także aptekarzy”.

Jeszcze nie zapomniała o niedawnym zdarzeniu, które pchnęło ją do rzucenia pracy i doprowadziło do przedsionka nowej rzeczywistości. Nie tylko nie zapomniała. Nawet w tej chwili przypomniało się jej ze szczegółami.

Kiedy aplikowała po studiach do firmy farmaceutycznej, Malinie wydawało się, że to wszystko jedno, z jaką grupą leków będzie pracować. Dwutygodniowe szkolenie było wprawdzie dla polonistki nie lada wyzwaniem, ale z pomocą nowych koleżanek dała radę z egzaminem końcowym. Los chciał, że trafiła do grupy leków kardiologicznych. Kilka lat później z ugruntowaną pozycją sprzedażową zjawiła się w pracy, jak co dzień, albo raczej co wieczór, bo bywało, że kończyła kolacjami, na które musiała zapraszać lekarzy.

Karnicki był niskim, otyłym kardiologiem, do którego pacjenci przyjeżdżali na wizytę z drugiego końca kraju. Od lat miał wyjątkowy dar wręczania chorym grubego pliku recept, którego to daru Malina nie lekceważyła, ponieważ dzięki niemu mogła wykonać plan sprzedażowy. Mężczyzna lubił, zresztą nie on jedyny, gdy opowiadała sprośne żarty. Uważała je za niegroźny sposób na zabawienie rozmówcy, lepszy od alkoholu. Wyglądało na to, że lekarze gustowali i w jednym, i w drugim, zawsze jednak przy niej trzymali fason. Mimo to miała kilka za­sad dotyczących wieczornych spotkań, których trzymała się ściśle, tak na wszelki wypadek.

Po pierwsze, zakładała formalny strój, najczęściej garnitur, żeby ostudzić potencjalne zapędy tych, którzy spodziewali się po spotkaniu czegoś więcej. Po drugie, podczas robienia rezerwacji prosiła o stolik na środku sali, by miejsce publiczne faktycznie było publiczne. Po trzecie i najważniejsze, zawsze informowała swoją koleżankę z pracy Kaśkę, z kim i dokąd idzie na kolację.

Tym razem padło na nową restaurację „Nie całkiem święty” i mężczyznę o koziej bródce i rumieńcach. Lata młodości miał już za sobą, mimo to nosił się elegancko. Wyhaftowane na mankietach koszuli inicjały zdradzały miłość do luksusu i pieniędzy. W gestach był szarmancki, więc dziewczyna czuła się przy nim swobodnie.

Ona tymczasem należała do tych kobiet, którym nie przeszkadzały opadające na twarz rude włosy. Niesforna grzywka muskała wielkie okulary w złotych oprawkach. Choć wzrok miała doskonały, Malina chciała sprawiać wrażenie interesującej. Zresztą od dawna prowadziła statystyki, by wykorzystać gromadzone dane do celów sprzedażowych. Z jej obserwacji wynikało, że jedynie co dziewiąty lekarz nie nosił okularów, co drugi komentował jej wygląd, co trzeci melodię głosu, ale prawie każdy czuł się w jej towarzystwie dobrze. Niektórzy za dobrze. Być może dlatego osiągała świetne wyniki sprzedażowe. Malina miała dwadzieścia dziewięć lat, wielki uśmiech, którym zarażała innych, głośny śmiech i nosa do dwuznacznych sytuacji. W ogóle miała nosa do wielu spraw, a raczej wyostrzone zmysły. Nigdy nie zastanawiała się, skąd to się brało, ale gdy piła kawę, czuła zapach mokrej ziemi po deszczu. Gdy kupowała szampon, wybierała taki o zapachu cytrusów, ale krzywiła się na myśl o cytrynie, którą już czuła na języku. Miała też ulubione restauracje na takie spotkania, jak to. Kryterium oceny lokalu nie były jakość jedzenia czy wystrój, a miękkość obrusów i serwetek.

– Ale nie skończymy dzisiejszej kolacji bez żartu, prawda, pani Malinko? – Kardiolog przypomniał jej o tym, co go tak bawiło, gdy zerkała na zegarek, by zasugerować koniec spotkania.

– Ależ skąd, panie doktorze! Lekarz do pacjenta: Nie wolno panu palić papierosów, pić alkoholu i kawy – przerwała i spojrzała na mężczyznę, którego oczy błyszczały. – Musi pan cały czas stosować surową dietę, żadnych tłuszczy, węglowodanów, a przede wszystkim słodyczy. Ze względu na serce proszę przestać uprawiać seks. No i najważniejsze… Więcej radości z życia, więcej radości!

Mężczyzna roześmiał się tak głośno, że aż zwrócił uwagę siedzących obok gości. Malinie wydawało się, że coś musnęło jej kolano.

– Życie bez seksu jest bez sensu, nie uważa pani? Bez takiej przyjemności?!

Znowu to poczuła: prawie niezauważalne muśnięcie. Spojrzała na rozmówcę. W jednej dłoni trzymał kieliszek wina, w drugiej serwetkę.

Chyba nie jest taki głupi, żeby mnie dotykać pod stołem, pomyślała i usztywniła się.

– Niektórzy przyjemność odnajdują w dobrym jedzeniu i towarzystwie, ale wszystko, co dobre… szybko się kończy. – Skinęła głową na kelnera, a gdy ten podszedł do stolika, poprosiła o rachunek.

Widziała rozczarowanie w oczach kardiologa. Jako przedstawicielka koncernu farmaceutycznego miała dbać o dobry nastrój lekarzy, by ci w dowód wdzięczności przepisywali pacjentom rekomendowany przez nią lek.

– À propos, „Nie całkiem święte” to jedzenie, jak nazwa restauracji, nie uważa pani? Trochę za tłuste. Ale i tak o ileż milej rozmawia nam się o nowym leku przy kolacji niż w gabinecie… – podsumował.

Mimo podejrzliwości Malina pożegnała lekarza z klasą, a dwa tygodnie później w zielonych chinosach przed kostkę i białej, falbaniastej koszuli siedziała pod jego gabinetem z torbą gadżetów marketingowych. Miała wrażenie, że wygląda zbyt soczyście jak na to miejsce i okoliczności.

W przychodni roiło się od pacjentów. Pierwsze miesiące nowego roku ściągały tłumy szukających pomocy. Pojawiali się z trzech powodów. Pierwszym był wpisany na listę noworocznych postanowień przegląd stanu zdrowia. Drugim – świąteczne wytchnienie, które uświadamiało, że każdego dnia dziadziejemy i choćbyśmy robili wszystko, by oszukać czas, przegramy. Trzecią grupą, poza klasyfikacją, byli stali bywalcy, umęczeni kolejnymi chorobami. Malina doszła do wniosku, że na starość zostanie hipochondryczką, leczącą się płynną czekoladą. Od pięciu lat toczyła walkę sama ze sobą w pracy, ponieważ do lekarzy odczuwała wstręt.

Spotkanie przebiegało jak zwykle i jak z każdym: szczypta wymuszonych uprzejmości, rozeznanie w nowościach i wręczony pakiet gadżetów marketingowych. Malina zbierała się do wyjścia, a mężczyzna wstał, by odprowadzić ją do drzwi. Szedł obok, blisko. Zostały trzy, może cztery kroki i wtedy zrobił to. Położył rękę na jej biodrze, nisko i ciężko. Trwało to kilka sekund, być może miało nie mieć znaczenia, ale ona czuła ciężar dotyku, o który nie prosiła, a który parzył. Zatrzymała się i zamarła. Serce pędziło, oddech próbował nadążyć, a ciało się naprężyło. Miała wrażenie, że jest osaczoną łanią. Najbardziej zaskoczyło ją, że mężczyzna zrobił to nie wieczorem podczas kolacji, czego można się było spodziewać, ale w przychodni w biały dzień.

Każdy inteligentny emocjonalnie człowiek rozumie siebie i innych na swój sposób. Malina miała talent do dostrzegania tych momentów, kiedy w głowie zapalała się czerwona lampka, odpowiedzialna za skrajne emocje. Teraz wszystko nie tylko było skąpane w czerwieni, ale również dodatkowo wył alarm, aż rozsadzało bębenki. Niczego bardziej nie pragnęła, niż uwolnić się z paraliżujących kajdan.

– Co to ma znaczyć?! Czy mam na czole napisane: złap mnie za dupę?! – krzyknęła na cały głos i odsunęła się w stronę drzwi.

– Chyba się pani coś pomyliło.

– Wiem, kiedy ktoś mnie łapie za tyłek!

– Wariatka!

– Skurwiel! Zgłoszę to do Naczelnej Izby Lekarskiej!

– Spotkanie skończone. Do widzenia. – Mężczyzna uchylił drzwi.

Malina chciała jeszcze coś powiedzieć, ale do gabinetu wepchnął się wysoki mężczyzna i uderzył ją w ramię. Zapewne miał dość czekania, a może chciał przerwać dialog? Nie była pewna. Przecisnęła się obok. W wirze emocji nie podniosła wzroku. Zauważyła jedynie wypielęgnowaną dłoń zaciśniętą w pięść. Przed oczami przebiegła antracytowa bransoleta z rzemieni, kilka razy oplatająca szczupły nadgarstek. Na jej środku wisiała miedziana zawieszka z symbolem azteckiego słońca. Malina wyczuła niedorzeczną mieszaninę słodyczy czekolady i stłumionej woni perfum Dior Sauvage.

Dlaczego nie dałam temu gnojowi w mordę? W końcu sprzedaję leki, a nie filmy porno na OnlyFans, wyrzucała sobie w myślach.

Po pięciu latach pracy z lekarzami myślała, że jest gotowa na wszystko. Ale na obmacywanie przez śliniącego się na jej widok starucha, który ją zaskoczył, gdy się tego najmniej spodziewała, nie była gotowa ani trochę.

Dość obleśnych spojrzeń, niezrozumiałych intencji, kłamstw i dwuznacznych sytuacji, wyrzucała z siebie we wzburzeniu.

Wyjeżdżając z podziemnego parkingu, zadzwoniła do Magdy, o kilka lat starszej szefowej.

­­– Magda, mam dość! Chcę złożyć wypowiedzenie.

– Jak to? Czego masz dość?

– Karnicki z Lubomirskiej właśnie mnie obmacał.

– Tylko tyle? Zjechałaś go?

– Jak to „tylko”? Chciał mi wmówić, że mi się to wydawało.

– Może ci się wydawało?

– Wiem, kiedy ktoś łapie mnie za dupę – powiedziała powoli, obniżając głos. – Jeśli znajdę coś nowego, puścisz mnie wcześniej? – Miała świadomość trzymiesięcznego okresu wypowiedzenia.

– Malina, weź urlop do końca tygodnia i przemyśl to jeszcze.

– To co, następnym razem wepchnie mi łapę do majtek?

– Wiesz, jesteś ładna, nosisz drogie ciuchy, flirtujesz i chodzisz z lekarzami na kolacje. Nic dziwnego, że się napalił.

– To było w gabinecie, nie w knajpie.

– Tym bardziej musiałaś mu wejść do głowy.

– Nie jestem dziwką!

– Każda sprzedaż to prostytucja.

Szefowa Maliny nie chciała psuć dotychczas wypracowanych relacji koncernu z kardiologiem, więc załagodziła konflikt po obu stronach. Dziewczyna jednak nie chciała słyszeć o konieczności ponownego spotkania z Karnic­kim. Ten kontakt handlowy przejęła Magda, a ona odebrała zaległy urlop. By zamieść zdarzenie pod dywan, firma zgodziła się co do jej wcześniejszego odejścia i zostawiła wynagrodzenie. Malina jednak musiała podpisać klauzulę poufności. Nie zastanawiała się nad etyką tych działań. Po prostu ten rozdział życia chciała mieć jak najszybciej za sobą.

W kolejnych miesiącach Malina często, nawet w nieodpowiednich momentach, jak teraz, gdy kolejna osoba z kursu kończyła się przedstawiać, wracała myślami do okoliczności rzucenia pracy. Malina rozejrzała się po kuchni. W otwartej przestrzeni znajdowało się kilka wysp z czterema stanowiskami przy każdej. Część sprzętów kursanci mieli na użytek własny, liczba innych sugerowała, że będą musieli się dzielić, na przykład robotami kuchennymi. Na parę przypadał także jeden piekarnik. Wyglądało, jakby celowo wyłączono resztę z użytku. To było nieprawdopodobne, bo Malina myślała, że cukiernik to zawód niewymagający współpracy. Tu jednak musieli dogadywać się i utrzymać zbliżone tempo, by biszkopty trafiły do piekarnika w tym samym czasie.

Wybrała stanowisko, na którym stał czerwony robot. Ten sam kolor fartucha podbijał ognisty odcień włosów i temperament. Wiki też było do twarzy w czerwieni. Pozostali uczestnicy dobrali się w pary i choć Malina nie spodziewała się na kursie rywalizacji, poczuła, że może być interesująco.

Cukierniczka Marta i babcia Bogusia rokowały na faworytki. Mocną pozycję miały też królowe osiedlowych ciast. Możliwości pozostałych ciężko było ocenić. Widząc jednak, że duety w pośpiechu rozsypują mąkę, jej też udzieliło się napięcie. Zaczęła niecierpliwie zapoznawać się z recepturą i odmierzać składniki. Wtedy spojrzała na Wiki, która nucąc coś pod nosem, ze spokojem wyciągnęła z kieszeni chustkę i przewiązała włosy. Uśmiechała się.

– Zaczynamy zabawę? – spytała nastolatka.

Malina roześmiała się w duchu.

To nie wyścigi, kretynko! Spieprzysz, to spieprzysz. Nie spieprzysz, to nie spieprzysz, zganiła samą siebie. Z mądrością godną królowej życia Malina pozwoliła, by zeszło z niej ciśnienie.

Pierwszy etap pokonała bez problemu. Szykowanie nadzienia i kremu też nie przysporzyło zmartwień. Trudność pojawiła się dopiero, gdy skąpane wodą z cukrem krążki czekały na make-up.

– Czas na tynkowanie. Dziś masa maślana, jutro zajmiemy się czasochłonnymi technikami dekorowania – powiedział trener, smarując brzegi cienką warstwą. – Kto wie, dlaczego krem nakładamy w dwóch etapach?

– Żeby ciasto się nie kruszyło – padło z sali.

– Tak. Do wygładzania boków używamy metalowej skrobki. – Uniósł przedmiot i pokazał grupie.

W prawej dłoni trzymał przyrząd cukierniczy, lewą kręcił podstawką z pokazowym tortem. Malina stała blisko. Widziała, że masa staje się gładka jak tafla lodu, a nadmiar tworzy śniegową koronę u szczytu.

Ma piękne dłonie. Zarumieniła się przez niekontrolowaną myśl. Przyjrzała się zadbanym paznokciom, długim palcom i mankietom koszuli kucharskiej, które nachodziły na nadgarstki, a mimo to nie miały nawet plamki.

Tynkowanie, mówiąc delikatnie, jej nie szło. Świadomość chodzącego od stanowiska do stanowiska i przyglądającego się pracy trenera budziła lęk. On budził w niej lęk.

– Wiki, błagam, pomóż! Zaraz będzie u nas, a ja mam kupę zamiast tafli!

– Przesadzasz, ale pokaż.

Gdy dziewczyna przejęła narzędzie, mężczyzna wyrósł obok znikąd.

– Czy chcesz się czegoś nauczyć, czy tylko zaliczyć i wyjść z certyfikatem? – zwrócił się do Maliny. – Po to tu jesteś, żeby wykonywać wszystko samodzielnie, a nie wyręczać się koleżanką.

Spojrzała w orzechowe oczy. Miała wrażenie, że z każdym słowem tęczówki zalewa czerń, jak ją teraz złość, że miała taki durny pomysł na życie.

To pokaż raz jeszcze, jak jesteś taki mądry!, wykrzyczała w myślach, nie chcąc robić dramy na początku kursu.

– Tak jest, proszę pana – z pozorowaną uległością podkreśliła ostatnie słowo i czekała na reakcję.

– Tak jest, Dawidzie – poprawił i sięgnął po skrobkę, którą Wiki zdążyła odłożyć.

Gdy grzebał packą w misce z kremem, widać było, że coś mu nie pasuje. W końcu wbił mały palec do naczynia, nabrał odrobinę i spróbował.

– Krem jest za ciepły. Musisz go ponownie schłodzić. – Podniósł miskę i wręczył ją Malinie. – Do lodówki! – Zabrzmiało jak rozkaz. – Słuchajcie – zwrócił się do grupy – jeśli ociągacie się z nakładaniem, krem wymaga powtórnego schłodzenia.

Co za kretyn! Nie mogłam trafić gorzej, pomstowała w myślach, że trzeba było wybrać kurs prowadzony przez innego trenera. Czuła jego palący wzrok na plecach, gdy szła. Upokorzenie – to też czuła. Jednak na emocje nie miała czasu, bo w wyścigu cukierniczym zamykała stawkę. Lubiła rywalizację, nie tylko w pracy. Zanim nadgoniła z tynkowaniem, zaczął się wykład na temat dekorowania.

– Tak, tu kłania się Hipokrates, który stworzył podstawy medycyny.

Gdy wypowiedział ostatnie słowo, Malina podniosła głowę i zaczęła słuchać uważniej.

– Zatem umiar i harmonia są odpowiedzią na wszystko. Zastanawiacie się, jak bardzo nasączyć biszkopt, ile cukru dodać, ile warstw przygotować, ile smaków wprowadzić, ilu dekoracji użyć? Odpowiedź zawsze jest jedna: umiar i harmonia. To najważniejsza lekcja cukiernictwa, jaką ode mnie otrzymacie.

– Czyli „myśl pozytywnie, a wszystko się ułoży”? – wymknęło się Malinie i wywołało śmiech w grupie.

– Prawda w oczy kole? – Dawid odpowiedział pytaniem na pytanie.

– Nie, truizm.

– Alfa i omega! Dobrze wiedzieć. Następnym razem postaram się o słowotwórczy rozmach.

Mówił powoli, odmierzając słowa jak składniki podczas recepturowania leków. Mimo to równolegle dekorował tort. Szybko i z pewnością siebie. Gdy w końcu wprawił podstawkę w ruch, przed kursantami ukazała się dekoracja, która rano na zdjęciach zachwyciła Malinę. Znów poczuła się zagubiona. Kompozycja poruszała do bólu. Przypominała skrzydło gołębicy.

Ktoś, kto jest tak irytujący, nie może tworzyć tak pięknych rzeczy, prawda?

Po skończonych zajęciach Malina wracała do domu spacerem, myśląc o rodzicach, starożytnym uczonym i przeczuciu, od którego wszystko się zaczęło. To właśnie przywołane przez Dawida imię ojca medycyny obudziło wspomnienie tamtego dnia, gdy siedziała pośrodku auli wypełnionej po brzegi. Na zajęciach z historii filozofii zjawili się studenci z różnych kierunków. Był tłum, jak na pierwszy semestr przystało. Malina siedziała wraz z koleżankami z polonistyki. Wśród wąskich rzędów ławek tkwiła niezauważona niczym anchois na pizzy – niepozorna. W pomieszczeniu panował zaduch. Ludzie oblegali schody, tłoczyli się w drzwiach i wpychali na podest, po którym spacerował wykładowca. Zbyt młody i zbyt przystojny na tę tematykę doktor przywoływał duchy filozofów, dryfując między archipelagiem wysp grec­kich i norweskich. Gdy mówił, gestykulował z przesadą. Miał w sobie energię, która, mimo późnej pory, nie pozwalała na przysypianie.

– „Według Hipokratesa – cytował – najważniejszym sposobem ochrony przed chorobą jest umiar i zdrowy styl życia. Kiedy pojawia się choroba, to dlatego, że natura «zboczyła z drogi» z powodu braku cielesnej lub duchowej równowagi”[1]. – Zrobił krótką przerwę. – Proszę się zapoznać przed egzaminem z tą pozycją…

Studentki w drugim rzędzie zachichotały, jakby z udziałem mężczyzny zamierzały odnaleźć cielesną i duchową równowagę. Widać było, że jego charyzma przemawiała do kobiecej części audytorium.

– Czy ja paniom aby nie przeszkadzam?

Na pytanie spuściły wzrok i umilkły.

– Tak jak mówiłem, Gaarder to lektura obowiązkowa do zaliczenia przedmiotu. Obecność na wykładach nie jest wymagana.

W miarę upływu zajęć Malina uciekała myślami daleko. Majaczyła coś o przeznaczeniu, wierze w nieuchronność losu, wróżeniu z kart i czytaniu z ręki. Gdy nagle poczuła, że brakuje jej tchu, jakby znalazła się w niewidzialnym słupie gorącego powietrza, zamknęła notatnik i zaczęła się nim wachlować. Nie pomogło, nadciągały mdłości i szum w uszach. Miała przeczucie, że wydarzyło się coś złego. Spojrzała w prawo. Od drzwi dzieliło ją co najmniej dziesięć osób. Musiała wyjść. Natychmiast! Okruchami silnej woli zebrała rzeczy, wstała i zaczęła się przeciskać. Ciasnota wymuszała na siedzących studentach, aby podnieśli się, gdy ich mijała. Przypominali młotki w pianinie. Deski składanych siedzisk uderzały po sobie, gdy prosiła w myślach, by mężczyzna nie skomentował z uszczypliwością ucieczki. Najwyraźniej trupia bladość twarzy usprawiedliwiała ją, bo przemilczał to oraz trzaśnięcie drzwiami auli. Malina biegła schodami w dół i dalej na dziedziniec z kocich łbów, błagając o tlen. Podmuch zimnego powietrza pomógł. Dudnienie w uszach ustawało, serce wracało do normalnego rytmu. Miała tylko dziewiętnaście lat, a tego dnia straciła oboje rodziców. Zginęli w wypadku samochodowym.

To na Jagnę, starszą o pięć lat siostrę, spadły obowiązek zorganizowania uroczystości pogrzebowych, sprawy dziedziczenia i trzymania się w kupie za nie obie. Szybko wydoroślała. Nie miała wyjścia. Dorywczą pracę w sieci księgarń zamieniła na pełny etat. Tam poznała Bartka, który wkrótce poprosił ją o rękę. Jagna wyprowadziła się z domu, a trzy lata później urodziła bliźnięta Zosię i Antka. Malina zazdrościła jej rodziny. Pokoleniową, tę utraconą, siostra zastąpiła nową, choć do Maliny wciąż wracały niepokojące myśli, że w końcu kiedyś szwagier zostawi jej siostrę. Nie miała odwagi zapytać Jagny, czy to są także jej fobie.

W dniu pogrzebu Malina nikła w kościele wśród ławek, złoceń, łuków i sklepień. Ludzi nie zauważała, choć później mówiono, że przyszły tłumy. Widziała tylko bliźniacze trumny, które stały obok siebie. Na wiekach leżały skromne wiązanki z białych goździków. Ksiądz przemawiał z przejęciem z ambony. Malina nie słuchała, rozmawiała z rodzicami. Miała niewiele czasu. Wciąż jednak czuła ich obecność. Widziała ich w domu rozkładających białą zastawę, którą dostali w prezencie ślubnym. W kuchni przy wspólnym gotowaniu i robieniu przetworów na zimę. W siostrze.

Mówiła, a słowa wypełniały ją całą, jakby tylko one pozostały w zgniecionej, zawilgotniałej chustce i na wysuszonych ustach.

Jak mam odkrywać świat bez ciebie, mamo? Kto będzie wiedział, że coś jest nie tak, zanim zauważę to sama? Mamusiu, słyszysz?! Powiedz coś, cokolwiek! Że naleśnik był za gruby. Że radełka nie myje się w zmywarce. Że ciasta nie można próbować, zanim wystygnie. Tato, słyszysz? Powiedz, że dam radę i nie przestanę wierzyć w siebie. Że uporem osiągnę to, czego pragnę. Że odnajdę miłość, gdziekolwiek jest, przestrzeń wypełniała niema modlitwa i łkanie wywołujące ból w skroniach.

Siostry szły, trzymając się za ręce. Jesienny wiatr szarpał czarne płaszcze, ale Malina nie zwracała na to uwagi. By przejść z neogotyckiej świątyni na niedaleki cmentarz, trzeba było przemaszerować ruchliwą ulicą. Pędzące miasto zastygło, unieruchomione przez żałobników. Malina nie była w stanie patrzeć na kierowców czekających w zadumie. Nie po tym, jak jeden z nich odebrał dwa życia.

Kondukt podążał za trumnami w milczeniu. Zdawało się, że droga nie miała końca. Gdy dotarli na miejsce, ciszę przeciął przejmujący dźwięk trąbki. Przy pierwszych brzmieniach Malina poczuła, jakby jej nogi należały do kogoś innego. Nie nogi, a całe ciało rezonowało z wibracją dźwięku instrumentu. Drgało. Gdy osuwającą się w dół pierwszą z trumien straciła z oczu, te zaczęły wzbierać łzami. Jakby ten dół był zbyt płytki na zgromadzoną rozpacz. Usta wykrzywiły się w grymasie. Świat stracił kontury. Drganie przeszło w konwulsje, łkanie w lament. Osunęła się na kolana, zabrudziła ubranie okruchami ziemi. W tle zdało się słyszeć szloch i skrawki słów: „biedactwa”, „sieroty”.

Po ceremonii wróciły same do pustego domu.

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Jostein Gaarder, Świat Zofii. Cudowna podróż w głąb historii filozofii, Czarna Owca, 2020, s. 69.

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz