Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
103 osoby interesują się tą książką
Niektóre więzi są silniejsze niż śmierć. Inne rodzą się z ciszy, która po niej zostaje.
Maria i Szymon mieli przed sobą całe życie. Spodziewali się dziecka, budowali wspólną przyszłość, a ich historia wydawała się być napisana szczęśliwym piórem. Do dnia, który miał być najpiękniejszym – a stał się ostatnim.
Po nagłej śmierci żony świat Szymona pęka na pół. On sam przestaje żyć, a zaczyna jedynie egzystować. Z pomocą przychodzi Pola – najlepsza przyjaciółka Marii, świadek jej młodości, powierniczka sekretów, siostra z wyboru. Nikt nie rozumie bólu Szymona tak jak ona. Nikt nie znał Marii lepiej.
Choć z pozoru ich świat się zatrzymał, to dni mijają, a codzienność powoli przestaje być tylko wspólnym dźwiganiem żałoby – zaczyna nieść w sobie coś więcej. Pola oddala się od własnego życia, od Łukasza, przy którym miała w końcu odnaleźć szczęście. A Szymon… zaczyna dostrzegać coś, czego wcześniej nie widział.
Bo przeszłość nie znika. Zwłaszcza ta, o której nikt nigdy nie mówił głośno.
"Przecież mamy siebie" to opowieść o uczuciach, które nie miały prawa się narodzić, o lojalności wystawionej na próbę i o tym, że czasem dopiero tragedia pozwala dostrzec prawdę, która zawsze była tuż obok.
To poruszająca historia o bliskości, która ocala. O miłości, która nie zawsze przychodzi we właściwym momencie. O nadziei, która nie gaśnie, nawet gdy świat wali się w gruzy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 335
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla wszystkich, którzy odważyli się żyć.
Egzystuję. Bo nie mogę tego stanu nazwać życiem. Powielam codzienny schemat, by się nie zastanawiać, nie myśleć, nie czuć. Jak na autopilocie powtarzam dzień w dzień wszystkie czynności, z regularnością niemal co do minuty. By nic mnie nie zaskoczyło. Poza tym... tak jest lepiej. Wygodniej. Bezpieczniej. Ktoś mi kiedyś powiedział, że życie trzeba przeżyć, a nie zaliczyć. Dla mnie jest teraz niczym innym, jak właśnie punktem do odhaczenia na liście boskiego planu. Albo czyjegokolwiek, bo na pewno nie mojego. Statystycznie w naszym kraju mężczyźni umierają w wieku siedemdziesięciu czterech lat. Biorąc pod uwagę ryzyko zawodowe, styl życia i inne zagrożenia... zostało mi jeszcze mniej więcej trzydzieści pięć lat. Nie wytrzymam. Z wyrzutami sumienia odliczam dni, miesiące i lata. Bo moje życie tak naprawdę skończyło się rok temu.
Odrywam się od kuchennego okna, z którego rozpościera się widok na całą okolicę, skapaną dzisiaj w rzęsistym deszczu. Odstawiam kubek po kawie do zlewu i idę do przedpokoju. Zarzucam na siebie kurtkę, wsuwam buty. Wyciągam dłoń po szalik, po czym cofam ją. Ryzyko zawsze można zwiększyć, myślę. Licząc, że mógłbym zachorować na grypę, a później zaniedbać ją, doprowadzając do powikłań, chociażby do zapalenia mięśnia sercowego... Prycham pod nosem, kręcę głową, a potem sięgam po wełniany szal w kratkę. Na ten granatowy, który leży wyżej, nawet nie patrzę. Wiem, że tam jest, ale nie chcę go widzieć. Sama świadomość, że tam leży, tylko potęguje ból. A wbrew wszystkiemu, do czego dążą moje myśli, które i tak staram się ze wszystkich sił tłumić, mam dla kogo... egzystować. I na tym muszę się skupić. Muszę. MUSZĘ! Sięgam po skórzaną torbę i zarzucam ją na ramię.
– Dacie sobie radę? – krzyczę jeszcze, jak zawsze, by się upewnić.
– A czy kiedyś sobie nie poradziłyśmy? – słyszę ciepły, kobiecy głos.
Kiwam głową i naciskam klamkę.
– Pamiętasz o... – dociera do mnie jeszcze, nim otworzę drzwi.
– Pamiętam – mówię przez zaciśnięte gardło. Przecież nigdy nie zapomnę, myślę. – Będę na czas – dodaję i wychodzę z domu.
Wsiadam do samochodu. Radio automatycznie włącza się na stacji, na której akurat emitują wiadomości, ale nie skupiam się na nich. Czekam, aż popłynie muzyka, a potem opieram się o zagłówek fotela i wyjeżdżam z naszego osiedla na główną ulicę.
Jak zwykle w taką pogodę miasto jest zakorkowane. Nie dziwię się, kto chciałby w ulewę iść do pracy pieszo. Życie jest wystarczająco dobijające, żeby je sobie jeszcze utrudniać. Wiadomo, że każdy wybierze dziś auto, taksówkę lub komunikację miejską. Przebijam się przez korek w centrum, brnąc w żółwim tempie do przodu. Kiedyś pewnie bym się niecierpliwił i irytował. Dziś jest mi wszystko jedno. Spoglądam na zegar na desce rozdzielczej, ale tylko po to, by upewnić się, która jest godzina. Mam jeszcze sporo czasu. Może zdążyłbym jeszcze przed pracą...
Mocniej zaciskam dłonie na kierownicy. Nie, nie będę zmieniał planów. Pojadę dopiero po dyżurze. W radiu właśnie leci jakaś nostalgiczna piosenka. Idealnie do aury na zewnątrz i mojego nastroju. Deszcz coraz mocniej obija się o szyby i maskę samochodu, wycieraczki powoli przestają nadążać z odgarnianiem wody. Wszystko w przyrodzie lubi powtarzalność, pogoda także. Tamtego dnia była dokładnie taka sama...
Nie wiem, czym zasłużyłem sobie na takie szczęście. Nie żebym był złym człowiekiem, robił w przeszłości paskudne rzeczy, ale taki dar od losu... Mam wobec życia ogromny dług wdzięczności, wiem o tym. I nie jestem pewny, czy kiedykolwiek uda mi się go spłacić. Opieram się o futrynę drzwi i wpatruję w ciszy w jeden z najpiękniejszych obrazków, jakie kiedykolwiek widziałem. Popołudniowe słońce wpada przez duże okno do pokoju, torując sobie drogę przez przeźroczystą firankę, rozświetlając ciepłem całe wnętrze. Jest jak światło punktowego reflektora dla najważniejszej istoty w moim życiu. A właściwie... dla dwóch.
Maria ogląda kolejne zakupowe zdobycze. Nie łudzę się, że ten wyprawkowy szał się kiedyś skończy, ale też nie mam zamiaru w niczym jej hamować. Jeśli jej to sprawia radość, to mnie też. Widzę, jak w uśmiechu przygryza dolną wargę i podnosi kolejne maleńkie ubranko, zachwycając się nim ze wzruszeniem. A potem przykłada do okrągłego, ośmiomiesięcznego brzucha. Kocham ten widok. Kocham moją żonę. I kocham naszą córkę, która urodzi się za niecałe dwa miesiące. Jej pokoik jest już prawie gotowy. Maria zadbała o wszystko, od beżowych, ciężkich zasłon, upiętych teraz w finezyjny sposób, po najmniejszy drobiazg, na przykład obrazki na ścianach czy dotykową lampkę przy łóżeczku i specjalny kosz na brudne pieluchy. I oczywiście wygodny fotel z podnóżkiem, który kupiliśmy, jeszcze zanim wybraliśmy łóżeczko. Początkowo moja żona obawiała się, czy powinna tak wcześnie organizować meble, wózek, całą wyprawkę. My nie jesteśmy przesądni, ale moja teściowa już tak. Od samego początku, gdy tylko dowiedziała się o tym, że zostanie babcią, a Marysia zaczęła kupować pierwsze ubranka, powtarzała, że powinniśmy się wstrzymać, żeby nie zapeszać. Ale jak można wstrzymywać się z radością, którą chciałoby się dzielić z całym światem dzień po dniu?
Długo staraliśmy się o dziecko, wiele lat bez skutku. A kiedy w końcu się udało, oboje zaczęliśmy upatrywać w tym cudu, mimo że oboje jesteśmy medykami. A może właśnie dlatego? Badania, diagnozy, wszystko było w porządku. Nikt nie potrafił powiedzieć, dlaczego tak długo czekaliśmy. A kiedy już praktycznie straciliśmy nadzieję, że uda nam się w naturalny sposób, wydarzył się właśnie cud. Pojawiły się upragnione dwie kreski na teście ciążowym. I od tamtej pory oszaleliśmy. No, być może Maria trochę bardziej, ja wciąż gdzieś w głębi duszy starałem się podchodzić z chłodnym optymizmem przez pierwszych kilka miesięcy. Ale teraz? Cieszę się każdym dniem i odliczam do tego jednego, jedynego. Oboje nie możemy się doczekać naszego małego szczęścia.
Przestępuję z nogi na nogę, podłoga nieznacznie skrzypi. Maria podnosi gwałtownie głowę i patrzy w moją stronę, a na jej twarzy jaśnieje szeroki, promienny uśmiech. Wygląda jak anioł, stojąc w tej słonecznej poświacie.
– Długo tak stoisz? – pyta, nie zdejmując maleńkich śpioszków z brzucha.
– Chwilę – odpowiadam, ale nie ruszam się z miejsca. Chcę zachować ten widok w pamięci na dłużej. – Byłaś na zakupach? – Unoszę brew.
– Och, nie marudź. – Krzywi się nieznacznie. – Byłam na wizycie kontrolnej, a wiesz, że niedaleko szpitala otworzyli nowy sklep z akcesoriami dla dzieci.
– Zapewne nieprzypadkowo w takiej lokalizacji. – Śmieję się.
– Fakt, ktoś to dobrze przemyślał – przyznaje. – Nie mogłam się powstrzymać. Zobacz. – Rozczula się i wącha ubranko, a potem wyciąga je w moją stronę.
Podchodzę do niej, łagodnie się uśmiechając. Dla mnie ubranko, jak ubranko. Dla niej zapewne jest przesłodkie i rozczulające. Obejmuję ją w talii i całuję w skroń, a potem delikatnie dotykam brzucha.
– Jak na wizycie? Wszystko w porządku?
– W jak najlepszym. Tylko dostałam podwojoną dawkę magnezu ze względu na te częste skurcze. – Maria odwraca nerwowo wzrok.
– Jakie skurcze? – marszczę brwi.
– Och, nie mówiłam ci, żeby cię nie martwić. To normalne, że na tym etapie się pojawiają, macica przygotowuje się do porodu i ćwiczy – tłumaczy spokojnie. – Ostatnio trochę się nasiliły, ale doktor powiedział, że nie ma się czym martwić. Szyjka jest długa, zamknięta, tak że spokojnie, Nadziejce się jeszcze nie śpieszy. – Maria dotyka mojego policzka. – Nie panikuj – dodaje.
Jej kojący głos i pewne spojrzenie mnie uspokajają. Całuję ją delikatnie w usta, a potem obejmuję ramionami. Uwielbiam jej bliskość i ten kojący głos, gdy szepcze mi do ucha, jak bardzo mnie kocha. Ja też ją kocham, najbardziej na świecie. Ona jest całym moim światem. I wcale nie dlatego, że przypomina teraz kulę ziemską, śmieję się w myślach. Przytulam ją jeszcze mocniej, na co moja córka reaguje wymownym kopniakiem. Oboje z Marią wybuchamy śmiechem.
– Pamiętasz, że dzisiaj wpada Pola ze swoim nowym chłopakiem? – mruczy Maria, gdy wciąż trzymam ją w objęciach.
– Czy to oznacza, że mam jechać na zakupy?
– Nie, to oznacza, że musisz pomóc mi w kuchni. Zakupy już zrobiłam – mówi, a ja odsuwam się nieznacznie i upominam ją spojrzeniem. – Och, nie patrz tak. Nie były takie ciężkie. Lepiej mi powiedz, jak było w pracy? – Zmienia zwinnie temat.
Mrużę tylko oczy, by dać jej do zrozumienia, że zauważyłem, co zrobiła, po czym zaczynam opowiadać o tym, jak minął mi dzisiejszy dyżur. Dwie operacje, w tym jedna nieplanowana. Jedna artroskopia i nastawienie nadgarstka u dwunastolatka, który przewrócił się na hulajnodze elektrycznej.
– Całe szczęście, że miał na sobie kask, bo mogło być znacznie gorzej. Podobno uderzył o krawężnik. Zresztą, sądząc po złamaniu z przemieszczeniem kości nadgarstka, ładnie rąbnął o podłoże – tłumaczę, gdy idziemy do kuchni.
– Kto w taką pogodę wypuszcza dzieci na hulajnodze. – Maria się wzdryga.
– A myślisz, że ten chłopak pytał rodziców? – Śmieję się krótko. – Sama niedługo zobaczysz, jak to jest mieć posłuch u dzieci. Albo go nie mieć.
– Całe szczęście, że dzieli nas od tego jeszcze ładnych kilka lat – zauważa.
– No nie wiem, podobno pierwsze bunty pojawiają się jeszcze przed drugim rokiem życia.
Maria przewraca oczami i gromi mnie wzrokiem.
– Mówiłam ci, że dziecięce bunty to wymysł rodziców i chwyt marketingowy. Nie ma czegoś takiego jak bunt dwulatka, trzylatka i tak dalej! Dziecko po prostu uczy się świata na swój własny sposób, bo nie zna jeszcze zasad – wyjaśnia tym swoim pouczającym, psychologicznym tonem, a ja tylko uśmiecham się pod nosem.
– Jak dobrze, że mam w domu specjalistkę od wychowania. Dzięki temu nie będziemy mieć z naszymi dziećmi żadnych problemów – mówię, utrzymując powagę. Kradnę Marii kolejnego całusa, udając, że nie widzę jej oburzenia.
– Ty ze mnie drwisz?
– Skądże!
– Nie bądź taki mądry! Zobaczymy, jak ty sobie będziesz radził. Poza tym wyhamuj z tymi planami. Daj mi urodzić jedno, a potem snuj plany na liczbę mnogą.
– Myślę, że nie ma się co zastanawiać, tylko szybko uporać się z tematem. I pieluchami. Jedno, drugie, trzecie, minie kilka lat i odzyskamy wolność – ciągnę z powagą, choć przerażenie w oczach Marii naprawdę mnie teraz bawi.
– Dobra, nabijasz się ze mnie. – Bierze się pod boki, najwyraźniej widząc, jak drżą mi kąciki ust.
Nie wytrzymuję i uśmiecham się szeroko.
– Nie chcesz mieć więcej dzieci?
– Przecież już o tym rozmawialiśmy – odpowiada zupełnie poważnie.
Zanim zaczęliśmy się starać o dziecko, optymistycznie nastawieni mówiliśmy o trójce. Później, gdy życie zweryfikowało nasze plany i myśleliśmy, że nie będzie nam dane cieszyć się nawet jednym, mocno przewartościowaliśmy nasze priorytety. Wiem też, ile to wszystko kosztowało moją żonę, jak wiele nocy przepłakała, a w pierwszych tygodniach ciąży jak drżała z obawy, czy uda jej się tę ciążę donosić. Dlatego podchodzę do niej teraz, obejmuję w talii, albo raczej za ten kochany, duży brzuch, i mówię spokojnie:
– Będę szczęśliwy, mając jedynie ciebie i Nadziejkę. Już jestem największym szczęściarzem na świecie. – I znów delikatnie ją całuję.
Maria w końcu się odpręża, bierze głęboki wdech, a potem tonem nieznoszącym sprzeciwu oddelegowuje mnie na zmywak. Lubię pomagać jej w kuchni. Pomagać, bo kucharz ze mnie marny. Ale opłukać sałatę czy pokroić warzywa potrafię, więc robię, co mogę. Rozmawiamy przy tym i śmiejemy się. Maria daje mi do spróbowania trochę sałatki. Jest pyszna. Podobnie jak koreczki czy niewielkie kanapki z łososiem i suszonymi pomidorami. Doprawdy nie wiem, skąd u niej tyle pomysłów na przekąski, ale zawsze potrafi wyczarować w kuchni pyszne jedzenie. W piekarniku dochodzi jeszcze moja ulubiona tarta ze szparagami, które Maria jakimś cudem zdobyła o tej porze roku. Naprawdę mam szczęście. Jest nie tylko cudowną kobietą, żoną, ale też niezastąpioną panią domu. I nie chodzi o to, że potrafi gotować, a dom jest zawsze wysprzątany, bo oboje traktujemy te kwestie raczej swobodnie. Ona wnosi w moje życie, w mój dom tyle światła, czułości i miłości, że czasem mam wrażenie, że to wszystko mi się tylko śni. I tylko fakt, że nie zawsze było idealnie, że mieliśmy swoje kryzysy i trudne momenty przypomina, że to wszystko jest prawdziwe. Że jesteśmy żywymi ludźmi, którzy własną pracą, przekonaniami i przede wszystkim chęciami potrafili zbudować coś tak... bezpiecznego i wyjątkowego. Bo tak się właśnie przy niej czuję. Bezpiecznie i wyjątkowo.
– Pójdę wziąć prysznic i przebiorę się. Ogarniesz stół? – pyta, odstawiając półmisek z przekąskami do lodówki.
– Jesteś tego pewna? – pytam na wszelki wypadek.
– Wierzę w ciebie. – Puszcza mi oko i znika w korytarzu.
Jeszcze jakiś czas temu sama chciałaby się zająć wszystkim, nie ufając, że zrobię to jak należy, po jej myśli. Jest perfekcjonistką i wiem, jak bardzo się irytuje, gdy coś jest inaczej niż w jej zamyśle. Na przykład jeśli serwetki leżą w drugą stronę, niż zakładała. Jej obecne podejście potwierdza tylko, ile pracy włożyła w naukę odpuszczania i kompromisu. I wiem, ile to ją kosztowało, dlatego tym bardziej to doceniam i sam staram się sprostać. Wyciągam komórkę i wpisuję w wyszukiwarkę hasło: „jak przygotować stół do kolacji”. Sugerując się wyświetlonymi zdjęciami układam zastawę, sztućce, szklanki i kieliszki. Serwetki zostawiam Marii. A potem wybieram z barku wino, które powinno pasować do dzisiejszego spotkania.
Nagle słyszę hałas pod prysznicem. Zastygam w bezruchu na ułamek sekundy, a potem biegnę szybko do łazienki. Drzwi są zamknięte, dlatego pukam głośno.
– Maryś? Wszystko w porządku? – pytam lekko zaniepokojony.
– Tak, spokojnie. Spadł mi szampon – mówi rozbawiona.
Czy jestem przewrażliwiony? Być może. Sam nie wiem, czy nie udziela mi się przypadkiem stres przed porodem. Bo choć bardzo się cieszę i przede wszystkim przed Marią nie chcę pokazać, że trochę mnie to wszystko przerasta, to chyba normalne, że ogarniają mnie pewne wątpliwości. Po raz pierwszy zostanę ojcem! I zdaje się, że to znacznie poważniejsza rola, niż mi się wydawało. Potrząsam głową. Potrafię zachować zimną krew podczas kilkugodzinnej, skomplikowanej operacji, to z małym dzieckiem sobie nie poradzę? Też coś, prycham pod nosem, a potem kręcę nieznacznie głową i wracam do salonu.
A kiedy wszystko jest już gotowe, moja żona wraca odprężona i gładząc mnie po plecach, aprobuje moje dzieło, poprawiając jedynie świece, by stały symetrycznie po obu stronach stołu. Uśmiecham się ukradkiem.
Nagle rozlega się dzwonek do drzwi i Maria podekscytowana rusza do wejścia, by otworzyć.
– Tylko proszę, bez jakichś głupich uwag. I bez przesłuchań! – mówi półszeptem.
Unoszę dłonie w poddańczym geście, by wiedziała, że nie mam żadnych złych zamiarów. Choć przyznaję, miałbym ochotę trochę się ponabijać z Poli, ale tak, by tylko ona się zorientowała.
Z Polą znamy się jeszcze z liceum, chodziliśmy razem do jednej klasy. To najlepsza przyjaciółka Marii, są niemal nierozłączne. One znają się chyba jeszcze z podstawówki. Czasem mam wrażenie, że Maria jest z nią bardziej zżyta niż ze swoją siostrą. Chyba nawet tak po prostu jest. Od kiedy pamiętam, trzymają się razem, dlatego w ogóle nie dziwi mnie fakt, że Maria tak bardzo przeżywa poznanie nowego faceta Poli. W sumie muszę stwierdzić, że sam jestem go bardzo ciekaw. Lubię przyjaciółkę mojej żony i nie chciałbym, żeby w jakiś sposób zmarnowała sobie życie, bo jej dotychczasowe wybory nie były niestety najlepsze. Wiem, bo każdorazowo Maria przeżywała zawód miłosny razem z nią. Nie mówiąc już o ostatniej historii, która skończyła się na chwilę przed złożeniem małżeńskiej przysięgi. Dosłownie – na chwilę. Nie wiem tylko, czy Pola miała dotychczas takiego pecha, czy zwyczajnie nie trafiła jeszcze na tego jednego, jedynego. Życzę jej jednak jak najlepiej, w końcu jest też moją przyjaciółką i prawdę mówiąc, traktuję ją po prostu jak rodzinę.
Dlatego kiedy Marysia otwiera w końcu drzwi i wpuszcza Polę i jej nowego chłopaka do środka, przyglądam się mu uważnie, starając nie dać po sobie poznać, że go obserwuję i będę przez cały wieczór.
– Poznajcie, to jest Łukasz – mówi lekko zdenerwowana, choć wyraźnie sili się na swobodny ton. Nas nie oszuka, ale Łukasza...
– A więc to ty jesteś nowym kolegą z pracy Poli? – wita się z nim moja żona, podając mu dłoń i uśmiechając się do niego serdecznie.
– Bardzo ładnie to ujęłaś. – Pola się śmieje.
– Dokładnie tak. Choć... kolegą z pracy? – Mężczyzna zerka z rozbawieniem na Polę, a ona tylko przewraca oczami.
– Marysia lubi takie konwenanse – tłumaczy. – Spokojnie, wiedzą, że się spotykamy – dodaje szeptem, udając konspiracyjny ton.
– To jest mój mąż, Szymon – mówi Maria, gdy podchodzę bliżej i podaję Łukaszowi dłoń.
– Cześć. Miło cię poznać, sporo już o tobie słyszeliśmy. I nie dotyczyło to tylko pracy.
– Pola też wiele o was mówiła i to w samych ciepłych słowach, dlatego tym bardziej cieszę się, że mogę was w końcu poznać.
– Masz szczęście, że zabrała cię najpierw do nas, a nie do przyszłych teściów – mówię z lekkim rozbawieniem.
– Hola, hola, nie snujmy takich dalekosiężnych planów! – hamuje mnie Pola. – Jeśli przeżyje spotkanie z wami bez traumy, pomyślimy o wizycie w Otwocku – dodaje i obejmuje ramię Łukasza, z czułością patrząc mu w oczy.
A mnie dopada dziwne uczucie... ulgi? Być może to jest ten jedyny? Maria z pewnością byłaby szczęśliwa, gdyby się okazało, że jej najlepsza przyjaciółka znalazła w końcu miłość życia. Zapraszam naszych gości do salonu, ukradkiem obserwując zarówno Łukasza i Polę, jak i moją żonę, której uśmiech nie schodzi z twarzy niemal przez cały wieczór. Nie mogę się na nią napatrzeć. Jest moim ideałem, mimo wielu swoich zwyczajnych, ludzkich wad.