Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Dziewięć lat temu Emery Saunders porzuciła wygodne, ale i puste życie miliarderki i przeniosła się do Hartwell, uroczego nadmorskiego miasteczka, gdzie otworzyła księgarnio-kawiarnię. I choć wreszcie mogła żyć tak, jak chciała, za sprawą bolesnej przeszłości nie znajdowała miejsca wśród lokalnej społeczności. Z biegiem czasu zyskała przyjaciół, lecz dla większości mieszkańców pozostała zagadką.
Jack Devlin wiedział, że Emery to miłość jego życia, gdy tylko ją zobaczył. Ale kiedy zdawało się, że zmierzają w dobrym kierunku, los z nich zadrwił. Jack nie miał wyboru: by chronić tych, na których mu zależało, musiał trzymać się od nich z daleka. Nawet jeśli to oznaczało, że złamie Emery serce. Teraz chce za wszelką cenę odkupić swoje błędy. Tyle że ona nie potrafi już mu zaufać. Jack ma ostatnią szansę, by ją przekonać, że to, co ich łączy, jest godne miłosnej legendy Hart’s Boardwalk.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 430
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 15 min
Lektor: Anna Matusiak
Prolog
Emery
Hartwell
Teraz
Orzechowy, dymny, karmelizowany zapach kawy unosił się wokół mnie jeszcze długo po tym, jak skończyłam pracę. Dobrze, że lubiłam ten zapach. Sprawiał, że czułam się zrelaksowana, opanowana i bezpieczna. Oznaczał bowiem, że byłam w swoim ulubionym miejscu.
W mojej księgarnio-kawiarni.
Stojąc jednak przed przemysłowym ekspresem Mastrena, wcale nie byłam zadowolona. Próbowałam skupić się na zaparzeniu cappuccino dla klienta, a nie na swoim wcześniejszym niedojrzałym zachowaniu.
Bailey chciała zaprosić Ivy Green do naszego kręgu przyjaciółek.
A ponieważ ja nie czułam się komfortowo z tym pomysłem, dziewczyny zrezygnowały.
Jakbyśmy były w gimnazjum.
Jęknęłam pod nosem, czując żar na policzkach. Gdy podałam klientowi kawę, wzięłam za nią pieniądze i podeszłam do kolejnego klienta, tylko połowa mnie była za ladą. Druga połowa utknęła w mojej głowie i nie zamierzała się stamtąd wynieść. Ilekroć zrobiłam coś kłopotliwego, gryzłam się tym potem przez długi czas. Nawet kiedy w końcu odpuszczałam, tak naprawdę nigdy nie robiłam tego do końca, bo to coś wracało wiele miesięcy później, żeby mnie denerwować tak dla zabawy.
Ivy Green była córką Iris. Uwielbiałam Iris. Iris była jedyną bliską mi osobą, dopóki Jessica Huntington – teraz już Lawson – nie przyjechała do Hartwell na wakacje i nie zdecydowała się zostać. Jessica miała w sobie coś, czemu instynktownie zaufałam, a zaufanie komuś nie było dla mnie łatwe.
Zaufałam też Iris.
A teraz tak odpłacałam jej za przyjaźń? Wykorzystując swój wpływ na przyjaciółki, by odsunąć jej córkę od naprawdę fantastycznej grupy kobiet, które mogłyby jej pomóc w tym trudnym okresie?
Mówiąc „trudny”, miałam na myśli to, że Ivy mieszkała w Hollywood, pracowała jako scenarzystka i była zaręczona ze sławnym reżyserem Oliverem Frostem, który, niestety, przedawkował i zmarł. Ivy wróciła do Hartwell w strasznym stanie, a tutaj zastępca szeryfa Freddie Jackson zagroził jej bronią, by wymusić od niej pieniądze tuż po tym, jak zamordował miejscowego biznesmena Stu Devlina. Moja dobra przyjaciółka Dahlia McGuire weszła na linię strzału, by uratować Ivy. A potem Ivy rozbiła Freddiemu Jacksonowi łeb swoim Oscarem, aby uratować Dahlię przed kolejnym postrzałem.
Witamy w Hartwell!
W ostatnich latach wiele się u nas działo.
Iris martwiła się o córkę jeszcze przed śmiercią Olivera, ponieważ Ivy zerwała kontakty z rodzicami, gdy była w tym związku. Rozmawiałam o tym z Iris, wielokrotnie zachęcałam ją, by wyciągnęła rękę do Ivy. Ale ta kobieta jest taka uparta. Wiedziałam, że teraz żałuje tego uporu.
Iris chciałaby, by Ivy miała wsparcie. Potrzebowała takich wspaniałych przyjaciółek. Wiedziałam, że nie powinnam jej tego uniemożliwiać, nawet jeśli bałam się, że nowa osoba zmieni dynamikę naszej grupy, grupy, która stała się moją rodziną. Zachowywałam się trochę zaborczo w stosunku do dziewczyn.
Nie było powodu, żeby kogoś wykluczać.
Westchnęłam. Dziewczyny nic teraz nie zrobią. Jessica powiedziała, że trzeba pozwolić, by wszystko potoczyło się naturalnie. Może jednak Ivy potrzebowała więcej troski.
Na mnie spoczywało teraz zadanie, by się do niej zbliżyć i zaprosić ją do naszego grona.
Na samą myśl czułam ucisk w żołądku.
Nie było mi łatwo zdawać się na innych ludzi. A jeśli Ivy odrzuci moją propozycję przyjaźni?
Zarazem otworzyłam się na Jess, Bailey i Dahlię, co okazało się najlepszą decyzją, jaką kiedykolwiek podjęłam.
Stałam się częścią ich życia. Byłam druhną na ślubie Jess i Coopera, znów miałam być druhną na ślubie Bailey i Vaughna pod koniec lata. Do tego zajmowałam miejsce w pierwszym rzędzie, z którego oglądałam zejście się Dahlii i Michaela, co było prawdziwym zrządzeniem losu, biorąc pod uwagę pełne cierpienia lata, kiedy nie byli razem.
Wisienka na torcie? Jess właśnie poinformowała nas, że zostaniemy ciotkami! Naprawdę powiedziała „ciotki”. Miałam zostać ciocią. Jess była w dwudziestym tygodniu, a ja już zaczęłam kupować przez internet prezenty dla maluszka.
Tak wiele dobrego wydarzyło się w moim życiu dzięki tym kobietom. Czy miałam prawo sądzić, że Ivy nie dołoży się do tej dobroci? Jeśli w czymkolwiek przypominała swoją adopcyjną matkę Iris, nie było wątpliwości, że tak się stanie.
Klient krzyknął na mnie z kanapy obok kominka, żebym podała mu czystą łyżeczkę. Stanowiłam jednoosobowy personel i choć wiedziałam, że powinnam zatrudniać kogoś do pomocy w szczycie sezonu, lubiłam być zajęta. Byłoby jednak cudownie, gdyby klienci czytali tabliczki wskazujące tacę ze sztućcami i sami sobie radzili. Nie prowadziłam restauracji.
Przeprosiłam osoby w kolejce i wyszłam zza lady, by podać facetowi łyżeczkę. Nawet nie podziękował.
Dupek.
Oczywiście nigdy nie odważyłabym się powiedzieć mu tego w twarz. Nawet Bailey, najbardziej bezpośrednia, śmiała kobieta, jaką znałam, nie odważyłaby się nazwać klienta dupkiem. W twarz.
Gdy odwróciłam się, żeby wrócić za ladę, zadzwonił dzwonek nad drzwiami, przykuwając moją uwagę. Mój żołądek wykonał salto jak na kolejce górskiej.
Jack Devlin.
Oderwałam wzrok od jego skupionej twarzy, moje serce podskoczyło, uznałam więc, że powinnam się skoncentrować na innych klientach. Wiedziałam jednak, że się czerwienię, i wiedziałam, że on wie dlaczego.
To on zawsze wywoływał u mnie ten przeklęty rumieniec!
Przeklinałam swoją jasną cerę codziennie… Nie, co godzinę!
Po co przyszedł?
Nie przychodził po kawę od zeszłego lata, od tamtego „incydentu”. Tak to nazywałam.
Lepiej było nazywać to tak niż najgorętszym – i najbardziej upokarzającym – momentem mojego dotychczasowego życia. Pewnie nie wiedzieliście, że te dwa uczucia mogą iść w parze.
Szanując moją prośbę, by zostawił mnie w spokoju, od tamtej pory Jack mnie unikał. Zrezygnował nawet z mojej kawy, choć wiedziałam, że ją uwielbia, ponieważ codziennie rano przychodził po americano.
Poprzednie lato nie było jednak naszym ostatnim spotkaniem.
Cierpiałam, gdy wspominałam tamtą chwilę pomiędzy nami.
– Dałam dziesięć dolarów.
Wzburzony głos wyrwał mnie z zamyślenia. Christine Rothwell, przewodnicząca komisji przyznającej koncesje w Hartwell, zmierzyła mnie gniewnym spojrzeniem.
– Słucham?
Zacisnęła wargi, po czym odparła:
– Dałam dziesięć dolarów. – Mówiła okropnie wolno, jakbym była za głupia, żeby zrozumieć. – Kawa – wskazała palcem kubek – kosztuje cztery dolary. Nadążasz?
Nie wolno obrażać klientów. Nie wolno obrażać klientów.
– Tak.
– Wydałaś mi dolara.
– Przepraszam. – Moje policzki stały się jeszcze bardziej czerwone, gdy pomyślałam, że Jack jest świadkiem mojego rozkojarzenia. Podałam Christine pięciodolarowy banknot, który wyrwała mi z ręki, po czym wymaszerowała z lokalu. Dzwonek nad drzwiami zabrzęczał agresywnie, gdy trzasnęła drzwiami.
Kolejny klient uśmiechnął się do mnie ze współczuciem.
– Ktoś chyba zapomniał dzisiaj o dobrych manierach.
Odwzajemniłam uśmiech, nieco się odprężając. Cóż, na tyle, na ile mogłam się odprężyć, przebywając w jednym pomieszczeniu z Jackiem.
Czyli nie za bardzo.
Ręce mi się trzęsły, kiedy ogonek się skracał, a Jack podchodził coraz bliżej. Po nim nie wszedł już nikt więcej.
Czując rozszalały puls, wyprostowałam ramiona, aby zmierzyć się z Jackiem, gdy podszedł do lady. Po co przyszedł?
Jednym z najdziwniejszych aspektów decyzji Jacka, by pracować dla ojca i angażować się w nikczemne knowania rodziny Devlinów, była oczywista odraza, którą czuł do nich wszystkich. Wystarczyło spojrzeć Jackowi w oczy, aby wiedzieć, że nie jest złym człowiekiem. Wręcz przeciwnie, miał najmilsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałam.
A gdy na mnie patrzył… Widział mnie. Wpatrywał się w moją twarz tak intensywnie, jakby nie chciał patrzeć na nic więcej. Trudno było się oprzeć tak otwartej intensywności.
Mnie się nie udało.
W rezultacie zeszłego lata złamał mi serce. I to nie po raz pierwszy.
Zachowałam to dla siebie. Nawet dziewczyny nie wiedziały o sekretnych relacjach łączących mnie z Jackiem Devlinem.
W tych miłych oczach czasami płonął jednak ogień, a fasada udręczonego, ponurego bohatera przestawała już na mnie działać. Jack miał paskudny nawyk przyciągania mnie, a potem odpychania. Niecelowo, tyle wiedziałam.
Ale miałam już tego dość.
Ofiarowałam mu wsparcie na plaży trzy miesiące temu, ponieważ niezależnie od wszystkiego nie chciałam patrzeć, jak cierpi.
Nie zamierzałam jednak posunąć się dalej.
Oderwałam od niego oczy, nie mogłam pozwolić, by znów mnie to wciągnęło.
– Co podać?
Zawahał się.
– To, co zwykle, Emery.
Uwielbiałam jego głos. Był głęboki i łagodny. Jak karmel aromatyzowany whisky. Wywoływał u mnie fizyczną reakcję.
Niech to szlag.
Odwróciłam się i zaczęłam robić mu kawę, stojąc do niego plecami.
Czułam na sobie jego wzrok, robiłam, co mogłam, by nie zwiesić ramion pod jego bacznym spojrzeniem.
– Duży dzisiaj ruch – zauważył.
Wzruszyłam ramionami.
– Ktoś kupował książki czy tylko kawę?
Nie próbuj nawiązywać ze mną błahej pogawędki.
– No – odparłam ogólnikowo.
Jack prychnął nieco poirytowany.
– To była odpowiedź?
Nie zareagowałam.
Gdy odwróciłam się z kawą do lady, minę miał pochmurną.
– Tak teraz będzie między nami?
Przesunęłam kawę w jego stronę, a on przeciągnął kartą po terminalu.
Skrzywił się.
– Hm, poważnie zamierzasz mnie ignorować?
– Nie zamierzam cię ignorować. – Wzięłam głęboki oddech i przeniosłam wzrok na półki z książkami. – Prosiłam, żebyś tu nie przychodził. Nic się w tej kwestii nie zmieniło. Po raz kolejny zasugeruję więc, byś znalazł sobie inne miejsce na poranną kawę.
– Spójrz mi w oczy, kiedy to mówisz, a być może wezmę twoją sugestię pod uwagę.
Z determinacją popatrzyłam mu prosto w oczy. Na jego twarzy gniew walczył z troską. Pochylił ku mnie głowę.
– Posłuchaj, Em…
– Nie. – Odsunęłam się.
– Nie zamierzałem cię pocałować, słońce – szepnął.
Zignorowałam ból w sercu obudzony przez czułe słowo, którym zaczął mnie nazywać wiele lat temu.
– Wiem. Ale zamierzałeś pochylić się bliżej, żeby spróbować mnie zmiękczyć, a ja tego nie chcę.
– Em…
Nagle rozległ się ostry dźwięk telefonu.
Jack westchnął, postawił kubek na blacie i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po komórkę. Jego mina mówiła wyraźnie, że jeszcze nie skończyliśmy, gdy odsunął się od lady, przyciskając aparat do ucha.
Nie chciałam podsłuchiwać, ale nie mogłam się powstrzymać przed obserwowaniem go.
Miał silną, kanciastą szczękę pokrytą kłującym zarostem. Przestał się gładko golić ponad rok temu. Wiedziałam to, ponieważ rok temu poczułam kłucie tego zarostu na skórze.
Oblałam się rumieńcem i wbiłam wzrok w blat.
– Co zrobiła? – Gniewny głos Jacka przykuł moją uwagę.
Wbijał wzrok w ścianę, mięsień w jego szczęce drżał, gdy słuchał osoby po drugiej stronie linii.
– Kurwa – wysyczał. – Okej, już jadę. – Zakończył rozmowę i odwrócił się do mnie.
Serce mi załomotało, gdy dostrzegłam w jego oczach strach.
– Co się stało?
– To Rebecca.
Rebecca była jego siostrą. Przez kilka ostatnich lat mieszkała w Anglii, dokąd została tak jakby zesłana przez rodzinę Devlinów.
– Co z nią?
– Wróciła do domu dwa dni temu… Dzwonił szeryf King.
– Jack?
Oparł ręce na blacie i pochylił głowę.
Poczułam lęk.
– Jack?
– Właśnie… oddała się w ręce policji.
O Boże!
Sięgnęłam po jego dłoń.
Uniósł głowę i wbił we mnie udręczony wzrok.
Wiedziałam, co to oznacza.
Wiedziałam coś, czego nikt inny nie wiedział o Devlinach.
Znałam prawdziwy powód, dla którego Jack zdecydował się pracować dla rodziny i dla którego zdradził Coopera, swojego najlepszego przyjaciela.
Wiedziałam wszystko.
Wszystko to miało na celu chronić Rebeccę Devlin.
– Och, Jack – szepnęłam, czując, jak pęka mi serce.
1
Jack
Hartwell
Dziewięć lat temu
Nieważne, czy w sezonie, czy po sezonie, wieczorami w Cooper’s Bar zawsze był ruch. Z szafy grającej lecieli Creedence Clearwater Revival, rywalizując z meczem futbolowym wyświetlanym na dwóch płaskich ekranach telewizorów nad barem. Liga dopiero ruszyła, wielu miejscowych przychodziło do Coopera zjeść, napić się i obejrzeć ulubiony mecz. Stan Delawere nie miał drużyny NFL, więc większość Hartwell kibicowała Patriotom.
Jack dzielił uwagę pomiędzy hamburgera, zerkanie na ekran nad barem i rozmowę z Coopem, podczas gdy kumpel obsługiwał klientów.
Typowy wieczór.
Jack był brygadzistą w swojej firmie budowlanej. Zazwyczaj funkcję tę pełnił ktoś starszy, ale Jack pracował na budowach, odkąd skończył czternaście lat. Zatrudnił Raya Englisha, faceta, który nauczył go wszystkiego o zawodzie, podkradłszy go konkurencji. Byli z Rayem bardziej jak współbrygadziści.
Tego dnia zamknęli plac, na którym pracowali, wcześniej niż zwykle. Było to prywatne osiedle małych domów jednorodzinnych niedaleko Jimtown. Jack starał się nie pracować w weekendy, ale czasami, kiedy klient proponował wysoką stawkę za nadgodziny, trudno było odmówić. W ten weekend jego ekipa nie tylko nie pracowała, lecz za pozwoleniem klientów dostała wolne także w piątek, żeby wszyscy mogli na luzie obejrzeć rozpoczęcie sezonu przy kilku piwach w czwartkowy wieczór.
Jego ludzie pracowali ciężko przez całe lato i zasługiwali na dodatkowy dzień wolnego. Jack natomiast cieszył się, że będzie mógł popracować nad domem, który kupił sześć miesięcy temu w North Hartwell, niedaleko domu Coopa.
Tak, nie było nic niezwyczajnego w tym, że Jack siedział w barze Coopera, jadł, pił i gawędził ze swoim kumplem i z ich znajomymi z okolicy.
Stary Archie zajął miejsce na końcu baru; wyglądał nieskazitelnie od stóp do głów, chociaż wedle wszelkiego prawdopodobieństwa był pijany jak bela od czterdziestu ośmiu godzin. Naprawdę nazywał się Archibald Brown, pochodził z zamożnej rodziny. Był też alkoholikiem, którego dwadzieścia lat temu zostawiła żona, zabierając ze sobą dzieci.
Ludzie próbowali mu pomóc. Jack próbował.
Bezskutecznie.
Stary Archie nie chciał pomocy.
Jack musiał się nauczyć mu odpuszczać.
– Święci wyglądają nieźle. – Stary Archie wskazał gestem ekran.
Jack pokiwał głową. Grali z Minnesota Vikings.
– No.
– A gdzie Dana, Coop? – zapytał Stary Archie. – Zwykle przychodzi na pierwszy mecz sezonu.
Na wzmiankę o małżonce Coopera Jack zerknął na kumpla z ukosa. Cooper nalewał piwo, nie patrzył więc na Starego Archiego, gdy odpowiedział:
– Nie miała dzisiaj ochoty. Została w domu, ogląda jakąś gównianą komedię romantyczną i ma coś, co nazywa „czasem dla siebie”.
Jack znów spojrzał na ekran, obawiając się, że pogarda, którą czuł, uwidoczni się na jego twarzy. Czas dla siebie? Laska pracowała osiem godzin tygodniowo w salonie fryzjerskim jako recepcjonistka, nie robiła nic więcej. Nie pomagała Coopowi w domu. Nie pomagała mu w barze. Nie dawała facetowi żadnego wsparcia poza tym, co miała mu do zaoferowania w sypialni. Kupowała za to mnóstwo szajsu, na który Cooper musiał się zaharowywać – Jack obawiał się, że pewnego dnia Dana puści Coopera z torbami.
Jak nie gorzej.
Fakty były takie, że Jack Devlin nie pałał sympatią do Dany Kellerman Lawson.
W sumie to ona sprowokowała pierwszą poważną kłótnię pomiędzy nim a Coopem.
Czasami Jack wciąż nie mógł uwierzyć, że Cooper zlekceważył jego opinię.
Przez wiele lat żartowali z tego, że Jack ma supermoc – zdolność do wyczuwania fałszu na kilometr. Może przez to, że dorastał w domu, w którym fałszywy skurczybyk czaił się za każdym rogiem. W każdym razie miał nosa do ludzi i trafnie ich oceniał. Nie pamiętał, kiedy ostatnio się co do kogoś pomylił.
Kiedy Dana Kellerman wróciła do Hartwell po studiach i uparła się, że upoluje Coopera, Jack próbował przemówić przyjacielowi do rozumu. Coop widział tylko urodę Dany i jej fałszywie słodki uśmiech. A także to, że wydawała się całkowicie na nim polegać, co napędzało popieprzony opiekuńczy instynkt samca alfa, który Coop od zawsze przejawiał wobec kobiet w swoim życiu.
Jack przejrzał Danę od razu. Zajrzał za fasadę jej urody gwiazdy filmowej i co zobaczył?
Absolutnie nic.
Laska pragnęła Coopera tylko dlatego, że pragnęły go inne kobiety i nie udało im się go zdobyć.
Pewnie nie przeszkadzało jej też to, że był właścicielem lukratywnego biznesu przy promenadzie.
Chciała mieć przystojnego męża, który będzie jej kupować ładne rzeczy i wszystkim się zajmie, a Cooper to gwarantował. Serio, nie kiwała nawet palcem. Mieli gosposię, która dbała o ich średniej wielkości dom z trzema sypialniami, na co Cooper narzekał, bo mama wychowała go tak, żeby sam po sobie sprzątał.
Co gorsza, ilekroć Cooper miał jakiś problem albo martwił się o bar, Dana nie chciała o tym słyszeć. Dlatego Cooper wywnętrzał się przed Jackiem. Po co komu żona, która nie jest partnerką, nie wspiera cię? Jack zadawał takie pytania, a Coop za każdym razem go uciszał, więc przestał pytać.
Ostrzegł kumpla, żeby nie oświadczał się Danie: powiedział, że laska jest płytka jak brodzik. Cooper nie odzywał się potem do niego przez kilka dni. W końcu Jack musiał przeprosić, bo wiedział, że straci przyjaciela, jeśli nie pozwoli mu zrobić tego, co uważał, że musi zrobić z Daną.
Drużbowania na jego ślubie nie zaliczyłby jednak do najlepszych dni swojego życia. Cooper był mu bratem bardziej niż jego rodzeni bracia i Jack pragnął dla niego wszystkiego, co najlepsze.
Coop zasługiwał na kogoś lepszego niż Dana, co z każdym mijającym rokiem stawało się coraz bardziej oczywiste.
Dana szybko zrozumiała, że Jack jej nie lubi, i nie miała pojęcia, co z tym zrobić. Oczekiwała, że wszyscy mężczyźni będą w zachwycie padać jej do stóp, a to, że Jack się do tego nie kwapił, odebrała jako wyzwanie.
Ostatnio coraz częściej pchała mu się przed oczy, zaczął więc brać nadgodziny, żeby jej unikać, co wcale nie było łatwe, biorąc pod uwagę fakt, że była żoną jego najlepszego kumpla.
– Czas dla siebie? – prychnął Stary Archie. – A po cholerę jej czas dla siebie? Nic innego nie robi całymi dniami, tylko dba o siebie.
Zamknięte na szyjce butelki usta Jacka zadrżały mimowolnie, nadal jednak z determinacją wpatrywał się w ekran.
– Pracuje – odparł Cooper swobodnie. – W salonie.
– Przez jeden dzień w tygodniu, i to tylko po to, żeby usłyszeć najnowsze plotki – odezwał się ktoś za plecami Jacka, więc obejrzał się przez ramię. Iris Green i jej mąż Ira byli właścicielami Antonio’s, włoskiej pizzerii przy promenadzie. Nie byli Włochami, ale ich jedzenie zdecydowanie pochodziło z Italii. Skinął Iris głową.
Uśmiechnęła się do niego i poklepała go po ramieniu, po czym spojrzała na Coopera.
– Masz ten stolik na trzy osoby, który zarezerwowałam?
– Jasne, zarezerwowałem wam lożę. – Cooper skinął głową na tyły baru. – Przedstawisz nas?
Zastanawiając się, o co Coopowi chodzi, Jack wychylił się, by zajrzeć za plecy Iris.
Zauważył Irę i wysoką kobietę o jasnoblond włosach, które spływały po szczupłych plecach w atrakcyjnych falach. Miała na sobie długą granatową sukienkę z materiału, który otulał jej ciało. I to jakie ciało! Przynajmniej z tego, co mógł zobaczyć od tyłu. Wąska talia, delikatnie zaokrąglone biodra, sukienka układała się na tyłeczku tak, że cała krew w jego ciele spłynęła na południe.
„O kurwa”, pomyślał. „Odwróć się, żebym zobaczył twarz”.
– Emery jest trochę nieśmiała. – Słowa Iris sprawiły, że przeniósł uwagę z nieznajomej na właścicielkę pizzerii.
– Emery? – Dlaczego imię zabrzmiało znajomo?
– To ona odziedziczyła Burger Shack – wyjaśnił Cooper, opierając się na blacie baru.
– To ona zamieni lokal w księgarnię? – Jack o niej słyszał. Wszyscy słyszeli. Nieruchomości przy promenadzie były wyjątkowe. Jego ojciec Ian Devlin miał dużo posesji w Hartwell. Żadnej przy promenadzie. Jack musiał co dwa tygodnie jeździć do rodziców na niedzielny rodzinny obiad. Gdy rozeszły się wieści o przyjeździe Emery, jego ojciec nie był zadowolony, mówiąc oględnie. „Jakaś parweniuszka z Nowego Jorku odziedziczyła Burger Shack po babci i mi go nie sprzeda, bo planuje otworzyć tam firmę. Idiotka. Wiecie, że przeprowadza się tutaj pod fałszywym nazwiskiem? Myśli, że miejscowi biznesmeni są za głupi, żeby ją sprawdzić. Nie jest tym, za kogo się podaje. To księżniczka ze śmietanki towarzyskiej, która ma więcej forsy niż rozumu. Jest warta majątek”.
Kiedy Cooper powiedział mu, że Emery Saunders remontuje sąsiedni lokal, Jack nie zdradził, że kobieta ma pieniądze. Nikt nie musiał tego wiedzieć, a choć ufał Cooperowi, nie wierzył w to, że kumpel nie wygada się żonie.
A gdyby dowiedziała się Dana, wiedziałoby całe miasto.
– Jak mówię „nieśmiała” – Iris pochyliła się ku nim konspiracyjnie – mam na myśli, że naprawdę jest nieśmiała. Musimy ją oswajać powoli.
Jack prychnął i znów zerknął na nieznajomą.
– To nie jest koń, Iris.
– Uwierz mi, Jack. – Iris westchnęła. – Wiem, co mówię.
Właśnie wtedy, gdy Jack znów na nią spojrzał, Emery się odwróciła.
I typowy wieczór w barze Coopera stał się kompletnie nietypowy.
Jego serce załomotało, jakby właśnie ukończył maraton. Zaschło mu w ustach.
Niech to szlag.
Emery Saunders była absolutnie najpiękniejszą kobietą, jaką Jack Devlin kiedykolwiek widział.
– Ma dopiero dwadzieścia lat – dodała Iris.
Jej głos rozbrzmiewał mu w uszach, gdy wbił spojrzenie w oszałamiająco niebieskie oczy Emery. Rumieniec zabarwił jej blade, gładkie policzki, jej wargi się rozchyliły jak w wyrazie zaskoczenia.
Poczuł ucisk w żołądku.
– A jeśli sposób, w jaki reaguje na mężczyzn, może coś powiedzieć, dziewczyna jest niewinna jak Królewna Śnieżka. – Iris poklepała Jacka po ramieniu, a on niechętnie odwrócił wzrok. Uśmiechnęła się do niego znacząco. – To nie turystka, z którą można się zabawić… Rozumiesz, o czym mówię?
Jack zmarszczył brwi, ale zanim zdołał odpowiedzieć, Iris odeszła. Zaprowadziła Emery i Irę na drugą stronę baru, do zarezerwowanej loży. Emery posłała Jackowi jeszcze jedno nieśmiałe, ukradkowe spojrzenie przez ramię, po czym usiadła na kanapie, a długie włosy zakołysały się na jej szczupłych plecach.
– Prawdziwa piękność – oświadczył Stary Archie.
Jack z trudem przełknął ślinę, zastanawiając się, dlaczego jego serce nie zwalnia, oderwał wzrok od kobiety i wbił go w do połowy pusty talerz.
– Jack?
Popatrzył na Coopera. Przyjaciel był wyraźnie rozbawiony.
– Lepiej wytrzyj brodę. Trochę się obśliniłeś.
– Odpierdol się – mruknął Jack pogodnie.
Minuty mijały, a on nie potrafił wrócić do oglądania meczu. Zamiast tego raz po raz oglądał się przez prawe ramię, próbując ją dojrzeć.
W końcu przegrał tę wewnętrzną walkę i otwarcie spojrzał na drugą stronę baru.
Dziewczyna uśmiechała się łagodnie do Iris, która coś mówiła.
Poczuł pokusę, żeby zsunąć się ze stołka, przejść przez salę i się przedstawić.
Nigdy nie myślał o tym, by się ustatkować. Spodziewał się, że może kiedyś, może po trzydziestce, od czego dzieliło go jeszcze parę lat. W sumie chciał mieć dzieci. Kogoś, do kogo można wracać.
Odkąd jednak skończył trzynaście lat, z radością skakał z kwiatka na kwiatek. Podobała mu się pozycja, jaką zajmowali z Cooperem w liceum. Obaj grali w drużynie futbolowej. Dziewczyny uważały, że są przystojni. Nigdy nie miał problemów z tym, żeby umówić się na randkę.
Życie w miasteczku będącym atrakcją turystyczną służyło facetowi, który nie chciał się ustatkować, ale nie lubił też ranić uczuć kobiet. Wykorzystując wrodzony urok osobisty, kiedy widział atrakcyjną kobietę, podchodził do niej i nawiązywał lekką rozmowę, która prowadziła do opartej na seksie relacji trwającej tak długo, jak długo trwały wakacje rzeczonej kobiety w Hartwell.
Trzymał się z daleka od miejscowych.
Niemniej kiedy patrzył teraz przez bar na Emery Saunders, nie chciał trzymać się z daleka. Wręcz przeciwnie. Krew rozpalała mu jakaś gównianie jaskiniowa potrzeba zagarnięcia jej dla siebie, zanim zrobi to jakiś bydlak.
– Jack.
Znów oderwał od niej wzrok i odwrócił się do Coopera. Rozbawienie na twarzy przyjaciela zniknęło, zastąpione niedowierzaniem.
– Co?
Cooper zerknął na Emery, potem znów spojrzał na Jacka. Nagle chyba coś pojął, bo uśmiechnął się szeroko.
– Serio?
Jack poczuł się tak, jakby ktoś przyłapał go na jakimś występku. Wzruszył ramionami i potarł dłonią kark, który był dziwacznie gorący.
Cooper pochylił się nad barem i zniżył głos.
– Piękna kobieta. Iris jest nią zachwycona, a to dużo mówi. Wiesz, że ona nie znosi głupców.
Racja.
– Ale słyszałeś. Niewinna jak cholerna Śnieżka. – Uniósł brew. – Nie wolno zabawiać się kimś takim.
Nie. Nie wolno. Jack nigdy by tego nie zrobił.
Przypomniał sobie wyrachowany wyraz oczu ojca w tamtą niedzielę, kiedy rozmawiali o Emery, i zrozumiał, że nie może się do niej zbliżyć – nawet jeśli pragnął ją poznać z gwałtownością, której nigdy wcześniej nie czuł.
Nikt nie wiedział – a Ian Devlin trzymał to w tajemnicy zapewne po to, by w przyszłości to wykorzystać – że Emery Saunders naprawdę nazywała się Louisa Emery Paxton. Odziedziczyła większościowy pakiet akcji w firmie zmarłego dziadka, Paxton Group, wartej miliardy dolarów korporacji, do której należały linie lotnicze i producent samolotów.
Gdyby Jack spróbował wkroczyć w życie Emery, Ian na pewno wykorzystałby to, by się do niej dobrać.
Poczuł ucisk w piersi jak zawsze, kiedy myślał o ojcu i braciach. Robił, co mógł, żeby się od nich odseparować. Od czasu do czasu któryś z nich się pojawiał, żeby na powrót zapędzić go do stada. A on stawał na głowie, by niczego nie spieprzyć i nie dać Ianowi powodu do szantażu.
Przez cały ten czas mu się udawało. Był wolny i bezpieczny.
Teraz zrozumiał jednak, że się łudził.
Kiedy w końcu się ustatkuje, zrobi to z kimś przeciętnym. Z kimś, kogo Ian nie będzie mógł wykorzystać.
Nie mogła to być kobieta tak zamożna jak Emery Saunders.
Przygniotło go rozczarowanie nieproporcjonalne do całej tej sytuacji, biorąc pod uwagę, że przecież nie zamienił z Emery nawet słowa.
Cooper musiał dostrzec coś na jego twarzy, bo znów z troską zmarszczył brwi.
– W porządku?
– W porządku – odparł Jack wypranym z emocji głosem. – Właśnie do mnie dotarło, że masz rację. Nie jestem gotowy na poważny związek.
Kumpel powoli pokiwał głową, ale w jego oczach nadal malowała się podejrzliwość.
Jack znów wbił wzrok w ekran, robiąc unik.
Przez następne dwie godziny starał się ignorować pragnienie spoglądania przez bar na Emery. Próbował na nią nie patrzeć, kiedy Iris i Ira podeszli się pożegnać, podczas gdy ona została nieco z tyłu. Gdyby Iris nie uprzedziła ich o jej nieśmiałości, Jack pomyślałby, że nowojorska księżniczka jest wyniosła.
Nie wyglądała jak nowojorska księżniczka w tej długiej obcisłej sukience.
Chryste, wizja tej sukienki wyryła mu się na wnętrzach powiek.
Kiedy Greenowie wychodzili, a Emery za nimi, skapitulował i spojrzał. W tej samej chwili Emery zerknęła na niego przez ramię. Ich oczy się spotkały, a ona znów oblała się rumieńcem.
Sprawiła, że poczuł ból w piersi.
Cholerny ból.
I zniknęła.
Zabolało mocniej.
Wiedział, że przesadza. Ale nic nie mógł poradzić na to, że tak się czuł.
Po raz pierwszy od nie wiadomo jak dawna tego wieczoru bardzo, bardzo się upił.
2
Emery
Hartwell
Dziewięć lat temu
Stałam za ladą swojej księgarnio-kawiarni i rozglądałam się wokół z zachwytem. Nikt by nie uwierzył, że niewielki budynek, który do niedawna był siedzibą Burger Shack, może tak wyglądać.
Przed śmiercią babcia zapisała mi wszystko, łącznie z nieruchomościami pod wynajem, które skupowała na całym Wschodnim Wybrzeżu. Wiele tygodni przeglądałam dokumenty z zarządzającym jej majątkiem doradcą finansowym Hague’em Williamsem. Hague miał prawie sześćdziesiąt lat, był ostry jak brzytwa i równie oddany mnie, jak mojej babci.
Wiedziałam, że nie chcę zostać w jej posiadłości w Westchester. Dom był za duży, czułam się w nim zbyt samotna. Od dzieciństwa marzyłam o otworzeniu księgarni i chciałam uciec od życia śmietanki towarzyskiej najdalej, jak tylko się da. Tak jak babcia, powierzyłam zarządzanie Paxton Group innym ludziom, aby móc realizować własne marzenia.
Pasją babci były nieruchomości. Lubiła podróżować po kraju w poszukiwaniu budynków na pierwszy rzut oka nieatrakcyjnych, lecz lukratywnych. Na przykład takich jak Burger Shack w małym nadmorskim miasteczku Hartwell na Delawere’s Cape. Hartwell ma prawa miejskie, ale jest naprawdę malutkie.
Kupiła budynek na wynajem, ponieważ nieruchomości przy promenadach w ośrodkach turystycznych są warte mnóstwo pieniędzy.
Kiedy zaczęłam przegląd jej nieruchomości, robiłam to osobiście. Pojechałam do wszystkich miejsc, które mnie zainteresowały. Gdy tylko wjechałam do Hartwell, zrozumiałam, że to miejsce dla mnie. Dałam najemcom Burger Shack trzy miesiące wypowiedzenia, aby mogli poczynić inne ustalenia i wbrew radom Hague’a hojnie wynagrodziłam im kłopoty. Musiałam jakoś ukoić poczucie winy. Likwidowałam czyjś biznes, aby móc uruchomić własny.
– To jest twój budynek, Emery – oświadczył nieco rozdrażniony Hague. – Należy do ciebie. Nie do nich. W umowie najmu jest napisane, że wypowiedzenie wynosi sześć tygodni.
Wiedziałam to, ale…
Następnie zaczęłam szukać miejsca do mieszkania. Jakimś cudem – ja uznałam to za cud – ktoś wystawił na sprzedaż domek przy plaży położony o kilka minut spaceru od mojej przyszłej księgarni. Domek okazał się całkiem spory, z salonem na planie otwartym, biegnącą naokoło werandą i trzema pokojami. Od razu się w nim zakochałam. Głównie dlatego, że poprzedni właściciele wybudowali na ganku oszałamiającą huśtawkę, wielką niemal jak łóżko. Wyobraziłam sobie, że siadam na niej po turecku każdego ranka z kubkiem kawy w dłoni i obserwuję, jak słońce wstaje nad oceanem.
Idealnie.
Kosztował dużo.
Ale było warto.
A teraz naprawdę tu byłam.
Po lewej stronie od wejścia do kawiarni stała duża lada, a za nią ekspresy do kawy. Po prawej rozciągała się księgarnia o ścianach w odcieniu bladej szarości i białych drewnianych meblach. Na wprost na podwyższeniu znajdowała się strefa kawiarniana z uroczymi małymi białymi stolikami i krzesłami. Po lewej od niej wygodne fotele i sofa otaczały otwarty kominek. Ustawiłam w sali lampy Tiffany’ego z domu w Westchester, aby dodać wnętrzu przytulności. Za ladą mieściły się drzwi do mojego biura i prywatnej łazienki. Łazienka dla gości kryła się za drzwiami naprzeciwko kominka.
Przygryzłam wargę, rozglądając się po sklepie – po moim sklepie. Szarość była spokojna, taką wybrałaby babcia. Pomyślałam, że może kiedy przyjdzie pora na odświeżenie wnętrza, zdecyduję się na coś odważniejszego – morski albo turkusowy. Rozważałam też sprzedawanie kanapek do kawy. Mogłabym robić je rankiem przed otwarciem. Musiałabym zdobyć pozwolenie, ale na pewno należało wziąć to pod uwagę.
Księgarnia i Kawiarnia Emery była otwarta od tygodnia.
W pierwszy weekend panował duży ruch dzięki turystom i miejscowym. Był to dla mnie szalenie trudny okres, kiedy to nieraz zastanawiałam się, czy popełniłam potworny błąd. Byłam nieśmiała – nie dało się tego inaczej ująć. Nie tylko krępowały mnie błahe pogawędki, miałam także problemy z zaufaniem komukolwiek, co sprawiało, że trudno było mi odsłonić się na tyle, by się z kimkolwiek zaprzyjaźnić.
Od przeprowadzki do Hartwell dwa miesiące temu zaprzyjaźniłam się z Iris i Irą Greenami. Byli właścicielami Antonio’s, pizzerii przy promenadzie. Zaufałam im niemal od razu. Mieli w sobie szczerą dobroć, choć Iris bywała obcesowa. Przypominała mi nieco babcię, nie miała w sobie tylko jej lodowatej bezwzględności. Pomogła mi nawet znaleźć ekipę, która stworzyła wnętrza księgarni i kawiarni. Próbowała nauczyć mnie, jak zachowywać się na tyle asertywnie, by powiedzieć im, czego dokładnie chcę.
Chyba zauważyła moje przerażenie, gdy wpadła do kawiarni w pierwszy weekend. Uspokoiła mnie krótką rozmową, podczas której uświadomiła mi, że to wcale nie będzie tak wyglądać. Ludzie byli po prostu ciekawi.
Miała rację. Pod koniec tygodnia zrobiło się spokojniej. Większość klientów stanowili turyści, a jako że zrobiło się gorąco, zazwyczaj wpadali tylko po lekturę na plażę i mrożoną herbatę. Pojawili się też stali klienci, którzy każdego ranka przychodzili po kawę, ale poranny szczyt właśnie się kończył.
– Mam swój biznes – wymamrotałam pod nosem, sięgając po książkę w miękkiej oprawie, którą czytałam, po czym usiadłam na stołku za ladą. Ceniłam te rzadkie i błogo spokojne chwile. Szybko się okazało, że zawsze jest coś do zrobienia, nawet po godzinach, więc uznałam, że muszę czytać, kiedy tylko się da.
Zadźwięczał dzwonek nad drzwiami, przyciągając moją uwagę.
Na widok mężczyzny, który wszedł do środka, zaparło mi dech w piersi.
Jack Devlin.
Iris powiedziała mi, jak się nazywał, kiedy przyłapała mnie na oglądaniu się na niego po raz setny w Cooper’s Bar kilka tygodni temu.
Jack był wysoki. Widując go w miasteczku, uświadomiłam sobie, jak bardzo wysoki. Gdy teraz szedł do lady z lekkim uśmiechem na ustach, uznałam, że musi mieć mniej więcej metr dziewięćdziesiąt. Idealnie dla mnie, bo byłam od niego niższa o nieco ponad dziesięć centymetrów.
„Nie, nie idealnie dla mnie”, napomniałam się w myślach.
Iris ostrzegała, że to kobieciarz.
Znałam ten typ.
Nie żebym chciała się zaangażować w związek z Devlinem. Ani w ogóle z kimkolwiek. Moja księgarnia stanowiła dla mnie priorytet.
Trudno było jednak o tym wszystkim pamiętać, gdy wpatrywałam się w jego przystojną twarz. Reagowałam tak od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłam. Miał na sobie dżinsy, zwykły biały podkoszulek i jasnobrązowe buty robocze. W moim świecie mężczyźni nosili garnitury i mundurki prywatnych uczelni.
Jack i jego najlepszy przyjaciel Cooper ubierali się podobnie i razem stanowili wręcz nieprzyzwoicie seksowny duet.
Sam Jack był… Ojej.
Miał piękne, wyraziste oczy, a teraz znajdował się tak blisko, że zauważyłam, jak ich granatowa szarość kontrastuje z naturalnie smagłą cerą. Jego gęste ciemnoblond włosy były zmierzwione, jakby bezustannie przeczesywał je palcami. Nie był w tak oczywisty sposób przystojny jak Cooper, ale moim zdaniem jeszcze seksowniejszy. Przez ten jego wzrost, swobodny chód, siłę, która biła z jego szerokich barków, choć ogólnie był szczupły. Miał coś w oczach i szelmowsko uniesiony kącik ust, czemu trudno było się oprzeć.
– Emery, tak? – Zatrzymał się przed ladą, a ja zeskoczyłam ze stołka, żeby się z nim przywitać.
Miałam wrażenie, że moje policzki i szyja płoną żywym ogniem, wiedziałam więc, że czerwienię się jak wariatka, co jeszcze bardziej mnie zawstydziło i pogłębiło rumieniec.
Jego wargi zadrżały, gdy objął mnie wzrokiem.
– Jestem Jack Devlin. – Wyciągnął do mnie rękę.
Zaszokowało mnie to, że nawet się nie zastanawiałam. Chciałam poczuć jego dłoń w swojej, więc jej dotknęłam. Gdy tylko to zrobiłam, on zacisnął swoją. Nasze oczy się spotkały, oddech uwiązł mi w gardle, a moje ramiona pokryły się gęsią skórką.
Jack zmrużył powieki, wzmacniając uścisk.
Nie uścisnął mi ręki.
On po prostu ją trzymał.
To sprawiło, że poczułam sensacje w dole brzucha i wydałam z siebie niski okrzyk zaskoczenia.
Jack spojrzał na moje usta i zacisnął zęby.
Nagle wypuścił moją rękę, a ja musiałam świadomie ją zatrzymać, żeby nie uderzyła o ladę.
Odchrząknął i rozejrzał się po sklepie.
– Rozgościłaś się już?
Ucieszyłam się z tego pytania.
Dzięki niemu przypomniałam sobie, że Jack jest Devlinem, a jego ojca Iana Devlina należy za wszelką cenę unikać. Nie tylko dlatego, że Iris i Ira podzielili się ze mną informacjami na temat wszystkich mieszkańców miasteczka.
Słyszałam o Ianie Devlinie, zanim przeprowadziłam się do Hartwell.
Złożył propozycję zakupu Burger Shack, gdy tylko dowiedział się o śmierci mojej babci.
Hague sobie z nim poradził, ale ostrzegł mnie, że mam unikać Devlina. Powiedział, że to pozbawiony skrupułów biznesmen, który dzięki usługom prywatnych detektywów poznał moją prawdziwą tożsamość. Krępowała mnie świadomość, że ktoś tutaj wie, kim naprawdę jestem, ale Hague wydawał się przekonany, że w interesie Devlina nie leży powiedzieć o mnie całemu miasteczku.
Z opowieści Iris wynikało, że jego najstarsi synowie Stu i Kerr pracowali dla niego i byli tak samo jak on nielubiani w okolicy. Wyjątkami byli jego córka Rebecca i młodszy syn Jack, którzy wdali się w swoją matkę Rosalie. Rosalie była powszechnie lubiana, zanim stała się odludkiem. Jamie, najmłodszy Devlin, urodził się znacznie później i nie można było jeszcze określić, na kogo wyrośnie.
O Jacku Iris mówiła wyłącznie dobre rzeczy. Ale ostrzegła mnie, że to miejscowy podrywacz, który „umawia się” tylko z turystkami.
Nie był dla mnie.
Nawet gdybym nie była nieśmiałą, mamroczącą dwudziestolatką, która nie potrafi nikomu zaufać.
– Tak, dziękuję – odparłam na jego pytanie, studiując jego mocny profil.
Odwrócił się do mnie, a ja zaczerwieniłam się jeszcze bardziej, gdy przyłapał mnie na tym, że się na niego gapię.
Jego wargi wykrzywiły się w tym szelmowskim uśmieszku.
– Jak ci się podoba w Hartwell?
Towarzyskie pogawędki.
Byłam w nich beznadziejna.
Pokiwałam głową.
– Podoba mi się.
Uśmiechnął się. A mnie znów zabrakło tchu.
O matko.
Miał najładniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałam. Kiedy się uśmiechał, w kącikach jego oczu pojawiały się takie seksowne zmarszczki. Był to uśmiech łobuzerski, uśmiech kogoś, kto knuje coś niedobrego – stanowił całkowite przeciwieństwo dobroci w jego oczach. Ogólny efekt miał druzgocący wpływ na moje serce.
Na moich policzkach można by opiekać pianki.
Jego oczy rozbłysły. Serio!
– Cieszymy się, że cię tu mamy, Emery.
Na dźwięk głębokiego głosu, którym wypowiedział moje imię, mój żołądek znów wykonał salto. Odetchnęłam głęboko.
– K-kawy? – wyjąkałam, odwracając się do cennika za swoimi plecami.
Gdy nie odpowiedział, znów na niego spojrzałam.
Wpatrywał się w srebrne bransoletki na moim nadgarstku.
Dziwne.
Podniósł wzrok na moją twarz, a jego głos stał się nieco bardziej szorstki:
– Americano.
Ciesząc się, że mogę czymś zająć dłonie, obróciłam się, żeby zrobić kawę. Nikt nie powiedział już ani słowa.
Kiedy podawał mi pieniądze, odebrałam od niego pięciodolarowy banknot tak, żeby nasze palce się nie zetknęły. Resztę przesunęłam po ladzie.
– Dzięki.
Zmusiłam się, by znów spojrzeć mu w oczy.
– Nie ma za co.
– Do zobaczenia.
Pokiwałam głową.
Uniósł kubek na wynos w moją stronę jak do toastu, po czym odwrócił się do wyjścia. Wstrzymywałam oddech przez cały ten czas. Dzwonek zabrzęczał nad drzwiami, gdy wychodził.
Wypuściłam powietrze niczym przekłuty balonik i osunęłam się na ladę.
„To takie typowe dla mnie”, pomyślałam. „Zabujać się w jedynym facecie, którego nie powinnam chcieć”.
3
Jack
Hartwell
Siedem lat temu
Pobudka z powodu telefonu od Iana nie była dla Jacka wymarzonym początkiem dnia. Odebrał, bo wiedział, że ojciec będzie dzwonić do skutku. Odebrał, chociaż domyślał się, o czym będą rozmawiać. Mniej więcej co dwa miesiące Ian dzwonił do Jacka i gromił go za to, że nie chce pracować w rodzinnej firmie. Jack nie miał pojęcia, co poza zirytowaniem syna ojciec próbuje tymi telefonami osiągnąć.
Był jednak lek na obecny nastrój Jacka. Znajdował się przy promenadzie.
Emery robiła najlepszą kawę w mieście, więc chodził do niej codziennie rano od poniedziałku do piątku, aby kupić sobie coś do picia przed pracą. Kiedy rano biegali z Cooperem po plaży, szli do Emery razem, a Cooper odgrywał rolę bufora.
Cooper uważał nieśmiałość Emery za cholernie kłopotliwą. Gdyby nie kawa, pewnie unikałby tego miejsca.
Ale nie Jack.
Jack uważał każdy jej rumieniec, każde zająknięcie się za tak urocze, że z trudem nad sobą panował. Emery Saunders miała w sobie coś tajemniczo kobiecego. Pragnął poznać wszystkie jej sekrety. Pragnął ją rozśmieszać, aby dowiedzieć się, jak brzmi jej śmiech.
Pragnął być tym, który się przekona, czy cała oblewa się rumieńcem.
Emery mieszkała w Hartwell od dwóch lat, a ludzie nadal niewiele o niej wiedzieli. Mieszkańcy miasteczka szanowali to, że jest rozpaczliwie nieśmiała, nie chodziło więc o to, że jej nie lubili. Po prostu uważali ją za outsiderkę, a ona nie brała udziału w życiu Hartwell i z nikim się nie zaprzyjaźniła.
Jacka to wkurzało. Uważał, że ktoś powinien zdobyć się na wysiłek. Rozmawiał o tym z Bailey Hartwell, która próbowała zbliżyć się do dziewczyny, ale nic z tego nie wyszło. Bailey nie miała żadnych hamulców, wydedukowali więc z Jackiem, że okazała się nieco zbyt onieśmielająca dla Emery.
Przyjaźń nieśmiałej nowo przybyłej mógł zdobyć tylko ktoś bardziej do niej podobny. Jack uznał, że powinien pogadać o tym z Cat, siostrą Coopera. Była równie bezpośrednia jak Bailey, ale nie miała tej samej przytłaczającej energii ani reputacji miejscowej księżniczki.
Niestety, Cat była podobna do brata i płochliwość Emery ją krępowała.
Z podejrzliwością odniosła się też do motywów Jacka, tak jak Cooper i Bailey… W końcu więc Jack przestał prosić ludzi, żeby zaopiekowali się Emery.
Uznał, że będzie musiał to robić sam, tyle że z daleka.
Nie podejrzewał nawet, że pierwsza okazja nadarzy się tego samego ranka.
Popchnął drzwi do kawiarni, a na jego usta wypłynął uśmiech na samą myśl, że zaraz ją zobaczy. Uśmiech zniknął na widok mężczyzny, który agresywnie krzyczał na Emery.
– Kupiłem ją wczoraj! Dlaczego nie mogę jej zwrócić? – Mężczyzna wymachiwał jej książką przed nosem.
Emery była purpurowa ze wstydu i zdenerwowania.
– P-proszę pana… Już… już tłumaczyłam, książka jest zniszczona. Widać, że ją pan czytał…
– Żądam zwrotu pieniędzy, ty idiotko, i koniec dyskusji! – wrzasnął mężczyzna, a Emery aż się cofnęła ze strachu.
Rozwścieczony Jack wcisnął się przed faceta, który czekał w kolejce, chwycił agresora za kołnierz i odepchnął go od lady. Mężczyzna zatoczył się i prawie przewrócił.
– Co jest, kurwa? – Zmierzył Jacka gniewnym spojrzeniem, odzyskawszy równowagę.
Jack prawie zasztyletował go wzrokiem.
– Nie będziesz się wyżywać na kobietach w moim miasteczku, dupku.
Mężczyzna pomachał na niego książką.
– Ta suka nie chce mi zwrócić forsy.
Och, tak bardzo chciał uderzyć frajera. Podszedł o krok bliżej.
– Uważaj, co mówisz, albo cię do tego zmuszę.
Mężczyzna przełknął ślinę.
– Stary, groźby nie są konieczne. Chcę tylko zwrotu kasy.
– Groźby nie są konieczne? A twoim zdaniem wrzeszczenie na kobietę w jej własnym lokalu to nie groźba? – Jack spojrzał na książkę. Grzbiet był połamany, kartki upstrzone piaskiem. – To nie jest cholerna biblioteka. Kupiłeś książkę, przeczytałeś książkę, pieprzona transakcja zakończona. Jasne?
– No…
Jack stanął tuż przed nim, co skutecznie uciszyło agresora.
– Nie obchodzi mnie, jaki masz problem i dlaczego musisz traktować kobiety jak gówno, żeby poczuć się jak prawdziwy facet. Nie jesteś prawdziwym facetem. Jesteś pluskwą. Pluskwą, którą zmiażdżę butem, jeśli jeszcze kiedyś zobaczę cię tutaj albo w ogóle w pobliżu Emery. Jasne?
W oczach mężczyzny płonął gniew, ale tchórzostwo wygrało. Bez słowa wymaszerował ze sklepu, trzaskając drzwiami.
Kutas.
Jack odwrócił się do Emery, która wyglądała na oszołomioną. – Wszystko w porządku?
Pokiwała powoli głową.
Przywołał gestem mężczyznę, który stał w kolejce z zawstydzoną miną. Ta mina wzięła się pewnie stąd, że tylko się przyglądał, jak ktoś znęcał się nad Emery. Gdy tylko dostał swoją kawę i wyszedł, Jack został w kawiarni sam na sam z dziewczyną.
Uwielbiał te chwile samotności i nienawidził ich.
Emery stanowiła uosobienie pokusy.
Nie mógł jej mieć.
Ale tak kurewsko jej pragnął.
Krew nadal w nim buzowała po potyczce z tym małym gnojkiem, tym trudniej było mu więc ignorować siłę tego pragnienia.
Podchodził do lady, rozkoszując się tym, jak na niego patrzyła. Za każdym razem, gdy spotykał ją w miasteczku, miała taki sam nieobecny wyraz twarzy, jakby znajdowała się gdzieś indziej. Z taką samą miną obsługiwała klientów. Ale nie jego. On zawsze skupiał na sobie całą jej uwagę.
Podobało mu się to bardziej, niż potrafiłby wyrazić słowami.
– Na pewno wszystko w porządku? – zapytał, gdy zaczęła przyrządzać americano dla niego i Coopera, nie czekając na zamówienie.
Pokiwała głową, zerkając na niego przez ramię.
– Dziękuję.
– To się często zdarza?
– Niezadowoleni klienci?
– No. – Nie podobała mu się myśl, że przez większość czasu jest tutaj sama. Powinna kogoś zatrudnić. Myślał, że to zrobi. Ale od dwóch lat pracowała sama.
– Czasami, ale rzadko bywają niemili. – Postawiła jego kawę na ladzie. – Na pewno nie do tego stopnia. Przykro mi, że musiałeś być tego świadkiem. Żałuję, że nie radzę sobie lepiej w konfrontacjach.
– Ja nie żałuję. Cieszę się, że mogłem przy tym być. Ten dupek ma ze sobą jakieś problemy. Nie chodziło o ciebie.
Znów pokiwała głową.
Frustrowała go ta troską o nią, którą czuł.
– Dlaczego się z kimś tutaj nie zaprzyjaźnisz?
Znów się zaczerwieniła. Biała sukienka pod krótkim fartuszkiem miała dekolt karo, Jack zauważył więc, że jej skóra tam również oblała się rumieńcem. Starał się nie patrzeć. Wiecznie starał się nie patrzeć. Rękawy sukienki były wąskie od barku do łokcia, wydymały się pomiędzy łokciem a nadgarstkiem i kończyły ściągaczami. Góra sukienki była obcisła, podkreślała idealne piersi i wąską talię, a rozkloszowywała się na biodrach. Emery stała za ladą, więc nie potrafił określić długości spódnicy, widział tylko luźny materiał wokół bioder.
Miała na sobie mnóstwo srebrnej biżuterii, a włosy splotła na boku w wymyślny warkocz, który spływał na jej prawą pierś.
Emery Saunders wyglądała jak księżniczka z bajki, która ożyła.
Albo jak anioł.
Właśnie. Jak cholerny anioł.
Jack od razu zapragnął chronić ją przed wszystkim, uzbroić ją w metaforyczny miecz i nauczyć walczyć o siebie, chciał pobrudzić te anielskie skrzydła kotłowaniną w łóżku, podczas której miałaby na sobie tylko tę srebrną biżuterię. Chciał usłyszeć jej pobrzękiwanie tak bardzo, że aż bolało.
Chryste, do tego stopnia pogrążył się w wygłodniałych myślach, że w sumie zapomniał, o co ją zapytał, gdy odpowiedziała:
– To nie takie łatwe.
Przypomniał sobie, że pytał o zawieranie przyjaźni, oparł dłonie na ladzie i pochylił się ku niej. Jej wzrok padł na jego usta, a on poczuł ucisk w żołądku.
Wiedział, że ją pociąga.
Ta świadomość sprawiała, że opieranie się pokusie było cholernie trudne.
– Dlaczego?
– T-trudno mi rozmawiać z ludźmi.
– Ze mną umiesz rozmawiać.
– Cóż… – Zmarszczyła czoło. – Nie sądzę, aby omawianie mojej nieśmiałości kwalifikowało się jako rozmowa.
– Okej. – Odsunął się od lady i skrzyżował ręce na piersi. – Emery, piękny mamy dzisiaj dzień, nie sądzisz?
Jej wargi zadrżały z rozbawienia, a on urósł od tego o pięć metrów.
– Tak, jest bardzo przyjemnie.
– Duży dzisiaj ruch?
– Każdego ranka jest duży ruch. Ludzie potrzebują kawy. Idziesz do pracy?
Zachwycony tym, że zadała mu pytanie, uśmiechnął się do niej szeroko.
– Tak. Jadę do restauracji w Dewey Beach, którą odnawiamy.
– Lubisz swoją pracę?
– Owszem. A ty swoją?
– Dziwne, ale tak. Kiedy otwierałam, uznałam, że może to błąd… No wiesz, w związku z tym, jak trudno mi się rozmawia z ludźmi. Ale lubię to. Uwielbiam być otoczona książkami. – Objęła gestem stosy książek za jego plecami, a srebrne bransoletki zabrzęczały na jej nadgarstku.
– Jak długo ciągnie się ten romans z książkami?
Uśmiechnęła się do niego otwarcie, a on odczuł to jak uderzenie w splot słoneczny. Najsłodszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widział. Uśmiech jak wschód słońca nad oceanem. Jego zdaniem nie było na świecie nic piękniejszego niż obserwowanie, jak słońce rozpoczyna swoją leniwą wędrówkę po niebie. Jak przesuwa się ponad wodą, a niebo nabiera przez to odcieni od fioletu do różu i pomarańczy. Nigdy nie widział nic równie zachwycającego jak wschód słońca nad Hart’s Boardwalk. Dopóki nie zobaczył uśmiechu Emery Saunders. Chryste, była taka piękna. I nie miała o tym pojęcia. Stanowiła całkowite przeciwieństwo żony Coopera, która wiedziała, że jest pięknością, i wykorzystywała ten atut, by dostać to, czego chciała.
– Odkąd skończyłam pięć lat. Przekształcił się w obsesję, gdy miałam dwanaście.
– Dlaczego?
Opuściła wzrok.
– Zginęli wtedy moi rodzice i dziadek. Zamieszkałam z babcią. – Podniosła na niego oczy, jakby nie mogła uwierzyć, że mu to powiedziała.
Oczywiście sprawdził ją już wcześniej i wiedział z prasy o śmierci jej rodziny w katastrofie prywatnego samolotu.
– Bardzo mi przykro, Em.
Jej oczy zogromniały, być może z powodu tego zdrobnienia.
– Dziękuję. To było dawno temu.
– I tak ci współczuję.
Po kilku sekundach przyglądania się mu zapytała:
– Czy ty i Cooper…
Urwała, gdy zabrzęczał dzwonek nad drzwiami, i odwróciła się w stronę wchodzącego klienta.
Jack obejrzał się przez ramię poirytowany tym, że im przerwano. Jego irytacja jeszcze się pogłębiła, gdy zobaczył, kto im przeszkodził.
Dana.
Wysoka, szczupła i opalona właścicielka wysportowanego ciała i niezłych cycków weszła do środka pewnym krokiem, który wyglądałby seksownie w przypadku każdej innej kobiety. Jack rozumiał, co pod kątem czysto wizualnym Cooper widział w swojej małżonce. Miała gęste, jedwabiste, jasnobrązowe włosy i lodowato niebieskie oczy uniesione w kącikach jak u kota. Idealny mały nosek i pełne, zmysłowe usta. Wysokie kości policzkowe. Nieskazitelną cerę.
Przeszła przez salę, mierząc Emery i Jacka lodowatym wzrokiem. Nawet nie zauważył, co miała na sobie. Wiecznie popisywała się swoją figurą w letnich sukienkach, które jego zdaniem wszystkie wyglądały tak samo, różniły się tylko kolorem.
– Tak mi się wydawało, że cię widziałam, gdy przechodziłam. – Zatrzymała się przy ladzie i spojrzała na niego i na Emery z nikłym uśmieszkiem, który nie objął oczu. – Nazywam się Dana Lawson.
Emery z zawstydzeniem przestąpiła z nogi na nogę i pokiwała głową.
Dana uniosła idealnie wyskubaną brew.
– Umiesz mówić?
– Dana – mruknął ostrzegawczo Jack.
– To tylko pytanie. – Uśmiechnęła się do niego. – W sumie weszłam, by cię zapytać, czy lubisz mostek pieczony, Jack. Kupiliśmy wolnowar i Cooper myśli o tym, żeby zrobić mostek na obiad w czwartek. Chciał cię zaprosić.
– W porządku.
Nie zamierzała wychodzić, choć patrzył na nią znacząco.
Odepchnęła się od lady.
– Odprowadzę cię do Coopera.
Przyznając, że wszelkie postępy, które poczynił z Emery, zastopowała irytująca małżonka jego najlepszego kumpla, westchnął ciężko. Spojrzał na dziewczynę za ladą, która mierzyła jego i Danę swoimi inteligentnymi oczami. Zapłacił jej za kawę. – Życzę ci wspaniałego dnia, Emery. – Uśmiechnął się do niej lekko.
Odwzajemniła uśmiech, biorąc od niego pieniądze.
– Ja tobie również, Jack.
Po raz pierwszy zwróciła się do niego po imieniu.
Nie zamierzał kłamać – poczuł to w podbrzuszu, kutasie i w nagle przyspieszonym tętnie.
Pragnienie, by pieprzyć to wszystko, chwycić ją za kark i zacałować na śmierć, odezwało się niczym niemal niepohamowane swędzenie tuż pod skórą. Zamiast się mu poddać, uniósł kawę jak do toastu i wyszedł z księgarnio-kawiarni razem z Daną.
Gdy tylko stanęli na chodniku, Dana prychnęła śmiechem.
– Proszę, powiedz mi, że z nią nie flirtowałeś.
Naburmuszyła się, kiedy nie zareagował.
– Jack, stać cię na znacznie więcej niż nieśmiały mól książkowy.
– Nie uganiam się za Emery Saunders – syknął, otwierając drzwi do baru Coopera. – Wiesz, że nie szukam poważnego związku.
Ta odpowiedź ją usatysfakcjonowała. Aż za bardzo.
Ostatnio nieco przesadnie interesowała się tym, kogo Jack zaprasza do łóżka. To go niepokoiło.
Uspokoiło go trochę pojawienie się Coopera, który wyszedł zza baru, wziął od niego kawę i objął Danę ramieniem w pasie.
Dana przytuliła się do męża, uśmiechając się do niego tak, jakby naprawdę go kochała.
Być może Jack przesadzał z podejrzliwością wobec niej.
Winił o to dorastanie w domu Iana Devlina.
Cooper upił łyk kawy z kubka i westchnął.
– Ta dziewczyna bez wątpienia umie zaparzyć dobrą kawę.
Dana prychnęła drwiąco.
– W zasadzie tylko to potrafi. Ludzie myślą, że to nieśmiałość, ale moim zdaniem jest trochę tępa.
Cooper przewrócił oczami.
– Nie sądzę.
– Daj spokój. Przywitałam się z nią, a ona miała taką minę, jakby mnie w ogóle nie zauważyła.
– I to jest dowód na to, że wcale nie jest tępa. – Jack odwrócił się na pięcie i wyszedł, zanim Cooperowie zareagowali na ukrytą obelgę.
Nikt nie będzie w jego obecności krytykować Emery Saunders.
Nigdy.
4
Emery
Hartwell
Siedem lat temu
Po ciągnących się tygodniami niezbyt subtelnych aluzjach Iris do dorocznego letniego festiwalu muzycznego organizowanego w Hartwell poddałam się i zgodziłam się wziąć w nim udział.
Zamknęłam lokal na całe popołudnie i przeszłam po promenadzie ku Main Street. Kiedy mijałam Cooper’s Bar, budynek sąsiadujący z moim, zauważyłam, że jest otwarty, co oznaczało zapewne, że personel pracuje. Według Iris sam Cooper uczestniczył we wszystkich organizowanych w miasteczku imprezach.
Za barem znajdował się Old Boardwalk Hotel, największy i najwyższy budynek przy promenadzie. Pochodził z przełomu wieków, został wybudowany z czerwonej cegły, miał małe okna w białych ramach. Ilekroć go mijałam, zachwycałam się jego historią, ale żałowałam, że z pokojów nie można się cieszyć spektakularnym widokiem na ocean.
Jego właściciel nie mieszkał w Hartwell. Był grubą rybą w świecie nieruchomości, pochodził z Florydy, a zarządzanie hotelem powierzał personelowi. Z ciekawości zajrzałam kiedyś do środka – nieco pachnące stęchlizną wnętrza domagały się renowacji.
Iris mówiła, że hotel Bailey, Hart’s Inn, na północnym końcu promenady zawsze jest całkowicie zabukowany, ponieważ ludzie woleli zatrzymywać się tam niż w Old Boardwalk. Nie dziwiłam się im. Pensjonat w stylu Nowej Anglii był piękny, kryty białym gontem, z rozłożystą werandą i tarasem na dachu, z którego widać było wodę.
Z Old Boardwalk Hotel sąsiadował sklepik z pamiątkami George’a Beckwitha, sprzedający uwielbiane przez turystów tandetne suweniry. Obok sklepu stała Antonio’s, tego dnia działająca pod kierownictwem Iry, ponieważ Iris umówiła się ze mną na Main Street za dziesięć minut.
Minęłam pizzerię, sklep dla surferów i budkę z lodami pana Shickle’a, aż doszłam do sceny przy Main, na której jakiś zespół już rozstawiał sprzęt. Miasto wynajęło kilka grup muzycznych na cały dzień, a miejscowi przedsiębiorcy ustawili stoiska, na których sprzedawali wszystko, od pamiątek muzycznych po biżuterię.
Na przykręconej do podium tabliczce można było przeczytać legendę o Hartwell, która wyjaśniała turystom, dlaczego promenada nazywa się „Hart’s Boardwalk”. W 1909 roku ulubienicą miasteczka była Eliza, siostra prababci Bailey Hartwell. Rodzina założycieli Hartwell miała pieniądze i władzę, a od Elizy, najstarszej córki, oczekiwano, że dobrze wyjdzie za mąż. Spotkała jednak hutnika pracującego dla położonej poza miastem Station Railroad Company i zakochała się w nim. Jonasa Kellermana, przodka Dany Kellerman Lawson, uważano za nieodpowiednią partię dla Elizy… A poza tym był znanym oszustem. Zabroniono im się pobrać.
Rodzina doprowadziła do zaręczyn Elizy z synem zamożnego przedsiębiorcy. W wigilię swojego ślubu zrozpaczona dziewczyna weszła do oceanu. Jonas spacerował po promenadzie z przyjaciółmi, zobaczył ją i pobiegł za nią. Legenda głosiła, że udało mu się do niej dopłynąć, ale fale zabrały ich oboje. Nigdy więcej ich nie widziano. Jonas poświęcił życie dla swojej miłości, co dało początek magii. Po śmierci Elizy i Jonasa kolejne pokolenia urodzonych w Hartwell spotykały małżonków na deskach promenady, a ich miłość trwała przez całe życie. Wszyscy, którzy spacerowali po promenadzie i darzyli się prawdziwą miłością, mogli liczyć na to, że miłość ta będzie trwać wiecznie, niezależnie od okoliczności.
Choć było to tragiczne wydarzenie, bardzo mi się podobało, że miasto zostało zbudowane na takiej legendzie. Przemawiała ona do mojej duszy romantyczki… i mogła przyczynić się do tego, że zamieszkałam w Hartwell.
Obserwując ruchliwą Main Street i tłumy oblegające stoiska, ludzi, którzy spacerowali i rozmawiali, znów zaczęłam się zastanawiać nad tą decyzją. Mieszkałam w Hartwell od dwóch lat i wciąż nie zadzierzgnęłam innych relacji niż ta z Iris Green.
Przy czym nawet jej dawałam tylko tyle, by nie wychodzić poza swoją strefę komfortu. Czyli niedużo. Poczułam przypływ melancholii.
Czas i dystans unaoczniły mi, że moja nieśmiałość bez wątpienia sięgała korzeniami zachowania moich rodziców. Kiedy mówiłam do nich jako dziecko, ignorowali mnie, w oczywisty sposób ich nudziłam, czasami wręcz mnie lekceważyli. Doszło do tego, że nie chciałam mówić z obawy, że padnę ofiarą kpin albo zostanę uznana za nieważną. Łatwiej było stać się niewidoczną, niż znosić to, że oni mnie taką czynili. Byłam przy nich nieśmiała, ponieważ zależało mi na tym, co o mnie myślą.
Z kolei całkiem inaczej zachowywałam się wobec domowego personelu, w tym mojej niani. Przy nich nie byłam nieśmiała. Byłam wściekła. Nie przypominałam pogodnego dziecka. Tak bywa w przypadku osób, które otrzymują wszystko, czego chcą… poza miłością i uwagą rodziców.
Zaniedbywana i ignorowana przez dwie osoby, które powinny najbardziej mnie kochać, wyładowywałam swój gniew i frustrację na otaczającym mnie personelu.
Wzdrygnęłam się.
Musieli mnie naprawdę nienawidzić.
To wszystko się zmieniło, kiedy zamieszkałam z babcią. Babcia nie emanowała ciepłem, wierzyła w klasowość, status i pozycję społeczną. Uważała, że nasza rodzina przewyższa wszystkie inne pod każdym względem, ale też że wszystkim, w tym również personelowi domowemu, należy się najwyższy szacunek. Raz usłyszała, jak warczę na jej gospodynię – kazała mi przeprosić ją przy wszystkich pracownikach, a do tego przeniosła mnie do pozbawionego wszelkich rozrywek pokoju gościnnego. Po powrocie ze szkoły mogłam odrobić zadanie domowe i zjeść, a potem byłam odsyłana do pokoju, gdzie przez dwa tygodnie usychałam z nudów.
Co ciekawe, spodobało mi się, że babci zależy na mnie na tyle, by nauczyć mnie manier.
Nigdy więcej nie odezwałam się do członka personelu w podobny sposób. Zamiast tego wobec nich również zaczęłam zachowywać się nieśmiało, bo stało się dla mnie ważne to, co o mnie myślą. Zależało mi też na opinii babci.
Kochałam ją, ale niełatwo się z nią mieszkało. Za surową fasadą ukrywała złamane serce, przerażała ją myśl, że utraci jedynego członka rodziny, który jej pozostał. Byłam więc chroniona. Nie pozwalano mi na żadne zajęcia pozaszkolne, chyba że odbywały się na terenie posiadłości. Żadnych chłopców, szkolnych wycieczek, uczelni wyższych położonych poza stanem Nowy Jork. Nie pozwoliła mi nawet wziąć udziału w balu debiutantek, choć pozwoliła na to mojemu ojcu, który towarzyszył mojej matce, gdy debiutowała w towarzystwie.
Całkowite wykluczenie z normalnego nastoletniego życia sprawiło, że dla dzieciaków w mojej szkole stałam się outsiderką. Zaczęły się drwiny i zastraszanie – tak jak w przypadku rodziców, miałam coraz większe trudności z wypowiadaniem się w obawie przed reakcjami. Zamknęłam się więc w sobie. Przestałam snuć plany na studia. Na jakąkolwiek przyszłość.
Tripp Van Der Byl tylko pogorszył sytuację.
Wyrzuciłam go z myśli, gdy tylko w nie wkroczył.
Od śmierci babci upłynęły trzy lata, a ja nadal nie wiedziałam, jak zburzyć ten obronny mur, którym się otoczyłam, gdy miałam dwanaście lat.
Pokusa, by zawrócić, okazała się silna, ale obiecałam Iris, że się z nią spotkam. Rozglądałam się w tłumie, aż w końcu zauważyłam ją przy jednym ze stoisk, pogrążoną w rozmowie z dwiema kobietami, które rozpoznałam.
O cholera.
Stoisko należało do oszałamiającej brunetki o gładkiej oliwkowej cerze. Była niska, lecz miała piękną, krągłą sylwetkę.
Dahlia McGuire.
Uśmiechała się i witała się ze mną, ilekroć mijałyśmy się na ulicy, ale poza tym wiedziałam o tej młodej kobiecie tylko tyle, że prowadziła sklep z upominkami położony obok pensjonatu Bailey. W przeciwieństwie do George’a Dahlia sprzedawała jednak, zdaniem Iris, rzeczy unikatowe, w tym biżuterię własnej roboty. Uznałam, że to wspaniałe, iż Dahlia jest złotniczką – gdyby nie to, że unikałam miejscowych, którzy na pewno chcieliby o różne rzeczy pytać, już dawno odwiedziłabym jej sklep.
Nie chciałabym, by ktoś się dowiedział, z jakiej rodziny pochodzę.
Ludzie zaczynali traktować cię inaczej, kiedy okazywało się, że jesteś warta miliardy dolarów.
To dlatego przedstawiałam się jako Emery Saunders. Było to moje drugie imię i panieńskie nazwisko mojej matki. Fakt, nie trzeba geniusza, aby mnie zdemaskować (jak udowodnił Ian Devlin), ale nazwisko Paxton na pewno przyciągałoby więcej uwagi.
Gdyby to ode mnie zależało, odsprzedałabym swoje większościowe udziały w firmie innym udziałowcom, ale obiecałam babci, że tego nie zrobię. Ciążyła mi ta obietnica.
Nie chciałam takiej odpowiedzialności.
Co więcej, dziedzictwo Paxtonów wiele mnie już kosztowało. Dla moich rodziców i dziadka firma zawsze była najważniejsza. Znaczyła wiele dla mojej babci, ale nie tyle co ja. Z szacunku dla ciężkiej pracy swojego męża kazała mi jednak złożyć tę obietnicę.
Czując nerwowy ucisk w żołądku, utorowałam sobie drogę do Iris, która pomachała do mnie, kiedy tylko mnie zauważyła. Przy stoisku stała z nimi jeszcze Bailey Hartwell.
Bailey była ekspansywną osobą, którą wszyscy wokół uwielbiali. Jej rodzice niedawno przeszli na emeryturę i pozostawili jej prowadzenie pensjonatu, dzięki czemu Bailey znalazła się, według Iris, w siódmym niebie.
Szczupły rudzielec należał do tych kobiet, które stają się o wiele bardziej atrakcyjne, gdy zaczynasz z nimi rozmawiać. Na pierwszy rzut oka ze swoją brzoskwiniowo-kremową cerą i chmurą złotych piegów na nosie i policzkach wydawała się typową dziewczyną z sąsiedztwa. Kiedy jednak trochę się ją poznało, określenie „dziewczyna z sąsiedztwa” nagle stawało się zbyt przyziemne. Bailey była charyzmatyczna, przyjacielska, elokwentna i miała cudowny uśmiech.
Onieśmielała mnie swoją bezpośredniością. Głównie dlatego, że nie wiedziała, co to są granice, i zadawała bardzo osobiste pytania, na które nie chciałam odpowiadać.
Dlatego też unikałam Bailey.
Chyba że Iris podstępem stawiała mnie w takich sytuacjach jak ta.
Niech to szlag.
Mamrocząc do siebie pod nosem, zmusiłam się, by iść dalej.
– Tu jesteś! – zawołała Iris, gdy się zbliżyłam.
Uśmiechnęłam się do niej słabo, a ona roześmiała się znacząco.
– Cześć, Emery! – Bailey wyjrzała sponad ramienia Iris i rozpromieniła się na mój widok. – Przyszłaś!
Jej również posłałam słaby uśmiech. Zaraz jednak mój wzrok przyciągnęły metalowe błyski na ladzie i biżuteria Dahlii szybko pochłonęła całą moją uwagę.
Podeszłam bliżej.
– Cześć, chyba jeszcze się nie znamy.
Oderwałam wzrok od biżuterii. Dahlia wyciągnęła do mnie rękę. Zauważyłam jej akcent i przypomniałam sobie, jak Iris mówiła, że Dahlia pochodzi z Bostonu. Uścisnęłam jej dłoń.
– Cześć.
– Jestem Dahlia.
– Emery. – Znów skupiłam się na biżuterii.
Dziewczyna miała talent. Zobaczyłam co najmniej pięć par kolczyków, które chciałam mieć.
Chciałam również wszystkie pierścionki.
– Lubisz srebro, co?
Srebrne bransoletki zabrzęczały na moim nadgarstku, gdy założyłam włosy za ucho.
Biżuteria była moim jedynym przejawem buntu wobec babci. Ona preferowała perły i diamentowe kolczyki. Prosta elegancja.
Ja wierzyłam, że nie istnieje coś takiego jak „za dużo ozdób”. A kiedy skończyłam osiemnaście lat, przyjęłam własny styl.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
