Turkawki - Grażyna Mączkowska - ebook

Turkawki ebook

Grażyna Mączkowska

4,0

Opis

Kazia wychowała się w PGR-ze. Jej ojciec wciąż pił, a chora na depresję matka nie potrafiła poradzić sobie z wychowywaniem dzieci. Chociaż dziewczynka miała zdolności plastyczne, porzuciła malowanie po odkryciu rodzinnej tajemnicy.

Marzyła o przeprowadzce do miasta i rozpoczęciu nowego życia, z nowymi przyjaciółmi i nowym imieniem. Nazywanie się Kają nie wystarczyło jednak, by zmienić własną osobowość i pozbyć się bagażu ciężkich doświadczeń.

Czy dziewczyna będzie potrafiła go zrzucić i odnajdzie szczęście? Jak wpłyną na nią nowe znajomości i miejsca, które staną się częścią jej życia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 434

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
2
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

😪.
00

Popularność




Text Co­py­ri­ght © Gra­żyna Mącz­kow­ska Co­py­ri­ght © 2023 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
DTP: Ju­styna Ja­kub­czyk
Re­dak­cja i ko­rekta: Ju­styna Ja­kub­czyk
Gra­fika na okładce: Ser­gey Chayko i me­re­dith bla­ché (stock.adobe.com)
Wy­da­nie I
Ra­dom 2023
ISBN 978-83-67787-46-8
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Kazi­miera Mil­ska dawno skoń­czyła pięć­dzie­siąt lat, lecz swoją drobną po­sta­cią wciąż przy­po­mina na­sto­latkę. Kilka schod­ków do drzwi wej­ścio­wych prze­waż­nie po­ko­nuje, wbie­ga­jąc. Jest pełna ener­gii i nie­raz się śmieje, że praw­do­po­dob­nie ma ADHD, skoro nie po­trafi wolno cho­dzić ani na dłu­żej usie­dzieć w miej­scu. Jak zwy­kle, gdy skądś wraca, i tym ra­zem za­gląda do skrzynki na li­sty. Nie od razu ją otwiera. Naj­pierw się wspina na pal­cach, bo jej jest umiesz­czona w wyż­szym rzę­dzie, unosi ru­chomą klapkę, a gdy przez wą­ski otwór coś uj­rzy, do­piero wtedy wkłada klu­czyk i wyj­muje za­war­tość. Wła­śnie do­strzega biel ko­perty. Idąc ko­ry­ta­rzem, wczy­tuje się w znany jej cha­rak­ter pi­sma i zerka na pie­czątkę.

– Co?! Od mamy? Nie do wiary – oka­zuje zdzi­wie­nie pół­gło­sem.

Wci­ska przy­cisk windy. Do­piero po chwili roz­gląda się na boki, czy aby nikt nie to­wa­rzy­szy jej roz­mo­wie z samą sobą.

Zdzi­wie­nie prze­cho­dzi w ogromną cie­ka­wość z nutką obawy, po­nie­waż każda ko­re­spon­den­cja od matki zwia­stuje istotną sprawę. Dzwo­nią do sie­bie – nie­czę­sto, ale gdy dzieje się coś waż­nego, to matka i tak do niej pi­sze. Na­po­mknie tylko o swej sta­ro­świec­kiej na­tu­rze.

– Na­pi­sane mo­żesz prze­czy­tać kilka razy, a o te­le­fo­nie za­po­mnisz – prze­ka­zała córce swoją opi­nię. – Po­tem dzwo­nisz i py­tasz, a ja mogę nie mieć czasu na roz­mowę. List to list.

Kazi­miera, ja­dąc na trze­cie pię­tro, nie­dbale roz­rywa ko­pertę i wyj­muje sztywną kartkę z za­pro­sze­niem na osiem­dzie­siąte uro­dziny. Po raz drugi do­znaje zdzi­wie­nia, które na­tych­miast za­mie­nia się w szok, bo matka ma sie­dem­dzie­siąt sie­dem lat, a nie osiem­dzie­siąt! Za­jęta ła­ja­niem sie­bie za to, że może jed­nak nie wie, ile lat ma jej ro­dzi­cielka, na­wet nie za­uważa, że do­tarła na swoją kon­dy­gna­cję. Ana­li­zuje, ob­li­cza... nie do­wie­rza.

– Nie, no bę­dzie miała sie­dem­dzie­siąt sie­dem! – mówi już gło­śniej i trium­fal­nie, a w my­ślach po­dej­rzewa ją o cho­robę Al­zhe­imera. Jest zdzi­wiona za­pro­sze­niem, bo or­ga­ni­zo­wa­nie tego typu im­prez ni­gdy matki nie in­te­re­so­wało. Do­piero po chwili za­uważa, że winda z otwar­tymi drzwiami już swoje wy­stała i znów za­częła je wolno za­my­kać. Ko­bieta szybko wy­suwa rękę i wy­cho­dzi, gdy te po­słusz­nie ją wy­pusz­czają. Idzie już nie tak ener­gicz­nie, lecz wolno, z głową pełną do­my­słów – co tak na­gle od­mie­niło matkę, że za­pra­gnęła zor­ga­ni­zo­wać ro­dzinny zjazd, po­nie­waż na sa­mym dole za­pro­sze­nia wid­nieje in­for­ma­cja, że uro­czy­stość od­bę­dzie się w re­stau­ra­cji Pod Muzą, a przy­jezd­nym zo­staną za­pew­nione noc­legi.

W przed­po­koju ko­bieta siada na sie­dzi­sku do za­kła­da­nia i zdej­mo­wa­nia bu­tów, ale ich nie zdej­muje. Na za­pro­sze­niu obok na­zwi­ska wid­nieje imię Kaja. Pa­trzy na kartkę z uśmie­chem. Pal­cem do­tyka imie­nia i gła­ska tych kilka li­te­rek bar­dzo waż­nych dla niej. Do­znaje chwili szczę­śli­wo­ści, bo matka już na do­bre za­ak­cep­to­wała jej pseu­do­nim. Od wielu, wielu lat już się nie myli, nie prze­pra­sza córki, że za­po­mniała. Kaja na do­bre za­do­mo­wiła się w gło­wie Ma­ryli. Za­pro­sze­nie jest dla Kai Mil­skiej, nie Ka­zi­miery.

Ko­lo­rowa kartka od matki przy­wo­łuje wspo­mnie­nia.

Roz­dział pierw­szy

Wcze­sne dzie­ciń­stwo Ka­zi­miery upły­nęło w pań­stwo­wym go­spo­dar­stwie rol­nym, które po­wstało na ba­zie ma­jątku daw­nej pol­skiej szlachty. W pięk­nym i roz­ło­ży­stym pa­łacu, z łu­ko­wa­tymi wej­ściami z dwóch stron, mie­ściły się biura za­kładu oraz miesz­ka­nia kie­row­nika i głów­nej księ­go­wej. Z jed­nej strony drzwi wej­ścio­wych była na­wet ko­lum­nada. Bu­dy­nek stał po­śród sta­ro­drze­wia. Po­koje miał bar­dzo duże i wy­so­kie. Nie­stety, pod­upa­dał w sza­lo­nym tem­pie.

Ro­dzice dziew­czynki pra­co­wali fi­zycz­nie, a ich miesz­ka­nie wy­glą­dało zgoła ina­czej niż po­miesz­cze­nia pa­ła­cowe, po­nie­waż mie­ściło się w przy­bu­dówce, która nie miała nic wspól­nego ze sty­lem za­byt­ko­wego bu­dynku, ra­żąco od­bie­ga­jąc od niego pod każ­dym wzglę­dem.

Czwórce osób ta prze­strzeń jed­nak cał­ko­wi­cie wy­star­czała. Była dużo więk­sza niż miesz­ka­nia w jed­no­pię­tro­wych blo­kach, które sta­no­wiły coś w ro­dzaju czwo­ra­ków, z klit­kami na wy­rost na­zy­wa­nymi po­ko­jami i ciem­nymi kuch­niami o nie­wiel­kich okien­kach rzu­ca­ją­cych za­le­d­wie odro­binę świa­tła. Na wą­skich i ciem­nych klat­kach scho­do­wych pra­wie przed każ­dymi drzwiami stały ro­bo­cze buty, nie­rzadko z wy­sta­ją­cymi spod nich reszt­kami słomy zmie­sza­nej ze zwie­rzę­cymi od­cho­dami albo za­schnię­tym bło­tem. Na mi­nia­tu­ro­wych bal­ko­ni­kach za­wsze, na­wet pod­czas desz­czu, po­wie­wało pra­nie wi­szące na sznur­kach przy­wią­za­nych do me­ta­lo­wych prę­tów ba­lu­strad. Po­sza­rzałe, ni­ja­kie, bez­barwne.

Na­stał czas, gdy Ka­zię zbyt wiele tam draż­niło. Mały skle­pik spo­żyw­czy, przy­tła­cza­jący cia­snotą, w któ­rym czuła dziwną woń. Nie­przy­jemny du­szący fe­tor z obór, zwłasz­cza pod­czas wy­wo­że­nia obor­nika. Ry­czące krowy i uja­da­jące psy trzy­mane na łań­cu­chach przy bu­dach. Pod­pici ro­bot­nicy przy­jeż­dża­jący do pracy ro­we­rami, wśród nich trak­to­rzy­ści, a to prze­cież też kie­rowcy! Czę­sty wi­dok sta­no­wiły be­rety na­cią­gnięte na sio­dełka, w desz­czowe dni za­bez­pie­czone wo­recz­kami fo­lio­wymi albo znisz­czo­nymi re­kla­mów­kami. Co­dzien­nie wi­dy­wała do­jarki w kwie­ci­stych chust­kach na gło­wach, które po wie­czor­nym ręcz­nym udoju krów wra­cały do swo­ich do­mów, nio­sąc dzie­ciom w dwu- lub trzy­li­tro­wych kan­kach jesz­cze cie­płe mleko. Jego słodki za­pach rów­nież ją iry­to­wał i draż­nił noz­drza, aż wy­krzy­wiała z obrzy­dze­nia usta, bo nie lu­biła mleka. Po­dob­nie jak chmary much la­ta­ją­cych od wio­sny do póź­nej je­sieni.

Nie­któ­rzy ro­bot­nicy PGR-u ukoń­czyli za­wo­dówkę rol­ni­czą i wró­cili na wieś, od któ­rej ją od­py­chało. Po­wie­lali dolę ro­dzi­ców. Jej matka była zdzi­wiona, jak dziecku może się nie po­do­bać tam, gdzie mieszka. Na­zy­wała córkę dzi­wo­lą­giem, no bo żeby w pod­sta­wówce ta­kie my­śli!?

– Je­steś małą dziew­czynką i po­win­naś być jak inne dzieci, a ty co? – na­rze­kała, sły­sząc ma­ru­dze­nie Kazi, że chce do mia­sta. Póź­niej smut­niała i od­cho­dziła do swo­ich do­mo­wych za­jęć albo wpa­dała w wielką złość, a córka nie zo­sta­wała dłużna i też po­tra­fiła wy­krzy­czeć swoje ra­cje.

– Jaką małą? Je­stem na­sto­latką, mamo!

Julek, młod­szy i je­dyny brat Kazi, miał zu­peł­nie inne zda­nie niż ona. Jemu po­do­bały się ma­szyny, trak­tory, prace w polu i przy zwie­rzę­tach. Żył w przy­jaźni chyba ze wszyst­kimi pra­cow­ni­kami, a szcze­gól­nie z me­cha­ni­kami. Gdy tylko usły­szał, że ze­psuł się trak­tor albo kom­bajn, jak wa­riat le­ciał, chcąc po­pa­trzeć, co męż­czyźni roz­krę­cają, przy­krę­cają, do­pa­so­wują albo skła­dają, i po­słu­chać roz­mów o usterce. Krę­ciły go sprawy tech­niczne. Znał na­zwy klu­czy, na­sa­dek, na­krę­tek, wszel­kich śru­bek i in­nych rze­czy z tego ca­łego maj­danu. Lu­bił po­da­wać maj­strowi na­rzę­dzia, bez po­ka­zy­wa­nia wie­dział które. Przy­cho­dził do domu upa­prany sma­rami i uszczę­śli­wiony. Oj­ciec czę­sto krzy­czał na syna, za­bra­niał mu się krę­cić przy urzą­dze­niach, ale Ju­lek miał po­ta­jemne spo­soby. Ka­zia była pewna, że z trak­to­rzy­stami i kom­baj­ni­stą żył w ko­mi­ty­wie. Po pod­sta­wówce pla­no­wał pójść do za­wo­dówki me­cha­nicz­nej. Ni­kogo to nie dzi­wiło, na­wet ro­dzice zgod­nie twier­dzili, że ma pre­dys­po­zy­cje i za­mi­ło­wa­nie w tym kie­runku. Cie­szyli się, twier­dząc, że zdo­bę­dzie do­bry fach, w prze­ci­wień­stwie do córki, która we­dług nich zwa­rio­wała.

– Ale ja nie chcę tu żyć, ro­zu­mie­cie? Chcę być ar­tystką i mieć wy­jąt­kowe ży­cie! Naj­le­piej po­etką albo ma­larką! – dziew­czynka bro­niła swo­ich ma­rzeń.

– A zo­sta­niesz idiotką – gło­śno skwi­to­wał oj­ciec. – Zwa­rio­wała! Do reszty zwa­rio­wała! Co za głupi dzie­ciak.

– Tata ma ra­cję. Dla ko­biety naj­lep­szym za­wo­dem jest fry­zjerka albo kraw­cowa. Na­wet ku­charka. O, w skle­pie mo­żesz pra­co­wać! Skle­powe to do­piero mają ży­cie! Sama wi­du­jesz Jóź­wia­kową, z ja­kimi sia­tami wraca do domu. Do­brze byś miała jako sprze­daw­czyni. A jak je­steś taka mą­dra, wy­ucz się na na­uczy­cielkę. Ro­bota do­bra, czy­ściutka. Na­uczy­ciela lu­dzie cho­ciaż po­sza­nują. Wszy­scy na wsi mu się kła­niają. No wła­śnie. Pew­nie, że mo­gła­byś – do­dała matka.

– Ma­ryla, daj spo­kój, dzie­ciak do­ro­śnie, to zmą­drzeje. – Oj­ciec czę­sto tak mó­wił, jakby je­dy­nie do­ro­słość miała moż­li­wość głosu przy po­dej­mo­wa­niu waż­nych de­cy­zji. A ten „dzie­ciak” to już w ogóle skraj­nie ją do­ło­wał.

– Mamo, prze­cież wiele razy mó­wi­łaś, że też nie lu­bisz tego miej­sca. Nie pa­mię­tasz już? Wciąż się o to kłó­ci­cie – przy­po­mniała Ka­zia.

– Tu mamy pracę i chleb – smutno wy­po­wie­działa to zda­nie Ma­ryla.

Nie­chęć Kazi do oto­cze­nia, w któ­rym upły­wało jej dzie­ciń­stwo, za­częła się od po­bytu u ciotki Ele­onory, bo pierw­szy raz w ży­ciu zo­ba­czyła, jak ina­czej żyją lu­dzie w mie­ście. Po­znała rów­nież nowe atrak­cje. Na­wet miej­skie dzieci róż­niły się od pe­ge­erow­skich – ład­niej mó­wiły, a dziew­czynki no­siły piękne su­kienki. Tak jej się wów­czas wy­da­wało.

Gdy zmarła matka Ele­onory, wu­jo­stwo za­miesz­kali w mia­steczku w miesz­ka­niu po nie­boszczce. Mieli stam­tąd bli­żej do ich PGR-u niż z Po­zna­nia. Ciotka Ele­onora wie­działa, że miesz­ka­nie po ma­mie na­leży rów­nież do jej dwojga ro­dzeń­stwa, ale wszy­scy zgod­nie usta­lili, że oboje z Rom­kiem, je­śli bar­dzo chcą, mogą w nim po­miesz­kać, a po­tem wspól­nie coś po­sta­no­wią. Swoje, w po­znań­skiej ka­mie­nicy, wy­na­jęli.

– Za­wsze chcia­łam wró­cić w ro­dzinne strony. Lu­bię ta­kie małe mia­steczka. Jest miesz­ka­nie po mo­jej ma­mie, więc sko­rzy­sta­li­śmy. Mam sen­ty­ment do tego mia­sta. Tu się uro­dzi­łam, cho­dzi­łam do szkoły. Na­wet Ro­mek się zgo­dził – po­wie­działa Ele­onora, gdy już prze­pro­wa­dzili się z Po­zna­nia i pierw­szy raz od­wie­dziła ich w PGR-ze. – A cie­bie, Kaźka, na­resz­cie za­biorę na całe wa­ka­cje do nas, do mia­sta. To wspa­niale, że te­raz miesz­kamy tak bli­sko.

Dłuż­szą chwilę po usły­sze­niu swo­jego imie­nia po­zwo­liła mu wy­brzmie­wać w gło­wie gło­sem ciotki, by się za­sta­no­wić, co usły­szała – Kaśka czy Kaźka.

Ciotka prze­spa­ce­ro­wała po ich miesz­ka­niu. Po­za­glą­dała we wszyst­kie kąty. Nic nie po­wie­działa, tylko krę­ciła głową, i cho­ciaż same po­szły na spa­cer, przy­gar­nęła Ka­zię do sie­bie i po­wie­działa: „Biedne dzieci”.

Pierw­sze let­nie wa­ka­cje w mie­ście zmie­niły Ka­zię. To po po­wro­cie od wu­jo­stwa znie­lu­biła miej­sce, w któ­rym miesz­kała.

Mała Ka­zia sama przy­je­chała do ciotki. Mama od­pro­wa­dziła ją tylko ka­wa­łek, da­lej dziew­czynka szła z są­siadką, która też je­chała tym po­cią­giem. Wu­jek Ro­mek wy­je­chał po nią na dwo­rzec mo­to­cy­klem. Nie­wielką pod­nisz­czoną torbę dziew­czynki po­sta­wił przed sobą i ru­szyli. Gdy do­tarli przed blok, za­pro­wa­dził swój po­jazd do ga­rażu w sze­regu ni­skich bu­dy­necz­ków, jakby przy­kle­jo­nych je­den do dru­giego, wujka był trzeci w ko­lej­no­ści. Póź­niej Kaźka szła za nim po scho­dach, cie­kawa wszyst­kiego.

Miesz­ka­nie usy­tu­owane na dru­gim pię­trze miało ukwie­cony bal­kon, który od razu za­chwy­cił Ka­zię, bo ich ni­ska przy­bu­dówka prze­cież go nie po­sia­dała. Pa­łac też nie. Pierw­szy raz w ży­ciu stała na bal­ko­nie. Przez chwilę po­dzi­wiała na­stur­cje opla­ta­jące pręty ba­lu­strady i do­rodne kwiaty pe­lar­go­nii, które ciotka Ele­onora dum­nie jej za­pre­zen­to­wała. Z góry pa­trzyła na za­dbany plac zie­leni z ja­rzę­bi­nami. Na sze­ro­kim traw­niku od­dzie­la­ją­cym blok od ulicy rów­nież ro­sły ja­rzę­biny. Nieco da­lej do­strze­gła pia­skow­nicę, huś­tawkę, małą ka­ru­zelę i trze­pak.

Ele­onora pierw­szą ciążę po­ro­niła i już nie mo­gła zajść w drugą. Od­kąd wu­jo­stwo za­miesz­kali bli­żej, czę­sto za­pra­szali Ka­zię do sie­bie. Wuj Ro­mek pra­co­wał w mle­czarni, a cio­cia Ela była sa­lową w szpi­talu, lecz po wy­pro­wadzce z Po­zna­nia zbyt długo nie po­pra­co­wała. Cho­ro­wała i wkrótce prze­szła na rentę. Po­byty Kaźki u nich ob­fi­to­wały w atrak­cje. By­wało, że brały ka­napki oraz pi­cie w bu­tel­kach po oran­ża­dzie i szły za mia­sto.

Wiej­skie ko­le­żanki co­raz bar­dziej draż­niły Kaźkę płyt­kimi gad­kami o chło­pa­kach, zbie­ra­nych znacz­kach, ko­lo­ro­wych kart­kach oraz pio­sen­ka­rzach, dla­tego wo­lała sa­motne włó­częgi po oko­licy. Wy­cho­waw­czyni po­wie­działa Ma­ryli, że za­uważa w uczen­nicy ce­chy in­tro­wer­tyka. Obie z córką do­cho­dziły, co to ozna­cza, aż Ka­zia spe­cjal­nie po­szła do bi­blio­teki i w en­cy­klo­pe­dii prze­czy­tała de­fi­ni­cję słowa. Była na­wet ucie­szona tym, co wy­czy­tała.

W pod­sta­wówce Ka­zia pięk­nie ma­lo­wała. Obo­jęt­nie, czy na lek­cjach ry­sunku uży­wali kre­dek, farb czy ołów­ków, jej prace wpra­wiały na­uczy­cielkę od wy­cho­wa­nia pla­stycz­nego w za­chwyt i czę­sto wi­siały wy­eks­po­no­wane na szkol­nym ko­ry­ta­rzu albo w kla­sie, wraz z in­nymi naj­wy­żej oce­nio­nymi. Brała udział w kon­kur­sach pla­stycz­nych – lo­kal­nych i wo­je­wódz­kich. Kon­kursy były rzad­ko­ścią i ni­gdy nie zdo­była pierw­szego miej­sca, ale wy­róż­nie­nia – ow­szem. Naj­bar­dziej jed­nak lu­biła ry­so­wać ołów­kiem. Re­gał z całą za­war­to­ścią, lampkę nocną z wy­bla­kłym i dziu­ra­wym aba­żu­rem, obok któ­rej sie­dział szary, znisz­czony miś, albo pa­terę ze sztucz­nymi owo­cami sto­jącą na stole w naj­więk­szym po­koju czy też pa­ra­pet z trzema do­nicz­kami. Uwiel­biała za­bawę świa­tło­cie­niami, chwy­ta­jąc miej­sca, na które pa­dały pro­mie­nie słońca, a głę­biom do­da­jąc mrocz­nej ta­jem­nicy. Gdy do­stała od ro­dzi­ców kom­plet ołów­ków róż­nej twar­do­ści, pierw­szy raz po­szła na je­dyne oko­liczne wzgó­rze z za­mia­rem na­ry­so­wa­nia wi­docz­nej z dala wieży wiej­skiego ko­ścioła. Zza mło­dego la­sku tylko ją było wi­dać.

Ry­so­wała rze­czy, nie pej­zaże: szla­ban przy dro­dze, przez którą prze­bie­gały tory ko­le­jowe, pro­wi­zo­ryczny mo­stek nad ro­wem me­lio­ra­cyj­nym albo przy­cup­nięte za­bu­do­wa­nia pod la­sem – bez ota­cza­ją­cego je ple­neru, tylko te róż­nej wiel­ko­ści chatki z ko­mi­nami i spa­dzi­stymi da­chami. Na­uczy­cielka od wy­cho­wa­nia pla­stycz­nego su­ge­ro­wała Kazi, aby roz­wi­jała ta­lent.

– Mamo, a jed­nak będę ar­tystką! Ma­larką! – Wpa­dła któ­re­goś dnia do domu z en­tu­zja­stycz­nym stwier­dze­niem.

– Kaźka, do­brze, ale warto mieć ja­kiś za­wód, a ma­lo­wać mo­żesz so­bie do­dat­kowo. – Mama po­de­szła do niej i spoj­rzała z wście­kło­ścią.

Ka­zia znała to spoj­rze­nie. Tak Ma­ryla pa­trzyła na córkę, gdy ta wy­cho­dziła ry­so­wać. A prze­cież sama ku­piła jej ołówki!

– Ale ja chcę przede wszyst­kim być ma­larką, a nie przede wszyst­kim fry­zjerką albo skle­pową, mamo!

Po ko­lej­nej krzy­kli­wej wy­mia­nie zdań na te­mat ar­ty­stycz­nych ma­rzeń dziew­czynki matka stała się ja­kaś inna, ci­cha, za­pa­trzona w okno, a gdy się od­wró­ciła, miała miej­sce ich pierw­sza po­ważna roz­mowa.

– Kaźka, prze­pra­szam... wciąż na cie­bie krzy­czę. Mam tyle wspo­mnień... bo­le­snych. Je­steś taka mą­dra... szó­sta kasa, a je­steś taka... nie­sa­mo­wita. Inna od swo­ich ko­le­ża­nek, bar­dziej doj­rzała. – Ma­ryla z tru­dem skła­dała słowa w zda­nia. – To przez te wspo­mnie­nia. Kie­dyś by­łam bli­sko, wiesz, tam, nie tu... wspa­nia­łego ar­ty­stycz­nego świata, bo tu to sama wi­dzisz... ten gnój, cham­stwo... ech... i te pro­stac­kie baby. – Mach­nęła ręką i otarła nie­dbale łzę, jakby tylko od­gar­niała ko­smyk wło­sów, ale córka za­uwa­żyła, że unio­sła dłoń z in­nego po­wodu. – Nie­raz my­ślę, że też na­sią­kam, a na­wet już je­stem taka sama jak wszystko wkoło. To było tak dawno... jesz­cze nie zna­łam two­jego ojca. Ktoś chciał mnie na­uczyć ma­lo­wać, lecz uświa­do­mi­łam so­bie, że to nie da mi god­nego ży­cia. A, już nie warto... po co wspo­mi­nać?

Kaźka czuła po mi­nie matki, że tylko mu­snęła te­mat. Znała ją i wie­działa, że jak gnie­cie coś w pal­cach albo ob­raca swoją cie­niutką ob­rączkę, to kręci. An­drzej nie­raz mó­wił, że kła­mać to Ma­ryla nie po­trafi. Od razu wi­dać, kiedy ściem­nia lub nie do­po­wie. Wku­rzała się, bo matka uwa­żała, że ma córkę nad wy­raz doj­rzałą jak na swój wiek, wciąż jed­nak trak­to­wała ją jak dziecko.

– Tato, a ty wie­dzia­łeś, że mama mo­gła się uczyć ma­lo­wa­nia? – za­py­tała ojca, gdy był za­jęty grze­ba­niem pod ma­ską za­kła­do­wego żuka.

– Nooo. A co tak py­tasz? – po­wie­dział z wy­sił­kiem, bo coś od­krę­cał i na­wet nie wy­chy­lił głowy.

– A tak so­bie. Szkoda, że mama nie chciała się na­uczyć – ze smut­kiem po­wie­działa Ka­zia

– Ty my­ślisz, że tego da się tak na­uczyć? Dzie­ciaku, to jest ta­lent! Ja tam swoje wiem. Trzeba go mieć, uro­dzić się z nim, a nie żadne na­uki. Mam cię, skur­czy­byku. Ufff – trium­fal­nie wy­krzyk­nął oj­ciec, a gdy się wy­pro­sto­wał, za­uwa­żyła brudny nos i po­li­czek.

Nie da­wało jej to spo­koju. Była pewna, że matka nosi w so­bie ta­lent i ona ma go wła­śnie po niej.

Andrzej co­raz czę­ściej by­wał pod­chmie­lony. Oka­zji do pi­cia nie bra­ko­wało. Ma­ryla na­to­miast prze­stała dbać o sie­bie. Do­mowa at­mos­fera strasz­nie Ka­zię draż­niła, na­wet przy­tła­czała.

– Mamo, dla­czego tu miesz­kamy? Mia­łaś ma­rze­nia po­dobne do mo­ich. Wi­dzisz, mnie kry­ty­ku­jesz, a kie­dyś sama chcia­łaś być ar­tystką. Mam to po to­bie! – Córka nie od­pusz­czała swo­jej cie­ka­wo­ści.

Matka po­smut­niała. Przy­sia­dła. Od­wią­zała swój nie­od­łączny ko­lo­rowy do­mowy far­tuch, ręką po­pra­wiła włosy, co ozna­czało ochotę na roz­mowę. Nic jed­nak nie po­wie­działa, tylko pa­trzyła w okno.

– Od­po­wiedz mi, mamo – na­ma­wiała ją, ale ta tylko spoj­rzała na córkę i znowu w dal. – Chcia­ła­bym wie­dzieć. Tak mało ze sobą roz­ma­wiamy. Trak­tu­jesz mnie jak dziecko. Tata też wciąż zwraca się do mnie „dzie­ciaku”! Wła­ści­wie to nic nie wiem o was. Jak tu do­tar­li­ście? Prze­cież żadne z was tu się nie uro­dziło. Wiele razy sły­sza­łam wa­sze roz­mowy. Czę­sto pro­si­łaś tatę, aby­śmy się stąd wy­pro­wa­dzili.

Po­cząt­kowo mó­wiła do matki ła­god­nie, lecz na końcu wy­krzy­czała, że nie jest żad­nym dzie­cia­kiem i niech uświa­domi tatę, że choć jej imię jest głu­pie, to jed­nak ja­kieś ma.

Na­stała ci­sza.

– Nie chcesz, to nie mów. Wiesz, co ci jesz­cze po­wiem? Wku­rza mnie moje imię. – Na te słowa matka unio­sła głowę i pa­trzyła na córkę. – Jak­by­ście nie mo­gli nadać mi ja­kie­goś bar­dziej ucy­wi­li­zo­wa­nego!

– Na przy­kład ja­kiego? – za­py­tała Ma­ryla pra­wie szep­tem.

– Na przy­kład Anna! Boże, jak ja ma­rzę być Anią. Anna, Ania, Aneczka, Anula. A co mam w za­mian? Ka­zi­mierę! W kla­sie, gdy na­uczy­cielka mówi: „Ka­ziu, po­dejdź do ta­blicy”, to idę ja i Ka­zik Po­ręba. Co wam do głowy strze­liło z tym dur­nym imie­niem? Jak pięk­nie by­łoby usły­szeć: „Aniu, pro­szę, po­dejdź do mnie”.

– I tak wszy­scy zwra­cają się do cie­bie Kaśka – po­wie­działa matka.

– Nie Kaśka, tylko Kaźka. Chyba wi­dzisz róż­nicę! – wy­krzy­czała Ka­zia, ge­sty­ku­lu­jąc.

– Ale brzmi jak Kaśka. – Ma­ryla też unio­sła głos.

– Nie­ważne, jak brzmi, w dzien­niku mam Ka­zi­miera! Wiesz co, mamo? Kie­dyś so­bie zmie­nię imię! A jak zo­stanę ar­tystką, będę miała pseu­do­nim ar­ty­styczny!

Matki mil­cze­nie wy­pro­wa­dziło córkę z rów­no­wagi. Była bli­ska pła­czu.

– Tak jest naj­le­piej. Nie roz­ma­wiać! – Ka­zia wciąż krzy­czała. – Po skoń­cze­niu szkoły nie zo­stanę tu ani chwili dłu­żej. I ni­gdy tu nie wrócę! A wy so­bie żyj­cie w tych głu­pich PGR-ach, jak wam tak do­brze.

– Uspo­kój się. Po­wiem ci. Tam ma­rzy­łam i... tak jak ty chcia­łam być ar­tystką – mó­wiła bar­dzo ci­cho. Ka­zia sie­działa jak mysz pod mio­tłą, aby nie umknęło jej żadne słowo matki. Bała się prze­rwać tę chwilę szcze­ro­ści, po­nie­waż zda­rzały się mię­dzy nimi bar­dzo rzadko. – Po­tem po­zna­łam An­drzeja, two­jego ojca. Za­szłam w ciążę... – Ma­ryla za­mil­kła, a ona chciała słu­chać da­lej, lecz nic już nie usły­szała.

– No i co z tego? Ma­larki też mają dzieci! Szkoda, mamo, wielka szkoda.

– Wła­śnie nie, nie by­łam dość zdolna, nie mam ta­lentu. Był taki ktoś... Wma­wiał mi, że i ja mogę ma­lo­wać, ale ja nic ta­kiego nie czu­łam w so­bie, ro­zu­miesz? Ja tylko... lu­bi­łam pa­trzeć, jak on ma­luje. Mamy za to cie­bie. – Ma­ryla mó­wiła ci­chutko, ob­ra­ca­jąc ob­rączkę wo­kół palca.

– A imię? Ar­tystka, a ta­kie durne imię. Jak mo­głaś? – Kazi wzbu­rze­nie nie ma­lało.

– Ka­zi­miera to ar­ty­styczne imię i bar­dzo piękne. Po­czy­taj w en­cy­klo­pe­dii. Wła­śnie Ka­zi­miera może być ar­tystką! – Ma­ryla była już wy­raź­nie zde­ner­wo­wana, bo unio­sła głos.

– I tylko dla­tego? Nie wie­rzę! Wiesz, co te­raz so­bie my­ślę? Da­łaś mi to durne imię jako ze­mstę za prze­rwane ma­rze­nia! An­drzej i Ma­ria... a córka Ka­zia! Wiesz co, mamo... dzię­kuję wam bar­dzo! Już le­piej mo­głaś dać mi po matce. Ma­ry­sia jest cał­kiem przy­zwo­ite. Matki na­dają cór­kom swoje imię. A ty? Nie, nie mogę! Jak tylko po­my­ślę... Jak usły­szę, to wku­rzam się co­raz bar­dziej. A tata to już w ogóle wciąż tylko „dzie­ciaku” i „dzie­ciaku”! Co on so­bie my­śli? – Ka­zia wciąż wy­rzu­cała matce.

– Mu­szę już iść, ro­bota czeka. Kie­dyś opo­wiem ci wię­cej. Po­ga­damy spo­koj­nie. – Ma­ryla wstała, koń­cząc roz­mowę.

– Do­bra. Mamo, jesz­cze tylko coś... po­doba ci się miesz­ka­nie tu­taj? – za­py­tała Ka­zia.

– Po­doba. Mu­szę już iść.

Matka w drzwiach pra­wie wy­krzyk­nęła: „Nie po­doba!”, nie od­wra­ca­jąc się.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Wy­daw­nic­two Lucky po­leca

Świa­domy wy­bór

Iza­bela M. Kra­siń­ska

ISBN 978-83-67787-37-6

Rok 2023

Liczba stron 368

For­mat 123 × 205

E-book do­stępny od 23.09.2023

Oprawa miękka

Cena 49,90

Lu­dzie od za­wsze byli nie­bez­piecz­nie okrutni w swo­ich osą­dach. Im mniej o kimś wie­dzieli, tym wię­cej mieli do po­wie­dze­nia na jego te­mat.

Rok­sana po­sta­na­wia uroz­ma­icić swoje nudne i prze­wi­dy­walne ży­cie, wy­ko­rzy­stu­jąc czę­stą nie­obec­ność męża. Jej fru­stra­cję i roz­cza­ro­wa­nie co­dzien­no­ścią po­głę­biają bez­sku­teczne sta­ra­nia o dziecko. Sa­bina i Kry­stian przed dzie­się­cioma laty za­li­czyli wpadkę. Choć wzięli ślub, każde z nich żyje wła­snym ży­ciem. Do­mi­nik, na­uczy­ciel hi­sto­rii, ma­rzy o du­żej ro­dzi­nie. Nie­stety ra­zem z żoną nie uzgod­nili przed ślu­bem swo­ich pla­nów na przy­szłość. Gdy Iza za­cho­dzi w nie­chcianą ciążę, ich re­la­cje się zmie­niają Lena i Mi­chał to ide­al­nie do­brana para z ja­snym ob­ra­zem sie­bie i swo­jego związku. Bli­scy nie mogą zro­zu­mieć ich de­cy­zji o nie­po­sia­da­niu dziecka, uwa­ża­jąc, że jest po­dyk­to­wana ego­izmem i chwi­lową fa­na­be­rią. Ja­kie re­la­cje łą­czą bo­ha­te­rów? Czy zro­zu­miemy ich wy­bory? I czy szczę­ście to słowo, które skoń­czy te hi­sto­rie?

.

Na­ucz mnie na nowo ko­chać

Ilona Łu­czyń­ska

ISBN 978-83-67787-13-0

Rok 2023

Liczba stron 472

For­mat 135 × 205

E-book do­stępny od 21.06.2023

Oprawa miękka

Cena 49,90

Ra­dość z ży­cia skoń­czyła się dla Molly bar­dzo wcze­śnie, gdy w wy­padku sa­mo­cho­do­wym zgi­nął jej mąż. A stało się to za­le­d­wie dwie go­dziny po ślu­bie... Od tej pory dziew­czyna sta­rała się prze­trwać każdy ko­lejny dzień. Aby móc się utrzy­mać sa­mo­dziel­nie, pod­jęła pracę jako kel­nerka w noc­nym klu­bie. To wła­śnie tam wpa­dła w oko Etha­nowi, który przy­szedł z kum­plami, by od­po­cząć od obo­wiąz­ków zwią­za­nych z pracą i opieką nad śmier­tel­nie chorą mamą.

Czy to była mi­łość od pierw­szego wej­rze­nia czy zwy­kłe za­uro­cze­nie? A może tylko po­goń za ucie­ka­ją­cym „kró­licz­kiem”? Ale żeby się o tym prze­ko­nać, Ethan musi naj­pierw ja­koś prze­ko­nać Molly, by ta ze­chciała się z nim spo­tkać. Tylko jak to zro­bić, by strau­ma­ty­zo­wana dziew­czyna zgo­dziła się na randkę, skoro po­zna­nie no­wej osoby jest ostat­nią rze­czą, o ja­kieś my­śli, a wcho­dze­nia w ja­ki­kol­wiek zwią­zek na­wet nie bie­rze pod uwagę.

Ni­gdy nie wiemy, z czym mie­rzą się osoby, które spo­ty­kamy na swo­jej dro­dze, do­póki nie wpusz­czą nas do swego świata, by uchy­lić rąbka ta­jem­nicy. Upór może oka­zać się mi­ło­ścią, nie­uprzej­mość – stra­chem, a ucieczka – lę­kiem przed stratą.