Trener duszy - Anna Rychter - ebook

Trener duszy ebook

Anna Rychter

5,0

Opis

Aż do tego kwietniowego wieczora nie miała pojęcia, że ona, dobiegająca pięćdziesiątki kobieta, może się zakochać.

 

Rowerowa wycieczka za miasto okazuje się dla Jesiennej momentem zwrotnym w jej spokojnym, małomiasteczkowym życiu. Nie mniej zdziwiony nagłym uczuciem jest Paweł, który już osiągnął w życiu wszystko, co zaplanował, i nagle musi zadać sobie pytanie: czy kiedykolwiek naprawdę kochał? Obydwoje mają własne rodziny, dzieci, pracę, dom. Czy są gotowi przyjąć tę późną miłość?

 

W swojej kolejnej niebanalnej powieści Anna Rychter na marginesie głównego wątku dokonuje życiowego bilansu generacji Polaków wchodzącej niezauważalnie w „smugę cienia”.

 

 

Mokre włosy Pawła pachniały znanym jej zapachem. Brwi i rzęsy na przymkniętych powiekach były powleczone ciepłem uciekającej wody. Jednodniowy zarost wyznaczał na jego twarzy tak charakterystyczną grafitową granicę symetrii. Rozchylone usta łapały raz powietrze, raz wodę, to znów szyję i piersi Jesiennej. Kluczyli oboje, na przemian umykając i wystawiając ciała na płynący nieskończenie wodospad. Jesienna miała wrażenie, że dzięki kąpieli zmywali z siebie to wszystko, co było przedtem, gdy się nie znali, nie mieli pojęcia o sobie nawzajem. Teraz już byli czyści, nieskazitelni – tylko Paweł dla niej, tylko ona dla niego. Szum wody oplótł ich mleczną parą jak dymem z październikowego ogniska. Jeszcze chwilę temu byli oddzielnie, obok siebie, aby już za moment stworzyć jedność, przeobrazić się w hydrę z jednym ciałem i dwiema głowami.

 

 

Anna Beata Rychter

– ur. w 1963 r. w Chełmie. Absolwentka historii UMCS w Lublinie. Obecnie mieszka i pracuje w Zamościu. Związana chyba już na zawsze z polską ścianą wschodnią. Dzięki temu bliskie są jej problemy, które porusza w swoim pisarstwie: zawiłości losów zwykłych ludzi, trudne uczucia, skomplikowane życiowe wybory, specyficzna sytuacja kobiet.

 

„Życie dostarcza nam tylu dramatów, radości i wzruszeń. Dzięki nim powstają obrazy, filmy, muzyka, łzy, śmiech, książki. Historie osób, które przewinęły się przez moje życie, są najlepszą inspiracją do pisania.

 

Z wielkich emocji powstała moja pierwsza książka Żyjąca w Polsce i inne stany nieważkości (2010), z wielkiej miłości zrodził się Trener duszy (2011).

 

Moim największym osiągnięciem jest grono sprawdzonych przyjaciół, dzięki którym mogę spokojnie znosić nieuleczalny optymizm – chorobę przenoszoną drogą kropelkową.

 

Czas osobiście dotyka każdego z nas i wszystko może się zdarzyć…”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 240

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Anna Rychter

Trener duszy

Strona redakcyjna

Redakcja i korekta: Zuzanna Gościcka-Miotk

Projekt okładki: Ewa Grocholska

Skład: Monika Burakiewicz

© Anna Rychter i Novae Res s.c. 2014

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7722-352-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE

al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Rozdział 1

Od kilku dni życie toczyło się niezmiennym rytmem: od rana padał deszcz, a wieczorem niebo rozpogadzało się i zza chmur wychodziło słońce, które o tej porze dnia powinno już szykować się do snu. Delikatna zieleń nabierała blasku, a jej seledynowy odcień wpływał kojąco na duszę nawet najbardziej zatwardziałego realisty.

Właśnie kończył się kwiecień i przyroda na nowo rozpoczynała swój cykl. Do życia budziły się: trawa, drzewa, żonkile, stokrotki, wróble, wrony, psy, koty, motyle, no i oczywiście ludzie.

Na barwy wiosny nie ma siły – wszystko jest tak przemyślane przez Stwórcę, że po bieli śniegu, szarości błota i dotkliwych wichurach każdy musi zauważyć zieleń pąków, żółtość mleczy, różowość kwiatów jabłoni i czerwień tulipanów. To właśnie różni nas, ludzi strefy umiarkowanej, od tych żyjących w innych klimatach. Nie mamy wyjścia – co roku dostajemy od Boga ten sam dar: wiosnę. I musimy się z niego cieszyć. Nie ma usprawiedliwienia nawet dla niewidomych. Oni też zmuszeni są czuć ciepły powiew na twarzy i delektować się zapachem kwitnącej mirabelki.

Ludzie strefy umiarkowanej cierpliwie czekają kilka długich, burych miesięcy, aż na przekór politykom, wieszczom i czarnowidzom świat zrobi się zielony.

Tego szczęścia nigdy nie zaznają mieszkańcy tropików, strefy podzwrotnikowej czy Arktyki. Tam pory roku są zawsze nużąco stałe. Jak można żyć w takiej oczywistości? Czy ci ludzie są szczęśliwi wśród wiecznie zielonych palm, tęczowych ryb i pstrokatych ptaków? A cóż to za atrakcja móc o każdej porze roku kąpać się w koralowo ciepłym morzu? Albo w styczniu wycinać maczetą tropikalne zarośla, płosząc chmary wielkich motyli? Albo kaleczyć się o zawsze zielone kaktusy, konając z pragnienia na bezkresnej piaskownicy? Jak można naiwnie wierzyć, że stopnieje pięćdziesiąt ze stu centymetrów wiecznego śniegu, i w kółko jeździć na nartach albo skuterach śnieżnych, mając pewność, że nawet w lipcu zza jakiejś zaspy wyłoni się Święty Mikołaj?

Wiosna... Feniks powstający z popiołów, odrodzenie, propaganda sukcesu...

Jedyna stuprocentowa nadzieja, że przyjdzie, przyjdzie na pewno.

Raz zjawia się wcześniej. Jest wtedy jak niespodziewany gość – zaskakuje w progu. Raz przybiega później. Jest tym bardziej oczekiwana, wypatrywana przez umyte okna. Ale w końcu zawsze nadchodzi, czyniąc ludzi strefy umiarkowanej szczęśliwymi.

Szczęśliwa stara się być również Jesienna. Wprawdzie to zupełnie nie jej pora roku, ale niezbadana dogłębnie euforia ogółu opanowała także ją. Wszędzie zapanował optymizm, a więc i Jesiennej nie wypada się smucić, choć najlepiej wnika w swoją duszę około połowy sierpnia. Mimo że wówczas w przyrodzie króluje jeszcze głęboka zieleń, ona czuje podświadomie, iż nieuchronnie nadchodzi jej pora – magiczny czas jesieni.

Nasiona traw i ziół pękają z cichym trzaskiem, wysypując swoją zawartość na ziemię. Świerszcze grają głośno, najgłośniej jak umieją, bo to czas na ich doroczne koncerty. A Jesienna jak barometr powoli opada w dół, czekając, aż spełni się cała w złotych liściach, dojrzałych owocach, niciach babiego lata, w ciszy gasnącego ogrodu. Powoli, leniwie czeka na swoją porę pesymizmu, smutku, wichru, świata w kolorze sepii. Będzie wtedy miała czas na przemyślenia i refleksje, na wyciszenie. Jej życiowy cykl zaczyna się wraz z pierwszym opadłym z drzewa pożółkłym liściem.

Jesień i wiosna to pory przejściowe, ale wiosna wybucha nagle, zaskakuje, narzuca się człowiekowi, a Jesienna woli nieśpiesznie przygotowywać się na zmiany, nie lubi niespodzianek, boi się entuzjazmu tłumów. Jesień jest najbardziej zgodna z jej naturą, bo nadchodzi niezauważalnie, krok po kroku i łagodnie obejmuje panowanie nad całą strefą umiarkowaną.

Ale teraz Jesienna przyłącza się do tego szoku wiosennego, powstałego nagle, jednego poranka, kiedy ludzie obudzili się, spojrzeli w okna i oniemiali zobaczyli cud natury: jednej nocy bez dotyku słońca jakaś nadprzyrodzona siła spowodowała, że wszystko stało się zielone.

*

Tego właśnie pierwszego w roku wiosennego poranka Jesienna długo stała w oknie, trzymając w ręku koraliki od rolety. Patrzyła na seledynowe chmury na drzewach, których administracja osiedla nie zdążyła jeszcze jakimś cudem wyciąć. Na widok tej zieloności ogarnął ją smutek. Z lękiem pomyślała, że jutro lub pojutrze na pewno pojawi się kilku facetów z piłami, przyjadą ciężarówką z platformą na wysięgniku i zacznie się rzeź niewiniątek. Z zimną krwią obrąbane zostaną dopiero co zazielenione gałęzie, wypłoszone ptaki i wiewiórki, które zamieszkały w dziuplach i wśród konarów drzew, naiwnie wierząc, że znajdą tu spokój i wychowają swoje potomstwo.

„Architekci krajobrazu” – bo tak mówią o sobie rzeźnicy drzew – wypełniają ich zdaniem dziejową misję. Mieszkańcy osiedla twierdzili podobno, że przez te rozpostarte gałęzie z soczystymi liśćmi panuje straszna wilgoć w ich niewietrzonych mieszkaniach, a kwitnące wierzby i topole wyciskają z oczu i nosów alergiczne sople.

Tak więc, wychodząc naprzeciw słusznym postulatom lokatorów, administracja osiedla co roku na wiosnę urządzała planową kastrację zieleniny.

Jesienna spojrzała w dół na trawę pod balkonem. Wychodziły z niej główki stokrotek i fiołków. Lada dzień i one zostaną przejechane przez ciężarówkę wywożącą pocięte drewniane kłody albo rozdeptane przez ciężkie buciory rzeźników drzew. Ocalała reszta będzie „nawożona” psimi odchodami tak skutecznie, aż zrobi się żółtobrunatna.

„Wiosna... Wobec tego cieszyć się czy dać sobie spokój?” – Jesienna machnęła ręką i wróciła myślami do swojego tu i teraz. Mimo że za oknem tyle się zmieniło, dla niej zaczynał się normalny, zwykły dzień.

W kuchni włączyła czajnik, żeby zrobić sobie poranną kawę. Z lodówki wyjęła jogurty, masło i wędlinę, a z szafki pieczywo. Musiała jak co dzień zrobić pierwsze i drugie śniadanie sobie i domownikom.

Najpierw jednak powlokła się do łazienki. „Będzie zmiana pogody, bo cholernie boli mnie kręgosłup” – pomyślała, pochylając się nad umywalką, żeby umyć zęby.

Tak było od kilku lat, ale zdążyła się do tego przyzwyczaić. Ćmiący ból był nieodłącznym bodźcem, który już z rana powodował, że szybko zmywała z siebie resztki nocy. Neurolog i ortopeda na zmianę dwa razy do roku wysyłali ją na rehabilitację. Brała wtedy zwolnienie z pracy i przez dziesięć dni delektowała się zabiegami, polem magnetycznym, masażem, ultradźwiękami albo „smutnym zwisem”, jak nazywała ćwiczenia w odciążeniu. Miała wtedy ze sobą ulubione kryminały Agaty Christie i cieszyła się, że przez dwie godziny dziennie może pobyć w miejscu, gdzie inni zajmują się nią, podłączają i odłączają różne urządzenia, klepią, pytają, czy nie jest jej za gorąco albo za zimno, mają czas dla zaganianej kobiety. Po zabiegach następowała chwilowa poprawa, a potem wszystko wracało do normy.

„Powinnam gimnastykować się w domu chociaż pół godziny dziennie” – z goryczą pomyślała o ignorancji wobec własnego organizmu. „Za oknem wiosna, czas zdjąć puchową kurtkę, a ja mam wałki tłuszczu na brzuchu, zimową oponę od terenówki na biodrach, a cellulitis na udach sięga już do kolan zgrubiałych przez zimę nóg. Jak włożyć teraz lekki płaszczyk, cienkie rajstopy i pantofelki? Zgroza!”.

Jesienna zdjęła górę od piżamy i zbaraniała. Tu też klęska! Bary i bicepsy jak u Pudziana nie pozwalają przywdziać obcisłej bluzki. Na szyi i dekolcie szczerzy kły chyba ze sto włókniaków wyhodowanych przez zimę w cieple wełnianych golfów. A piersi? Smutno wiszą pod własnym ciężarem, pełne rozstępów po porodzie, karmieniu, tyciu i chudnięciu.

Załamana swoim nagim obrazem, nałożyła czarny szlafrok w czerwone cętki i – podobnie jak czyniła przez kilka ostatnich miesięcy – szczelnie zasunęła suwak na ostatni ząbek, pod samą szyję.

Miała ochotę schować się głęboko do szafy, przeczekać tam całą wiosnę i cudownie schudnąć, ociosać wałki tłuszczu jakimś zmyślnym urządzeniem, nadmuchać smutny biust, rozwałkować cellulitis, zerwać włókniaki, wyćwiczyć obolały kręgosłup, zrobić wszystko, żeby stał się cud, bo tylko on mógł ją uratować.

Ach, być taką, jaką pamięta siebie każdej wiosny sprzed wielu lat! Ale przecież ćwierć wieku temu miała inne problemy: nauka, szkoła, studia, egzaminy, kartki na cukier i nieszczęśliwa miłość. Wtedy były to poważne zmartwienia. Za to teraz...

Czajnik wyłączył się, a z dzióbka zaczęła wydobywać się para. Jesienna zalała kawę w swoim ulubionym kubku. Miał kształt dzwoneczka i był przyozdobiony rysunkiem różowo-białego kwiatu dzikiej poziomki. Gruba porcelana idealnie pasowała do jej ust.

Lubiła tę porę dnia: 6.20 rano. Wszyscy śpią, a ona już jest na nogach. Nikt jeszcze nie biega po mieszkaniu, nie pyta o nic, nie kołacze do drzwi łazienki, że musi wejść, bo nie wytrzyma, bo się spóźni do szkoły, do pracy.

Przy stole w kuchni piła spokojnie gorącą kawę z cynamonem i imbirem, czując, że staje się zdolna przyjąć wyzwanie od wiosny.

Za oknem małe miasteczko powoli budziło się do życia. Do sklepiku obok bloku przyjechał samochód dostawczy z pieczywem. Wielki rogalik z makiem – smakowita reklama piekarni, namalowany z boku czerwonego forda transita, wywołał u Jesiennej uczucie porannego głodu. Otworzyła waniliowy jogurt, ochlapując cukiernicę drobnymi kropkami gęstej zawiesiny z mało kulturalnymi bakteriami, i zaczęła smakować go niewielkimi łykami. „Wolałabym zjeść takiego złotego rogalika z grafitowym makiem na nacięciach” – pomyślała łakomie, ale zaraz przypomniała sobie swoje odbicie w lustrze, które kwadrans temu widziała w łazience po zdjęciu piżamy. „To jakiś koszmar – muszę schudnąć! Znajdę w internecie superdietę, przez tydzień będę odchudzać się w mózgu, wreszcie przełamię się i zastosuję wszystkie możliwe restrykcje wobec własnej, tak słabej silnej woli” – postanowiła.

Wiedziała jednak, że będzie ciężko. Całe dorosłe życie odchudzała się i tyła na przemian, dbała o siebie i dawała sobie wolne. Ale każdej następnej wiosny było tylko gorzej. W zimie wracała do starych nawyków: pierożki, makaron, placki, ciasteczka, czekoladki, cholesterolowe sosiki, smażone mięsko i świeże bułeczki. Tymczasem ukryte pod grubymi ubraniami ciało pasło się bezkarnie przez kilka miesięcy, by wraz z wiosną obnażyć w pełnej krasie swój stan posiadania.

„Co robić? Co robić?” – Jesienna maniakalnie zaczęła myśleć o sobie. „Czas na zdrowy egoizm, czas zająć się swoim ciałem! I to jak najszybciej! Przecież mam czterdzieści pięć lat, to wcale nie tak dużo, żeby nosić rozmiar 44, cholera!” Właśnie zdała sobie sprawę, że w jej przypadku wiek i rozmiar ubrań zaczęły niebezpiecznie się wyrównywać. „Muszę wziąć się za siebie, choćby nie wiem co!” – nerwowo zgniotła plastikowe opakowanie po dietetycznym jogurcie i dopiła resztkę kawy. Wypłukała ulubiony kubek i zajęła się robieniem kanapek na drugie śniadanie.

Najpierw prowiant dla Mrówki: biała bułeczka cieniutko posmarowana masłem, a do tego plasterek żółtego sera. Całość koniecznie trzeba zapakować w papier, a nie w folię, bo kanapka w folii wraca nietknięta ze szkoły, a Mrówka komentuje: „Śmierdzi plastikiem. Nie dawaj mi, mamo, nigdy więcej folii do wąchania”. A więc dobrze, biała bułeczka z żółtym serem wpada do papierowej torebki.

Teraz kanapka dla Zamyślonego. Musi być zrobiona z chleba. Ale nie może to być żaden tam czarny, z ziarnami, bo odkąd Zamyślony wyszczerbił obie górne jedynki na razowcu z zapieczonymi na kamień otrębami, nie chce słyszeć o zdrowym pieczywie. Ma to gdzieś. Zbyt dużo kosztowała go naprawa zębów, żeby miał dbać o żołądek i jelita, jednocześnie nabijając kabzę dentyście.

Zwykły biały chleb firmowy – dwie kromki, dużo masła, dwa grube plastry baleronu. Żadnej zieleniny ani nowalijek, bo w jelitach gazują, pęcznieją i nie można usiedzieć w biurze. Zrozumiałe. Po co więc robić coś bez sensu?

Jesienna dobrze zna swoją rodzinę i już przystosowała się do indywidualnych preferencji każdego z domowników. Czas na kanapkę dla niej. Zza chlebaka wydobyła dawno otwartą paczkę chrupkiego pieczywa. Cztery kawałki „dykty” dietetycznej muśnięte masłem, plaster chudej wędlinki, a do tego po listku sałaty posypanej natką pietruszki, dwa jabłka, pomarańcza. Całość wrzucona do foliowej torby ląduje w jej osobistej torebce.

Jest punkt 7.00. Trzeba budzić rodzinę.

Mrówka jęczy, że chyba dziś nie pójdzie do szkoły, bo chce spać.

Zamyślony sapie, że późno się położył, bo czytał coś ważnego, a potem oglądał TV do drugiej w nocy. Ale kogo to obchodzi?

– Musicie wstawać – Jesienna cieszy się w duchu, że to nie ona ma trudności z podnoszeniem się z łóżka.

– Wyjrzyjcie przez okno! W nocy przyszła wiosna.

Sama bierze kosmetyczkę i przy stole w pokoju zaczyna powoli robić makijaż.

Ze swoich pokoi wypełzają w piżamach nocne mary. Zaraz zaczną się kłócić o pierwszeństwo u wrót łazienki. Rozespani i wściekli ojciec z córką wymieniają na dzień dobry poranne uprzejmości:

– Czy nie można było wcześniej położyć się spać, żeby rano wstać, jak Pan Bóg przykazał? – warczy Zamyślony, podciągając obwisłe spodnie od rozciągniętej piżamy.

– Nie można, bo przeszkadzało mi światło, które przebija się przez twoje drzwi, a do tego telewizor ryczał i nie mogłam zasnąć! – ripostuje Mrówka.

– Akurat! Dzisiaj pójdziesz spać po dobranocce – Zamyślony chyba nie wie, co mówi.

– Akurat! Dzisiaj mam dużo nauki i będę długo siedzieć wieczorem, może dłużej niż ty! – Mrówka wskakuje sprytnie do łazienki, zamykając Zamyślonemu drzwi przed nosem.

W powietrzu wisi codzienna bezsensowna awantura. Wydaje się, że mimo różnicy wieku intelektualny poziom rozmówców jest o siódmej rano taki sam.

– Zobacz, jak zielono – Jesienna wie, jak odwrócić uwagę Zamyślonego od zamkniętej łazienki.

Przez okno w kuchni widać wiosenne drzewa i wielki trawnik, pełen białych punkcików.

– Nareszcie, nareszcie! – Zamyślony kocha wiosnę, więc cieszy się jak dziecko. W jednej chwili pazernie wbija wzrok w piękny krajobraz, zapominając, że powinien być wściekły, bo Mrówka przechytrzyła go w wyścigu do łazienki. Wygląda na to, że teraz jest z tego nawet zadowolony. Ziewając, patrzy na nieprzetrzebiony zagajnik za oknem, i widać, jak rozmarza się jego twarz. To pewne, że w taki dzień śniadanie i obiad będą mu smakować, petenci w biurze nie zdołają wyprowadzić go z równowagi, a Mrówka spokojnie wykona poranną toaletę, nieponaglana pukaniem do drzwi.

Jesienna także może spokojnie dokończyć makijaż i ubrać się. Dzisiaj nie musi rozstrzygać porannych sporów. Wiosna zrobiła swoje.

Makijaż skończony, ale czas na nowe wyzwanie: „Co tu na siebie włożyć?” – odwieczny problem wszystkich kobiet. Jesienna otworzyła szafę i z niechęcią zaczęła przeglądać wieszak po wieszaku. Brązowa spódnica była za ciasna, czarna za cienka, a ta w kratkę nie będzie pasować do bluzki w kwiatki, którą zamierzała włożyć.

„Przydałby się jakiś nowy ciuch – i to niejeden. Oczywiście, w większym rozmiarze. A kysz! Nie będę planować żadnych zakupów, dopóki nie schudnę. Muszę to zrobić, muszę!”.

Z tym mocnym postanowieniem ściągnęła z wieszaka nieśmiertelne czarne spodnie z dużą domieszką lycry. Dzięki temu składnikowi rozciągały się wraz z przybywającymi kilogramami. Włożyła je na siebie i szybkim ruchem zapięła trzy guziki. Niewymagające prasowania spodnie były bardzo niebezpieczne, bo nie wyznaczały granicy, do której można było bezkarnie dojść w obżeraniu się.

„Brr!” – Jesienna przestraszyła się samej siebie. „Tracę kontrolę nad własnym ciałem? Może to już menopauza? Ale nie, okres mam co miesiąc, w nocy śpię jak zabita, napięcie przedmiesiączkowe też jest planowo, serce nie kołacze, chyba że na widok George’a Clooneya, nie jestem zlana potem, co najwyżej przy odkurzaniu mieszkania, więc raczej jeszcze nie przekwitam”.

Spojrzała nerwowo na zegar w przedpokoju. Dochodziła 7.30. „Znowu spóźnię się do pracy, ale przy tych zarobkach nie ma się do czego spieszyć. Jaka płaca, taka praca” – szybko usprawiedliwiła samą siebie. Mimo wszystko jednak wrodzone poczucie obowiązku wzięło górę nad poranną filozofią. Szybko włożyła czarną bluzkę w kolorowe kwiaty (od Hindusa), na szyi zapięła srebrny łańcuszek z małą zawieszką z cyrkonii (prezent od Poważnej), do tego cienki czarny sweterek i oliwkowy płaszcz, kupiony dwa lata temu w szmateksie za jedyne 12 złotych. Wprawnym ruchem owinęła wokół szyi złocisty szal – prezent od Zamyślonego na kolejną rocznicę ślubu. Na nogi włożyła podkolanówki, oczywiście, z lecącymi oczkami, i czarne czółenka (polskie?) z lekko startymi flekami. Złapała pomarańczową torebkę – hit tego sezonu (od Chińczyka), rozdała po małym całusku Mrówce i Zamyślonemu, po czym z okrzykiem: „Do zobaczenia!” zbiegła ze schodów trzeciego piętra.

„Spóźniłam się jak nic, przecież już jest 7.40” – zerknęła na komórkę, na której w tym momencie wyświetlił się komunikat, że bateria jest słaba. „Dlaczego wciąż się rozładowuje? Przecież miesiąc temu nabyłam w firmowym salonie nową komórkę za złotówkę na kolejne dwa lata swojego życia. Niby najnowszy model – kupiony od ręki kosztowałby prawie pięć stów!”

Jednak komórka za złotówkę była tym, na co od długiego czasu mogła sobie pozwolić. Jeśli nie przekroczyła limitu rozmów, to razem z komórką Mrówki płaciła stówę na miesiąc. Niby żadna forsa, ale jak się zarabia co miesiąc trochę powyżej najniższej krajowej, to trzeba umieć liczyć. A liczyć mogła jedynie na Zamyślonego, bo w jej budżetówce nie było szans na podwyżki. Władzom wciąż brakowało kasy, żeby rozdzielić ją na mniej ważne jednostki samorządowe. Te ważniejsze, z władzami na czele, jakoś potrafiły hojnie obdarowywać się zarobkami, premiami czy nadwyżkami finansowymi. Byli równi i równiejsi. Biali i Czarni, a nawet Bardzo Czarni. Jesienna należała do Bardzo Czarnych. Jej ani-budżetówka – ani-samorządówka była zdecydowanie sto lat za Czarnymi, jakby wstydliwie utrzymywana przez miasto tylko dlatego, że istniał odgórny obowiązek finansowania takowej.

Myśląc o tym wszystkim, Jesienna zwolniła kroku. Tak właściwie to zupełnie nie opłacało się iść do tej roboty. „Po co ja w ogóle zdzieram buty, kupione i tak przez Zamyślonego, skoro jedyną korzyścią z tej pracy jest fakt, że to tam odwalają mi podatek i to tam podpisuję listę obecności, zamiast figurować w rejestrze dla bezrobotnych jak jedna czwarta mojego miasteczka leżącego na wschód od Wisły?”

Spojrzała przed siebie i wzięła głęboki oddech. Kwietniowe słońce przypiekało już od rana, dając nadzieję, że nabrzmiałe sokami pąki na drzewach szybko rozwiną się w liście i kwiaty.

Mimo spóźnienia wstąpiła jeszcze do sklepiku osiedlowego po butelkę mineralnej bez gazu. „Będę się przecież odchudzać, więc muszę oszukiwać żołądek, tak jak radzą prawie wszystkie diety”.

Za ladą stała Iskierka – ekspedientka, którą Jesienna bardzo lubiła. Śliczna, drobna, zawsze uśmiechnięta młoda matka i żona. Iskierka była dla Jesiennej zagadką minionej młodości. „Jak ona to robi, że jest szczęśliwa, wesoła, starannie umalowana, ma ułożoną fryzurkę i francuski manicure bez odprysków?” – myślała z podziwem i zazdrością Jesienna, która na dobrą sprawę mogłaby być matką młodej sprzedawczyni. „Przecież sklepik jest czynny od szóstej rano, więc ona musi wstać co najmniej o piątej, żeby z drugiego końca miasta przyjechać rowerem i przyjąć świeży towar. A jej dzieciak? Chyba mąż idzie później do pracy i po drodze odstawia go do przedszkola. Nie ma innego wyjścia, musi istnieć jakaś synchronizacja”.

Ale dzisiaj Iskierka była smutna i zdenerwowana. Miała oklapnięte włosy i zaniedbane paznokcie. Podała Jesiennej wodę mineralną, a przy wydawaniu reszty w jej oczach zakręciły się łzy.

– Co się stało? – Jesienna nie mogła uwierzyć, że w ten piękny wiosenny poranek można być tak ponurym.

– Nic, nic... – Iskierka opuściła nieumalowane rzęsy.

– Wiosna idzie wielkimi krokami, tak zielono zrobiło się przez noc... – usiłowała ją pocieszyć Jesienna.

– A co mnie to wszystko obchodzi? Jestem załamana. Od wczoraj wiem, że znowu nie jestem w ciąży. Dlaczego? – łzy Iskierki zaczęły kapać na kasę fiskalną.

– Nie jest pani w ciąży i dlatego płacze? Nie rozumiem... Gdyby było odwrotnie... Przecież ma pani już jedno dziecko... więc o co chodzi? – Jesienna sama była zdumiona swoimi mało delikatnymi pytaniami wścibskiej baby w wieku chimeryczno-klimakterycznym.

– Mam, mam – i co z tego? Jedno dziecko to nic, to za mało! Misiek ma przecież już cztery latka, a wciąż jest sam. Będzie cholernym samolubem i egoistą. Wie pani chyba, że „z jedynaka to ni pies, ni sobaka”. Jeszcze przed ślubem planowaliśmy z Kochającym, że będziemy mieć co najmniej trójkę dzieci, a teraz co? Minęło pięć lat od ślubu, pracujemy obydwoje, mamy mieszkanie, a Misiek wciąż singluje. Jestem zdrowa, byłam parokrotnie u lekarza i wszystko jest ze mną w porządku... Teraz chyba Kochający będzie musiał zrobić specjalistyczne badania. To z nim na pewno coś jest nie tak. Wie pani, on ciągle jeździ tym samochodem, całymi dniami siedzi za kółkiem, żeby jak najwięcej zarobić, bo chcemy powiększyć rodzinę. Może przez te sztuczne tureckie dżinsy przegrzały mu się jądra i ugotowały plemniki? Czytałam w jakimś czasopiśmie kobiecym, że tak może być! Kochający przecież nie pali i nie pije. Więc co innego? Chyba że dwa lata temu zaraził się od Miśka świnką i to wszystko naraz zrobiło go bezpłodnym. Przecież nie ma innego wytłumaczenia. Nie stosujemy żadnej antykoncepcji. A może pani zna jakiegoś specjalistę, to ja namówię Kochającego i pójdziemy do niego razem... Nasz Misiek nie może być jedynakiem!

Zbaraniała Jesienna kiwnęła głową:

– Popytam dziewczyn w pracy. Będzie pani jutro rano w sklepie? Postaram się jakoś pomóc, czegoś poszukam w internecie, tylko niech pani nie płacze...

– Muszę, muszę to wypłakać, żeby znowu wziąć się do kupy i próbować w tym miesiącu. A może na wiosnę obudzi się i mój Kochający? My musimy mieć drugie dziecko!

Jesienna wzięła z lady swoją mineralną, włożyła do portfela resztę pieniędzy i wyszła ze sklepiku. „Drugie dziecko! Nie do wiary! Myślałam już, że nie ma takich małżeństw. A tu się okazuje, że dzisiaj, w dobie kolejnego oczekiwania na cud gospodarczy, emigracji zarobkowej, rozwodów, wspólnych z rodzicami mieszkań »na kupie« są młodzi, którzy chcą mieć drugie, a może i każde następne dziecko. Heca! Mnóstwo ludzi, których znam, nie chce mieć potomstwa, dopóki nie będzie mieszkać we własnym domu, dobrze zarabiać, zanim zrobi karierę. Jedno dziecko pokrzyżowałoby im plany, a co mówić drugie...”

Spojrzała na swoją komórkę. Była 7.49. „Pięknie! Od dwudziestu minut powinnam siedzieć przy swoim biurku i pracować. Nie mam już żadnego morale pracowniczego”.

Od długiego czasu czuła instynktowny opór przed przestrzeganiem dyscypliny pracy. Zaczęła lekceważyć codzienne obowiązki, coraz częściej się spóźniała, głośno narzekała na głodową pensję i brak perspektyw. Jej instytucja wciąż istniała, nie było redukcji ani drastycznych reform, a mimo to sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. A może właśnie dlatego? Rzeczywistość wokół zmieniała się, wirowała, tasowali się urzędnicy, na ratuszu zasiadały nowe władze, a tu, w małym samorządowym Ciemnogródku, wciąż było jak dawniej. Jedyne, co zmieniło się na korzyść, to wysokość poborów Wciąż Tego Samego Guru.

Wsteczny, zachowawczy, niedopuszczający krytyki Wciąż Ten Sam Guru był jak Święta Inkwizycja. Od lat tępił heretyków, którym zamarzyły się zmiany albo podwyżki pensji w Ciemnogródku. Minęło kilka lat, odkąd chcąc nie chcąc i Ciemnogródek wszedł w unijny związek, ale nie miało to żadnego znaczenia dla Wciąż Tego Samego Guru. On ani myślał czegokolwiek zmieniać, a tym bardziej samego siebie, rezygnować z piedestału, na który dawno temu przypadkowo wlazł. Dewizą Wciąż Tego Samego Guru było nie narażać się Najwyższemu i dzierżyć za mordy ciemnogrodzkich heretyków. Takie były podwaliny władzy, ugruntowane latami kurczowego trzymania się jedynie słusznej, niereformowalnej linii. Standard małego miasteczka we wschodniej Polsce.

Jesienna, świadoma beznadziejności swojej sytuacji, szła coraz wolniej osiedlowym deptakiem, myśląc z niechęcią i obrzydzeniem, że oto mimo nadejścia wiosny w jej życiu zawodowym nic się nie zmieni. Już powinna przyzwyczaić się, że nie czekają jej żadne awanse, podwyżki czy pochwały, dopóki na tronie będzie Wciąż Ten Sam Guru. Bezsensowna stagnacja, brak perspektyw i raz w miesiącu zasiłek – szumnie nazywany poborami. Ohyda!

Dochodziła właśnie do osiedlowego bazaru, gdy usłyszała znajomy głos. Pomiędzy straganami z sałatą, rzodkiewką, jabłkami i ruskimi „kanfietami” przemykał jak co dzień rano Całujący Rączki – emerytowany major Ludowego Wojska Polskiego. Był żołnierzem Czarnowidzącego Generała (teraz w stanie spoczynku), przez którego Jesienna nie miała studniówki, bo wprowadził w grudniu 1981 zakaz zgromadzeń (i nie tylko). Całujący Rączki swoje już w życiu zrobił i dostaje za to całkiem niezłą emeryturę. Dzięki temu mógł teraz od rana spokojnie filozofować z Kramarzami Od Pietruszki i uboższymi od niego Cywilami Na Emeryturze. Przy tym z wojskową galanterią całował w rączki wszystkie spotkane na swojej drodze panie. Z panami zaś politykował, wymądrzał się, doradzał im, podpierając się autorytetem i mądrością oficera Ludowego Wojska Polskiego (w stanie spoczynku). Całujący Rączki był wypoczęty i czasowy, nikomu nie przepuścił płazem, każdy rozmówca musiał wysłuchać jego filozoficznej dykteryjki. No i na polityce znał się jak mało kto.

Każdego ranka wybiegał ze swojego mieszkanka w bloku, które za wierną służbę podarował mu Czarnowidzący Generał. Przemierzał marszowym krokiem osiedlowe dróżki, robiąc poranne zakupy. Wiosna przygnała go na ryneczek po nowalijki i świeże pieczywo dla swojej Urządniczki, której był wierny od ponad trzydziestu lat. Razem z nią wychowali potomstwo, które już dawno rozpierzchło się po świecie, a teraz we dwójkę dogadzali sobie na co dzień, posiłkując się emeryturą Całującego Rączki i pensją Urządniczki, która urządziła się na wieki, piastując posadę w Urządzie Miasta. Urządniczka od wielu lat była radną, często bezradną, wsteczną i bezmyślną, ale co miała robić, jak jej elektorat składał się z takich samych jak ona Osiedlowych Żon Emerytowanych Oficerów – sierot po Czarnowidzącym Generale? Ona była odzwierciedleniem ich potrzeb, nadziei, oczekiwań i kultury politycznej.

Prozaiczne sprawy dnia codziennego Urządniczka załatwiała poprzez Całującego Rączki. To on robił zakupy, sprzątał mieszkanie, wypełniał kwity i formularze, ścierał się z innymi urządnikami, którzy mieli zwyczajowy bałagan w papierach.

W tym czasie Urządniczka intensywnie myślała, jak tu najlepiej (dla siebie) urządzić lokalny świat. W przerwach od myślenia odpoczywała na sesjach Rady Miasta. Całujący Rączki promował cnoty i kompetencje swojej żony wszędzie, gdzie tylko zaniosły go emerytowane nogi: w sklepie, na straganie z marchewką, w aptece, w pralni i na zebraniu zarządu osiedla. Dzięki temu upewniał Urządniczkę, że może spać spokojnie, bo jej elektorat wciąż wierzy, że dotrzyma swoich obietnic, składanych na wszystkich osiedlowych słupach podczas nudnych kampanii wyborczych.

Jeśli zaś nie uda się Urządniczce w tej kadencji zrealizować jej wyborczych zamiarów, to sprawa prosta – należy wybrać ją na następną. Wtedy bogatsza duchowo i bardziej doświadczona będzie wiarygodniejszym reprezentantem osiedlowego elektoratu. Co nagle, to po diable. Do wszystkiego trzeba dochodzić systematycznie, ucząc się na własnych błędach.

*

Tak oto Jesienna, upewniona od samego rana, że tej wiosny nie może ją spotkać nic dobrego, dowlokła się do swojego samorządowego Ciemnógrodka. Podpisała leżącą na ladzie w szatni listę obecności, tak jak robiła to od dwudziestu lat. Zdjęła z haczyka na ścianie klucz z numerem 1 i długim korytarzem doszła do ostatnich, szarych drzwi po lewej stronie. Przekręciła klucz w zamku, weszła do pokoju, rzuciła torebkę na biurko, powiesiła na wieszaku płaszcz i zasiadła do służbowego komputera.

Biurko naprzeciwko niej stało puste. Mimo że była już 8.10, Poprzedniej jeszcze nie było w pracy. Ale Jesiennej wcale to nie zdziwiło. Od paru miesięcy Poprzednia autentycznie była samotna. Dwadzieścia osiem lat małżeństwa skończyło się dla niej książkowo i prozaicznie – Wiecznie Młody znalazł Jeszcze Młodszą o dwadzieścia pięć lat. Wziął rozwód, kupił nowe mieszkanie i ożenił się z Jeszcze Młodszą, bo z Poprzednią nie miał syna, tylko trzy córki. Zamarzył mu się następca, dziedzic, nosiciel nazwiska, a na to przecież nie mógł liczyć u jej boku. Jak się okazało, tamte trzy ciąże rozczarowały go dogłębnie. Za każdym razem czekał w napięciu, że będzie syn, a tu córka, córka, córka. Kto więc przejmie po nim sklep z artykułami metalowymi, jeśli nie potomek płci męskiej? Kto zrozumie zamiłowanie do samochodów? Kto pojmie militarne niuanse bitwy o Pearl Harbor? Kto na meczu piłki nożnej zrozumie, co to jest „spalony”? Przecież mózgi córek nie są w stanie pojąć tych męskich specjalności. Do tego zdolny byłby tylko syn. A skoro Poprzednia nie chciała już więcej rodzić, bo: wiek biologiczny (pięćdziesiątka na karku) i zdrowy rozsądek (trzy córki na wydaniu), to Wiecznie Młody musiał sam zadbać o ciągłość męskiego rodu. Zresztą wierzył, że winę za „dziurawe wojsko” ponosi wyłącznie Poprzednia, która jego zdaniem „nie starała” się wcale, by dać mu dziedzica. Jednym cięciem postanowił zmienić swoje życie. Zakochał się w koleżance swojej najstarszej córki i właśnie czekał na narodziny upragnionego synka.

Nowa żona, nowa sytuacja i nowe wyzwania dodały skrzydeł i tak Wiecznie Młodemu. Zrzucił parę kilogramów nadwagi, zaliczył pięć seansów w solarium, z resztek włosów zrobił sobie nową fryzurę, zaciągnął dwa kredyty w banku, kupił modne ciuchy, lepszy samochód i po prostu oddychał pełną piersią. Żył i oczekiwał prawdziwego szczęścia tuż przed pięćdziesiątką.

Niestety, rozwód poczynił totalne spustoszenie w organizmie i wyglądzie Poprzedniej. W ciągu kilku tygodni postarzała się o dziesięć lat, dyszała zemstą, na przemian śmiała się nerwowo i płakała. Groziła Wiecznie Młodemu, że pozbawi go sklepu, błagała, żeby wrócił, brała leki uspokajające, upijała się, trzeźwiała i znowu piła, bała się, że córki nie zechcą być z nią, bo skoro ojciec odszedł, to na pewno ona jest temu winna.

Po trzech miesiącach zmęczyła się śmiertelnie i popadła w apatię. Wszystko jej zobojętniało: przestała robić makijaż, do pracy spóźniała się ponad godzinę, a gdy wreszcie przychodziła, była nieobecna duchem. W domu nie sprzątała, nie rozmawiała z córkami, nie odbierała telefonów. Wreszcie opadła z sił i podpisała papiery rozwodowe, jakby była nieświadoma, że chodzi o nią i prawie trzydzieści wspólnych lat z tym samym facetem. Wydawać się mogło, że poddała się i zrozumiała, że to jedyne wyjście, bo na miłość nie ma siły. Widocznie uznała, że Jeszcze Młodsza kocha silniej, lepiej, tak, że ona nie ma z nią szans. Wtedy zwątpiła we wszystko. Były takie dni, kiedy Jesienna bała się, że Poprzednia popełni samobójstwo. Żadne racjonalne argumenty nie docierały do nieszczęsnej. Wyglądało na to, że Wiecznie Młody to dla niej jedyny samiec na całej planecie, z którym warto być, bo jest niezastąpiony, pożądany, idealny. Tylko dlaczego odszedł do innej? Tego Poprzednia nijak nie mogła pojąć. Ciężko było wytłumaczyć jego decyzję. Zakochał się? Jak mógł? Przecież ma w domu cztery kobiety do kochania. Po co mu piąta? Czy te wszystkie cztery są naprawdę nic niewarte?

Pytania retoryczne zadawane od paru miesięcy przez brutalnie porzuconą kobietę po prostu wykończyły Jesienną. Namawiała koleżankę na wizytę u psychologa i skorzystanie z fachowej pomocy, zanim Wiecznie Młody będzie przekonany, że zrobił interes życia, odchodząc od niej.