W cieniu PRL-u. Echa prawdy - Aneta Krasińska - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

W cieniu PRL-u. Echa prawdy ebook i audiobook

Aneta Krasińska

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

64 osoby interesują się tą książką

Opis

Choć od chwili obalenia komunizmu w Polsce minęło 16 lat, to społeczeństwo wciąż ma jeszcze dużo do nadrobienia w każdej dziedzinie, a rozliczenia przeszłości jeszcze trwają.

 

Aniela opuszcza oddział chirurgiczny sochaczewskiego szpitala, którym przez lata kierowała. Przejście na emeryturę ma zaowocować odpoczynkiem po latach pracy zawodowej połączonej z wychowywaniem dzieci. Kolejna przeprowadzka otwiera jednak nowe możliwości i lekarka powraca do zawodu, ale jej praca bywa wyjątkowo niewdzięczna, a ona sama zaczyna to mocno przeżywać. To zaś coraz bardziej odbija się na jej zdrowiu.

 

Do tego znów dają o sobie znać rodzinne tajemnice, które zaprowadzą Anielę na komendę policji, gdzie będzie musiała udowodnić swoją niewinność.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 59 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Róża Cieślińska-Dziekiewicz

Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agatkabeatka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajne zakończenie super trylogii . Wszystkie sekrety i kłamstwa zostały ujawnione i wyjaśnione . Bardzo fajnie przedstawione realia ówczesnej Polski . Nie wszyskie wybory i decyzje Anieli popieram ale każdy ma prawo o decydowaniu o swoim życiu . Gorąco polecam całą trylogię
00
Irenaira

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała cała seria W CIENIU PRL-U POLECAM "Echa prawdy" oraz dwa wcześniejsze tomy bez których nie było by tej książki. Autorka potrafi wejść w głąb duszy czytelnika ze swoimi powieściami.
00



Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Ko­rektaJo­anna Rod­kie­wicz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Aneta Kra­siń­ska, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-913-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRO­LOG

Al­bert Nel­son od go­dziny prze­cha­dzał się po no­wo­jor­skiej re­zy­den­cji, usi­łu­jąc po­jąć, jak mo­gło dojść do ta­kiej sy­tu­acji. Wuj Bill Mo­ore nie bez po­wodu wła­śnie jego ob­da­rzył tak du­żym za­ufa­niem i prze­ka­zał mu w te­sta­men­cie cały ma­ją­tek. Sio­strze­niec wie­dział, że do masy spad­ko­wej we­szły wszyst­kie po­sia­dane przez krew­nego przed­mioty. Tych, któ­rych nie mógł prze­jąć w spo­sób ofi­cjalny, zo­bo­wią­zał się strzec w dwój­na­sób. Tym­cza­sem za­wiódł i nie miał po­ję­cia, co da­lej po­cząć.

Po raz ko­lejny tego dnia wy­brał nu­mer swo­jego praw­nika, ale znów zre­zy­gno­wał. Wuj ufał, że w ta­kich sy­tu­acjach Al­bert zdoła so­bie po­ra­dzić sam. Przy­cup­nął na sze­ro­kich wy­po­le­ro­wa­nych scho­dach wi­ją­cych się na pię­tro i scho­wał twarz w dło­niach. Pa­mię­tał mo­ment, gdy sie­dział przy łóżku umie­ra­ją­cego, który reszt­kami sił po­wta­rzał mu, żeby strzegł ob­ra­zów, do czasu gdy zgłosi się po nie wła­ściwa osoba. Od tam­tej pory mi­nęły bli­sko trzy lata, ale nikt się nie po­ja­wił, a on stra­cił czuj­ność. Sku­pił się na po­mna­ża­niu pie­nię­dzy Mo­ore’a, a że żona nie chciała się prze­pro­wa­dzić do odzie­dzi­czo­nej re­zy­den­cji, to i on za­glą­dał tu co­raz rza­dziej.

Te­raz nie śmiał spoj­rzeć na wi­szący po jego pra­wicy por­tret krew­nego. Za­wiódł, wie­dząc, jak wiele wuj po­świę­cił, by ten se­kret nie wy­szedł na jaw.

Gdyby dzień wcze­śniej wy­słu­chał dzwo­nią­cego do niego stróża po­sia­dło­ści, który uskar­żał się, że nie jest w sta­nie so­bie po­ra­dzić ze szwan­ku­ją­cym sys­te­mem mo­ni­to­ringu, i wy­słał na miej­sce ekipę fa­chow­ców, te­raz sie­działby spo­koj­nie w fir­mo­wym fo­telu i ob­my­ślał stra­te­gię sprze­daży sil­ni­ków do mo­to­ró­wek.

Na­gle do­znał olśnie­nia. Nie mógł li­czyć na po­moc od­po­wied­nich służb, ale nie miał prawa za­nie­chać wy­peł­nie­nia swo­ich obo­wiąz­ków wo­bec Billa i po­zo­sta­łych osób ry­zy­ku­ją­cych ży­cie dla do­bra sprawy. Mu­siał jak naj­szyb­ciej otrzą­snąć się ze zdu­mie­nia i dzia­łać, póki ist­niały szanse, by na­pra­wić to istotne nie­do­pa­trze­nie. Wy­jął apa­rat te­le­fo­niczny naj­now­szej ge­ne­ra­cji i wy­brał nu­mer pry­wat­nego de­tek­tywa po­le­ca­nego mu kie­dyś przez przy­ja­ciela.

Cze­ka­jąc na po­łą­cze­nie, za­sta­na­wiał się, jak bar­dzo wspo­mniany spe­cja­li­sta jest godny za­ufa­nia i ile z in­for­ma­cji po­wi­nien znać, by móc sku­tecz­nie dzia­łać.

ROZ­DZIAŁ I

Je­sienna plu­cha w Pol­sce nie sprzy­jała dłu­gim spa­ce­rom, ale po­czu­cie sa­mot­no­ści znie­chę­cało Anielę Bed­nar­ską do tkwie­nia w czte­rech ścia­nach. Ni­sko za­wie­szone sta­lo­wo­szare chmury tło­czyły się nad jej głową, nie­mal trą­ca­jąc ją swymi na­pęcz­nia­łymi od desz­czu brzu­chami. Trzy­mana przez nią w dłoni pa­ra­solka po­zo­stała zło­żona. Rześki po­dmuch wia­tru mu­skał jej zwiot­czałą skórę i wy­ci­skał łzy z oto­czo­nych wia­nusz­kiem zmarsz­czek orze­cho­wych oczu, które stra­ciły swój dawny blask.

Wrony krą­żące nad drze­wami w nie­wiel­kim parku w cen­trum So­cha­czewa do­ma­gały się za­in­te­re­so­wa­nia. Już dawno skoń­czyły się plony na po­lach oko­licz­nych wsi, dla­tego zimą ptaki chęt­nie prze­no­siły się do mia­sta, upa­tru­jąc ła­twego łupu w rzadko opróż­nia­nych ko­szach na śmieci.

Aniela do­sko­nale pa­mię­tała walkę te­ścio­wej ze sta­dami skrzy­dla­tych zło­dziei osku­bu­ją­cych drzewa z owo­ców. Te krzyki nie­kiedy ją prze­ra­żały, dla­tego dbała o to, żeby w ich ogro­dzie ro­sły wy­łącz­nie gru­sze, ja­bło­nie i śliwy mo­gące się ustrzec przed nie­pro­szo­nymi go­śćmi. A te­raz bę­dzie mu­siała to wszystko po­że­gnać i od­dać w obce ręce.

Mżawka po­ja­wiła się tak na­gle, że Bed­nar­ska na­wet na nią nie za­re­ago­wała. Su­nęła w stronę bu­dynku szpi­tala, w któ­rym roz­po­częła pracę po wy­pro­wadzce z War­szawy. Te­raz pla­cówkę prze­nie­siono na drugą stronę mia­sta do no­wo­cze­snego i znacz­nie więk­szego bu­dynku, gdzie Aniela pra­co­wała jesz­cze do wczo­raj. Miała bli­sko dwa mie­siące na­gro­ma­dzo­nego przez lata urlopu wy­po­czyn­ko­wego, więc mu­siała go wy­ko­rzy­stać, za­nim odej­dzie na za­słu­żoną eme­ry­turę.

Dawny bu­dy­nek szpi­tala prze­szedł ge­ne­ralny re­mont i te­raz słu­żył du­chow­nym koń­czą­cym po­sługę w pa­ra­fiach. Tu­taj znaj­do­wali dach nad głową, opiekę i wspar­cie. Aniela uśmiech­nęła się pod no­sem i od­ru­chowo na­cią­gnęła na głowę kap­tur or­ta­lio­no­wej kurtki. Miała szczę­ście, że nie mu­siała się oba­wiać o swoją przy­szłość. Ow­szem, dzieci już dawno do­ro­sły i miały swoje sprawy, ale wciąż mo­gła na nie li­czyć. Ufała, że nie od­da­dzą jej do domu dla se­nio­rów, gdy już prze­sta­nie so­bie ra­dzić z co­dzien­no­ścią.

Przy­sta­nęła na chwilę i spoj­rzała na wy­pie­lę­gno­wany park otu­la­jący dawny szpi­tal. Ileż to razy spę­dzała w nim prze­rwy w cza­sie dy­żu­rów albo wę­dro­wała po­mię­dzy drze­wami, chcąc ode­tchnąć po skom­pli­ko­wa­nej ope­ra­cji, którą udało jej się prze­pro­wa­dzić. I choć przez wiele lat czuła się w tym miej­scu obco, to gdy ob­jęła funk­cję or­dy­na­tora, jej po­dej­ście ule­gło zmia­nie. Wresz­cie zbu­do­wała od­dział we­dług wła­snych za­sad i za­dbała za­równo o współ­pra­cow­ni­ków, jak i o pa­cjen­tów za­słu­gu­ją­cych na tro­skę i opiekę.

– Pani dok­torka to się roz­cho­ruje i resztę urlopu spę­dzi pod pie­rzyną – oświad­czył ży­la­sty i mocno przy­gar­biony do­zorca, za­mia­ta­jący resztki opa­dłych z drzew li­ści.

– Nie bę­dzie tak źle, pa­nie Ignacy – od­parła i uśmiech­nęła się do zna­jo­mego, który od lat był za­trud­niony w tym miej­scu, na­wet po zmia­nie wła­ści­ciela.

– Pani dok­torka to już za­po­mniała, że i o sie­bie trzeba za­dbać – nad­mie­nił oj­cow­skim to­nem, choć był od niej star­szy le­d­wie o kilka mie­sięcy i od nie­dawna pra­co­wał na pół etatu, jed­no­cze­śnie po­bie­ra­jąc marną eme­ry­turę. – A czy zde­cy­duje się pani na pracę u nas? – za­py­tał i po­wiódł spoj­rze­niem po żół­tym bu­dynku sto­ją­cym za jego ple­cami.

– Plany ule­gły zmia­nie.

– Czyli jed­nak woli pani szpi­tal?

– Nie, tam też nie wrócę – od­parła dość enig­ma­tycz­nie, czym za­cie­ka­wiła do­zorcę, który wsparł się na dłu­gim trzonku mio­tły i wle­pił wzrok w le­karkę.

– Prze­cie wnuki w War­sza­wie miesz­kają, to co pani dok­torka bę­dzie tu ro­biła?

Aniela na­brała po­wie­trza, bo po raz pierw­szy miała po­wie­dzieć na głos do ob­cej osoby to, co nie­ba­wem sta­nie się fak­tem.

– Wra­cam na stare śmieci.

Wy­po­wie­dziaw­szy te słowa, po­czuła ra­dość. Długo się no­siła z pod­ję­ciem tej trud­nej de­cy­zji, ale mi­niony rok uświa­do­mił jej, że nie jest w sta­nie sa­mo­dziel­nie utrzy­mać tak du­żego domu, a praca w ogro­dzie też co­raz bar­dziej ją mę­czyła.

– Czyli do­kąd?

Aniela wy­ba­łu­szyła oczy. Dla niej do­mem wciąż była War­szawa i choć mia­sto ostat­nimi czasy bar­dzo się zmie­niło, to z ra­do­ścią pa­trzyła na to, jak dum­nie dźwiga się z ko­lan, chcąc do­go­nić po­zo­stałe eu­ro­pej­skie sto­lice. Do­kład­nie pół­tora roku temu Pol­ska wstą­piła do Unii Eu­ro­pej­skiej i już było wi­dać pierw­sze efekty. Do­dat­kowe fun­du­sze tra­fiły do naj­uboż­szych wsi i mia­ste­czek, ale za­uwa­żalne stały się też in­we­sty­cje w in­fra­struk­turę w cen­trum kraju oraz w jego sercu, za które uwa­żana jest sto­lica.

– Do War­szawy.

– Ja to bym nie chciał tam miesz­kać. Gło­śno, brudno i cią­gle w biegu.

– Za­leży od tego, z ja­kiej per­spek­tywy na to spoj­rzeć. – Wes­tchnęła, a po­tem roz­ło­żyła pa­ra­sol, bo mżawka prze­ro­dziła się w za­ci­na­jący deszcz.

– Oby tam zna­la­zła pani spo­kój i na­brała sił, bo wi­dzę, że z tym ja­koś mar­nie.

– Dla­tego wła­śnie za­mie­rzam się cie­szyć spo­kojną eme­ry­turą w oto­cze­niu mu­zeów, te­atrów i ka­wiarni.

– W ta­kim ra­zie ży­czę dużo zdro­wia i pie­nię­dzy na te wszyst­kie fa­na­be­rie.

Aniela z gra­cją ski­nęła głową, a po­tem od­wró­ciła się na pię­cie i szyb­kim kro­kiem ru­szyła w drogę po­wrotną. Jesz­cze przez chwilę sły­szała od­głosy szu­ra­nia mio­tłą po chod­niku, a po­tem za­głu­szyły je prze­jeż­dża­jące ulicą sa­mo­chody. Ostat­nio znacz­nie ich przy­było w So­cha­cze­wie. Jej re­nault stał w ga­rażu, bo wciąż nie za­de­cy­do­wała, czy bę­dzie go po­trze­bo­wała w sto­licy. Ga­bry­sia prze­ko­ny­wała ją, że po­ru­sza­nie się po mie­ście w go­dzi­nach szczytu staje się co­raz bar­dziej fru­stru­jące, więc znacz­nie lep­szym wyj­ściem by­łoby ko­rzy­sta­nie z ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej. Bed­nar­ska po­wta­rzała so­bie, że ma jesz­cze czas na pod­ję­cie de­cy­zji.

Gdy do­tarła do domu, w przed­po­koju po­wi­tało ją przy­jemne cie­pło. Szybko zrzu­ciła z sie­bie prze­mo­czone pan­to­fle i skar­petki. Obej­rzaw­szy po­chla­pane spodnie, uznała, że musi je zmie­nić.

Chwilę póź­niej wy­szła z sy­pialni prze­brana w szare dresy i grube skar­pety. W za­wie­szo­nym w przed­po­koju lu­strze uj­rzała swe od­bi­cie i na­tych­miast skrę­ciła do ła­zienki, by prze­cze­sać zmierz­wione od wil­goci ko­smyki. Od dawna no­siła krótko przy­strzy­żone włosy i po umy­ciu mo­de­lo­wała je na szczotce, wy­wi­ja­jąc do góry. Nic dziw­nego, że te­raz okla­pły i le­piły się do głowy. Włą­czyła su­szarkę i skie­ro­wała na włosy cie­pły stru­mień po­wie­trza. Na­gle wy­dało jej się, że sły­szy dzwo­niący te­le­fon. Wy­łą­czyła urzą­dze­nie i na­słu­chi­wała. Nie po­my­liła się w swych po­dej­rze­niach. Wy­bie­gła na ko­ry­tarz i unio­sła słu­chawkę.

– Pani Anielo, klient otrzy­mał po­zy­tywną de­cy­zję o kre­dy­cie i nie­ba­wem sfi­na­li­zu­jemy sprze­daż – po­in­for­mo­wała ją pra­cow­nica biura nie­ru­cho­mo­ści wy­na­ję­tego przez Ga­bry­się.

– Do kiedy mam się wy­nieść z domu? – spy­tała nie­pew­nym gło­sem. Ow­szem, chciała mieć już za sobą ten etap, a jed­nak pod­skór­nie czuła, że to ko­lejna dra­styczna zmiana w jej ży­ciu. Ostat­nio było ich aż nadto. Tę­sk­niła za spo­koj­nymi, le­ni­wie pły­ną­cymi wie­czo­rami. A ta­kie miały być, gdy wresz­cie przej­dzie na eme­ry­turę. Na ra­zie nie zdą­żyła jesz­cze tego od­czuć. Od­chrząk­nęła, by po­na­glić roz­mów­czy­nię.

– Do końca roku. Zdąży pani ze wszyst­kim?

– To pra­wie dwa mie­siące, więc nie wie­dzę prze­szkód.

– A za­tem trzy­mam rękę na pul­sie i dam znać, gdy ode­zwie się do mnie klient z in­for­ma­cją, że jest go­towy do do­ko­na­nia prze­lewu.

Bed­nar­ska po­woli odło­żyła słu­chawkę na wi­dełki i po­drep­tała do kuchni. Po tym in­ten­syw­nym po­ranku za­słu­żyła na fi­li­żankę kawy z mle­kiem. Na­lała wody do czaj­nika elek­trycz­nego i od­mie­rzyła czu­batą ły­żeczkę drobno zmie­lo­nych zia­ren swo­jego ulu­bio­nego ga­tunku. Jak za­wsze przed za­mknię­ciem po­jem­nika przez chwilę na­chy­lała się nad nim i wą­chała aro­mat za­war­to­ści. Już od wielu lat ku­po­wała zmie­loną kawę, scho­waw­szy głę­boko do szu­flady stary mły­nek, który po­da­ro­wała jej ciotka Irena Ko­zan jako pre­zent do no­wego domu. I choć już go nie uży­wała, to nie po­tra­fiła ot tak się go po­zbyć. Wciąż pa­mię­tała, ja­kiego po­świę­ce­nia wy­ma­gało zdo­by­cie na­wet pod­sta­wo­wego sprzętu ku­chen­nego. I ciotka, i babka Kor­ne­lia spę­dziły mnó­stwo go­dzin w ko­lej­kach przed skle­pami. Te­raz zda­wało się to nie do po­my­śle­nia.

Woda co­raz gło­śniej bul­go­tała, od­cią­ga­jąc Anielę od wspo­mnień. Bed­nar­ska na­peł­niła wrząt­kiem ulu­bioną fi­li­żankę i przy­sia­dła na krze­śle przy ku­chen­nym stole. Za­mknęła oczy i roz­ma­so­wała skro­nie, bo znów po­czuła nie­przy­jemny ból pul­su­jący gdzieś pod czaszką. Nie po­tra­fiła go zlo­ka­li­zo­wać, ale nie­kiedy sta­wał się mocno draż­niący. Za­po­bie­gaw­czo się­gnęła do szafki i wy­jęła pu­dełko z me­dy­ka­men­tami. Od­szu­kała ta­bletki prze­ciw­bó­lowe i po­piła je chłodną już kawą. Resztkę na­poju szybko wy­są­czyła i po­czła­pała do po­koju. Po­trze­bo­wała drzemki.

Uło­żyła się na wer­salce i okryła nogi gru­bym ko­cem, który kie­dyś ku­piła na Sta­dio­nie Dzie­się­cio­le­cia. Od czasu do czasu ro­biła na nim za­kupy, choć prze­szka­dzały jej tłok i na­tar­czy­wość nie­któ­rych sprze­daw­ców. Wie­działa jed­nak, że tam znaj­dzie wszystko, i to za nie­wy­gó­ro­waną cenę.

Gdy Ga­bry­sia wraz z mę­żem za­miesz­kała w War­sza­wie, dużą część wy­po­sa­że­nia kuchni i dwóch ma­łych po­koi na­była wła­śnie na ba­zarku pod sta­dio­nem. Cie­szyły ją nowe sztućce, ob­rusy, po­ściel czy bież­niki na ławę. Bed­nar­ska spra­wie­dli­wie roz­dzie­liła mię­dzy córki wła­sny skromny po­sag, ale wie­działa, że to zbyt mało na po­czą­tek. Joli oprócz dwóch zmian po­ścieli i kilku ob­ru­sów wy­słała pie­nią­dze, by na miej­scu do­ko­nała sto­sow­nych za­ku­pów do wy­na­ję­tego pod Lon­dy­nem miesz­ka­nia, do któ­rego prze­nio­sła się wraz z mę­żem i córką. Do­tych­czas nie zdo­łała od­wie­dzić pier­wo­rod­nej. I to zo­sta­wiała na czas eme­ry­tury. Z po­dzi­wem pa­trzyła na swoją na­sto­let­nią wnuczkę, bie­gle po­słu­gu­jącą się pol­skim, an­giel­skim i nie­miec­kim. Lidka ma­rzyła o stu­diach w War­sza­wie. Tym bar­dziej po­mysł z prze­pro­wadzką Anieli do sto­licy spo­tkał się z przy­chyl­no­ścią jej dzieci.

Ga­bry­sia rów­nież po­trze­bo­wała jej po­mocy przy bliź­nię­tach, które roz­po­częły edu­ka­cję w szkole pod­sta­wo­wej i już na star­cie przy­wle­kły do domu cały wa­chlarz wi­ru­sów i bak­te­rii, od­po­wie­dzial­nych za wy­wo­ła­nie u Be­atki za­pa­le­nia ucha, a u Sła­wu­sia – trzyd­niówki, sprze­da­nej na­stęp­nie ojcu. Ar­tur le­d­wie prze­żył kilka dni męki, więc z nie­po­ko­jem pa­trzył na po­wra­ca­jące do domu po­cie­chy i czym prę­dzej roz­wo­ził je na mno­żące się jak grzyby po desz­czu za­ję­cia do­dat­kowe.

Aniela zdo­łała przy­snąć, gdy gdzieś w od­dali usły­szała zna­jomy dźwięk. Usi­ło­wała so­bie przy­po­mnieć, skąd go zna i dla­czego czuje, że po­winna otwo­rzyć oczy. Po­wra­ca­jąca świa­do­mość na­ka­zała jej ze­rwać się z wer­salki i biec do przed­po­koju. Kiedy sta­nęła na wprost sto­lika, pod­nio­sła słu­chawkę i ode­zwała się za­spa­nym gło­sem.

– Hejka, ma­muś – przy­wi­tał ją ra­do­sny z ko­lei głos naj­młod­szej la­to­ro­śli. – Wła­śnie wra­cam z prak­tyk. Dzi­siaj mie­li­śmy za­ję­cia w pro­sek­to­rium, więc rano nic nie ja­dłem, a te­raz lecę na obiad i wła­śnie dla­tego dzwo­nię, bo przy­po­mniało mi się, że mia­łem za­py­tać Ka­rol­cię, czy przy­je­dzie – cią­gnął, le­d­wie ła­piąc od­dech po­mię­dzy fra­zami.

– Mam na­dzieję, że zja­wi­cie się w kom­ple­cie – od­parła, opie­ra­jąc się o chłodną ścianę, bo wciąż jesz­cze była za­spana.

– Ka­rol­cia bę­dzie, dla­tego przy­je­dziemy po­cią­giem, bo nie po­mie­ścimy się wszy­scy w au­cie Ar­tura.

– Wy­je­chać po was na sta­cję?

– Po­ra­dzimy so­bie.

– Ale je­śli bę­dzie taka po­goda jak dzi­siaj, to obie­caj, że za­dzwo­nisz i wtedy pod­jadę – za­strze­gła, przy­glą­da­jąc się ka­łuży wo­kół pa­ra­solki roz­ło­żo­nej przy drzwiach wej­ścio­wych.

– Pod wa­run­kiem że cię zła­pię pod te­le­fo­nem.

– Znowu za­czy­nasz?

– Nie wiem, dla­czego tak się bro­nisz przed ku­pie­niem ko­mórki. – Wes­tchnął. – Nie masz po­ję­cia, jaka to wy­goda... – Roz­ma­rzył się. – Poza tym mamy rok dwa ty­siące piąty i mu­simy na do­bre po­że­gnać dwu­dzie­sty wiek.

– Pew­nie po prze­pro­wadzce już mi nie od­pu­ścisz...

– Zde­cy­do­wa­nie, bo nie chcę się o cie­bie mar­twić.

– Czy to przy­pad­kiem nie ja je­stem ro­dzi­cem?

– Ja aku­rat mam na­dzieję, że jesz­cze długo nim nie będę, ale to nie zna­czy, że jako syn nie mogę się mar­twić o swoją naj­uko­chań­szą matkę.

– Już ty mnie nie bierz pod włos... – jęk­nęła, zna­jąc wszyst­kie ar­gu­menty syna, od lat na­kła­nia­ją­cego ją do zre­zy­gno­wa­nia z te­le­fonu sta­cjo­nar­nego na rzecz ko­mórki. A ona naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie chciała czuć się jak na smy­czy. W szpi­talu wielu le­ka­rzy cheł­piło się po­sia­da­niem no­wo­cze­snych te­le­fo­nów prze­no­śnych, nie zda­jąc so­bie sprawy, że dzięki nim są ła­two od­naj­do­wani na­wet w cza­sie dni wol­nych. Uśmie­chała się, sły­sząc ich prze­chwałki, ile wy­dali na no­wiuś­kie cacko, a po­tem szła na pocztę i uisz­czała opłatę za abo­na­ment te­le­fo­niczny na ko­lejny mie­siąc. – Bę­dziemy ra­zem miesz­kać, więc jesz­cze bę­dziesz miał mnie do­syć – do­dała za­czep­nie.

– To ra­czej mama od­zwy­cza­iła się od wi­doku po­roz­rzu­ca­nych brud­nych skar­pet i tony nie­umy­tych na­czyń na stole. – Za­chi­cho­tał, przy­po­mi­na­jąc so­bie czasy, za­nim roz­po­czął stu­dia me­dyczne i wy­pro­wa­dził się do aka­de­mika.

– Ro­bert, bę­dziemy mu­sieli opra­co­wać ja­kiś re­gu­la­min użyt­ko­wa­nia na­szego miesz­ka­nia – od­parła i na­tych­miast zdała so­bie sprawę, że po raz pierw­szy tak okre­śliła swoje nowe lo­kum.

– W nie­dzielę przy­wiozę gruby no­tes i za­czniemy wszystko spi­sy­wać – za­strzegł, a po­tem, jak zwy­kle, gdy się prze­ko­ma­rzali, za­śmiał się i po­jed­naw­czo po­że­gnał matkę.

Odło­żyw­szy słu­chawkę, przez chwilę stała nie­po­ru­szona. Nie­ba­wem przyj­dzie jej się roz­stać z do­mem, w któ­rym spę­dziła więk­szość ży­cia. To tu wy­cho­wała troje dzieci i za­warła nowe zna­jo­mo­ści. Te­raz cze­kało na nią znacz­nie mniej­sze miesz­ka­nie, do któ­rego wraz z roz­po­czę­ciem roku aka­de­mic­kiego prze­pro­wa­dził się jej syn. Nie­ba­wem miała do niego do­łą­czyć.

Choć ból nieco ze­lżał, to wciąż czuła jego obec­ność. Nie mo­gła jed­nak cze­kać. Miała sporo do zro­bie­nia, za­nim prze­każe klu­cze no­wemu wła­ści­cie­lowi. Mimo że z pa­ko­wa­niem ubrań nie było pro­blemu, bar­dziej oba­wiała się o to, co Mi­rek przez lata zgro­ma­dził w ga­rażu. Nie zdą­żył zro­bić po­rządku, więc te­raz to ona zmu­szona bę­dzie do­ko­nać se­lek­cji i zde­cy­do­wać, co może za­brać ze sobą, co po­winna sprze­dać, a co po­da­ro­wać bliż­szej i dal­szej ro­dzi­nie czy są­sia­dom.

Wcią­gnęła ka­lo­sze, a na plecy na­rzu­ciła starą kurtkę Mirka. Skryła głowę pod kap­tu­rem i po­mknęła do ga­rażu. Prze­kro­czyw­szy próg, po­czuła się jak in­truz mysz­ku­jący w rze­czach na­le­żą­cych do ko­goś in­nego. I choć miała świa­do­mość, że są też jej wła­sno­ścią, to nie była w sta­nie się prze­ła­mać, by zde­cy­do­wać, co może stąd za­brać. Wi­dok ukru­szo­nych na­rzę­dzi ogrod­ni­czych, ły­sych opon od sprze­da­nego kilka lat temu po­lo­neza, dłu­giego spar­cia­łego węża ogro­do­wego, me­ta­lo­wej ko­newki i kilku pę­ka­tych skrzy­nek z na­rzę­dziami przy­po­mniał jej, że dawno tu nie za­glą­dała, a przed­mioty tak samo jak lu­dzie wy­ma­gają za­in­te­re­so­wa­nia.

Zro­biła głę­boki wdech i czu­jąc uno­szącą się w po­wie­trzu wil­goć, we­szła do środka. Nie mo­gła dłu­żej cze­kać z po­rząd­kami. Kie­dyś w zu­peł­nie in­nej spra­wie zbyt ła­two się pod­dała, a po­zo­sta­wione nie­do­mó­wie­nia wciąż ją tra­piły i spę­dzały sen z po­wiek. Wło­żyła więc stare rę­ka­wice i za­brała się do sor­to­wa­nia rze­czy, by prze­pę­dzić wspo­mnie­nia. Te jed­nak po­wra­cały ni­czym stado wy­głod­nia­łych wron.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki