Tu nie ma nic - Krystian Janik - ebook + audiobook + książka

Tu nie ma nic ebook i audiobook

Krystian Janik

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami… A może jednak niedawno? Może wczoraj, dziś, może jutro? Tuż za rogiem, w twoim bloku, u sąsiada za płotem. Wciąż rozgrywa się ta sama historia. On kocha, ale pije i bije. Ona kocha i wybacza. Bo co jej pozostało? Rodzina musi trzymać się razem – dla dzieci chociażby. O miłości nikt nie mówi, bo po co? Życie kręci się wokół telewizora, meczów polskiej reprezentacji, papierosów i żołądkowej gorzkiej.

 

Czy istnieje cień szansy, że ten odwieczny krąg zostanie w końcu przerwany? On przestanie pić, ona od niego odejdzie. Co się wtedy stanie z tym światem, który zdawał się nie do ruszenia?

 

Ci, którym uda się wyrwać, będą wspominać swój pobyt w Odchylicach jak przez mgłę. I wciąż będą tu wracać. Bo takie miejsca działają jak magnes – wiecznie uśpione miasteczka, w których nie ma nic.

 

O ile Reymonta nazywa się piewcą wsi polskiej, o tyle Janik zasługuje na miano piewcy Polski B. Zakochacie się w tej powieści, choć jak w przypadku każdej prawdziwej miłości – czasami będzie bolało.
Kazimierz Kyrcz Jr

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 255

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 49 min

Lektor: Konrad Biel

Oceny
3,5 (41 ocen)
10
15
7
3
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jaryba
(edytowany)

Nie polecam

Tytuł doskonale oddaje treść książki. Patologicznie napisane (rozumiem stylizacja, ale...), przeplatane wstawkami o ludziach, czasach i mundialu zupełnie bez sensu i celu. Do tego aspiracje polonistyczne bohaterów, które są od czapy.Nie wiem dla kogo ta książka. Jeśli ktoś nie zna patologii, to nic mu ta książka nie da, a jeśli ktoś w patologii żyje to się znudzi i zniesmaczy tak płytkim pokazaniem tematu. Ledwo co przebrnęłam. Nie lubię robić DNFów, ale naprawdę było blisko. Jak nie zaciekawi po 30 stronach, to nie ma sensu czytać dalej - do końca jest to takie nijakie, stylizowane na patologię.
IzabelHerb

Dobrze spędzony czas

brutalnie prawdziwa, wręcz naturalistyczna powieść, z domieszką humoru... bardzo ciekawa lektura. Polecam
00
Balijka1976

Dobrze spędzony czas

Wiarygodny obraz polskiej prowincji.  Mocna, trudna książka. ze względu na tematykę. Samo czytanie o piciu i jego niszczycielskich skutkach przeraża. Dobrze, że nie wszyscy ludzie są z jednego worka.
00
wegewa

Dobrze spędzony czas

Mocna historia , której czytania aż bolało. Poruszająca.
00

Popularność




WARSZAWA 2022

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022

© Copyright by Krystian Janik, 2022

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Ewa Popielarz

Korekta: Renata Kufirska-Biegajło

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcie na okładce: © Chlorophylle/AdobeStock

Zdjęcie autora: © Paweł Topolski

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2022

ISBN: 978-83-67084-31-4 (EPUB); 978-83-67084-32-1 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Ilekroć coś wydaje mi się jeszcze możliwe,

mam wrażenie, że jestem pod działaniem czaru.

Emil Cioran,

PIERWSZA POŁÓWKA

Dominik też mnie prał. Napatrzył się od maleńkości na to, co ze mną Wiesiek wyprawiał, i mu się spodobało. Co miałam zrobić? Przecież chłopak jest mój. Ja go urodziłam, wypiastowałam, a podnoszenia na mnie ręki nauczył się od Wieśka. Nikomu na swój los się nie skarżyłam. Matka wiele dla dziecka zniesie.

Dominik jest przynajmniej swój, a nie jak ten ciul, Waldek Piekarz, to znaczy sąsiad nasz. Raz, jak z moim popili, jak Polska z Portugalią na tych europejskich mistrzostwach grała i przegrała, to wyszła z niego świnia. Ja się go grzecznie zapytałam, czy kaszanki by jeszcze nie zjadł, bo mu przecież bardzo smakowała, a on do mnie z gębą wyskoczył.

– Odchujaj się – warknął.

Nogi mi podcięło, bo on na trzeźwo to przecież zupełnie inny człowiek – elegancki, szarmancki i zawsze jakieś dobre słowo powie. Raz to mi nawet wyznał, że jak się w niedzielę do kościoła ubiorę, to jest na czym oko zawiesić. Wieśkowi ciągle powtarzał, że musi być o żonę diablo zazdrosny. A po gorzale do mnie tak się zwracał jak do ulicznicy, lafiryndy jakiejś najgorszej, takiej, co obcym chłopom na kolanach siada. Oczy mi łzami zaszły z tego upokorzenia okrutnego. Odwróciłam się od chama i wtedy usłyszałam kolejną obelgę.

– Pizda głupia.

Tego było już za wiele. Nie będzie mi szmaciarz ubliżał w domu moim, co go Wiesiek własnymi rękami, na mojej ojcowiźnie, wznosił. Odwróciłam się i spojrzałam w te jego pijackie ślipia. Splunęłam mu pod nogi i powiedziałam, co o nim myślę.

– Z pana, panie Waldku, to nie jest żaden pan, tylko cham, największy w całej wiosce – naskoczyłam na sąsiada.

Bóg mi świadkiem, chłopinę zamurowało. Łeb do tyłu odwalił, a mordę rozdziawił, jakby muchy łapał. Ale nie trwało to zbyt długo, bo się w jednej chwili ciul otrząsnął. Normalnie, jakby mu ktoś zimną wodą w mordę chlusnął. Popatrzył na mnie gniewnie, wstał z krzesła, a chwilę później złapał mnie za ramiona i zaczął szarpać.

– A co ja twoja baba jestem, żebyś mną tak pomiatał? Szmaciarzu ty, gnoju, chamie, knurze przaśny, wieprzu obesrany! – nie przestawałam mu ubliżać.

Jak mu tak wygarniałam, to zdałam sobie sprawę, że chłop nie ma za grosz honoru, bo zamiast mnie przeprosić, chrumkał radośnie jak ta świnia w bajorku. W końcu przestał się uśmiechać, minę dobrą zrobił do tej gry złej, czy jak to się tam mówi. Pomyślałam, że doszło do niego, jak głupio postąpił, ale nie miałam racji, bo sąsiad puścił mnie i prawą ręką w gębę strzelił, aż mi w środku coś chrupnęło. Zęby chyba, ale teraz to już nie pamiętam.

Ja wiele w życiu zniosłam i naprawdę wiele potrafię zrozumieć, bo jak mnie Wiesiek pierze, to też rozumiem – on w końcu mój chłop, a ja jego baba, jemu poślubiona. Jak mi Dominik czasem po pysku da, to też nic nie mówię, bo on też swój. Ale ten Piekarz to przecież obcy człowiek, więc ręki na mnie podnosić nie powinien. A podniósł i w ogóle się nie bał, że go Wiesiek za to z chałupy wypierdoli.

***

Wiesiek nigdy nie stawał w mojej obronie, po prostu nie widział takiej potrzeby. Jak mnie u Mirusia, to znaczy w spożywczaku, ta kasjerka w różowych włosach i z kolczykiem w nosie o sześć złotych na kawie orżnęła, a potem mi jeszcze powiedziała, że ze mnie ciemna baba, co liczyć nie umie, to Wiesiek też nie interweniował. Jeszcze oczko do tej różowej wywłoki puścił i zaczął się ze mnie śmiać. Najgorsze w tym wszystkim było to, że inni zaczęli go małpować. Wszystkie ludziska w sklepie się ze mnie rechotały. Nawet ta stara Gronostajowa, co w kościele w pierwszym rzędzie siada i najgłośniej z tych wszystkich świętych krów zawodzi, zwłaszcza w Boże Narodzenie, kiedy śpiewają kolędy. A jak tylko usłyszy, że organista zaczyna grać Dzisiaj w Betlejem, rozpycha się i pompuje w płuca powietrze, żeby co sił huknąć: „I Józef święty, i Józef święty”. Ona ten fragment lubi najbardziej. Jej mąż jest Józef i stara dewotka myśli, że jest jakiś wyjątkowy, bo po opiekunie Dzieciątka Jezus ma tak na imię. Józef, no trzymajcie mnie! Niejednemu psu Burek i niejednemu chłopu Józef. Bratu mojego ojca też było Józef, a ze świętością nie miał nic wspólnego. Od rana do nocy chodził po wsi napruty, a do roboty się rwał jak diabeł do święconej wody.

No, ale nie w tym rzecz, tylko w moim upokorzeniu, którego doznałam, kiedy tak się ze mnie przy tej kasie śmiali. A ta różowa wywłoka najgłośniej, aż jej to kolucho w nosie skakało. I jak stałam, tak wybiegłam, tylko siatki wzięłam, bo zakupów szkoda mi było zostawiać. Jeszcze by Wiesiek zabrał i wszystko zeżarł. Przed sklepem wsiadłam na rower, czarny przedpotopowy składak, bo mi Wiesiek żałował pieniędzy na lepszy, na jakąś taką damkę fajną, i pojechałam w górę ulicy księdza Romualda Masłonia. Torby z zakupami, a dwie je miałam, zawiesiłam na kierownicy. Tę, do której spakowałam mleko, kawę, dżem, klopsiki w sosie pomidorowym, korniszony i marynowane grzybki, owinęłam na rączce, żeby się nic nie rozbiło. Ujechałam ze sto metrów i skręciłam w Andrzeja Bursy, gdzie dziura na dziurze i trzeba uważać, żeby koło nie podskoczyło, bo nieszczęście gwarantowane. I tak jechałam przed siebie, omijając te dziury, jak tylko mogłam. Czasami nie było jak, bo albo auta się wymijały, albo dzieciarnia wracała ze szkoły. Na Bursy chodnika do tej pory nie zrobili, a pieniądze z dotacji unijnych dawno już sołtys przehulał.

Jechałam prosto, mijając prawie same piętrówki albo drewniane chałupy, jak te u Gąsiorów i Zarąbków. Spociłam się strasznie, bo ciepło było, parówa taka, a deszczu ze dwa tygodnie nie było i w polu sucho. Zastanawiałam się, jak te nasze truskawki w tym roku obrodzą. Wiesiek zeszłej wiosny nakupił na giełdzie i nasadził na całym arze. Później po sąsiadach opowiadał, że plantację zakłada.

– Kupiłem, zasadzę, a potem zbiorę i sprzedam, a co zostanie, to nalewkę zrobię i dam na popróbowanie – przechwalał się Wiesiek.

Sadownik z niego się zrobił, że o niczym nie szło z nim rozprawiać, tylko o tych truskawkach i planach na handelek. A finalnie wszystkie jego pomysły i tak stawały na bimbrowni. Ale co ja miałam do gadania? Nie powiem mu przecież, że za dużo od tych truskawek oczekuje, bo znowu bym musiała w przeciwsłonecznych okularach chodzić. Teraz to przynajmniej czerwiec, słoneczko świeci, w oczy razi, ciepło takie, że nic, tylko wodę pić i pod jabłonką na kocyku pospać, więc by afery nie było. W zeszłym roku było gorzej, kiedy listopad ciemny, ponury i deszczowy, a ja w tych okularach czarnych paradowałam. Szkoda gadać, ile to ja się wstydu najadłam. Normalnie wszędzie – w sklepach szczególnie, a najbardziej w tym naszym na wiosce, gdzie nic, tylko bojki, podśmiechiwanie i obrabianie dupy, tak samo w Tesco i Biedronce. Obgadywali mnie też w kolejce do lekarza, aptece, autobusie, na zebraniu u Dorotki w szkole w mieście, bo już przecież do liceum chodzi. Mówiliśmy jej z ojcem, żeby do zawodówki poszła, a nie do liceum, bo po tym żadnej przyszłości nie ma. A tak, toby się wyuczyła zawodu i zrobiła karierę w krawiectwie albo cukiernictwie. No, a ona na przekór rodzicom zrobiła i do tej miastowej szkoły na Brodzińskiego poszła. Jeszcze taki kawał drogi do tego Tarnowa, o matce w ogóle nie pomyślała.

Na pierwsze zebranie pojechałam rowerem, ale po powrocie myślałam, że mi nogi do dupy wlezą. Na drugie autobusem, akurat dwieście trzydzieści dziewięć jechało i wsiadłam, bo od naszego domu, co to na Perełkowej stoi, na przystanek niedaleko. To już prawie Zgłobice, ale ciągle jeszcze Odchylice i na autobus blisko, nie więcej niż dziesięć minut piechotą na przystanek pod salonem firmowym Volkswagena. Tam się też dwieście dwadzieścia cztery zatrzymuje, ale jest często spóźnione. Wyjeżdża z pętli autobusowej w Mościcach, gdzie niedawno sklep monopolowy Al. Capone otworzyli. Normalnie strach tam teraz do bankomatu podejść. Ogólnie to autobus dobry, bo można nim na cmentarz na Czarną Drogę dojechać i na komisariat w Mościcach. No, ale od tych autobusów to do szkoły daleko i albo trzeba się przesiadać, albo ze Szkotnika na nogach zasuwać przez całą aleję Solidarności, potem Mickiewicza, koło teatru i dopiero się jest na Brodzińskiego, gdzie się Dorotka uczy. To będzie pieszo przeszło kilometr, a może i ze dwa nawet, czyli przynajmniej dwadzieścia minut drogi.

Ja już nie jestem pierwszej młodości, żeby tak bez szwanku na miejsce dotrzeć. A to mnie zadyszka złapie albo kolka, a to znowu nogi odmówią posłuszeństwa, w głowie ćmić zacznie. Wieśka dawno przestałam prosić, żeby mnie podrzucił, bo od kiedy zezłomował starego poloneza, co nim przez dwadzieścia pięć lat jeździł, i kupił citroëna z 2005 roku, to niechętnie wyprowadza autko z garażu. Szkoda mu, szczególnie dla rodziny. Bogiem a prawdą, to z niego jest taki kierowca, jak z koziej dupy trąba. Wiesiek nigdy się do tego nie przyzna, ale ja swoje wiem. Mówi, że samochód pierwsza klasa, żeby do kościoła podjechać albo jak co trzeba ważnego załatwić i nie wypada autobusem, a na głupoty go nie da. A dla niego zebranie w szkole, po której żadnego zawodu nie ma, to głupota.

Polonezem jeździł wszędzie, więc korzystałam z podwózki. Wtedy jeszcze nasza starsza córka, Wiolka, chodziła do technikum na Bema, też w Tarnowie. Ukończyła klasę hotelarską i do dobrej roboty się załapała, na recepcji w hotelu Dunajec. Pieniądze przyzwoite, a i blisko, nie trzeba tracić na dojazdy. Na studia, dzięki ci, Panie Boże, nie poszła. Nawet nie musieliśmy jej z Wieśkiem odradzać, bo sama nie chciała. Starsza córka, to i mądrzejsza, bo ta młodsza to sobie bidy narobiła tym swoim koszmarnym wyborem. Ja ciągle w nią wierzę i mam nadzieję, że się opamięta i z tego liceum ucieknie do jakiejś uczciwej zawodówki.

***

A wracając do tego Wieśkowego auta, to on po nie aż do Rzeszowa pojechał, jakby gdzieś bliżej nie było. Przecież w Tarnowie to pełno tych komisów, a i prywatnie też handlują. On jednak postawił na swoim i musiał pociągiem do innego województwa się tłuc. Jeszcze go na Podkarpaciu nie widzieli. Podróżnik wielki, biznesmen od siedmiu boleści. I to z taką kupą pieniędzy, bo za tego citroëna zapłacił siedem tysięcy dwieście. Początkowo handlarz wołał siedem i pół, ale Wiesiek nie w ciemię bity i utargował trzy stówki.

– Zawsze, kurwa, podają zawyżoną cenę, bo liczą, że trafi się burak, co bez negocjacji weźmie – mówił Wiesiek dzień przed zakupem, jak już był telefonicznie umówiony z tym facetem z Rzeszowa.

Bałam się strasznie, że go w tym pociągu okradną i może jeszcze jakimś nożem zadźgają. Ja bym do pociągu w życiu nie wsiadła, bo słyszałam z piętnaście lat temu w telewizorze, że jednego chłopa oblali w przedziale kwasem. Jak się kiedyś takie rzeczy działy, to ja nawet myśleć nie chcę, co teraz w tych pociągach wyprawiają. Ale przestrzegać to ja sobie mogłam. Wiesiek i tak nigdy mnie nie słucha i robi po swojemu, bo wydaje mu się, że pozjadał wszystkie rozumy i jest od każdego mądrzejszy.

Podjechał autobusem na dworzec i miał jeszcze pół godziny do odjazdu pociągu. Postanowił przeczekać w parku na plantach kolejowych. Też niebezpiecznie, bo niejednemu tam nóż do gardła przykładali i przeszukiwali kieszenie. Ciepło było, początek sierpnia, i Wiesiek poczuł pragnienie okrutne. Niestety, w pobliżu dworca Żabkę zrobili i tam mojego mężulka licho poniosło. Nabył dwa butelkowe, bo akurat pod apteką dwie puste butelki leżały, to chłop skorzystał i nie musiał płacić za kaucję. Do zestawu dobrał setkę cytrynówki, bo taką lubi najbardziej. Nic go nie obchodziło, że do Odchylic będzie wracał samochodem. Po prostu, jak ostatni alkoholik, kupił alkohol i wyduldał. Taki z niego niby odpowiedzialny człowiek, a jak poczuje okazję do wypicia, to nigdy nie przepuści. W ogóle go nie zastanowiło, że przecież ten handlarz, co mu citroëna przyobiecał, może mu nie sprzedać, jak poczuje od niego wódkę. Piwo to jeszcze, mógłby powiedzieć, że bezalkoholowe wypił albo cytrynowe, co też je Wiesiek lubi i chętnie do wódki na popitkę bierze.

Ja to się wiele nie odzywam, bo Wiesiek nerwowy i w każdym momencie może mi w gębę odwinąć. Jednak jedną rzecz mu powiedziałam, jak jeszcze był w chałupie i szykował się do wyjścia na autobus.

– Wiesiek, coś ty na siebie założył? – dziwiłam się. – W garniturze ślubnym w taki upał! Na termometrze już trzydzieści dwa, a dopiero piętnaście po dziewiątej. Założyłbyś se koszulę z krótkim rękawem i sandały, bo ci się nogi zapocą w tych mokasynach. – Tak mu doradzałam, ale on ma zawsze swoje widzimisię i odpowiedź na wszystko.

– Jadźka, nie zawracaj mi dupy, ja lepiej wiem, jak się mam ubierać. Jadę zrobić biznes, a nie na grilla do sąsiada – wyskoczył do mnie z ryjem, bo to nie można kulturalnie, po ludzku powiedzieć, tylko trza od razu huczeć.

No i polazł w tym garniturze, czarnym, żałobnym, a ja przed ślubem mu mówiłam, żeby jakiś weselszy kolor wybrał, to on na to, że taki jest najlepszy, uniwersalny, będzie na każdą okazję i do grobu też. Nawet marynarkę wdział, zamiast przez ramię przewiesić. Przynajmniej tej krawatki pod szyję nie założył, tylko do kieszeni upchał, żeby dopiero przed transakcją wyjąć. Oczywiście rano musiałam mu zawiązać, bo on do tego talentu nie ma wcale. I jeszcze te okulary czarne założył i już w ogóle jak jakiś grabarz wyglądał, a jemu się wydawało, że jak biznesmen albo mafioso. Wodą kolońską szyję skropił, kołnierz tak samo i mankiety. Na włosy żelu nawalił, co to mu Dominik dał, że jak tylko z chałupy wyszedł, to mu od tego gorąca zaczęło z głowy kapać i musiał wycierać. Ja wszystko z okna widziałam. I nagle mnie taki atak śmiechu dopadł, że musiałam nogi zaciskać, bo myślałam, że się posikam. Jak ten mój Wiesio chusteczką uszy i kark wycierał, a pod nosem taką wiązankę puścił, że przez zamknięte okno było słychać. Piekarz też usłyszał i na ogród wyleciał, żeby posłuchać i mieć o czym przez cały dzień pod sklepem dyskutować.

Na początku chichotałam cichutko, ale potem to już na cały głos zaczęłam brechtać w najlepsze. Na szczęście w porę się opamiętałam i odeszłam od okna. Przecież jakby się akurat Wiesiek odwrócił i zobaczył, że się z niego naśmiewam, to nie zważając, że na kupno auta nie zdąży, wpadłby do domu i wymierzyłby mi sprawiedliwość. Jemu to się lepiej nie narażać, bo agresja w nim taka drzemie, że nie wiadomo, kiedy wybuchnie. Najniebezpieczniej, jak coś wypije. Tego ranka jeszcze nie miał okazji, więc może by odpuścił, co w jego języku znaczy, że przełożyłby na później.

Na szczęście diabeł go nie podkusił. Wiesiek poszedł na ten autobus, nawet kroku przyspieszył, bo się bał, że nie zdąży, bo dwieście dwadzieścia cztery miał dwadzieścia siedem minut po dziewiątej spod salonu Volkswagena. Biletu, oczywiście, zapomniał kupić, a kierowca woła cztery złote. W autobusie tylko czasowe można kupić. Jak taki bilet skasuje się w jednym, to potem można się do drugiego przesiąść w ciągu godziny. Tylko trzeba uważać, żeby czasu nie przekroczyć.

Dawniej by się Wiesiek nie przejmował brakiem biletu, bo trzymał sztamę z kanarami. Jeździł wtedy na gapę w najlepsze. A jak go złapali, kupował połówkę i razem pili na pętli autobusowej w Mościcach. Najbardziej się lubił z takim łysym z ciemnym wąsem, co to zawsze w jednej kurtce jeździł – czarnej z czerwoną głową byka na plecach. A teraz to w autobusach same młode siksy jeżdżą, kanarki znaczy się. Z nimi to Wiesiek się nie zaznajamiał, bo ma taką zasadę, że z babami w pojazdach nie gada. Twierdzi, że to przynosi pecha. U kierowcy nie było mu halo zostawiać cztery złote i na godzinnym bilecie piętnaście minut przejechać, bo tyle od nas autobus jedzie na planty. Chociaż od kiedy ten wiadukt na Krakowskiej remontują, to czasami ze czterdzieści minut trzeba było w korku postać. I to przed samym wjazdem do centrum miasta. Szósty rok to chyba robią i nie mogą skończyć. Rachubę czasu straciłam w tym temacie, ale jak tam jadę, to z okna autobusu zawsze spoglądam, czy coś ruszyło, a tam tylko te chłopy z cygarami w mordach łopaty podpierają.

Podobno nie mogą skończyć, bo jakiś duch złośliwy ich prześladuje. Za dawnych lat znajdował się tam cmentarz, na którym chowali nieochrzczone dzieci i samobójców. Ziemia jest niepoświęcona, czyli diabłu miła. Jak Boga kocham, na własne uszy słyszałam, jak jedna baba mówiła tak do drugiej w autobusie. Tamta tylko kiwała głową i przytakiwała, a mnie jakieś takie przerażenie okrutne wzięło i potem cały dzień o tym myślałam. Zwierzyłam się nawet Wieśkowi z moich przemyśliwań i lęków. I znowu błąd popełniłam, bo tylko się uśmiechnął pod wąsem i po swojemu powiedział:

– Pierdolą stare torby, a ty wierzysz we wszystko, co usłyszysz. Żeś taka sama głupia jak i one.

I znowu wyszło, że on niby najmądrzejszy. Wszystkie rozumy pozjadał, filozof wielki, a zwyczajnej krawatki nie potrafi zawiązać. A na bilet wtedy pieniędzy pożałował. Pożyczył od Dominika kartę miejską, żeby za darmochę się przejechać. Dawniej bilety miesięczne kupowało się na legitymację w kasie biletowej na Krakowskiej, naprzeciwko przystanku, tam gdzie szalety miejskie stoją. Baba dawała taki żółty druczek, na którym było napisane, na jaką linię jest bilecik i do kiedy ważny. Parę lat temu wprowadzili te karty miejskie i teraz komputerowo jakoś to doładowują. I myśmy naszemu syneczkowi taką kartę sprezentowali, żeby mógł sobie swobodnie jeździć do Tarnowa. Za miesięczny ulgowy na jedną linię wołają trzydzieści pięć, a za taki na pięć miesięcy sto trzydzieści, więc na miesiąc się w ogóle nie opłaca. Ja o tym Wieśkowi powiedziałam, a on pochwalił pomysł. Nawet mi dobre słowo powiedział, że on wiedział, co brał, bo kiedy trzeba, to i pomyśleć umiem.

Dominik spełnił nasze oczekiwania i poszedł do zasadniczej zawodowej, tam na Szujskiego, na elektryka. Pierwszą klasę trzy lata powtarzał. Jak ktoś mnie pytał o jego edukację, to mówiłam, że chłopak jest rzetelny i chce się dobrze zawodu wyuczyć, a nie trzy klasy w trzy lata i po sprawie, a potem braki w wykształceniu. Praca przy prądzie to przecież duża odpowiedzialność. Chłopak nie jest głupi, dobrze wie, co robi. Z drugą klasą poszło mu zdecydowanie szybciej, bo za pierwszym razem ją zaliczył. Oceny tylko słabe na świadectwie do domu przyniósł. Prawdę mówiąc, do ostatniej klasy przeszedł na samych dwójach.

Wiesiek mu ten bilet pięciomiesięczny kupił, a potem osobiście do kasy chodził i mu doładowywał. Dominik ojca bardzo kocha, bardziej niż matkę, więc wymyślił, że sam będzie chodził po bilet. Chciał oszczędzić Wieśkowi czekania w kolejkach. W tych kasach biletowych jest ciasnota i zaduch. Zawsze nerw go brał, jak przyszło mu chwilę postać w kolejce. Pocił się okrutnie i pyskował pod nosem. Wiesiek przyjął propozycję, bo chłopak uczciwy, rozsądny, do kieliszka częściej niż trzeba nie zagląda, można mu zaufać w ciemno. Jednak czasami to się człowiek może pomylić. Prędko wyszło na jaw, że Dominik w ostatnim okresie karty miejskiej nie doładował. I wtedy mnie olśniło, bo przecież nicpoń od początku wakacji paradował w koszulce FC Barcelony z numerem dziesięć. Ja mu pieniędzy na ten zakup nie dałam, Wiesiek też nie, bo go pytałam o to. I mi się rozjaśniło wszystko w jednej chwili, i wiedziałam, że Dominik nas oszukał. Niewłaściwie postąpił, nie pomyślał, że może dostać mandat za jeżdżenie na gapę.

Dominik sam się przyznał do przywłaszczenia ojcowych pieniędzy. Przestraszył się, że mu Wiesiek spuści manto, jak się w innych okolicznościach dowie. Zapytałam go, na co tę całą kwotę wydał, i okazało się, że miałam rację. Wiesiek się wkurwił, że jednak musi kupić ten bilet u kierowcy. Powiedział, że jak tylko wróci z Rzeszowa, to pójdzie na Okrężną do Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego i wybada, czy chłopaka kanary capnęły. Niestety, skończyło się na obiecankach, bo kiedy podjechał pod chałupę czerwonym citroënem, Dominik pierwszy wypadł przed bramę i pochwalił zakup.

– Zajebista bryka! Ja jebię, chyba sobie prawko zrobię, bo jak mi ojciec da pośmigać, to każda dupencja w okolicy będzie moja.

Wiesiek na komplementy łasy, więc chłopakowi odpuścił. A te zawiadomienia o niedokonaniu wpłaty, co to końcem roku zaczęły przychodzić, musiałam chować, bo w takich dobrych stosunkach już ze sobą byli za sprawą tego auta.

Wiesiek chciał się przed sąsiadem popisać i samochód do wieczora stał pod bramą. Myślał, że Waldek Piekarz wypruje z chałupy i pochwali zakup. Późnym popołudniem wysłał Dominika, żeby zaprosił sąsiada na uroczyste oblewanie korzystnej transakcji, czyli na chlanie gorzały przy grillu. Piekarz podwójnie na tym skorzystał, bo nachlał się w cztery dupy za darmo, nie licząc tej flaszki, którą przyniósł jako wstępne. Niby światowy z niego człowiek, a krajową z Biedronki nam podarował, w dodatku tylko zero piątkę. Byle po taniości się na imprezę wkupić. Za to Wieśkową żubrówkę doił w najlepsze. Raz, pamiętam, przy innej okazji tak się przechwalał, czego to on niby nie pił, a wszystko zagraniczne alkohole. To się go mój chłop w końcu pyta o nazwiska tych drogich alkoholi. Sąsiad długo się zastanawiał, zanim odpowiedział. Finalnie tylko bułgarskiego ciociosana podał.

Na popijawę przyszła też ta Jolka, to znaczy żona sąsiada, a z niej to jest dobre ziółko. Dupę potrafi człowiekowi obrobić, a potem do tego samego obrabia innym. Wstydu nie ma za grosz. Ja to jej strasznie nie lubię, ale co zrobić, w końcu ją sąsiad zabrał do nas w gościnę jako osobę towarzyszącą. Przemogłam się i pogawędziłam z nią nieco. Przyszła wypindrzona i już na wstępie mi ciśnienie podniosła.

– O, pani Jadziu, pani to w ogóle na swój wiek nie wygląda, nie dałabym pani więcej niż pięćdziesiąt pięć.

No, bezczelna krowa, przecież ja miałam wtedy pięćdziesiąt dwa! To było rok przed tymi europejskimi mistrzostwami, podczas których jej mąż rękę na mnie podniósł. Jednak wtenczas to mi zaimponował, bo jak usłyszał, co ta jego rajfura pieprzy, to stanął po mojej stronie.

– Kochanie moje, pani Jadzia jest przecież w twoim wieku. Do tej samej szkoły chodziłyście, tylko do innej klasy.

Flądrze nogi podcięło, jak to usłyszała, i zresztą bardzo dobrze, bo się jej należało za te moje krzywdy. Żart mu taki wyszedł, że klękajcie narody. Jego kobita do tej szkoły co ja nie chodziła i młodsza jest ode mnie o siedem lat. W dodatku na powitanie Waldek w rękę mnie pocałował, czego mój Wiesiek nie robił od dobrych dwudziestu lat.

Ja naprawdę wtedy myślałam, że on ma do mnie szacunek, że człowieka we mnie widzi, a nie popychadło. Ja rozumiem, że w czasie tego nieszczęsnego meczu miał gorszy okres, ale powinien się przecież pohamować. Nie upilnował tej swojej Jolki i uciekła z takim jednym inżynierkiem z Afryki. Murzyn to był najprawdziwszy, czarniuteńki jak smoła, a taki wykształcony. Podobno na uczelniach wyższych wykładał i zarabiał kokosy. A gdzie on taką wiedzę zdobył? No, pewnie, że w Polsce! W ojczyźnie naszej! Na świecie mówią, że Polacy to rasiści, a do nas z murzyńskich krajów przyjeżdżają się kształcić.

***

Najpierw poszło zero siedem żubrówki. We trzech wypili – Wiesiek, Waldek, sąsiad nasz, i Dominik, syneczek nasz. Ja to do wódki nie mam głowy. Fajnie, że ta jego Jolka wermut limonkowy przyniosła i żeśmy sobie drinki z tonikiem zrobiły. Pepsi dwulitrówkę też żem na stoliku postawiła, żeby chłopy mieli na popitkę. Jednak Wieśka to można prosić, żeby się przy ludziach zachowywał kulturalnie i wódki piwem nie przepijał, ale on i tak ma to gdzieś. Portera dziewięcioprocentowego od południa na tę okazję chłodził, żeby pokazać sąsiadowi, jaki to z niego jest mocarz. Niby piwo, a moc ma jak wino.

Jak tylko otworzyli drugą flaszkę, Wiesiek zaczął opowiadać o citroënie i wymieniać wszystkie jego dodatki.

– Citroën C4, autko pierwsza klasa, po pierwszym właścicielu, niebite, zadbane, luksusowe – przechwalał się Wiesiek. – Waldeczku, kurwa, autko w pełnym komforcie, wszystko w nim, kurwa, mam: ABS, ESP, poduszki powietrzne u kierowcy i pasażera, i jeszcze boczne, immobilizer. Waldeczku, słuchaj dalej, jeszcze jest odtwarzacz CD i radyjko, szyby elektrycznie odsuwane, wspomaganie kierownicy, centralny zamek i lusterka też na elektrykę, można sobie ustawić raz-dwa, lakier akrylowy, silnik diesel... – klepał litanię, a sąsiad słuchał i wertował we łbie, czego Wiesiek nie wymienił.

I w końcu znalazł. Wcale nie było trudno, nawet ja się domyśliłam, co mój mężulek pominął.

– Skrzynia biegów manualna czy automatyczna? – zapytał najsampierw Waldek.

– Ręczna, ja taką wolę i pod tym kątem szukałem – odpowiedział Wiesiek. Chłop nie jest w ciemię bity i nikt z niego nie będzie ciula robił.

– Ale klimatyzacji to chyba sąsiad kochany nie ma w tym ferrari? A ciepło teraz, będzie musiał sąsiad szyby odsuwać i jeszcze sąsiadowi do środka jakiś gołąb wleci i nasra – podśmiechiwał się Piekarz. Za wszelką cenę chciał mojego Wieśka sprowokować.

– Jakbym chciał z klimatyzacją, to kupiłbym z klimatyzacją – oznajmił Wiesiek. – Jak będę chciał mieć klimę, to sobie w każdej chwili zamontuję.

Jaka ja dumna byłam z tego mojego ślubnego. Chłop ma łeb jak sklep, o swoje zawsze walczy. Ale każdy ma jakieś granice wytrzymałości i w końcu sąsiad trafił w czuły punkt.

– Mówił Wiesław, że autko niebite, a mnie się wydaje, że lewe drzwi, zaraz przy klamce były wgniecione. Niech sąsiad się dokładnie przypatrzy. No, śmiało, śmiało! Bez problemu sąsiad zauważy. Jestem przekonany, że autko było bite, a to oznacza, że sąsiad przepłacił, nawet jeśli utargował trzy stówki. – Popatrzył na Wieśka, a potem na tę swoją wydrę. – No, ja już muszę lecieć, bo rano jadę do Krakowa sprzedać swój samochód, a wrócę już nowym, lepszym – zakomunikował na odchodne. – Jolka, kończ już te pogaduszki, idziemy do domu!

Wiesiek wkurwił się potwornie, że strach było do niego gębę otworzyć. Piekarz posiadał autko marki Renault Megane, rocznik 2014, lakier metalik, w najbogatszej wersji wyposażeniowej. Może i jestem kobita, ale na niektórych autach się znam. Wiesiek, od kiedy pierwszy raz zobaczył, co stoi na podwórku sąsiada, to przy każdej możliwej okazji powtarzał, że kiedyś będzie miał lepsze. Tyle razy wymieniał przy tym ten sąsiadowy model, że głupi by nawet zapamiętał.

Następnego dnia od dziesiątej rano siedział na huśtawce i obserwował, co się dzieje u sąsiada. Było za piętnaście jedenasta, kiedy Piekarz wyjechał swoim renault i pomachał zza kierownicy do Wieśka, szczerząc przy tym zęby, jak wieprz albo coś gorszego. Rozpoznałam po mężulka mordzie, że zaraz znowu będzie wódka i awantura, bo będzie musiał się na kimś wyżyć, a ja akurat jestem pod ręką. Pobiegłam do garażu, wsiadłam na rower i pojechałam do marketu. Na Krakowskiej pomiędzy Zgłobicami a Zbylitowską Górą postawili Delikatesy Centrum. Bardzo dobrze zrobili, bo czasami promocje mają tam fajne, nie to, co u Mirusia w spożywczaku. Dobrze, że opony miałam napompowane, dzięki temu mogłam w dalszą trasę pojechać, najpierw na cmentarz w Zbylitowskiej Górze, a potem na cmentarz do Mościc. Zasiedziałam się trochę, a po drodze jeszcze mnie koleżanki zagadywały i do Odchylic wróciłam dopiero po drugiej. Bałam się, że Wiesiek będzie mnie bił, bo się spóźniłam z obiadem. Pierwsze danie jadł o dwunastej, a godzinę później drugie. Dwa dania musiały być zawsze. Jak nie było, to zdejmował pas i wymierzał sprawiedliwość.

Najgorzej, jak miał urlop i nie jeździł do firmy, a wtedy akurat miał. W sumie dobrze się złożyło, bo mógł pić wódkę na huśtawce i czekać na powrót sąsiada. Jakby w robocie musiał z taką świadomością siedzieć, toby z tych nerw nie wytrzymał, puściłyby w końcu i jeszcze by kogoś niewinnego sprał. Gorzej, jakby stał na rusztowaniu, bo Wiesiek ma firmę budowlaną i często z robotnikami grzeje wódę na wysokościach. Spadłby jeszcze z tego rusztowania i nieszczęście w rodzinie. Przynajmniej ten garnitur do grobu już ma, zawsze to oszczędność. Rzeczywiście wiedział, co kupuje.

Jednak Wiesiek nie bił, miał ważniejsze rzeczy na głowie. Sprawiedliwość przełożył na później, bo u niego co się odwlecze, to nie uciecze. Martwiło mnie, że w czasie mojej nieobecności zdążył opróżnić cztery puszeczki piwa i pół litra krajowej z Biedronki, tej, co mu ją Piekarz podarował. Na obiad dopiero przed szesnastą przyszedł, ale nie miał apetytu. Zupę ogórkową przemieszał kilka razy i może ze dwie łyżki zjadł. W ziemniaczkach i kapustce pogrzebał i skończyło się na tym, że wziął schabowego do ręki i poszedł z nim na huśtawkę. Po drodze zahaczył o lodówkę i dobrał sobie jeszcze dwa piwa puszkowe.

Godzinę później wszedł do domu. Pomyślałam, że zgłodniał i będzie się kolacji domagał, ale gdzie tam, ino po butlę przylazł. Połówkę cytrynówki zabrał, żeby się orzeźwić. Od czystej i piwska szarpało go za flaki i się pewnie wystraszył, że się porzyga. Pod wieczór komary zaczęły ciąć, choć i tak w tym roku nie było takiego zakomarzenia jak poprzedniego lata. Wiesiek znów musiał się pofatygować do chałupy, bo mu się akurat papierosy skończyły i komary zaczęły go ciąć. Miał teorię, że komary dymu nie lubią i uciekają od palących.

Piekarz nowym nabytkiem podjechał pod posesję dopiero po ósmej wieczór. Wieśkowi już się trochę przysypiało, ale jak tylko usłyszał silnik, poderwał się na równe nogi i poleciał pod ogrodzenie.

– Ja pierdolę! Jaka škoda! Chyba nawet z tego roku! – Udarł się tak, że normalnie aż do Tarnowa go było słychać.

Škoda Octavia RS Combi 2.0 TDI, biała, rocznik 2014, jak się później okazało, czyli jednak z ubiegłego roku. Kolejne auto, com je na zawsze zapamiętała, bo do końca urlopu Wiesiek raz za razem, jak katarynka, powtarzał to nazwisko. A jak się dowiedział, że za stary samochód nasz sąsiad wziął trzydzieści dziewięć tysięcy, a do nowego nabytku dopłacił prawie drugie tyle, to go krew zalała i znowu musiał się nachlać.

Gorzała tamtego lata lała się u nas strumieniami. Wszystko wina tego sąsiada, bo akurat musiał samochód zmienić wtedy, co Wiesiek. A zresztą Wiesiek też nie lepszy, chwalił się tym citroënem, jakby to było nie wiadomo co. Tak naprawdę to tylko na durnia wyszedł. I mnie się zdaje, że on to później myślał, że sam ma takie eleganckie autko za prawie osiemdziesiąt tysięcy. Coś mu się w głowie przestawiło, dlatego tak tego swojego rzęcha pielęgnował. Nawet se nawigację GPS kupił i zamontował. Głośno o tym nie mówił, ale podejrzewam, że chciał się poczuć jak nasz sąsiad.

Ja tam nie wiem, ale te niektóre chłopy potrafią być durne, a i zazdrosne o auta bardziej niż o swoje baby.

***

Dwa lata po tym, jak mnie Piekarz w pysk strzelił, a Wiesiek nie zareagował, bo rozpaczał nad porażką polskiej drużyny i w dupie miał moje nieszczęście – znowu były mistrzostwa, ale tym razem światowe. Zaczęło się to jakoś tak w połowie czerwca. Ciepło było, ludziom pić się chciało, a szczególnie temu mojemu kibicowi.

Wiesiek już od marca zaczął przynosić do domu alkohol. Mówił, że lepiej kupić wcześniej i więcej, bo w czasie mistrzostw może w sklepach zabraknąć. Nawet chętnie na zakupy chodził. Zwykle to nie lubił, nerw go brał na same pomyślenie o wyjściu do sklepu po coś innego niż piwo albo wódka, a przed tym mundialem to nawet po chleb szedł. A to przecież nie jest według niego produkt pierwszej potrzeby. Normalnie by się tak nie rwał do tych zakupów, ale miał w tym swój interes, bo zawsze jakiś alkohol ze sobą przytargał. Do meczu otwarcia nagromadził tyle, że przez rok by tego we trzech nie przepili. Wiesiek hardo podkreślał, że w tym roku w Rosji grają, więc trzeba się w odpowiedni nastrój wprowadzić, bo tam to jeszcze bardziej piją niż u nas.

Gorzały nakupił okrutne ilości. Samej tej żołądkowej gorzkiej było co najmniej dwadzieścia butelek, a przeszło połowa z miętą, reszta tradycyjna i czysta. Soplicy to tyle smaków udało mu się zdobyć, że nawet z niego dumna byłam. Przez moment myślałam, wstyd się przyznać, że z Wieśka to jednak jest prawdziwy smakosz, a nie zwyczajna ochlejmorda. Naprawdę, te wódeczki miał przeróżne. Była cytrynowa z miodem, czyli jego ulubiona, truskawkowa, malinowa, śliwkowa, wiśniowa, czarna porzeczka i nawet pigwowa. Soplicy było łącznie dziewiętnaście butelek, bom przeliczyła, ale wiedziałam, że Wiesiek jeszcze dokupi, bo on strasznie nie lubił tych nieparzystych liczb. Jak do niego sąsiad zachodził z flaszką, to zawsze stawiał drugą, bo mówił, że jedną to nie ma się co paprać, że trzeba parzyście, jedna to dla prawdziwego mężczyzny wstyd. A on to taki prawdziwy jak ten zeszłoroczny śnieg, co to miał w Boże Narodzenie posypać, a od pierwszego dnia świątecznego deszcz lał i plucha była, i w ogóle ciemno i smutno jakoś, bo to Pan Jezus się w stajence rodzi, na świat przychodzi, a taka pogoda paskudna.

Jak byliśmy na zakupach w Lidlu, to wypatrzył krupnik na promocji i wziął dwie butelki. Po prawdzie myślałam, że więcej weźmie.

Wytłumaczył mi, że nie wziął więcej czystej, ponieważ czerwiec jest, lato kalendarzowe nadchodzi i trzeba letnich smaków popróbować. Mądrze prawił, a i ja zadowolona byłam, że tej czystej więcej nie kupił. Za to piwo skrzynkami do chałupy znosił. Było tego osiem skrzynek, razem sto sześćdziesiąt piw. Ja sama nie przeliczyłam, Wiesiek mi powiedział, zresztą nie tylko mnie, on to całemu światu uroczyście obwieścił. Dominikowi kazał zdjęcia porobić i umieścić w internecie, żeby wszyscy widzieli i mu zazdrościli. Potem czekał na mecz otwarcia, w którym Rosja miała z Arabami zagrać. Jednak najbardziej nogami przebierał na pierwszy mecz Polaków z Murzynami z Senegalu.

Na mecz i pomeczowego grilla sąsiada zaprosił, a ja się bałam, że jak się ten ciul ubzdryngoli, to znowu mnie po gębie wypierze. Oparcia to za bardzo nie miałam w kim szukać, bo Wiolka miała wtedy dyżur na recepcji, a moja młodsza córa, Dorotka, za matką za bardzo nie jest, urazę do mnie jakąś chowa. Na Dominika też nie było co liczyć, bo on w ojca zapatrzony, małpuje go na każdym kroku, szczególnie w moczeniu mordy. Jak widzi ojca pijanego, to się cieszy i mówi, że też by się tak chciał porobić. Wieśka duma rozpiera, że jest dla dziecka autorytetem. Zawsze jakiś grosz mu na piwo rzuci albo papierosem poczęstuje. A Dominik, jak się kiedyś na płytki w łazience porzygał, bo do kibla nie dobiegł, to nie posprzątał za sobą, tylko ja musiałam te rzygowiny ścierać. Jak mu to wypomniałam, to się na ojca powołał, że jak narzyga, to też sam potem nie sprząta.

Wychował sobie Wiesiek godnego następcę, ja pamiętam, że od maleńkości chłopaka do pijaństwa przyuczał, bo mało to się razy dziecko napatrzyło, jak tatuś ochlany się po dywanie czołgał. Wszystko widział, a głowa dziecka to podobno najbardziej chłonna jest, tak mi jedna lekarka mówiła, i w nim też się ta skłonność do butelki odezwała. Nasłuchał się, jak się Wiesiek do mnie odnosi, i teraz nic mu nie powiem, bo od razu naskakuje na mnie z mordą.

Dwudzieste urodziny obchodził dwa dni przed tymi światowymi mistrzostwami. Była wtedy okazja do wypicia, ale Wiesiek mu poradził, żeby zachował siły na mecz otwarcia. Odradził mu spraszanie kolegów do chałupy, bo bał się, że mu się jeszcze do wodopoju dobiorą i chuj będzie, a nie mundial. Dał mu nawet pięćdziesiąt złotych, żeby se pojechał do Tarnowa i na mieście parę piwek strzelił, tak z kulturką, w jakimś fajnym lokalu, a nie w krzakach jak jakaś małpa. Micha się synusiowi ucieszyła, ojca utulił, za banknot podziękował, czego nigdy w stosunku do mnie nie uczynił, a też mu niejeden raz dziesięć złotych dałam, jak chciał, a potem wdział na dupę ulubiony dresik, taki pomarańczowy, i poleciał na autobus.

Dobrej ojcowskiej rady jednak nie posłuchał i wrócił z wojaży dopiero o wpół do szóstej. Myślał skurwysyn, że nikt się nie zorientuje, że go całą noc nie było. Ja jednak czekałam, matka zawsze na swoje dziecko czeka. Impreza mu się przeciągnęła, nie pierwszy raz zresztą. Przynajmniej nie zachciało mu się na nogach do chałupy wracać, jak w zeszłym roku po andrzejkach, tylko autobusem, co to o piątej dziesięć ze Szkotnika odjeżdża. Bogu dziękować, że nie przysnął w trakcie podróży, bo to dwieście dwadzieścia cztery i by jeszcze aż do Mościc pojechał, prosto pod Al. Capone. Chociaż jedno po drodze już mijał, po drugiej stronie piekarni, jak się z Krakowskiej na Czarną Drogę skręca. Na całe szczęście nie wysiadło niebożątko, bo na pewno by skorzystał, jeśli miał jeszcze jakieś zaskórniaki. W czerwcu to tam jeszcze całą noc było otwarte. Dopiero w sierpniu wprowadzili w Tarnowie nocny zakaz handlu alkoholem. Od północy do szóstej rano nigdzie nie można teraz nabyć choćby małpki. Chyba że na melinie, jak za dawnych czasów.

Dominik za klamkę złapał i wszedł do domu. W ogóle go nie zdziwiło, że drzwi nie były zamknięte na klucz. Wiesiek czasami zapomniał zamknąć, jak do roboty rano wychodził o wpół do ósmej. Środek tygodnia, środa rano, a chłopak taki sponiewierany. Zastanawiałam się, jak on do końca tygodnia dociągnie. I jeszcze te mecze codziennie, przecież się wykończy i rozchoruje. Ale przynajmniej odwodnienie mu nie grozi. Butów nie zdjął, w takich prosto z pola wszedł na pokoje i jeszcze z cygarem w pysku, żeby do nieszczęścia doprowadzić. Na dywan nakiepuje, nie przydepta, nie przygasi i raz-dwa chałupa w płomieniach stanie.

Ja w kuchni siedziałam, bo miałam przeczucie, że pragnienie go tam zaciągnie i przyjdzie po wodę albo jakieś piwo. I się nie pomyliłam – wtoczyła się bestia. Ja na stołku siedziałam, ale mnie nie zauważył. Do zlewu podszedł i mordę pod kran podstawił, nawet nie patrzył, jaką wodę odkręca, wszystko jedno mu było, czy ciepłą, czy zimną, byle pragnienie ugasić. I wtedy na niego naskoczyłam, a on jak się nie zerwie, jak tym durnym łbem o kran nie przywali i w ryk. Dopiero wtedy mnie zobaczył i tak spode łba na mnie się popatrywać zaczął, jak pies wściekły, fałszywy taki.

– Ja pierdolę, matkę popierdoliło?! – Tak na mnie z ryjem naskoczył.

– Jak ci zaraz odwinę w ten durnowaty łeb, to ci się wszystkiego odechce i zobaczymy, czy wtedy będziesz taki mądry! Gieroj wielki, taki sam jak ojciec! – Tak mu powiedziałam, bo se na za dużo zaczął gnój pozwalać.

Dominik nic nie odpowiedział, ino polika napompował i mi się na klapki zrzygał. I co ja miałam zrobić? Gniewać się dalej, własnemu dziecku nie pomóc? Myślałam, że mu flaki wydrze, tak go szarpało okrutnie. Wieśka zawołałam, żeby mi pomógł Dominika do łóżka zanieść. Na szczęście mężulek spać się w miarę trzeźwy położył i wstał od razu. Razem żeśmy naszego syneczka do jego pokoju zatachali. Herbaty mu zrobiłam, niecukrowanej, bo na rzyganie najlepsza gorzka.