Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
105 osób interesuje się tą książką
Razem z kolejnymi pokoleniami Stoltmanów dotarliśmy do czasów współczesnych. Spokojne życie na wsi, zgodne z rytmem pór roku, nabrało tempa. Niektórzy członkowie rodziny pną się po szczeblach kariery, inni spełniają marzenia, jeszcze inni żyją w cieniu rodowych traum. Kaszuby wciąż trwają, choć coraz mniej osób identyfikuje się z regionem i językiem. W Stoltmanach jednak, mimo gorącej krwi, przywiązanie do ziemi i umiłowanie małej ojczyzny są niemal tak legendarne, jak ich upór i duma. Odwieczny krąg życia zatacza koło i wkrótce się okaże, że nie sposób budować przyszłości bez poznania przeszłości, a niektóre zagadki rozwiążą dopiero praprawnukowie Pelagii i Bernarda.
Daria Kaszubowska snuje swoją sagę w rytmie muskanych powiewem wiatru łanów zboża. Odmalowuje wielobarwny niczym ukwiecona łąka obraz krainy, w której sielska sceneria staje się tłem wielu dramatów. Jej słowa zapisują się w sercach czytelników niczym kaszubski haft, budząc uznanie i szacunek wobec ludzi, którzy z miłości do swojej małej ojczyzny gotowi byli dokonać wielkich czynów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Na cykl Saga kaszubska składają się:
Tom 1: Sztorm
Tom 2: Zemsta
Tom 3: Krew
Tom 4: Walka
Tom 5: Ogień
Tom 6: Mgła
Tom 7: Nadzieja
Tom 8: Koniec
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Slotorsz
Ilustracje na okładce
© American Kaszuby, felicytka | adobestock.com
© Dudarev Mikhail, Yuri Kabantsev | shutterstock.com
© Alexia Feltser | Trevillion Images
Redakcja
Anna Seweryn
Konsultacja języka kaszubskiego
dr Dariusz Majkowski
Konsultacja języka śląskiego
Anna Jeziorska
Kinga i Kazimierz Ucherkowie
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Anna Seweryn
Anna Jeziorska
Wydanie I, Chorzów 2025
tekst © Daria Kaszubowska, 2024
© Wydawnictwo FLOW
ISBN 978-83-8364-172-0
Wydawnictwo FLOW
Lofty Kościuszko
ul. Metalowców 13/B1/104
41-500 Chorzów
+48 538 281 367
Zemia Rodnô, pëszny kaszëbsczi kraju,
Òd Gduńska tu jaż do Roztoczi bróm!
Të jes snôżô, jak kwiat rozkwitłi w maju.
Ce, Tatczëznã, jô lubòtną tu móm.
Sambòrów miecz i Swiãtopôłka biôtczi
W spòsobie Ce dlô nas ùchòwałë.
Twòje jô w przódk bëlné pòcyskóm kwiôtczi.
Òdrodë cél Kaszëbóm znôw brënie.
Tu jô dali mdã starżã zemi trzimôł,
Skądka zôczątk rodnô naj rózga mô.
Tu mdã dali domôcëznë sã jimôł,
Jaż zajasni i nama brzôd swój dô.
Jón Trepczik, Zemia Rodnô
Ziemio Ojczysta, piękny kaszubski kraju,
Od Gdańska tu, aż do Roztoki bram!
Tyś jest piękna jak kwiat rozkwitły w maju.
Ciebie, kochaną Ojczyznę, tutaj mam.
Sambora miecz i Świętopełka bitwy
Chroniły i zachowały dla nas Ciebie.
Do przodu więc Twe piękne rzucam kwiatki.
Idea odrodzenia Kaszubom znów dojrzewa.
Tutaj dalej straż nad ziemią będę trzymał,
Gdzie naszych korzeni początek jest.
Tutaj dalej będę naszą kulturę wzbogacał.
Aż rozbłyśnie i owoc swój nam da.
Jan Trepczyk, Ziemia Ojczysta
Zofia Rokicka patrzyła na brata.
Bernard Stoltman patrzył na siostrę.
Zofka próbowała się uśmiechnąć, ale jej usta jedynie zadrżały. Może ze wzruszenia, może ze wstydu. Wszak to ona odcięła się od rodziny. Zaskoczyło ją też, jak bardzo brat stał się podobny do dziadka Bernarda, którego znała tylko z nielicznych fotografii i z własnych snów. Te same niebieskie oczy, bruzdy na twarzy układające się w identyczny sposób, brakowało jedynie brody. A nos miał krzywy, jakby złamany w bijatyce. Zmienił się.
Bernard oddychał ciężko. To, że nie padł trupem na miejscu, zakrawało na większy cud niż odnalezienie po latach zaginionej siostry. Serce biło mu wciąż mocno, choć nierówno, a przed oczyma tańczyły mroczki. Powinien krzyczeć: „Gdzie byłaś? Dlaczego zniknęłaś? Co tu robisz?”, ale nie mógł zebrać myśli.
– Ty żyjesz! – wykrztusił wreszcie.
Pozostali działacze kaszubscy obecni w mieszkaniu Lecha Bądkowskiego przyglądali się tej dwójce z zaciekawieniem i szeptali do siebie najrozmaitsze domysły. Bernard tego nie widział. Widział tylko twarz Zofki, inną niż zapamiętał sprzed dwudziestu laty, wychudzoną, pokrytą bliznami, a jednak tę samą. Patrzył na nią, tak jak się patrzy na słońce: z zafascynowaniem, ale też z fizycznym wprost bólem.
Zofka nie mogła znieść tego spojrzenia i własnych wyrzutów sumienia. Miała się kiedyś ujawnić… ale nie w taki sposób. Tajemnica została odkryta zbyt gwałtownie, jak kawał materiału zerwany z zaschniętej rany.
Walczyła z pokusą, by odwrócić się na pięcie i uciec. Ale nie było już dokąd. Zresztą pokonała tyle przeciwności, stawiła czoło tylu niebezpieczeństwom, że mogła poradzić sobie i z tą konfrontacją. Wzięła brata pod ramię i wyciągnęła z kamienicy. Poprowadziła go niczym oszołomione dziecko do pierwszej lepszej kawiarni przy Świętojańskiej, wskazała mu krzesło, a sama klapnęła naprzeciw.
– Wierã1 najlepiej będzie, jeśli rzeknę od początku… – odezwała się cicho. Do kelnerki w średnim wieku, która podeszła z notesikiem, zwróciła się po polsku: – Dwie kawy, poproszę… Albo lepiej coś mocniejszego.
1 kaszub. chyba
– To kawy czy coś mocniejszego? – spytała zniecierpliwiona kobieta, ale Zofka machnęła na nią ręką, dając jej znać, że może sobie odejść i przynieść cokolwiek lub nie przynosić niczego.
– Ja chciałam wrócić nazôd2 po wojnie. Ale po prawdzie chciałam. Szłam piechti3 z Hamburga… – zaczęła.
2 kaszub. z powrotem
3 kaszub. pieszo
– Dwadzieścia lat?!
– Jo, można tak to rzec. Bo spotkało mnie w drodze coś strasznego. Nigdy o tym z nikim nie gadałam. Nawetka Leszkowi rzekłam blós4 tyle, że to rana wojenna.
4 kaszub. wyłącznie
– A ten Leszek to…? – Spojrzał na nią z zaciekawieniem, choć mniejszym, niż mógłby się spodziewać po tylu latach.
Czuł się tak, jakby rozmawiał z senną marą, a nie z prawdziwym człowiekiem. A wówczas obojętne jest, czy słyszy się o Lechu, Czechu czy Rusie, wszystko brzmi jak legenda.
– On jest moim… – Zawahała się, wiedząc, że ta informacja może brata zranić. – Moim ślubnym.
Nie myliła się. Bernard wyglądał, jakby splunęła mu w twarz.
– I w takim dniu jak własny ślub nie chciałaś być z rodziną…? Co myśmy ci zrobili?!
Kelnerka postawiła przed nimi dwie setki wódki i dwie kawy w szklankach w metalowych podstakannikach, które robiły się coraz bardziej modne.
– Ty nie wiesz, jak to jest… – wymamrotała Zofka.
– Ja nie wiem? Mnie się życie zawaliło setki razy, ale nigdy nie opuściłem rodziny!
– Może się przyzwyczaiłeś do tego, że się wali. – Wzruszyła ramionami.
– Nie podśmiewuj się. Nie wiesz, co przeszedłem!
– Słyszałam, że się ożeniłeś.
– Słyszałaś? Od kogo?
– Od stryja Antona.
– Diachle! – Poderwał się od stołu tak gwałtownie, jakby go ukłuła. Niechcący przewrócił szklankę, która upadła na podłogę i roztrzaskała się w drobny mak, obryzgując rodzeństwu łydki gorącą kawą i fusami. Zapiekło, ale nie tak, jak ich rozmowa. – Jego odnalazłaś, a mnie nie?! Z nim chciałaś mieć kontakt, a z własnym bratem…
Kelnerka przybiegła z miotłą i szmatą. I znów wszyscy patrzyli w ich stronę. Zofka pamiętała, że bliźniak zawsze był bardziej nerwowy od niej, ale nie pamiętała, by był aż tak choleryczny. „Zmienił się” – pomyślała po raz kolejny.
– Co państwo wyprawiają?! – oburzała się kelnerka. – Szklankę doliczę do rachunku!
– Niech mi pani da tę szmatę – mruknęła Zofka i zanurkowała pod stolik, by uporać się z bałaganem. – Bernat, ja cię nie poznaję… – dodała, zmywając plamę z podłogi.
– To nie dzywno5, minęły dwie dekady – odparł złośliwie, ale przyklęknął obok i zaczął zbierać szkło. – Ja też cię dziś wnet nie poznałem…
5 kaszub. dziwno
Zofka odruchowo dotknęła blizn na twarzy.
– Ty nic nie rozumiesz… – szepnęła.
– Tej może mi wytłumacz? – Spojrzał na nią twardo, bezkompromisowo. – Należą mi się jakieś wyjaśnienia, nie? Na Boga, nie było dnia, żebym o tobie nie myślał!
Podłoga już lśniła, więc usiedli na powrót na swoich miejscach. Niecierpliwym ruchem odprawili kelnerkę, która odeszła, burcząc coś pod nosem. Bernard schował twarz w splecionych dłoniach. Zofka kręciła guzikiem koszuli tak długo i intensywnie, aż go urwała.
– Byłam na robotach przymusowych w Hamburgu. – Ponownie spróbowała uporać się ze wspomnieniami, zupełnie jakby urwanie guzika było umownym znakiem na rozpoczęcie zwierzeń. – Gdy wyzwolili nas Anglicy, ja i mój drëch6 szliśmy piechti dodóm. Anglicy nam to odradzali, straszyli, że w kraju są Ruscy i nic dobrego nas nie czeka, że lepiej wyjechać na Zachód… – Ściszyła głos do szeptu, by nikt poza Bernardem nie mógł jej słyszeć. Wszak w Polsce Ludowej ściany miały uszy. – Ale ja się uparłam, że wrócę dodóm… Po drodze zaczepili nas żołnierze. Wzięli nas za szpiegów, chcieli aresztować. Zaczęła się strzelanina – mówiła coraz bardziej nerwowo, bo przeżycie na nowo tamtych wydarzeń nie było łatwe. – Kule podziurawiły mi twarz.
6 kaszub. kolega
Bernard już nie chował się za splecionymi dłońmi, lecz z powagą patrzył na siostrę. Postanowił nie przerywać jej monologu, zupełnie jakby słuchał spowiedzi w konfesjonale.
– Pomogli mi miejscowi Kaszubi, Derc-Bukowscy. Teraz to wygląda już znośnie, ale z początku… Byłam potworem. Ludzie się ze mnie śmiali. Ja… ja nie mogłam w takim stanie wrócić. Po co? Na pośmiewisko wszystkich? Doch pamiętasz Fidelfranca. Ja byłabym taka jak on. Hómpelman7. Dlatego wyjechałam do Gdańska, skończyłam studia. Robię w Stoczni Gdańskiej, przy projektach. Ja chciałam wrócić… ale im więcej czasu mijało, tym było trudniej. Raz spotkałam stryja Antona. Opowiedział, co w domu, co w Pomieczynie. Wtenczas zrozumiałam, że… tam nie ma dla mnie placu8. Nigdy nie było.
7 kaszub. dziwak, cudak
8 kaszub. miejsca
– Co ty gadasz? Jak to nie było dla ciebie placu w Pomieczynie? To twój dom! Miałaś brać ślub, Staszk Bach za tobą żdôł9…
9 kaszub. czekał
– Nigdy nie chciałam być jego białką10, nie widziałeś tego? Chciałam się uczyć. Ale pieniądze były tylko na twoją naukę – westchnęła. – Co u Staszka? – spytała mimochodem.
10 kaszub. żoną
– Nie żyje. Zginął podczas partyzanckiej akcji… Był ze mną na Syberii. Potem ożenił się z Mariczką. Mają syna. Stryj ci o tym nie rzekł?
– Nie pytałam.
– Në jo, mało cię interesują ludzie z dawnego życia – zadrwił.
– I może tak powinno ostać. Ja już mam tutaj nowe życie.
– I co? Będziesz udawać, że tamtego nie ma? Że nie ma mnie? Nie chcesz nawet poznać swoich bratanków? Mam dwoje dzieci, a niedługo urodzi się trzecie.
Zofka otworzyła usta, ale natychmiast je zamknęła. O mały włos nie wymknęło się jej, że jednego bratanka już poznała, Pawła Bernarda, syna Plichtki, owoc ich krótkiego romansu. Ale przecież obiecała Anieli, że nigdy nie zdradzi tej tajemnicy.
– Zauważyłeś, że rozmawiamy po kaszubsku? – spytała nagle.
Spojrzeli na siebie i ich twarze rozpogodził uśmiech. Gdzieś zniknęły cały żal i wzajemne pretensje. Bo zawsze mówili do siebie wyłącznie po kaszubsku, nawet w gimnazjum, gdzie nauczyciele naciskali na język polski i gdzie z kolegami też mówiło się po polsku, nawet w wojsku, gdzie sytuacja była podobna jak w szkole. To była ich naturalna mowa, w niej wyrośli, w niej toczyli swoje dziecięce zabawy i młodzieńcze zwierzenia. I choć spotkali się po tylu latach, i zostali sobie przedstawieni w języku polskim, odruchowo natychmiast przeszli na kaszubski, wystarczyło, że na siebie spojrzeli. Jakby cała ta przepaść nie istniała.
– Zofka, jedź ze mną do Pomieczyna. Poznaj moją familię. Spotkaj się z dawnymi drëchama. Jesteś silna, dasz sobie z tym radę. Zachowaj to nowe życie, ale nie zamykaj się na stare.
Zofka zapatrzyła się w dal, a jej oczy zdawały się widzieć więcej, jakby przenikały ściany kawiarni. Może jej spojrzenie sięgało aż do rodzinnej wsi? Potem powoli przeniosła wzrok na Bernarda. Skinęła głową na znak, że jest gotowa się z tym zmierzyć.
***
Ledwo rozwarł powieki, oślepiła go jasność. Zacisnął je z powrotem. Czuł ból, zarówno w skroniach, jak i w okolicy brzucha. Oddychał płytko. Język przysechł do podniebienia, zdawało mu się, że usta ma pełne piachu. Nie mógł sobie przypomnieć, gdzie jest i co się stało. Przed oczyma przelatywały mu różne wydarzenia: front pierwszej wojny, bitwy powstania wielkopolskiego, wojna bolszewicka, kampania wrześniowa, partyzanckie akcje, komunistyczne więzienie. Próbował umiejscowić siebie na osi czasu, ale myśli krążyły bezładnie. Nie wiedział, ile miał lat ani co się działo. Czy został ranny na wojnie? A może w pijackiej burdzie?
Nagle wśród chaotycznych plam wyłoniła się kobieca sylwetka. Włosy brązowe, oczy piwne, policzki i nos pocętkowane piegami. Uśmiechała się, pokazując duże zęby z przerwą między jedynkami. Eryka.
– Ériszkò… – jęknął.
Ta dziewczyna zawróciła mu w głowie jak żadna inna. Może dlatego, że była jak żadna inna: zadziorna, pyskata, odważna, a przy tym czuła i wesoła. Zdawało się, że nic ich nie rozdzieli. A jednak sama zostawiła go na długie lata, które mogły być najpiękniejszymi latami w ich życiu. Ukrywała, że mają syna. Wróciła dopiero, gdy byli już starzy… A może nie tyle sama wróciła, co wybłagał… wręcz wyżebrał sobie jej powrót. Zamierzali być razem do śmierci. Czekała już żółta suknia dla panny młodej i garnitur dla pana młodego, i bukiet białych astrów, i pożyczona bryczka… Mieli wziąć ślub… Ślub!
Wreszcie myśli dobiegły do momentu, w którym uprzednio się urwały. Ślub. Mieli wziąć ślub. Już wzięli ślub! Byli po przysiędze, najpierw w urzędzie, później w kościele, a ksiądz właśnie kończył kazanie11, gdy przed ołtarz wparowała Héta od Bachów, zwana Szaloną Hétą, bo zwariowała po radzieckiej napaści. W ręku miała nóż i zaatakowała Tónę. Anton skoczył, by odeprzeć cios, ale sam oberwał.
11 W klasycznym rycie rzymskim kazanie często następuje już po mszy świętej.
Znów otworzył oczy, ale tym razem mimo oślepiającego blasku ich nie zamknął. Zrozumiał, że skoro oddychał i czuł ból, to znaczyło, że przeżył napaść. Teraz musiał się dowiedzieć, co się stało z jego bliskimi i jak zakończyła się cała akcja w kościele. Ignorując rwanie w boku i zawroty głowy, usiadł na łóżku. Kiedy wreszcie wzrok oswoił się z promieniami słońca padającymi wprost na niego, mógł się rozejrzeć.
Znajdował się w szpitalnej sali. Łóżko było metalowe, obok takaż szafka, pościel sztywna, biała jak śnieg. Po sąsiedzku spał, poświstując przez rozchylone usta, mężczyzna w średnim wieku, w pasiastej piżamie. Anton miał na sobie podobną. Wzdrygnął się. Piżamy aż za bardzo przypomniały mu obozowe pasiaki. Pomacał się po boku i pod grubą bawełną wyczuł bandaże. Z lewego ramienia wystawała rurka, z której sączył się medykament wprost z przezroczystej butelki ustawionej na stojaku.
Zebrał wszystkie siły i stanął na nogi. Wyrwał ze skóry igłę, a z rany natychmiast zaczęła sączyć się krew. Czerwone krople kapały na posadzkę i brudziły piżamę. Nie zwrócił na to większej uwagi. A bo to raz krwawił? Człapiąc, wyszedł na korytarz. Przechodząca pielęgniarka aż się za głowę złapała.
– Panie Antoni, na litość boską! Co pan wyprawia?! – Chwyciła go pod ramię, rychło w czas, bo pacjenta już opuszczały nadwątlone siły.
– Pan musi leżeć! Jest pan po poważnej operacji!
– Muszę wiedzieć, co się stało. Co z moją… żoną? – Mimo oszołomienia to słowo sprawiło, że zrobiło mu się cieplej na sercu. Czekał na tę chwilę ponad czterdzieści lat.
– Musi pan odpoczywać. I co to za pomysł, by wyrywać kroplówkę? Chyba Bóg pana opuścił!
Kobieta zaprowadziła go do łóżka i pomogła się położyć na poduszce, wymiętej i płaskiej jak naleśnik. Nagle poczuła silny ucisk na ramieniu. Niebieskie oczy w zapadniętej twarzy pacjenta wpatrywały się w nią tak intensywnie, że zrobiło się jej nieswojo.
– Co z moją żoną?! – powtórzył.
– Ja tam nic nie wiem – wymamrotała, ale uciekła wzrokiem. Wyczuł, że kłamała.
– Czy Eryka wie, że tu jestem? Czy była tutaj?
– Naprawdę nic nie wiem, słyszałam tylko plotki, a tych nie będę powtarzać. Na pewno przyjdzie ktoś z rodziny i wszystko panu wytłumaczy. A teraz niech pan odpoczywa!
– Ale… – zaczął nerwowo.
Nie słuchała już, tylko czym prędzej opuściła salę.
– Diable! – Próbował wrzeszczeć, ale głos miał słaby. – Niech pani nie odchodzi! Proszę wrócić! Ja muszę wiedzieć, co się dzieje!
Zaniósł się kaszlem. To wszystko tak go zmęczyło, że ledwo łapał oddech. Mimo to zaraz znów krzyknął:
– Niech ktoś tu przyjdzie!
– Co pan się tak drze? – zirytował się pacjent na sąsiednim łóżku, którego wybudziły hałasy.
– A co pan się wpieprza? – odwarknął.
Odetchnął z ulgą dopiero wtedy, gdy do sali wróciła pielęgniarka. Minę miała zaciętą.
– Nie daje mi pan wyboru – mruknęła, po czym, nim się zorientował, wyciągnęła strzykawkę i wbiła mu w ramię igłę.
Już po chwili ogarnęło go otępienie. Powieki stały się ołowiane, a myśli ospałe. Mamrocząc imię Eryki, opadł w nicość.
***
– O mój Boże!
Własny krzyk wybudził ją z sennego koszmaru, w którym na nowo przeżywała to, co wydarzyło się w czasie ślubu. Najpierw pogróżki Alfonsa Szwabego, a później tę straszną scenę z Hétą Bachówną, gdy wparowała do kościoła z nożem. I to… to, co stało się potem.
– Hej, co się dzieje? – spytał łagodny głos.
Drzwi jej sypialni się uchyliły i jak zjawa stanął w nich mężczyzna. Był wysoki i wychudzony, ale w energicznych ruchach znać było, że choć zniszczony życiem, kiedyś miał dobrą formę. Wysokie czoło i krótko przycięte siwe włosy sprawiały, że jego głowa zdawała się łysa. Nadal nosił niewielki zarost, jak dawniej, który nadawał jego twarzy coś łobuzerskiego, przez co wyglądał młodziej, niż wskazywała metryka.
– Znowu zły sen? – drążył, widząc, że wpatrywała się w niego wielkimi oczyma.
Podszedł bliżej i usiadł na łóżku. Miał na sobie jasną prążkowaną piżamę. Ale cokolwiek założył, wszystko wyglądało na nim jak mundur. Był przecież żołnierzem.
Anna Schütt skinęła głową. Wciąż nie mogła przyzwyczaić się do obecności w tym domu mężczyzny innego niż jej zięć. Ale nawet Daniił nigdy tutaj nie nocował, choć przecież nieraz się zasiedział, czytając Markowi bajki, zawsze jednak na noc wracał tam, gdzie akurat pomieszkiwał. Jednak od ponad ośmiu lat nie było tutaj nikogo oprócz Anny. Ani mężczyzny, ani kobiety.
Kiedy na początku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego roku Inge i Daniił razem z Markiem przeprowadzili się do Moskwy, a później już z córeczką Eleną uciekli do Berlina, Anna została sama. A choć proponowali, by jechała z nimi, odmówiła. Nie potrafiła zostawić Polski. Na takie poświęcenie była skłonna wyłącznie dla Marcusa.
Na myśl o mężu cała jej postać skurczyła się w bólu.
– Hej… – Mężczyzna odnalazł jej pomarszczoną dłoń i uścisnął ją pokrzepiająco. – To był tylko sen. – Drugą ręką pogładził jej policzek.
Choć jego palce były chłodne, dotyk był tak czuły, że Anna nie mogła nic poradzić na uczucie gorąca, jakie rozlało się po jej ciele, sprawiając, że spłonęła rumieńcem. Na szczęście było ciemno, a przez zaciągnięte zasłony ledwo sączył się blask ulicznych latarni, więc mężczyzna nie mógł tego zauważyć. Jednak pod opuszkami wyczuł, że jej skóra zrobiła się cieplejsza, bo uśmiechnął się do siebie zagadkowo.
– Wyjdź z mojej sypialni! – nakazała.
Zrobiła to wbrew sobie. Tak naprawdę pragnęła, by został, ale nie chciała tego dopuszczać do świadomości. Była wdową, straciła ukochanego męża, z którym spędzili razem prawie czterdzieści lat, i miała dwoje dzieci. Zgodziła się, by dawny znajomy zatrzymał się u niej na kilka dni, ale jakakolwiek bliższa zażyłość godziłaby w pamięć Marcusa. Szczególnie że przecież Aleksander zalecał się do niej jeszcze za jego życia, a samo wspomnienie nazwiska Zdankiewicza podczas katastrofy Gustloffa niemal sprawiło, że poszliby na dno skłóceni.
– Źle się czujesz? – Nie dawał za wygraną.
Milczała. Sumienie gryzło ją za tę radość, że ktoś interesuje się jej samopoczuciem i zrywa w środku nocy, by zapytać, co jej się śniło, że siedzi obok, że dotyka z czułością… Żaden człowiek nie powinien być tak samotny, jak ona przez ostatnie lata. Samotność z wyboru bywa trudna, ale narzucona wbrew woli staje się torturą.
– Śnił mi się ich ślub – wyszeptała.
Mężczyzna z powagą pokiwał głową. Każdym wstrząsnęłoby to straszne wydarzenie, a co dopiero osobą tak wrażliwą i dobrą jak Anna. Gdy tamta wariatka dźgnęła Antona nożem, wstrząśnięta Anna na wpół omdlała osunęła się na kościelną ławę. Zdawało się, że zaraz zupełnie straci przytomność. Dlatego najpierw się upewnił, że wezwano pomoc do rannego przyjaciela, a potem podbiegł do kobiety, zamknął ją w mocnym uścisku i wyniósł z kościoła na świeże powietrze. Miał jeszcze tyle sił w swych starczych ramionach, szczególnie że ona była krucha i drobna. Kiedy wtulona w niego, spojrzała z wdzięcznością swoimi dużymi zielonkawymi oczyma z uroczymi zmarszczkami w kącikach, chyba jeszcze wówczas nie rozpoznając w swoim wybawicielu dawnego adoratora, przeszedł go przyjemny dreszcz. Odarty z godności, wpierw przez hitlerowców, potem przez ubeków, dawno już nie czuł się jak rycerz.
– Porucznik Zdankiewicz?
– Właściwie major… Choć to teraz bez znaczenia, komuniści pozbawili mnie dystynkcji wojskowych.
– Czy Anton przeżyje? – Spojrzała na niego z nadzieją, jakby mógł znać odpowiedź.
Nie chciał jej oszukiwać, ale rana nie wyglądała dobrze. Dlatego bez słowa przygarnął ją do siebie, a ona, nie zważając na konwenanse, oparła głowę o jego ramię i pozwoliła sobie na płacz.
Panowało zamieszanie. Anton trafił do szpitala. Wariatkę zgarnęła milicja. Zrozpaczoną Eryką oraz zdruzgotanymi Lisą i Tóną zajął się miejscowy proboszcz. Goście rozeszli się do swoich domów, niektórzy dyskutując podniesionymi głosami, wciąż nie dowierzając w to, co się wydarzyło, inni płacząc. A oni dwoje wciąż siedzieli na murku. Nitki babiego lata unosiły się leniwie w miodowym powietrzu, a kolorowe liście opadały z tęsknotą na trawę i brukowane alejki. Kawki przekrzykiwały się w gałęziach drzew. To byłoby idealne popołudnie, gdyby nie straszne wydarzenia, które rzuciły na nie cień.
– Gdzie mieszkasz? – zapytał, gdy zaczynał zapadać październikowy zmierzch, a wraz z nim rozpanoszyły się wilgoć i chłód.
– W Łebie.
I w ten sposób trafił z Anną do jej ceglanego domku, i już tu został. Oczywiście do niczego między nimi nie doszło. Gasiła każde jego płomienne spojrzenie, ucinała każde romantyczne słowo i wzbraniała się przed najmniejszym choćby dotykiem.
– Jesteś moim gościem, nie narzeczonym. – Usadziła go już drugiego dnia, surowo, żeby nie rzec nawet „ostro”.
Od tego czasu minął tydzień, a Zdankiewicz ani słowem się nie zająknął, że może pora wyjechać, ale i Anna go nie wyganiała. Zajął sypialnię po jej córce i żyli obok siebie jak para starych przyjaciół, choć przecież żadna zażyła przyjaźń nigdy nie zdążyła ich połączyć. Może mieli na to kiedyś szanse, ale przekreślił je swoją głupią dumą i chęcią posiadania tej kobiety za wszelką cenę.
– Nie mogę uwierzyć, że ona to zrobiła – szepnęła teraz Anna w ciemności, choć poruszała ten temat wiele razy.
Aleksander pojmował, że potrzebowała o tym mówić, bo to pozwalało uspokoić myśli. Przyjął więc na siebie rolę cierpliwego słuchacza.
– To chora kobieta – odparł.
– Znam Hétę od dziecka. Jest nieco tylko młodsza od mojej Inge. A ja chodziłam do szkoły z jej ojcem, Heńkiem. Miałam nawet brać ślub z jego młodszym bratem… – westchnęła, bo wspomnienia wcale nie stały się lżejsze przez to, że dotyczyły dawnych wydarzeń. – Wiem, że spotkało ją wiele złego od Rosjan, ale jednak… Skoro Bachowie wiedzieli, że jest nieobliczalna, powinni ją trzymać pod kluczem.
– Teraz trafi pod klucz. Czeka ją albo więzienie, albo wariatkowo.
– Teraz! – wykrzyknęła gorzko. – Co to zmieni, skoro Anton…? Boże, kto mu to powie? Przecież jemu pęknie serce!
– On jest twardszy, niż nam się zdaje – odparł cicho, ale sam też miał żal do losu za to, jak doświadczył przyjaciela.
Anna nie mogła opanować płaczu. Aleksander objął ją tak, że wtuliła twarz w jego pierś. Czuł jej urywany oddech na kawałku nagiej skóry oraz dotyk dłoni wspartych o jego brzuch. Sprawiało mu to niewymowną przyjemność. Gdyby był młodszy, nie mógłby się już powstrzymać, by nie wziąć kobiety, choćby siłą. Był dobrym człowiekiem, ale też krewkim kochankiem. Teraz jednak, gdy był już blisko osiemdziesięciolatkiem, umiał panować nad pożądaniem. Zresztą ciało nie nadążało za umysłem. Musiało mu wystarczyć, że głaskał jej plecy i muskał ustami pachnące ziołami włosy.
***
Gdańsk! Kto nigdy nie był w tym mieście, które z kaszubskiego grodziska zmieniło się w międzynarodowy port, które ugościło Świętego Wojciecha, ale klęknęło wyłącznie przed swoimi kaszubskimi władcami, które spłynęło krwią podczas krzyżackiej rzezi, które tchnęło swobodą podczas reformacji, przyciągając Żydów, Szkotów, mennonitów i wiele innych wyznań i kultur, które stawiło czoło Szwedom, które pod prusacką niewolą zaczęło bezlitośnie zmieniać się w niemieckie, które wreszcie nieomal zniknęło pod radzieckimi bombami, lecz podniosło się z ruin i przyjęło tysiące uchodźców szukających nowego domu… ten nigdy nie będzie w stanie zrozumieć tego osobliwego koktajlu wolności i hardości, jaki bił tutaj z każdej uliczki oraz każdego muru i jaki prędzej czy później zaczynał krążyć w żyłach wszystkich, którzy mieli okazję się nim zachłysnąć.
Sambor upił się tym koktajlem już jako mały chłopiec. Gdańsk miał we krwi od dziecka. Podczas swoich wypraw w pojedynkę lub z kolegami, przyprawiających matkę o migreny, poznał tutaj każdy zaułek. Kochał rodziców, ale od zawsze miał potrzebę chodzenia własnymi ścieżkami. Swój powrót zaczął zresztą od wizyty na cmentarzu, gdzie odnalazł nagrobek zarośnięty bluszczem, z nieomal wytartym napisem: „Liesel Stoltman von Weber 1891–1943”. Litery były gotyckie, kanciaste i zdobione, bo tak sobie życzył dziadek Leo, który był konserwatystą i za nic miał wprowadzony przez nazistów nakaz używania antykwy.
Biedny dziadek! Umarł samotnie w dwa lata po ucieczce Sambora i gdyby nie pomoc domowa, którą zatrudniał, nikt by nawet nie wiedział o jego śmierci. Taki był koniec starego Webera…
Sambor westchnął, nie mogąc przypomnieć sobie żadnej modlitwy, którą można by wyrecytować nad grobem.
– Tęsknię za tobą, Mutti – szepnął wreszcie.
Pamiętał ją: piękną, zawsze modnie ubraną, z bujnymi czarnymi włosami i ogromnymi oczami, raz czarnymi, raz brązowymi, w zależności od światła. Z eleganckim, inteligentnym i wrażliwym ojcem zdawali się stanowić parę doskonałą. Jeśli o coś się kłócili, to tylko o zdrowie Sambora, który w dzieciństwie często się zaziębiał. Zawsze mu się zdawało, że łączyła ich wielka miłość, dopiero niedawno zaczęły docierać do niego szczegóły wcześniej niedostrzeżone z powodu braku życiowego doświadczenia. Smutne oczy matki. Jej wykrzyczane kiedyś do męża: „Gdybyś był choć trochę podobny do niego, wszystko byłoby prostsze!”. W ich pocałunkach brakowało pasji czy tęsknoty. Ojciec ożywiał się dopiero w obecności przyjaciela, Waleriana.
– Za tobą też tęsknię, tatkù.
Nie miał pojęcia, gdzie był grób Piotra Stoltmana i czy w ogóle miał jakikolwiek. Nigdy się nie dowiedział, co się z nim właściwie stało, i wciąż nosił w sobie ten ogromny żal z dnia, gdy na początku wojny przyszedł z matką odwiedzić ojca w Victoriaschule, gdzie znajdowało się tymczasowe więzienie, a usłyszeli, że jego już tam nie ma. Teraz pomyślał, że mógłby wreszcie rozwikłać tę zagadkę.
Zostawił zmarłych, których soki użyźniały gdańską glebę, i ruszył do portu. To miejsce ukochał szczególnie. Najbardziej kojarzyło mu się z wolnością. Wystarczyłoby przecież tylko dostać się na statek i wypłynąć w szeroki świat. Odetchnął, wciągając głęboko w płuca zapach morskiej przygody i zapach miasta, w którym stare odwiecznie mieszało się z nowym, jak budynek, do którego każde pokolenie dostawiało nowe cegły. A jednak tym razem przygoda miała swąd goryczy. Sambor wiedział, że przed nim trudne zadanie. Że nie wrócił tutaj wyłącznie z nostalgii, ale przede wszystkim z przymusu – miał pracować dla zachodniego wywiadu i zbierać informacje o komunistach. Każdy błąd mógł go kosztować śmierć.
Z rozmyślań wyrwał go głosik, tak słodki i niewinny, jakby pochodził z niebios:
– Przepraszam pana… Piszę artykuł o tym, jak się ludziom żyje w Gdańsku. Czy zechce pan udzielić odpowiedzi?
Odwrócił się ku dziewczynie i nie mógł się nie uśmiechnąć na widok jej okrągłej buzi i dołeczków w rumianych policzkach. Mysie włosy skręcały się w puszyste loczki. Oczy miała szaroniebieskie, ufne jak u dziecka. Nie była pięknością, ale miała w sobie świeżość, a przy tym biły z niej serdeczność i ciekawość świata. Mogła mieć nieco ponad dwadzieścia lat.
– Opowiem to pannie przy dobrej kawie – zaproponował.
Po polsku mówił poprawnie, ale z niemieckim akcentem. Ojciec posłał go do polskiej szkoły, lecz już cztery lata później wybuchła wojna i placówka stała się niemiecka. A potem już nie miał żadnego kontaktu z językiem. Wprawdzie przełożeni, nim wysłali go do Polski jako agenta, zadbali o przyspieszony kurs, by wszystko sobie odświeżył, lecz poprawna polszczyzna wciąż sprawiała mu problemy.
Dziewczyna się zawahała.
– Trochę się spieszę… Ale właściwie… nie jadłam dziś śniadania.
– Idealnie się składa, bo ja również.
Nie zdążył się jeszcze dobrze rozejrzeć po powojennym Gdańsku, ale kawiarni, barów mlecznych i restauracji w okolicy nie brakowało, więc zaprowadził towarzyszkę do jednej z nich, nawet nie patrząc na nazwę. Jednak dziewczyna zatrzymała się przed drzwiami.
– Tu jest drogo! – zaoponowała.
Spojrzał na szyld: Restauracja Kubicki. Przypomniało mu się, że przed wojną istniał tutaj nocny lokal Kubicki Cafe International. Choć, naturalnie, nigdy w nim nie bywał, dobrze było zobaczyć, że nie cały znany mu świat zginął pod butami czerwonoarmistów.
– Mam pieniądze – uspokoił dziewczynę, po czym poprowadził ją do stolika. Wnętrze było urządzone ze smakiem, z lakierowanymi meblami, w porównaniu do siermiężnego stylu socjalistycznego całkiem luksusowo. Kelner dyskretnie zostawił im karty. – A więc pisze pani artykuł o życiu w Gdańsku? – zagadnął.
– Tak. Jestem stażystką w „Dzienniku Bałtyckim” – wyjaśniła z uśmiechem.
– Powiem pani, że Gdańsk… – Przerwał, z rozbawieniem patrząc, jak w popłochu szuka notesu i ołówka w swojej przepastnej torbie. – Jak się właściwie panienka nazywa?
– Agnieszka Zadworna.
– Sambor Stoltman. Jak trafiła pani do Gdańska?
– Gdy miałam sześć lat, uciekliśmy z rodzicami z Krzemieńca, a dwa lata później przyjechaliśmy na Wybrzeże. A pan?
– Urodziłem się tutaj.
– Niemiec?
Spojrzała z obawą, jakby się spodziewała, że za plecami ukrywał czapkę ze swastyką i karabin. Choć podczas wojny była małym dzieckiem i nie miała pełnej świadomości zagrożenia, niechęć i strach przekazywali sobie z pokolenia na pokolenie.
– Kaszuba – stwierdził stanowczo.
– Nigdy nie poznałam żadnego Kaszuby.
– Jak to? – Zdziwił się szczerze. – Gdzieś ty się uchowała, dziewczyno? Przecież jesteś na Kaszubach. Na pewno przez lata spotkałaś nas mnóstwo. W szkole wśród uczniów, na targu wśród sprzedawców, na ulicy wśród przechodniów… Po prostu nie chodzimy z tabliczką na piersi: „Wymierający gatunek. Kaszuba w swoim naturalnym środowisku” – zażartował.
– Tyle że Gdańsk nie jest na Kaszubach.
– Oczywiście, że jest. Był miastem kaszubskim, zanim dotarłaś tu z Wołynia, i był miastem kaszubskim, zanim wtargnęli tu Niemcy. Troszkę pokory. Ludzie przyjeżdżają tutaj znikąd i asymilują się lub wracają donikąd, a miasto niczym legendarny gryf trwa na swoim miejscu od wieków. – Nieświadomie powtarzał dawno zasłyszane słowa ojca.
– Przepraszam pana, nie wiedziałam.
– Mówmy sobie po imieniu. „Pan” mnie postarza, a przecież nie jestem taki sędziwy.
Zadworna uśmiechnęła się nieśmiało. Miała naprawdę piękny uśmiech! Nie mogła się równać z Ursulą Scheer i Sambor nigdy nie postawiłby tych dwóch dziewcząt obok siebie, ale miał nadzieję na przyjemny, niezobowiązujący romans.
***
Kiedy Zofka po raz pierwszy stanęła nad grobem Pelagii Stoltmanki, dotarło do niej, że oto naprawdę przyjechała do Pomieczyna. Bo jeśli była w miejscu, w którym rodzili się i umierali jej przodkowie, to była w samym środku swojego świata. Tu się zaczęła historia Zofii. Zrozumiała, że tożsamości zawsze należy szukać u źródeł, kopać w historii najgłębiej, jak się da, przyjrzeć się kościom umarłych i ich losom, bo one zapisały się w naszych kościach i naszych losach.
– Marija Józef… – szepnęła. I to była jedyna modlitwa, na jaką było ją stać.
Nagrobek był skromny, ziemny, z murowaną obudową, z kilkoma bratkami, przekwitłymi po lecie i sczerniałymi po przymrozkach, a nad nim wbito prosty kamienny krzyż. To wszystko, co zostało po mocarnej staruszce, która trzęsła całą rodziną.
– Dlaczego jest mi tak smutno? Doch óma nie była dla mnie dobra – mruknęła zaskoczona.
– Bo masz poczucie, że skończyło się coś, co zdawało się wieczne? – zgadywał Bernard. – Ja się tak prawie czułem…
Skinęła głową. Pożegnanie bliskiego człowieka było niczym zniknięcie z krajobrazu stuletniego dębu, nagle powalonego wichurą. Nie było już pod rozłożystymi konarami ochrony przed wiatrem, deszczem i słońcem. Trzeba było nauczyć się żyć z tym brakiem. I choć ziemia się nadal kręciła, słońce wschodziło i zachodziło, pory roku następowały po sobie naprzemiennie, inne drzewa kwitły i zrzucały liście, jednak po owym dębie pozostała pustka, do której trudno się przyzwyczaić i która zmieniła życie na zawsze.
– Óma chciała leżeć w jednym grobie z ópą – przypomniała.
– A co ja za to mogę? – Bernard rozłożył ręce. – Nie ja robiłem pogrzeb. Kazik to materialista. On by nas wszystkich sprzedał, czejbë leno12 znalazł się ktoś, kto zechce mu zapłacić za takich zmarnowanych życiem ludzi – zażartował gorzko.
12 kaszub. gdyby tylko
– Ona nam nie da spokoju, obaczysz. Będzie nas straszyć, jaż spoczną razem.
– Głupoty plestasz! – Zdenerwował się i zaraz przeżegnał. – Niech odpoczywa w pokoju wiecznym…
Za nimi rozległo się dyskretne chrząknięcie. Lech Rokicki czekał cierpliwie, aż skończą wspominać zmarłą, ale trwało to zdecydowanie zbyt długo. Tymczasem ten dzień, choć przeplatany złotem, przypomniał, że lato już przecież odeszło. Temperatura spadła, a wiatr świszczał na polach i poniewierał wszystkim, co żyje. Wdzierał się Lechowi nawet pod kaszkiet i wysoko postawiony kołnierz płaszcza.
– Zapraszam do mnie na kawę – zwrócił się do niego Bernard po polsku.
Ale Lech go zaskoczył i odpowiedział łamaną kaszubszczyzną:
– A będzie kùch13?
13 kaszub. ciasto
Zofka roześmiała się na widok głupiej miny bliźniaka.
– A coś ty myślał? Że ja swojego chłopa nie nauczę gadać po naszemu? – spytała wesoło.
Miny im jednak zrzedły, gdy wsiedli do kremowej syrenki, najnowszego nabytku Zofki, która niedawno zdała prawo jazdy, i zaraz na pierwszej prostej natrafili na pijanego mężczyznę.
– Zatrzymaj się! – nakazał Bernard, a Zofka zahamowała gwałtownie.
To był Tóna Macholla. Siedział na schodach przed spółdzielnią prowadzoną przez swojego szwagra i raz po raz pociągał wódkę wprost z butelki. Puzdrowski wprawdzie nie chciał mu sprzedawać alkoholu, ale Tóna i na to miał sposób: kupował flaszkę gdzie indziej lub prosił kolegów o zakup. Zofka rozdziawiła buzię ze zdziwienia, bo znała mężczyznę ze stoczni, lecz nie spodziewała się, że spotka go właśnie tutaj. I to w takim stanie.
– Tóna! Marija Józef, myślałem, że już z tym skończyłeś! – wykrzyknął Bernard, wychodząc z auta i pomagając przyjacielowi podnieść się na nogi.
Nie było to łatwe, bo pijany mężczyzna nie był w stanie utrzymać się w pionie. Bełkotał coś pod nosem.
– T-t-to nie może tak b-b-być. Lepiej b-b-by było, czejbë to ja… A nie moja… m-m-matka… Dlacze… Dlaczego?
– Bo ty jesteś młody i masz jeszcze dichtich14 lat do przeżycia – tłumaczył cierpliwie Bernard, usiłując doprowadzić przyjaciela do drzwi, ale walczył z grawitacją.
14 kaszub. mnóstwo
Dopiero gdy Lech podparł pijaka z drugiej strony, odzyskali równowagę.
– Co to za ż-ż-życie?! – wyjęczał Tóna.
Bernard załomotał i po chwili ukazała się Lisa, jeszcze do niedawna Puzdrowska, ale od kilku dni już Machollka. Twarz miała poszarzałą od zmartwień, spojrzenie zmęczone, sylwetkę ociężałą. Pod fartuchem odznaczał się nieduży ciążowy brzuch. Na widok wpółprzytomnego męża tylko westchnęła.
– Dzień w dzień to samo. Ja już nie mam mocy – mruknęła, ni to do siebie, ni do gości, których wpuściła do środka.
Złożyli Tónę w ubraniu i w butach na łóżku, a on pochylił się i zaczął wymiotować na pościel i podłogę.
– Myślałem, że on już nie pije… – zauważył Bernard.
Rzeczywiście Tóna po wypadku przed kilku laty, gdy wpadł do strumienia i przez wiele dni walczył z zapaleniem płuc, zupełnie się zmienił. Stał się cichy, nieobecny, słaby. Jak nieboszczyk za życia. Ale Lisa wolała wszystko, nawet taką odmienność, niż alkoholizm.
– I ja tak myślałam – szepnęła. – Ale po ślubie nie strzymał dłużej. W butelce siedzi jego Mëtk15.
15 Kaszubski zły duch, który kusi do zguby, najczęściej do podpisania cyrografu.
– On ma to bardzo przeżyte – stwierdził Bernard ze współczuciem.
– A ja nie? – Żachnęła się. – To był naji16 wielki dzień. Nie wiedzieliśmy, że skończy się tragedią. Że wyjdziemy cali spłakani! A nasza Tosia? Od tygodnia nie chce z nikim gadać, ma górz na cały świat. Doch ona ma blós dziewięć lat… Në, a potem jeszcze Eryka… to znaczy moja starka17…
16 kaszub. nasz
17 kaszub. teściowa
Potrząsnęła głową, bo nie była w stanie mówić dalej. Zabrała się za sprzątanie wymiocin. Nie musiała jednak nic tłumaczyć, każdy przecież wiedział, co się stało z Eryką.
– Idziemy. Nikt tu nas nie brëkùje18 – wymamrotał Bernard do siostry i szwagra, po czym dyskretnie ulotnili się z domu Machollów.
18 kaszub. potrzebuje