To, czego nie mówimy - Samantha Young - ebook + audiobook + książka

To, czego nie mówimy ebook i audiobook

Samantha Young

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Dahlia McGuire, złotniczka i właścicielka sklepu z pamiątkami, uwielbia swoje spokojne życie w nadmorskim Hartwell. A choć zerwała kontakty z rodziną, to kiedy ukochany ojciec jej potrzebuje, nie waha się wrócić do Bostonu i zmierzyć z tym, co zostawiła za sobą. A przede wszystkim z Michealem Sullivanem, który przed laty złamał jej serce. I vice wersa.

Michael właśnie rozwiódł się z żoną i próbuje poskładać swoje życie na nowo. Powrót Dahlii jest dla niego jak grom z jasnego nieba. Oboje wiedzą, że to, co ich niegdyś łączyło, nie znikło, a wręcz przybrało na sile. Gdy jednak Michael jest gotów dać im znów szansę, Dahlia nie umie sobie poradzić z poczuciem winy. I znów, jak kiedyś, ucieka, łamiąc ukochanemu serce.

Tym razem jednak mężczyzna nie zamierza się poddać. Rusza za ukochaną do Hartwell, gdzie musi nie tylko pokonać jej wątpliwości, lecz także zmierzyć się z największym skandalem w historii tego uroczego, nadmorskiego miasteczka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 431

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 44 min

Lektor: Anna Matusiak

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Książki Samanthy Young

POLE­CAMY książki Saman­thy Young we wszyst­kich for­ma­tach

The Impos­si­ble Vast­ness of Us

*

The Fra­gile Ordi­nary

*

Out­mat­ched

*

Play On

*

As Dust Dan­ces

*

Black Tan­gled Heart

*

Into The Deep

*

Out of The Shal­lows

*

To, o czym nie wiesz

*

To, za co cię kocham

*

To, czego nie mówimy

*

To, co bez­cenne

*

Here With Me

*

There With You

*

Always You

Część pierwsza

Prolog

Pro­log

•••

Dah­lia

Boston, jede­na­ście lat wcze­śniej

Jed­nego moi rodzice na pewno nie mogli mi zarzu­cić. Mia­no­wi­cie – że nie robi­łam wszyst­kiego, by zaro­bić na stu­dia, które były moją pasją.

Ojciec był stra­ża­kiem, mama pie­lę­gniarką, a wszyst­kie z ich pię­ciorga dzieci posta­no­wiły kon­ty­nu­ować naukę w col­lege’u. Kiedy oznaj­mi­łam, że zło­ży­łam poda­nie do aka­de­mii sztuk pięk­nych, Cian i Sor­cha McGu­ire’owie nie wyglą­dali na uszczę­śli­wio­nych. Po Der­mo­cie, który zmie­niał posady jak ręka­wiczki, i Dil­lon, naj­młod­szej z nas, uczen­nicy szkoły kosme­tycz­nej, mia­łam być kolej­nym dziec­kiem w rodzi­nie, które wybie­rało się na wyż­szą uczel­nię. Rodzice uznali mój wybór za kosz­towny i nie­uży­teczny. Dla­czego nie mogłam stu­dio­wać cze­goś prak­tycz­nego jak Davina, która poszła na zarzą­dza­nie, albo Dar­ragh, absol­went dzien­ni­kar­stwa?

Rze­czy­wi­ście, bar­dzo prak­tyczne wybory.

No dobrze, były bar­dziej prak­tyczne niż stu­dia w szkole arty­stycz­nej, ale pra­gnie­nie two­rze­nia rze­czy pięk­nych sta­no­wiło istotną część mojej oso­bo­wo­ści.

Nawet bio­rąc pod uwagę sty­pen­dium i moż­liwą pomoc finan­sową, szkoła była droga – a to ozna­czało, że przez cały rok musia­łam pra­co­wać w kilku miej­scach, żeby pomóc w opła­ca­niu cze­snego. Miesz­ka­łam z rodzi­cami, co obni­żało koszty utrzy­ma­nia, ale też utrud­niało życie towa­rzy­skie. Sta­ra­łam się zna­leźć prace zwią­zane z dzia­łal­no­ścią arty­styczną, sama musia­łam jed­nak przy­znać, że praca, którą w tej chwili wyko­ny­wa­łam, nieco wykra­czała poza sztukę. Jedy­nym powo­dem, dla któ­rego sta­łam teraz pół­naga, było wyso­kie wyna­gro­dze­nie.

Wystawa odby­wała się w małej gale­rii w All­ston i była poświę­cona pra­com arty­sty K. Lowin­skiego. Nosiła tytuł Wię­cej niż, a skła­dała się z abs­trak­cyj­nych obra­zów, które ema­no­wały taką ener­gią, jakby miały za chwilę ożyć i wysko­czyć z ram. Żeby przy­cią­gnąć gości, gale­ria oprócz mnie wyna­jęła jesz­cze dwie inne dziew­czyny i trzech chło­pa­ków w cha­rak­te­rze żywych dzieł sztuki. Mie­li­śmy stać nie­ru­chomo na nie­wiel­kich pode­stach, poru­sza­jąc się tylko od czasu do czasu. Można by zapy­tać, co w tym takiego eks­cy­tu­ją­cego?

Ano to, że wyda­wa­li­śmy się kom­plet­nie nadzy.

Mie­li­śmy na sobie cien­kie, prze­zro­czy­ste try­koty, które K. Lowin­ski arty­stycz­nie przy­ozdo­bił jedy­nie w stra­te­gicz­nych miej­scach.

Byłam niską, hoj­nie obda­rzoną kobie­cymi krą­gło­ściami dwu­dzie­sto­latką, a arty­styczne ele­menty z tru­dem zakry­wały pewne czę­ści mojego ciała, jeśli wie­cie, o czym mówię. Kiedy pierw­szy raz wło­ży­łam ten try­kot, myśla­łam, że za żadne skarby nie pokażę się w nim w sali wysta­wo­wej. Byłam pra­wie naga! Potem przy­po­mnia­łam sobie o pie­nią­dzach i o tym, że nikt z moich zna­jo­mych nie miał w zwy­czaju odwie­dza­nia gale­rii sztuki.

Rodzice na pewno się o tym nie dowie­dzą.

A co waż­niej­sze, nie dowie się o tym Gary, mój chło­pak w typie macho. Spo­ty­ka­li­śmy się zale­d­wie od dwóch mie­sięcy, zresztą i tak nie miał prawa mną rzą­dzić. Gary był jed­nak dow­cipny, przy­stojny, a przede wszyst­kim jako pierw­szy facet potra­fił dopro­wa­dzić mnie do orga­zmu. Nie chcia­łam tego zepsuć.

Nie. Nikt się nie dowie, że wysta­wiam się na widok publiczny na poka­zie malar­stwa.

Wła­śnie tak się sprawy miały.

Mia­łam ochotę roze­śmiać się z wła­snego dow­cipu, ale zamiast tego sku­pi­łam się na trwa­niu w bez­ru­chu, jed­no­cze­śnie sta­ra­jąc się igno­ro­wać ból krę­go­słupa. Kiedy decy­do­wa­łam się na tę pracę, nie zda­wa­łam sobie sprawy, jak trudno będzie stać nie­ru­chomo przez tak długi czas. Tkwie­nie w jed­nym miej­scu nie leżało w mojej natu­rze. Gary twier­dził, że nie zna nikogo rów­nie ener­gicz­nego. I wcale nie był to dla niego powód do narze­kań. Wie­cie, co mam na myśli.

Wró­ci­łam myślami do moich zajęć na uczelni. W tym seme­strze zapi­sa­łam się na zaję­cia z meta­lo­pla­styki oraz się zako­cha­łam. Naprawdę zako­cha­łam się w tym przed­mio­cie. Zna­la­złam swoje powo­ła­nie. Two­rzy­łam biżu­te­rię, którą zachwy­cał się mój pro­fe­sor. Na uro­dziny poda­ro­wa­łam mamie naszyj­nik wła­snej roboty, i nawet ona, tak dotąd kry­tyczna wobec mojego wyboru Sor­cha McGu­ire, uznała, że jest piękny. Oczy­wi­ście zaraz potem zepsuła miłą atmos­ferę, pyta­jąc, jak zamie­rzam się utrzy­mać z robie­nia biżu­te­rii. Ale nie­ważne.

Dah­lia McGu­ire, przy­szła złot­niczka. Brzmiało nie­źle, prawda? Jak powta­rzał mój brat Der­mot, „zaje­bi­ście”.

Otrzą­snę­łam się z roz­my­ślań, kiedy poczu­łam na skó­rze dziwne mro­wie­nie. Wła­ści­wie nie było to mro­wie­nie, tylko gorący dresz­czyk, który prze­biega czło­wieka, kiedy ktoś mu się przy­gląda. Ponie­waż sta­łam tam nie­mal naga, przy­glądali mi się wszy­scy, więc skąd nagle to uczu­cie? Prze­bie­głam wzro­kiem salę.

Jest!

Sprawca gorą­cego, przy­jem­nego dresz­czyku stał oparty o ścianę obok jed­nego z obra­zów.

Kiedy nasze spoj­rze­nia się spo­tkały, uśmiech­nął się, a mnie prze­biegł jesz­cze goręt­szy dreszcz.

Ode­rwa­łam od niego wzrok, ale wciąż mia­łam przed oczami jego chło­pięcy, łobu­zer­ski uśmiech.

Zapa­mię­ta­łam też wąskie bio­dra, sze­ro­kie ramiona i pro­sty gra­na­towy T-shirt.

„Dah­lio, prze­stań myśleć o tym przy­stoj­niaku”, naka­za­łam sobie w duchu. Byłam prze­cież w pracy – i mia­łam chło­paka.

Chło­paka, który wie­dział, jak się obcho­dzić z moją łech­taczką.

Za nic nie chcia­łam tego stra­cić!

Cho­ciaż sta­ra­łam się uspo­koić, na­dal czu­łam na sobie spoj­rze­nie nie­zna­jo­mego.

Gapił się na mnie.

Gapił się cały czas.

To chyba nie­moż­liwe. Pew­nie ponio­sła mnie wyobraź­nia.

A, co mi tam. Ukrad­kiem zer­k­nę­łam w jego stronę i zesztyw­nia­łam, kiedy zoba­czy­łam, że nie tylko na­dal mnie obser­wo­wał, lecz na doda­tek przy­su­nął się bli­żej.

Tym razem przyj­rza­łam mu się uważ­niej.

Gary był od niego wyż­szy, ale szczu­plej­szy, miał ciemne włosy, śliczne nie­bie­skie oczy i widoczne tatu­aże. Pocho­dził z Southie, robot­ni­czej dziel­nicy Bostonu, ale wyglą­dał jak lalu­sio­wata gwiazda rocka.

Ten facet miał bar­dziej szorstką powierz­chow­ność, ciem­no­blond włosy i ciemne oczy. Grubo cio­sane rysy twa­rzy zupeł­nie nie paso­wały do pięk­nie wykro­jo­nych ust.

Widząc, że mu się przy­pa­truję, uśmiech­nął się zna­cząco.

Zmru­ży­łam oczy.

On nie przy­szedł tu dla sztuki.

Zbo­cze­niec!

Na chwilę zapo­mnia­łam, że jestem w pracy, i skrzy­wi­łam się iro­nicz­nie, ale to tylko go roz­ba­wiło.

Zje­ży­łam się wewnętrz­nie i zde­cy­do­wa­łam, że w tej sytu­acji naj­le­piej będzie zigno­ro­wać faceta, który naj­wy­raź­niej miał chęć na dar­mowy strip­tiz. To powinno stłu­mić dresz­czyk pod­nie­ce­nia. I stłu­miło.

Były tu też inne dziew­czyny.

„Gap się na nie!”

Musia­łam uczci­wie przy­znać, że przy­ła­pa­łam go jedy­nie na wpa­try­wa­niu się w moją twarz… ale na pewno, kiedy tak jak teraz odwra­ca­łam wzrok, gapił się na inne czę­ści mojego ciała.

Wcale mi to nie pochle­biało, tylko napa­wało nie­sma­kiem i iry­to­wało.

„Jestem żywym dzie­łem sztuki, gnojku, nie wystawą okienną w dziel­nicy czer­wo­nych latarni w Amster­da­mie!”

Kogo chcia­łam oszu­kać? Nawet tak zwani entu­zja­ści sztuki przy­szli tutaj gapić się na pół­na­gich ludzi. Wła­śnie po to gale­ria nas zatrud­niła.

Inni przy­naj­mniej uda­wali miło­śni­ków malar­stwa.

Czu­jąc nara­sta­jącą iry­ta­cję – sama nie wie­dzia­łam, czy nie wywo­łało jej przy­spie­szone bicie mojego serca w reak­cji na jego spoj­rze­nie – znów zer­k­nę­łam na przy­stoj­niaka, który nie chciał ode­rwać ode mnie wzroku.

Tak. Na­dal się na mnie gapił.

Na doda­tek w jego oczach zoba­czy­łam ogień, który spo­wo­do­wał u mnie skurcz w pod­brzu­szu i cie­pło roz­cho­dzące się mię­dzy udami.

Co, do cho­lery!

Prze­ra­żona, że nie­zna­jomy facet wywo­łał u mnie taką reak­cję (co to w ogóle było?), doszłam do wnio­sku, że naj­wyż­szy czas się poru­szyć i poka­zać mu, co myślę. Wolno, z wdzię­kiem ugię­łam kolano i unio­słam ramię.

Na ten widok wzrok nie­zna­jo­mego zapło­nął.

Szlag.

Co za zbok!

Zbli­ży­łam dłoń do policzka, zaci­snę­łam w pięść, ale jeden palec, środ­kowy, pozo­stał wypro­sto­wany. Dotknę­łam pal­cem policzka i posła­łam face­towi spoj­rze­nie, które uzu­peł­niało ten zna­czący gest.

A co on zro­bił, widząc, że poka­zuję mu środ­kowy palec?

Odchy­lił głowę w tył i wybuch­nął śmie­chem, zwra­ca­jąc na sie­bie uwagę wszyst­kich. Ja nato­miast opu­ści­łam dłoń, nie chcąc, żeby szef zoba­czył mój obe­lżywy wzglę­dem klienta gest.

Śmiech umilkł. Patrząc na mnie błysz­czą­cymi oczami, nie­zna­jomy posłał mi zaska­ku­jąco czuły uśmiech, a potem odszedł. Znik­nął za rogiem, a ja ode­tchnę­łam z ulgą.

A może był to jęk roz­cza­ro­wa­nia?

***

Godzinę póź­niej, już we wła­snym ubra­niu, wyszłam z cia­snej komórki, którą udo­stęp­niono nam jako szat­nię. Żało­wa­łam, że nie mam pie­nię­dzy na masaż. Plecy mi zesztyw­niały od czte­ro­go­dzin­nego sta­nia w jed­nym miej­scu z zale­d­wie dwiema krót­kimi prze­rwami.

Tego samego dnia mia­łam jesz­cze po raz pierw­szy iść do pracy w barze w Mal­den, mia­steczku sąsia­du­ją­cym z Eve­rett, gdzie miesz­ka­łam. Kie­dyś pra­co­wała tam moja sio­stra Davina, więc kiedy obcięli mi godziny w uczel­nia­nym barku, prze­nio­słam się do kon­ku­ren­cji. Pła­cili kiep­sko, ale nie zawsze dostaje się to, czego się pra­gnie, prawda?

Mija­jąc lustro na tyłach gale­rii, odgar­nę­łam kosmyk wło­sów z czoła. Do pracy tutaj nie pozwa­lano nam nakła­dać maki­jażu, z wyjąt­kiem tuszu do rzęs, więc wyglą­da­łam bar­dzo młodo. I nie­cie­ka­wie. Od trzech lat moim modo­wym guru była Dita von Teese. Uwiel­bia­łam ubra­nia w stylu vin­tage, czarne kre­ski na powie­kach i czer­woną szminkę na ustach. Zer­k­nę­łam na swoją nie­uma­lo­waną twarz i posta­no­wi­łam spra­wić sobie grzywkę. Grzywka wyglą­da­łaby seksi. Bar­dzo w stylu vin­tage.

Ogól­nie rzecz bio­rąc, byłam w tam­tej chwili zupeł­nie do sie­bie nie­po­dobna. Ubrana w jeansy, T-shirt i teni­sówki, zamiast – jak zwy­kle – wąskiej spód­nicy, bluzki i san­dał­ków na wyso­kim obca­sie. Cza­sami nosi­łam też uro­cze sukienki. Naj­bar­dziej jed­nak lubi­łam cho­dzić w ołów­ko­wych spód­ni­cach, które pod­kre­ślały moją wąską talię i pełne bio­dra.

W jean­sach wyglą­da­łam zwy­czaj­nie.

Szef gale­rii zapo­wie­dział, że w kafejce na tyłach budynku dosta­niemy dar­mową kawę i kanapkę, więc natu­ral­nie posta­no­wi­łam sko­rzy­stać z tej oferty. Ode­bra­łam swoje zamó­wie­nie, zaję­łam miej­sce przy sto­liku w opu­sto­sza­łym lokalu i nie­mal jęk­nę­łam z roz­ko­szy, że wresz­cie mogę usiąść.

To była jedna z tych spo­koj­nych, miłych chwil peł­nej satys­fak­cji. Wygodne miej­sce do sie­dze­nia i dar­mowe jedze­nie.

Ale on musiał to zepsuć.

Ktoś z hała­sem odsu­nął sto­jące obok mnie krze­sło. Kiedy zasko­czona pod­nio­słam wzrok, zoba­czy­łam, że przy­stoj­niak z roz­ma­rzo­nymi oczami i zmy­sło­wymi ustami siada przy moim sto­liku. Przez długą chwilę patrzy­li­śmy na sie­bie w mil­cze­niu, w końcu on oparł się o blat i pochy­lił do przodu.

– Hej.

Prze­łknę­łam kęs kanapki, czu­jąc, jak przy­spie­sza mi tętno. Mia­łam nadzieję, że nie zauwa­żył moich nagle zaru­mie­nio­nych policz­ków. Igno­ru­jąc nie­wy­tłu­ma­czalną reak­cję wła­snego ciała na jego obec­ność, powie­dzia­łam:

– Co za nie­spo­dzianka. Pan Zbo­czek się do mnie przy­siadł.

Uśmiech­nął się do mnie tym chło­pię­cym, łobu­zer­skim uśmie­chem, od któ­rego poczu­łam łasko­ta­nie w żołądku.

Tak wła­śnie było.

– Ludzie zwy­kle mówią do mnie Michael lub Mike. – Jego bostoń­ski akcent był sil­niej­szy niż mój. Mówił podob­nie jak Gary, więc zapewne rów­nież pocho­dził z Southie.

– Pew­nie dla­tego, że nie widzieli, jak się gapisz na pół­nagą kobietę niczym prysz­czaty gim­na­zja­li­sta.

Michael vel Mike par­sk­nął śmie­chem.

– Takie robi­łem wra­że­nie?

– Na­dal się śli­nisz. – Wska­za­łam na kącik jego ust.

Tym razem się nie roze­śmiał, tylko patrzył uważ­nie w moją twarz, aż zaczę­łam się zasta­na­wiać, czy cze­goś na niej nie mam.

– Znów to robisz – wark­nę­łam, jesz­cze bar­dziej czer­wie­nie­jąc.

Michael (to imię zawsze mi się podo­bało w peł­nym brzmie­niu i nie zno­si­łam, kiedy skra­cano je do formy Mike) wzru­szył ramio­nami.

– Nic na to nie pora­dzę.

– Posta­raj się. – Odgry­złam kęs kanapki. Prze­żu­wa­łam, przy­glą­da­jąc mu się z dez­apro­batą.

– Czy ktoś ci kie­dyś powie­dział, że jesteś zachwy­ca­jąca?

– A czy tobie ktoś kiedy powie­dział, że jesteś bez­czelny?

– Zwy­kle nie bywam bez­czelny.

– W takim razie mam szczę­ście, że dzi­siaj posta­no­wi­łeś być.

– Ale z cie­bie mądrala – stwier­dził roz­ba­wiony. – Czy twój szef wie, że poka­zu­jesz palec klien­tom, uda­jąc, że to sztuka?

– Ty byłeś pierw­szy.

– Czuję się zaszczy­cony.

– Byłeś też pierw­szym klien­tem, który tak otwar­cie śli­nił się do mode­lek.

– Nie­prawda. – Usa­do­wił się wygod­niej na krze­śle, jakby się szy­ko­wał do dłu­giej, przy­ja­ciel­skiej poga­wędki.

Musia­łam się go pozbyć. Serce biło mi zbyt mocno, mro­wie­nie w żołądku nie usta­wało. Tak powin­nam reago­wać tylko na Gary’ego. Jed­nak na myśl, że Michael może za chwilę wstać i odejść, czu­łam głę­bo­kie roz­cza­ro­wa­nie. Nabi­ja­nie się z niego spra­wiało mi przy­jem­ność i… cóż, reak­cja, którą we mnie wywo­ły­wał, była bar­dzo pod­nie­ca­jąca.

Oj.

– Wła­śnie, że prawda! – odpar­łam ze śmie­chem. – Śli­ni­łeś się jak jakiś zbok.

– Patrzy­łem na jedną modelkę. Na cie­bie. Nie ma w tym nic zbo­czo­nego.

– A więc jesteś miło­śni­kiem sztuki, tak?

– Nie. Jestem począt­ku­ją­cym gliną. Dziś mam wolny dzień. Obie­ca­łem pod­wieźć kum­pla, który ma cate­rin­gową fuchę w oko­licy. Wra­ca­jąc z kuchni do samo­chodu, zaj­rza­łem do gale­rii. Nie będę kła­mać, przede wszyst­kim rzu­ciło mi się w oczy piękne ciało. Potem spoj­rza­łem na twarz i… – Wzru­szył ramio­nami. – Nie potra­fi­łem ode­rwać wzroku.

Może byłam idiotką, ale w jego gło­sie usły­sza­łam szcze­rość. To nie był oble­śny pod­ryw. Po pro­stu szcze­rość. Michael wyglą­dał tak, jak­bym kom­plet­nie go zasko­czyła. Dzięki temu nie czu­łam się już tak znie­sma­czona wła­sną reak­cją na niego.

Nie wie­dzia­łam, co powie­dzieć.

– Nagle zro­bi­łaś się nie­śmiała?

Przy­mru­ży­łam oczy.

– Zasta­na­wiam się nad odpo­wie­dzią.

– Naprawdę? – spy­tał roz­ba­wiony. – W takim razie zasta­na­wiaj się, jak długo chcesz. Mam czas.

– Wła­ści­wie mogła­bym uznać, że jesteś czub­kiem.

Prze­chy­lił głowę w bok.

– Prze­cież taki strój jest obli­czony na to, żeby ludzie się na cie­bie gapili, prawda?

– Chyba tak. – Zmarsz­czy­łam nos. – Ale inni nie robili tego tak otwar­cie.

– Dla­czego to robisz? – Ski­nął głową w kie­runku gale­rii.

– To żaden wstyd – odrze­kłam defen­syw­nie.

– Nie powie­dzia­łem, że wstyd.

– Ale mówisz tak, jakby cho­dziło wyłącz­nie o ero­tykę, gdy tym­cza­sem cho­dzi o sztukę.

Michael się roze­śmiał. Było mu z tym do twa­rzy. Śmiech miał głę­boki i dud­niący, aż poczu­łam jego wibra­cje mię­dzy nogami.

Dobry Boże!

– To ty wnio­słaś tam ten ero­tyczny ele­ment. Sze­fo­stwo gale­rii dobrze wie­działo, co robi, zatrud­nia­jąc wła­śnie cie­bie.

Spe­szy­łam się kom­ple­men­tem.

– Być może. Płacą wyjąt­kowo dobrze, a ja stu­diuję sztukę. Potrze­buję pie­nię­dzy.

– Nie oce­niam cię. Ale muszę powie­dzieć, że gdy­byś była moją dziew­czyną, nie był­bym uszczę­śli­wiony, że to robisz.

Cudow­nie. Kolejny nean­der­tal­czyk, jak Gary. Czy to jakaś miej­scowa plaga?

– Posłu­chaj, macho za dychę, nikt mi nie będzie mówił, co mam robić.

– Ależ skar­bie, to było jasne już w chwili, kiedy poka­za­łaś mi palec.

Czułe słówko wywo­łało kolejny dreszcz, ale zigno­ro­wa­łam go i z namy­słem prze­chy­li­łam głowę w bok.

– Skoro jesteś poli­cjan­tem, to wiesz, że spo­łe­czeń­stwo patrzy krzywo na zbo­czeń­ców.

Roze­śmiał się.

– Nie wie­rzę, że pro­wa­dzę tę roz­mowę. Ale tak, to prawda. Zapew­niam cię jed­nak, że nie jestem zbo­czeń­cem. Słowo.

– Dowody mówią co innego.

– Cho­lera. Gdy­bym wie­dział, że jesteś taka bystra, tobym się nie przy­siadł – zażar­to­wał.

– W każ­dej chwili możesz odejść – odpa­li­łam, cho­ciaż jakiś gło­sik we mnie mówił: „Pro­szę, zostań”.

– Krze­sło jest wygodne, a twoje docinki bar­dzo mi się podo­bają. – Spu­ścił wzrok na moje usta.

Serce zabiło mi moc­niej, a jakaś nie­wi­dzialna lina spę­tała nas oboje, przy­cią­ga­jąc coraz bli­żej do sie­bie. Nie potra­fi­łam tego zro­zu­mieć. Czu­łam, że każdy nerw w moim ciele lekko drży, skórę mia­łam roz­pa­loną, a ciało przy­jem­nie budziło się do życia.

– Mam chło­paka – wypa­li­łam.

Zoba­czy­łam, że jest wyraź­nie roz­cza­ro­wany. Przez kilka sekund patrzy­li­śmy na sie­bie, a potem Michael zapy­tał:

– To coś poważ­nego?

Wzru­szy­łam ramio­nami.

– Spo­ty­kamy się od nie­dawna, ale to udany zwią­zek.

– Od nie­dawna, czyli od kiedy?

– Od dwóch mie­sięcy.

Wargi mu zadrżały.

– To rze­czy­wi­ście od nie­dawna.

Sta­ra­łam się stłu­mić uśmiech, ale mi się nie udało.

– Ude­rzył­byś do dziew­czyny innego faceta?

– Ni­gdy mi się to nie zda­rzyło, ale ty jesteś wyjąt­kowa.

– Naprawdę? – Serce mało nie wysko­czyło mi z piersi.

Michael ski­nął głową.

– Nie powiesz mi, że nie czu­jesz podob­nie.

Zagry­złam wargę i wolno ski­nę­łam głową.

W jego oczach zoba­czy­łam nagłe pra­gnie­nie.

O kur­czę!

Mia­łam ochotę rzu­cić się na niego tu i teraz. Pokrę­ci­łam głową, jak­bym chciała się pozbyć tego pra­gnie­nia. To było istne sza­leń­stwo.

– Ni­gdy bym nikogo nie zdra­dziła. Prze­nigdy.

– Ani ja – zapew­nił. – Posiedźmy chwilę razem.

Nie byłam pewna, czy to dobry pomysł.

– O czym myślisz? – zacie­ka­wił się.

– O tym, że podo­bała mi się twoja roz­cza­ro­wana mina na wieść, że mam chło­paka. Nie powin­nam tak zare­ago­wać.

– Skoro o nim mowa, to czy wie, że tu pra­cu­jesz?

– Nie wie. I nie musi wie­dzieć. To tym­cza­sowa fucha, dobrze płatna za godzinę i nikomu nie robię krzywdy.

– Pozwolę sobie mieć odmienne zda­nie w tej spra­wie.

– Dla­czego?

– To może krzyw­dzić two­jego chło­paka. Gdy­byś tu nie pra­co­wała, nie zoba­czył­bym cię i nie stwier­dził, że jesteś naj­ślicz­niej­szą dziew­czyną pod słoń­cem, i nie przy­siadł­bym się do cie­bie. Teraz już wiem, że jesteś nie tylko śliczna, lecz także bystra i dow­cipna… cho­ciaż to już wie­dzia­łem, kiedy poka­za­łaś mi palec. A to wszystko ozna­cza, że nie odejdę, póki nie wymie­nimy się nume­rami tele­fo­nów. Zro­bię tak, bo wiem, że jeśli podo­bam ci się cho­ciaż w poło­wie jak ty mnie, to zosta­wisz swo­jego nie­zbyt serio zaan­ga­żo­wa­nego chło­paka i dasz mi szansę. Jak widać, twoja praca jed­nak może zro­bić komuś krzywdę.

Patrzy­łam na niego zdzi­wiona.

– Jesteś bar­dzo pewny sie­bie.

– Nie. Po pro­stu wiem, czego chcę.

– Mój chło­pak jest świetny w łóżku. – Nagle poczu­łam się roz­darta i wcale mi się to nie podo­bało. – To nie zda­rza się zbyt czę­sto.

Michael uśmiech­nął się, sły­sząc moje bez­ce­re­mo­nialne wyzna­nie.

– Skar­bie, nic jesz­cze o tym nie wiesz. Ile masz lat? Dwa­dzie­ścia?

Ski­nę­łam głową.

– Dwa­dzie­ścia. I co z tego?

– Może więc mylisz zno­śny seks ze wspa­nia­łym sek­sem. – Pochy­lił się naprzód tak, że nasze nosy nie­mal się sty­kały i wyczu­łam bijący od niego korzenny zapach. – Gdy­bym miał szczę­ście i tra­fi­ła­byś do mojego łóżka, dostar­czył­bym ci wra­żeń, jakich ist­nie­nia nawet nie podej­rze­wasz. Gdy­byś była moja, nie flir­to­wa­ła­byś z innymi face­tami. Nawet przez myśl by ci to nie prze­szło, ponie­waż wie­dzia­ła­byś, że żaden inny facet nie ceniłby cię tak, jak ja. Uwierz mi, skar­bie, wiem, kiedy tra­fiam na coś dobrego, i potra­fię to doce­nić. Nie spo­dzie­wa­łem się tylko, że natknę się w życiu na coś tak dosko­na­łego, i to w gale­rii sztuki.

O mój Boże!

– Co ty ze mną wypra­wiasz? – odrze­kłam, odsu­wa­jąc się w tył, żeby zwięk­szyć dystans mię­dzy nami. – Mam w sobie irlandzką krew. Dora­sta­łam w oto­cze­niu Irland­czy­ków, któ­rzy potra­fią dziew­czy­nie zawró­cić w gło­wie. Ale ty jesteś po pro­stu mistrzem. I nie powiesz mi, że nie jesteś Irland­czy­kiem. Mam pew­ność, że jesteś.

– Jestem. Ale nie pró­buję cię zba­je­ro­wać.

Sko­ło­wana odsu­nę­łam krze­sło od stołu, wsta­łam i chwy­ci­łam torebkę. Lubi­łam Gary’ego. Nie­źle nam się ukła­dało! Nawet bar­dzo dobrze. A ten gość mnie prze­ra­żał. Ow­szem, potra­fi­łam dzia­łać impul­syw­nie, ale dotych­czas ni­gdy nie mia­łam ochoty rzu­cić się na nie­zna­jo­mego faceta i bzy­kać się z nim do upa­dłego. Dopóki nie pozna­łam Gary’ego, seks był dla mnie roz­ła­do­wa­niem napię­cia hor­mo­nal­nego, któ­rego doma­gało się moje ciało, i za każ­dym razem wypa­dał roz­cza­ro­wu­jąco.

Pociąg, który czu­łam do Micha­ela, był czymś o wiele bar­dziej zło­żo­nym. Tak, ist­niało mię­dzy nami napię­cie sek­su­alne, ale też coś jesz­cze. Jakaś łącz­ność, któ­rej nie rozu­mia­łam. Dopro­wa­dzało mnie to do obłędu!

– Muszę już iść.

– Nie odchodź. – Wstał z nie­pewną miną, która zupeł­nie do niego nie paso­wała. Ale skąd niby to wie­dzia­łam? Prze­cież się nie zna­li­śmy. – Prze­pra­szam, jeśli byłem zbyt obce­sowy. Ni­gdy jesz­cze… – zaczął i urwał. Wyglą­dał teraz jak bar­dzo młody chło­pak.

Zda­łam sobie sprawę, że był młod­szy, niż mi się w pierw­szej chwili wyda­wał. W końcu powie­dział, że jest począt­ku­ją­cym gliną. Oce­ni­łam, że jest mniej wię­cej w moim wieku lub w wieku Gary’ego, który był ode mnie dwa lata star­szy.

– Zostań. Poroz­ma­wiajmy. – Wska­zał na sto­lik i uśmiech­nął się zachę­ca­jąco. – Powiedz mi, jak się nazy­wasz.

– Nie mogę. – Musia­łam szybko się od niego odda­lić i zoba­czyć Gary’ego, żeby sobie przy­po­mnieć, jak świetny łączy nas zwią­zek.

Nie­szczę­śliwa mina Micha­ela poru­szyła moje serce.

– Posłu­chaj. Będę tu znowu w środę wie­czo­rem, a potem w sobotę. Jeśli mówi­łeś szcze­rze, przyjdź. Zoba­czymy, co dalej.

Widać było, że odczuł ulgę.

– Też mi się to podoba. – Uśmiech­nę­łam się do niego, a jego wzrok sku­pił się na dołeczku w moim lewym policzku. Ten dołe­czek odzie­dzi­czy­łam po tacie.

– Co ci się podoba?

– Otwarty tekst, bez ściem­nia­nia. Mówisz mi, co czu­jesz, nawet bez uży­wa­nia słów. I podoba mi się, że odczu­łeś ulgę. Zakła­dam, że przyj­dziesz?

– Skar­bie, jesz­cze raz tak się do mnie uśmiech­nij, z tym słod­kim dołecz­kiem, a zro­bię dla cie­bie wszystko, co tylko jest zgodne z pra­wem. A może nawet wię­cej – zażar­to­wał.

Uśmiech­nę­łam się sze­rzej, a jego twarz przy­brała czuły wyraz. „O mamo!”

– W takim razie do szyb­kiego zoba­cze­nia.

– Powiedz mi cho­ciaż, jak ci na imię.

Odwró­ci­łam się do niego, idąc już w stronę drzwi.

– Powiem ci następ­nym razem, jeśli się zja­wisz w gale­rii.

– Flir­ciara!

Z bez­tro­skim uśmie­chem poka­za­łam mu środ­kowy palec i wyszłam, cały czas sły­sząc jego śmiech. Krę­ciło mi się w gło­wie i czu­łam, jak roz­piera mnie radość. Dziew­czyna mająca sta­łego chło­paka nie powinna się tak czuć po spo­tka­niu z nie­zna­jo­mym face­tem.

***

– Wszystko w porządku? – zapy­tała mnie Ally, kiedy wyda­wa­łam klien­towi resztę.

Moja zmiana w Wilde’s Place zaczęła się dwie godziny temu. Nie­źle dawa­łam sobie radę za barem. Ta praca nie sta­no­wiła dla mnie wyzwa­nia. Mia­łam już doświad­cze­nie, a tutejsi klienci byli o wiele nor­mal­niejsi i zabaw­niejsi w roz­mo­wie niż klien­tela uczel­nia­nego barku.

– W jak naj­lep­szym – odpar­łam z uśmie­chem.

– Twój chło­pak przy­je­dzie po cie­bie?

Na myśl o Garym ogar­nęło mnie poczu­cie winy. W zasa­dzie umó­wi­łam się na coś w rodzaju randki z innym face­tem. Dotąd nie postrze­ga­łam tego w ten spo­sób, ale teraz zda­łam sobie sprawę, że to, co zro­bi­łam, jest słabe. Flir­to­wa­łam z obcym face­tem i usta­li­łam, że się znowu spo­tkamy. Nie mogłam jed­nak zapo­mnieć doznań, jakie we mnie wywo­łał. Na­dal na samą myśl o nim czu­łam dreszcz pod­nie­ce­nia. Gary nie dostar­czał mi takich wra­żeń, cho­ciaż mi na nim zale­żało.

Czy warto było dla Micha­ela znisz­czyć mój obecny zwią­zek? Gary zadzwo­nił do mnie, zanim roz­po­czę­łam zmianę w barze, i oznaj­mił, że Sully ma dziś wolny wie­czór, zatem przy­je­dzie z nim do Wilde’s Place, żeby­śmy się poznali. Sully był przy­ja­cie­lem Gary’ego, ale jako poli­cjant nie miał zbyt wiele wol­nego czasu. Pra­co­wał w bostoń­skiej poli­cji od pra­wie dwóch lat i dopiero teraz przy­dzie­lono mu regu­larne godziny służby, dające moż­li­wość pro­wa­dze­nia życia towa­rzy­skiego.

Tro­chę się dener­wo­wa­łam przed tym spo­tka­niem. Gary dużo mi opo­wia­dał o swym przy­ja­cielu. Dora­stali razem, a Sully nie­raz rato­wał go z opre­sji, ponie­waż Gary czę­sto pako­wał się w kło­poty. Z tego, co wie­dzia­łam, to Gary był nie­od­po­wie­dzialną i lek­ko­myślną czę­ścią tej przy­ja­ciel­skiej dwójki. Zanim mnie poznał, inte­re­so­wał się tylko prze­lot­nym sek­sem i nabi­jał się z Sully’ego, który był zde­kla­ro­wa­nym mono­ga­mi­stą. Sully chciał iść na stu­dia praw­ni­cze, ale jego rodzina nie miała na to pie­nię­dzy, więc jako dzie­więt­na­sto­la­tek zdał test poli­cyjny i został kade­tem w bostoń­skiej poli­cji. Skoń­czyw­szy dwa­dzie­ścia jeden lat, stał się poli­cjan­tem, jak ojciec.

Gary, dla odmiany, zmie­niał prace jak ręka­wiczki. Kiedy wyrzu­cano go z jed­nej, a zda­rzało się to nagmin­nie, znaj­do­wał sobie inną. W końcu wuj zapro­po­no­wał mu pracę mecha­nika w swoim zakła­dzie. Od tego czasu Gary się ustat­ko­wał, zarówno w życiu zawo­do­wym, jak i oso­bi­stym.

Gdyby Gary i jego przy­ja­ciel dowie­dzieli się, co dzi­siaj zro­bi­łam, znie­na­wi­dzi­liby mnie.

„Ale prze­cież nie zro­bi­łam nic złego”, prze­ko­ny­wa­łam się w duchu.

– Cześć, ślicz­notko!

Zna­jomy głos mojego chło­paka wyrwał mnie z zamy­śle­nia, kiedy poda­wa­łam piwo klien­towi. Gary uśmie­chał się do mnie, oparty o bar.

Prze­chy­li­łam się przez kon­tuar i poca­ło­wa­łam go w usta. Kilku sto­ją­cych w pobliżu face­tów gło­śno jęk­nęło, uda­jąc roz­cza­ro­wa­nie, a Gary rzu­cił w ich stronę trium­falny uśmiech.

– Zga­dza się, chło­paki. Ona jest moja, więc łapy przy sobie.

Pokrę­ci­łam głową roz­ba­wiona.

– Jak leci?

– To ja powi­nie­nem cię o to zapy­tać. Wszystko gra?

– Jak naj­bar­dziej.

Ski­nął głową i zer­k­nął przez ramię.

– Przy­pro­wa­dzi­łem Sully’ego. Mówi­łem ci, że nie jest wymy­ślony.

Roze­śmia­łam się. Nasze spo­tka­nie odwle­kało się już tyle tygo­dni, że wyra­ża­łam wąt­pli­wo­ści co do ist­nie­nia Sully’ego. Spoj­rza­łam przed sie­bie, gotowa przy­wi­tać uśmie­chem przy­ja­ciela mojego chło­paka, ale uśmiech zamarł mi na ustach.

Sta­łam jak zamu­ro­wana i spo­glą­da­łam w zna­jome ciem­no­brą­zowe oczy.

Michael?

Przez jego twarz prze­mknął wyraz zasko­cze­nia, ale szybko udało mu się go opa­no­wać. Wycią­gnął dłoń i powie­dział z naci­skiem:

– Michael Sul­li­van. Miło mi cię poznać.

O mój Boże.

Sul­li­van. Sully.

No tak.

Czyż nie był to czy­sty kosz­mar? Tłu­miąc zasko­cze­nie i roz­cza­ro­wa­nie, ostroż­nie uści­snę­łam mu dłoń. Kiedy go dotknę­łam i poczu­łam, że jego ręka lekko zaci­ska się na mojej, prze­bie­gły mnie ciarki.

– Jestem Dah­lia. – Trudno mi było wydu­sić te słowa. Mój głos brzmiał cicho i nie­pew­nie. – Mnie rów­nież miło.

– Skąd ta nagła nie­śmia­łość? – zdzi­wił się Gary.

Uśmiech­nę­łam się z wysił­kiem.

– To twój przy­ja­ciel. Chcę, żeby mnie polu­bił.

Jasne. Nie spo­dzie­wa­łam się tylko, że aż tak bar­dzo.

– Oczy­wi­ście, że cię polubi. Prawda, Sully? Czy ona może się komuś nie podo­bać?

Michael uśmiech­nął się do nas sztywno.

– Tak dużo o niej mówisz, że już ją lubię.

Gary pokle­pał go po ramie­niu i usiadł na stołku przy barze. Wymie­ni­li­śmy z Micha­elem zna­czące spoj­rze­nia, a potem on rów­nież usa­do­wił się obok.

Sta­ran­nie ukry­wa­łam, że jestem cał­kiem roz­trzę­siona. Czu­łam panikę na myśl, że Michael opo­wie Gary’emu, jak z nim flir­to­wa­łam, ale chyba ogar­niał mnie jesz­cze więk­szy strach na myśl, że nie przyj­dzie na spo­tka­nie ze mną, tak jak się uma­wia­li­śmy. Oczy­wi­ście, że nie przyj­dzie! Czy ja cał­kiem zwa­rio­wa­łam? Prze­cież nie zra­niłby swo­jego przy­ja­ciela! Co za nie­do­rzeczny pomysł.

Dla­czego przy­tra­fia mi się coś takiego? Czy nie mogłam poznać Micha­ela w pierw­szej kolej­no­ści?

I czy tego naprawdę chcia­łam? Spo­tkać go jako pierw­szego? Prze­cież tak nie­wiele o nim wie­dzia­łam. Tylko tyle, ile usły­sza­łam od Gary’ego (a były to same dobre rze­czy; mój chło­pak uwiel­biał swo­jego przy­ja­ciela), i to, co dzi­siaj wyczu­łam, kiedy się pozna­li­śmy.

Ale Gary był taki miły, świetny w łóżku i tak dobrze mnie trak­to­wał.

„Cho­lera”.

W prze­rwach mię­dzy obsłu­gi­wa­niem klien­tów roz­ma­wia­łam z Garym i Micha­elem, sta­ra­jąc się zacho­wy­wać wesoło i zadzior­nie, jak to zwy­kle ja. Naj­gor­szy moment wie­czoru nad­szedł, kiedy Gary prze­pro­sił i wyszedł do toa­lety, a Michael dał znak, żebym do niego pode­szła.

W jego ciem­nych oczach nie widzia­łam już bły­sków rado­ści i pożą­da­nia. Na­dal spo­glą­dały cie­pło, ale z uprzej­mym dystan­sem. Żało­wa­łam, że nie patrzy na mnie tak jak kilka godzin wcze­śniej.

– Nie powiem Gary’emu o tym, co się dzi­siaj wyda­rzyło.

Ski­nę­łam głową.

– Zwy­kle nie flir­tuję z innymi face­tami.

Prze­chy­lił się przez kon­tuar i ści­szył głos.

– Domy­ślam się. To, co się dziś stało, zasko­czyło nas oboje.

Gary powie­dział mi kie­dyś, że Michael ma dwa­dzie­ścia trzy lata. Dopiero teraz to sobie przy­po­mnia­łam. Był ode mnie zale­d­wie trzy lata star­szy, ale miał w sobie pewną doj­rza­łość, któ­rej bra­ko­wało innym moim zna­jo­mym. Nawet Gary’emu. Bar­dzo mnie to pocią­gało.

Cho­lera.

– To wbrew nie­pi­sa­nym zasa­dom, ale powiem ci, że Gary bar­dzo cię lubi. Jesz­cze ni­gdy nie widzia­łem, żeby do jakiej­kol­wiek dziew­czyny odno­sił się tak jak do cie­bie. – Uśmiech­nął się smutno. – I teraz rozu­miem dla­czego. Nie miał łatwego życia… i dla­tego… nie mogę mu tego zepsuć.

Nie mogłam spoj­rzeć mu w oczy. Poczu­łam roz­cza­ro­wa­nie, cho­ciaż nie potra­fi­ła­bym wyja­śnić dla­czego.

– Dah­lio, nie przyjdę wię­cej do gale­rii.

Ski­nę­łam głową i z tru­dem prze­łknę­łam ślinę.

– Rozu­miem – odrze­kłam.

– Jemu na tobie zależy. Bądź dla niego dobra.

Uśmiech­nę­łam się blado.

– Nie zra­nię go.

Ode­szłam na drugi koniec baru, myśląc, że rze­czy­wi­ście nie zra­nię Gary’ego. Jeśli bowiem byłoby to dla niego choć w poło­wie tak bole­sne, jak to, co czu­łam w tej chwili, to nikt nie powi­nien tak przeze mnie cier­pieć.

Rozdział 1

1

•••

Dah­lia

Har­twell, Dela­ware, dwa mie­siące wcze­śniej

Wiele lat temu, przez krótki czas, piłam alko­hol, żeby przy­tę­pić uczu­cia. Gin prze­sią­kał do twar­dej, nabrzmia­łej kuli, która roz­sa­dzała mi pierś, i pozwa­lał choć na chwilę zapo­mnieć o bólu. Łatwiej mi było prze­ży­wać dzień po dniu. Alko­hol tłu­mił jed­nak nie tylko ból, lecz także nie­mal wszyst­kie inne uczu­cia. Omal mnie nie zabił.

W końcu skoń­czy­łam z piciem i pozwo­li­łam sobie znów coś poczuć. Musia­łam jed­nak wyka­zać się cier­pli­wo­ścią. Na szczę­ście czas, odle­głość i tera­pia spra­wiły to, czego nie udało się zdzia­łać alko­ho­lowi. Ból łagod­niał. Zda­rzały się chwile, kiedy nawet czas wyda­wał się ulec zawie­sze­niu, ale na ogół czu­łam się sto­sun­kowo szczę­śliwa.

Czyli naj­wy­raź­niej zapo­mnia­łam o prze­szło­ści.

Zapo­mnia­łam też, że życie rzą­dzi się swo­imi pra­wami. Nie można w nie­skoń­czo­ność iść bez­tro­sko przed sie­bie. Pew­nego dnia coś się wyda­rza i tra­fiasz z powro­tem w dawne miej­sce.

Życie takie jest.

I wła­śnie tego dnia posta­no­wiło mi o tym przy­po­mnieć.

***

Lato miało się ku koń­cowi. Zamknę­łam już swój sklep i pra­cow­nię, którą pro­wa­dzi­łam przy głów­nym dep­taku w nad­mor­skiej miej­sco­wo­ści Har­twell w sta­nie Dela­ware. For­mal­nie było to mia­sto, ale raczej nie­wiel­kie, z pro­win­cjo­nalną atmos­ferą i men­tal­no­ścią. Pro­me­nada miała nieco ponad pół­tora kilo­me­tra dłu­go­ści. Przy jej pół­noc­nej czę­ści stały budynki komer­cyjne i wła­śnie tutaj mie­ścił się mój skle­pik. Sprze­da­wa­łam w nim ory­gi­nalne, uni­ka­towe pamiątki oraz biżu­te­rię, którą sama pro­jek­to­wa­łam i wyko­ny­wa­łam w pra­cowni sąsia­du­ją­cej ze skle­pem.

Wła­ści­ciele biz­ne­sów poło­żo­nych przy pro­me­na­dzie sta­no­wili zgraną spo­łecz­ność. Naj­ser­decz­niej przy­jaź­ni­łam się z Bailey Har­twell, wła­ści­cielką hote­liku Hart’s Inn, który mie­ścił się tuż obok mojego sklepu.

Zamknę­łam sklep na godzinę, a Bailey zosta­wiła swój pen­sjo­nat pod opieką kie­row­niczki Aydan, mogły­śmy więc napić się kawy u Emery, naszej kole­żanki, która pro­wa­dziła księ­gar­nię połą­czoną z kawiar­nią.

Zwy­kle pod­czas prze­rwy na kawę gawę­dzi­ły­śmy o wszyst­kim i o niczym, ale tego dnia sku­pi­ły­śmy się na jed­nej oso­bie – Bailey. Otóż na hory­zon­cie poja­wiła się jej młod­sza sio­stra i zdą­żyła nie­źle naroz­ra­biać. Co wię­cej, Bailey zaczęła się spo­ty­kać z Vau­gh­nem Tre­ma­ine’em. W mia­steczku wywo­łało to wielką sen­sa­cję. Dla­czego? Cóż, wszystko, co doty­czyło Bailey, wywo­ły­wało sen­sa­cję. Wywo­dziła się z rodziny zało­ży­cieli mia­sta i była tu dobrze znana. Cie­szyła się powszech­nym sza­cun­kiem i sym­pa­tią. Kiedy Vau­ghn Tre­ma­ine kupił stary hotel przy pro­me­na­dzie, zbu­rzył go i na jego miej­scu wybu­do­wał pię­cio­gwiazd­kowy przy­by­tek Para­dise Sands, Bailey nie była uszczę­śli­wiona. Nie kryła się z tym, co w końcu dopro­wa­dziło do roz­gry­wa­ją­cej się na oczach całego mia­steczka mini­wojny mię­dzy nią i tym zabój­czo przy­stoj­nym przed­się­biorcą hote­lo­wym z Man­hat­tanu.

Jakby tego było mało, oka­zało się, że Tom, chło­pak Bailey, z któ­rym się spo­ty­kała od dzie­się­ciu lat, zdra­dził ją. Po ich zerwa­niu napię­cie mię­dzy Bailey a Vau­gh­nem się­gnęło zenitu, aż w końcu oboje musieli przy­znać, że czują do sie­bie nie­od­party pociąg, co zresztą wszy­scy od dawna podej­rze­wali.

Po dłu­gich mie­sią­cach pod­cho­dów wresz­cie zostali parą.

Bar­dzo mnie to cie­szyło. Nikt bar­dziej niż Bailey Har­twell nie zasłu­gi­wał na szczę­ście w życiu oso­bi­stym.

– Chcę spę­dzać z nim jak naj­wię­cej czasu. Z Tomem ni­gdy tego nie czu­łam – powie­działa moja przy­ja­ciółka, kiedy piły­śmy kawę. Sie­dzia­ły­śmy wokół kominka w znaj­du­ją­cej się na pod­wyż­sze­niu czę­ści księ­gar­nio-kawiarni. Świa­tło sączące się przez niskie okna spra­wiało, że jej rude włosy wyglą­dały jak mie­dziana aure­ola. – Wła­ści­wie to nawet lubi­łam, kiedy go nie było, i to od samego początku. Tym­cza­sem z Vau­gh­nem chcia­ła­bym prze­by­wać non stop, ponie­waż każda chwila razem pozwala mi dowie­dzieć się o nim cze­goś nowego – poznaję jego dzi­wac­twa, pew­ność sie­bie, jego wady i zalety… I wie­cie co? Wszystko mi się w nim podoba. Włącz­nie z wadami! Jak to wytłu­ma­czyć?

Emery uśmiech­nęła się roz­ma­rzona.

– Zako­chu­jesz się w nim.

Widząc ten uśmiech, rów­nież się uśmiech­nę­łam, a Bailey gwał­tow­nie zaprze­czyła. Szcze­rze mówiąc, przez ostat­nie dzie­więć lat trzy­ma­łam się na ubo­czu i nie bra­łam udziału w życiu mia­steczka. Emery spro­wa­dziła się tutaj rok po mnie, ale ponie­waż była nie­śmiała i towa­rzy­sko nie­wy­ro­biona, nikt jej dobrze nie znał. Tak było do czasu, kiedy rok temu w Har­twell poja­wiła się Jes­sica Hun­ting­ton, która naj­pierw zaprzy­jaź­niła się z Bailey, a potem z Emery. Jes­sica zmie­niła nazwi­sko na Law­son, kiedy wyszła za mąż za Coopera, wła­ści­ciela baru sąsia­du­ją­cego z księ­gar­nią Emery. Jes­sica była leka­rzem i jeśli udało jej się zna­leźć tro­chę czasu mię­dzy kolej­nymi pacjen­tami, dołą­czała do naszych spo­tkań. Teraz jed­nak ona i Cooper wyje­chali do Kanady w podróż poślubną.

Nasza czwórka szybko się zgrała. Nawet Emery zaczęła wycho­dzić ze swo­jej sko­rupy, choć na­dal sta­no­wiła dla nas zagadkę. Wie­dzia­łam o niej tylko tyle, że odzie­dzi­czyła kupę forsy po babci, mię­dzy innymi dom, w któ­rym mie­ściła się księ­gar­nia. Widzia­łam też, że jest nie­śmiała, zwłasz­cza w obec­no­ści męż­czyzn, co zupeł­nie nie miało sensu, bio­rąc pod uwagę fakt, że była jedną z naj­pięk­niej­szych kobiet, jakie w życiu spo­tka­łam. Serio. Wysoka, szczu­pła, ale kobieca, z dłu­gimi wło­sami w natu­ral­nym kolo­rze jasno­blond, które rzadko widuje się u doro­słych kobiet, o deli­kat­nych rysach twa­rzy, przy­po­mi­nała postaci księż­ni­czek z kre­skó­wek Disneya. Cat, sio­stra Coopera, czę­sto żar­to­wała, że Emery wygląda jak Elsa z Kra­iny lodu.

Mia­łam świa­do­mość, że Emery jest totalną roman­tyczką. Za każ­dym razem, kiedy Bailey mówiła o Vau­gh­nie albo Jess o Coope­rze, twarz Emery przy­bie­rała roz­ma­rzony, pełen tęsk­noty wyraz.

– Czy on nie powi­nien też chcieć być przy mnie przez cały czas? – Głos Bailey wyrwał mnie z roz­my­śla­nia o Emery.

– Powin­naś z nim o tym poroz­ma­wiać. Teraz. Zanim sprawy zajdą za daleko – pora­dzi­łam. Ostat­nio Bailey i Vau­ghn cią­gle natra­fiali na jakieś trud­no­ści w komu­ni­ka­cji. – Gdyby była tu Jess, powie­dzia­łaby to samo.

– Sama nie wiem…

Nato­miast ja wie­dzia­łam to dosko­nale i bez pro­blemu mogłam jej to dobit­nie zako­mu­ni­ko­wać.

Na szczę­ście Bailey ceniła sobie moją bez­po­śred­niość.

– Naprawdę chcesz, żeby twój mąż i ojciec two­ich dzieci stale prze­by­wał poza domem?

– Nie. – Pokrę­ciła głową, a potem się wypro­sto­wała, jakby pod­jęła jakąś decy­zję. – Dobrze. Poga­dam z nim. To go pew­nie wystra­szy, ale i tak z nim poroz­ma­wiam.

– Po tym, co ci powie­dział, nie sądzę, żeby cokol­wiek mogło go do cie­bie zra­zić – wtrą­ciła Emery, wyj­mu­jąc mi te słowa z ust. W dniu ślubu Jess Vau­ghn wdał się w bójkę z byłym chło­pa­kiem Bailey, który oka­zał się jego kolegą ze szkoły śred­niej. Facet obra­ził Bailey, za co Vau­ghn nie­źle mu przy­ło­żył. Po bójce wygło­sił zadzi­wia­jące prze­mó­wie­nie o tym, jak bar­dzo ją kocha i dla­czego. Kiedy nam to opowie­działa, gotowa byłam sama się w nim zako­chać.

– O tak – zgo­dzi­łam się. – Naj­wy­raź­niej kręci go twoja trudna do znie­sie­nia szcze­rość.

– Moja trudna do znie­sie­nia szcze­rość? A znasz powie­dze­nie: „przy­ga­niał kocioł garn­kowi”?

Roze­śmia­łam się.

– Dobrze, dobrze. Tak czy owak, poroz­ma­wiaj z nim.

Nad drzwiami księ­garni zadźwię­czał dzwo­nek i Emery wstała, żeby powi­tać klien­tów, a ja jesz­cze raz potwier­dzi­łam, że Bailey powinna poroz­ma­wiać z Vau­gh­nem. Na tym eta­pie zaży­ło­ści moja przy­ja­ciółka powinna już wie­dzieć, że nie zrazi tym do sie­bie Tre­ma­ine’a. Patrzył na nią, jakby była jego całym świa­tem.

Po minu­cie wró­ciła Emery i znów usia­dła przy nas.

– Chcą tylko poprze­glą­dać książki, więc powie­dzia­łam, żeby mnie zawo­łali, jeśli będę potrzebna – wyja­śniła. – O czym to roz­ma­wia­ły­śmy?

– Zasta­na­wia­ły­śmy się nad moją roz­mową z Vau­gh­nem, która może zakoń­czyć ten zwią­zek – odrze­kła Bailey. – Ach, i o tym, że moja sio­stra jakby zapa­dła się pod zie­mię. Jeśli jej wkrótce nie znajdę, moi rodzice na pewno tu przy­lecą.

– A to byłoby takie złe? – zagad­nę­łam.

Moim zda­niem wcale nie. Nie powin­nam się mądrzyć nie­py­tana, ale Vanessa była uro­dzoną awan­tur­nicą. Nie podo­bało mi się, że może spro­wa­dzić na sio­strę kło­poty aku­rat teraz, kiedy Bailey naresz­cie zaczęło się ukła­dać w życiu. Może to nie był naj­gor­szy pomysł, żeby Stacy i Aaron Har­twel­lo­wie przy­le­cieli tu i prze­jęli odpo­wie­dzial­ność za Vanessę.

– W tej chwili? – spy­tała Bailey. – Tak. Wola­ła­bym lepiej poznać Vau­ghna bez nad­zoru mojego taty. Kocham go, ale on jako jedyny w całej rodzi­nie wie o Oli­ve­rze Spen­sie.

Oli­ver Spence był kie­dyś chło­pa­kiem Bailey i to wła­śnie jemu spu­ścił lanie Vau­ghn. W mło­do­ści, wraz ze swoją zamożną rodziną, Oli­ver czę­sto spę­dzał lato w Har­twell. Bailey miała dzie­więt­na­ście lat, kiedy powie­dział jej, że ją kocha, i ona rów­nież się w nim zako­chała. Łaj­dak zerwał z nią jed­nak pod koniec lata, oznaj­miw­szy, że nie jest wystar­cza­jąco dobra dla jego rodziny. Gdy­bym już wtedy przy­jaź­niła się z Bailey, zna­la­zła­bym jakiś wyra­fi­no­wany spo­sób, żeby się zemścić na tym aro­ganc­kim dupku. Na przy­kład wrzu­ci­ła­bym do jego luk­su­so­wego, spor­to­wego wozu tonę sera – tyle, żeby czysz­cze­nie zajęło kilka dni, a woń sera ni­gdy nie dała się usu­nąć ze skó­rza­nej tapi­cerki.

Nie­stety, nie było mnie wtedy w Har­twell, więc nie mogłam wpro­wa­dzić w życie tak dosko­na­łego planu.

– Mógłby nabrać fał­szy­wego wyobra­że­nia o Vau­gh­nie. Muszę sama roz­pra­co­wać, co czuję do Tre­ma­ine’a, zanim wezmę pod uwagę opi­nie innych.

– No bła­gam cię! Dobrze wiesz, co do niego czu­jesz – zapro­te­sto­wa­łam.

– Zaraz dosta­niesz w ucho.

Roze­śmia­łam się i nad­sta­wi­łam lewy poli­czek, wska­zu­jąc pal­cem dołe­czek.

– Pro­szę bar­dzo. Tylko na to cze­kam.

Zie­lone oczy Bailey błysz­czały wesoło.

– Jesteś taka słodka, aż do prze­sady.

Żar­to­bli­wie unio­słam głowę i non­sza­lancko wygła­dzi­łam ubra­nie.

– Wiem – oznaj­mi­łam poważ­nie, a kole­żanki wybu­chły śmie­chem.

– Pro­szę pani! – Męski głos prze­bił się przez nasz gło­śny śmiech. Odwró­ci­ły­śmy się i zoba­czy­ły­śmy męż­czy­znę, wcho­dzą­cego po scho­dach z niską, ładną blon­dynką u boku. Wydał mi się dziw­nie zna­jomy. Spoj­rzał na Emery.

– Chcie­li­by­śmy kupić kilka ksią­żek, jeśli można – powie­dział z wyraź­nym bostoń­skim akcen­tem.

Wtedy zro­zu­mia­łam, dla­czego wydał mi się zna­jomy.

Szok, jaki wtedy prze­ży­łam, można porów­nać do tego, jaki prze­żywa osoba nie­spo­dzie­wa­nie potrą­cona przez samo­chód.

Nie.

Jezu Chry­ste, nie.

Co on tutaj robi?

Serce biło mi w piersi jak mło­tem. Całe ciało zalała fala gorąca i poczu­łam, że zaczy­nam się pocić. Ręce i nogi odmó­wiły posłu­szeń­stwa, więc mogłam tylko na niego patrzeć.

Michael Sul­li­van.

Był tutaj.

W Har­twell.

W księ­garni Emery.

Nosił teraz krótką, nie­po­rządną brodę, a wokół oczu poja­wiły się zmarszczki. Jed­nak nie­wąt­pli­wie był to on. Wszę­dzie bym go poznała.

Do oczu napły­nęły mi łzy, a tęsk­nota i ból nie­mal roz­sa­dzały pierś. Nie widzia­łam go od lat i teraz nagle poczu­łam się tak, jak­bym pierw­szy raz od dekady zaczerp­nęła powie­trza. Tyle tylko, że ten oddech szybko uwiązł mi w płu­cach, nie dając upra­gnio­nej ulgi.

Uśmiech­nął się do Bailey, a potem do mnie.

Kiedy nasze oczy się spo­tkały, jego twarz stę­żała z zasko­cze­nia.

– Dah­lia?

Skąd się tutaj wziął?

Dla­czego?

„Odejdź stąd! Odejdź! Odejdź!”

– Michael. – Jego imię samo wyrwało mi się z ust.

Michael. Tak kocha­łam to imię. Kocha­łam… Kocha­łam…

Mia­łam wra­że­nie, że zaraz zwa­riuję.

Tutaj, na jego oczach i na oczach blon­dynki, którą trzy­mał za rękę.

Nie chcia­łam na to patrzeć.

Nie chcia­łam tego widzieć.

Ale nie mogli­śmy ode­rwać od sie­bie wzroku, sycąc się swoim wido­kiem. Jego oczy na­dal były piękne, ciem­no­brą­zowe – takie, w któ­rych dziew­czyna może uto­nąć. Jasne włosy miał teraz ostrzy­żone kró­cej niż daw­niej, więc wyda­wały się ciem­niej­sze. Sze­ro­kie ramiona robiły wra­że­nie jesz­cze szer­szych. Miał na sobie T-shirt, pod któ­rym wyraź­nie ryso­wały się mię­śnie, co dowo­dziło, że ćwi­czył wię­cej niż kie­dyś. Daw­niej też był bar­dzo sprawny fizycz­nie, teraz jed­nak mię­śnie stały się jesz­cze widocz­niej­sze. Zda­łam sobie sprawę, że dzięki temu wyglą­dał na wyż­szego, niż w rze­czy­wi­sto­ści był. Mie­rzył metr osiem­dzie­siąt, czyli mniej niż męż­czyźni w mojej rodzi­nie, ale dzięki musku­la­tu­rze jego męska syl­wetka budziła respekt.

Wciąż pre­zen­to­wał się impo­nu­jąco.

„Micha­elu, co ty tutaj robisz? Pro­szę, odejdź”.

Blon­dynka (nie mogłam się zmu­sić, żeby patrzeć bez­po­śred­nio na nią) pocią­gnęła go za rękę, a on odwró­cił się do niej, prze­ry­wa­jąc nasz kon­takt wzro­kowy. Ramiona mi opa­dły i znów byłam w sta­nie oddy­chać. Jed­nak po sekun­dzie Michael ponow­nie prze­szył mnie wzro­kiem.

– Co tutaj robisz?

Co ja tutaj robię?

Wszystko we mnie dygo­tało, więc wsu­nę­łam dło­nie pod stół, gdzie nikt nie mógł ich zoba­czyć.

– Co ty tutaj robisz? – odpa­ro­wa­łam.

„Odejdź, Micha­elu. Pro­szę, odejdź natych­miast!”

Mia­łam nadzieję, że w ciągu minio­nych dzie­wię­ciu lat wykształ­cił w sobie zdol­no­ści tele­pa­tyczne.

– Jeste­śmy na waka­cjach – ode­zwała się blon­dynka, przy­wie­ra­jąc do boku Micha­ela. – Mike, kto to jest?

Mike? Moja rodzina rów­nież tak go nazy­wała, ale ja nie zno­si­łam skra­ca­nia tego pięk­nego imie­nia do pospo­li­tej formy.

– Kier­sten, to jest Dah­lia. Młod­sza sio­stra Der­mota.

„Młod­sza sio­stra Der­mota? To jakiś żart?”

– Myśla­łam, że ona nie żyje – zdzi­wiła się blon­dynka.

Ból prze­szył mi pierś, a Bailey pod sto­łem chwy­ciła mnie za rękę. Spoj­rza­łam na blon­dynkę. Była niska, szczu­pła i drobna. Wyda­wa­łaby się ładna, gdyby nie zacięty wyraz twa­rzy. Prze­nio­słam wzrok na Micha­ela. Powie­dział tej kobie­cie o Dil­lon. Czyli była dla niego wystar­cza­jąco ważna, żeby poznać histo­rię Dil­lon, ale nie na tyle ważna, żeby dowie­dzieć się o mnie? A może to ja nie byłam już dla niego ważna?

Zoba­czy­łam jego ponurą minę i coś ści­snęło mnie w gar­dle.

– To była Dil­lon.

Imię mojej sio­stry zabrzmiało niczym wystrzał z pisto­letu i poczu­łam paniczny skurcz w sercu. Przed oczami zatań­czyły mi czarne punk­ciki i wie­dzia­łam, że za chwilę stracę nad sobą pano­wa­nie.

Wyklu­czone.

Nie wolno mi było do tego dopu­ścić.

Rów­nie dobrze mogła­bym roze­rwać sobie pierś i poka­zać wszyst­kim swoje popę­kane serce, w któ­rym bra­ko­wało kilku kawał­ków.

– Muszę iść. – Wsta­łam, uwal­nia­jąc dłoń z uści­sku Bailey. Ze spusz­czo­nymi oczyma, żeby tylko nie napo­tkać jego wzroku, wymi­nę­łam Micha­ela Sul­li­vana i jego blon­dynę z szyb­ko­ścią, jakiej się sama po sobie nie spo­dzie­wa­łam.

– Dah­lio! – zawo­łał, ale ja już zbie­ga­łam z pode­stu. Wyda­wało mi się, że od wyj­ścia dzieli mnie olbrzymi dystans.

Usły­sza­łam głos Bailey. Michael coś jej odpo­wie­dział, ale ja już otwo­rzy­łam drzwi, nie zwra­ca­jąc na nich uwagi.

Zna­la­złam się na zewnątrz.

Słone, oce­aniczne powie­trze wypeł­niło mi płuca, kiedy pospiesz­nie masze­ro­wa­łam po deskach pro­me­nady. Serce biło jesz­cze moc­niej. Ze stra­chu, że Michael będzie mnie gonił, ruszy­łam bie­giem. Bie­głam przez letni tłum tury­stów, a pode­szwy moich teni­só­wek chrzę­ściły na drob­nych ziarn­kach pia­sku, które wiatr prze­no­sił z plaży na dep­tak.

Lekki, cie­pły wie­trzyk roz­wie­wał moje dłu­gie włosy, kiedy mknę­łam przed sie­bie, jakby ści­gało mnie stado dia­błów.

Dotar­łam do swo­jego sklepu i dopiero kiedy zamknę­łam za sobą drzwi, panika i prze­ra­że­nie zaczęły ustę­po­wać. Nie zmie­ni­łam tabliczki „Prze­rwa na lunch” na „Otwarte”. Nie zapa­li­łam świa­tła. Skry­łam się w pra­cowni na tyłach sklepu, gdzie demony prze­szło­ści pró­bo­wały mnie dopaść po raz pierw­szy od wielu lat.

Tak naprawdę ni­gdy mnie nie opu­ściły.

Nagłe poja­wie­nie się Micha­ela tylko je obu­dziło.

Ręce mi się trzę­sły, a z gar­dła wyry­wał się spa­zma­tyczny szloch. Rozej­rza­łam się po pra­cowni, szu­ka­jąc cze­goś, co stłu­mi­łoby ból. Dygo­cząc na całym ciele, wło­ży­łam far­tuch. Potem pod­łą­czy­łam tele­fon do gło­śnika, włą­czy­łam Spo­tify i pomiesz­cze­nie zalała muzyka The Vac­ci­nes.

Usia­dłam przy stole warsz­ta­to­wym i wpa­trzy­łam się w srebrne kol­czyki z ame­ty­stami, nad któ­rymi wła­śnie pra­co­wa­łam. Miały kształt wydłu­żo­nych syl­we­tek kotów o ame­ty­sto­wych oczach. Pochy­li­łam się i sku­pi­łam na pracy, sta­ra­jąc się odpę­dzić od sie­bie wszel­kie myśli.

Będę się ukry­wała przed Micha­elem, dopóki nie wyje­dzie z Har­twell. Pro­ste.

Jego widok był dla mnie szo­kiem.

Tego dnia życie wymie­rzyło mi kop­niaka pro­sto w żołą­dek, ale wie­dzia­łam, że wszystko będzie dobrze, kiedy tylko on wyje­dzie.

W końcu dotych­czas upływ czasu i dystans bar­dzo mi pomo­gły. Powinny znów zacząć dzia­łać.

Rozdział 2

2

•••

Dah­lia

Har­twell, Dela­ware, obec­nie

Ogień strze­lał na kominku w księ­garni Emery, roz­ta­cza­jąc miłe cie­pło w ten zimny, paź­dzier­ni­kowy dzień. W poło­wie paź­dzier­nika dni sta­wały się pochmurne, tem­pe­ra­tura spa­dała i cho­ciaż księ­garnia była czynna cały rok, wła­śnie jesie­nią, mniej wię­cej o tej porze, ruch w inte­re­sie malał.

Tak było i w moim skle­pie. Na szczę­ście uzy­ski­wa­łam wystar­cza­jący dochód wio­sną i latem, by prze­trwać mar­twy sezon (czego nie można było powie­dzieć o wszyst­kich tutej­szych fir­mach). Sprze­da­wa­łam swoją biżu­te­rię do buti­ków w całych Sta­nach, zysku­jąc dodat­kowy zaro­bek. Jesienny brak klien­tów miał swoje dobre strony – dzięki niemu mogłam się czę­ściej spo­ty­kać z kole­żan­kami na kawę w lokalu Emery. W ten spo­sób były­śmy na bie­żąco, jeśli cho­dzi o nasze życiowe sprawy.

W księ­garni nie było nikogo oprócz mnie, Emery, Bailey i Jes­siki.

Jess zer­k­nęła na zega­rek. Emery posta­wiła przed nami talerz cia­ste­czek, pobrzę­ku­jąc przy tym licz­nymi srebr­nymi bran­so­let­kami, a potem usa­do­wiła się w fotelu sto­ją­cym naj­bli­żej ognia.

– Śpie­szysz się gdzieś? – zapy­ta­łam Jess.

– Nie, to tylko z przy­zwy­cza­je­nia – wes­tchnęła. – W dni robo­cze stale spraw­dzam, która godzina. Zapo­mnia­łam, że dziś nie­dziela i nie muszę biec do gabi­netu.

– Cie­szę się, że jesteś tu z nami – wyzna­łam. – Potrze­buję sojusz­niczki, żeby pona­bi­jać się z Bailey na temat jej zarę­czyn z face­tem, któ­rego kie­dyś nazwała dia­błem wcie­lo­nym. Emery to taka słodka istota, że chyba w życiu z nikogo sobie nie żar­to­wała.

Emery zer­k­nęła na mnie znad kra­wę­dzi fili­żanki. Jej urze­ka­jące jasno­nie­bie­skie oczy roz­sze­rzyły się ze zdzi­wie­nia.

– Nie­prawda – zapro­te­sto­wała cicho. – Potra­fię się nabi­jać, jak każdy. Tylko aku­rat nie w tym przy­padku. – Uśmiech­nęła się do Bailey. – Uwa­żam, że to nie­sa­mo­wite.

– Tak. I nie­sa­mo­wi­cie szo­ku­jące – doda­łam. – To tak, jakby Buffy zarę­czyła się ze Spi­kiem. Nie­ocze­ki­wane, ale jakże emo­cjo­nu­jące!

Bailey kry­tycz­nie unio­sła brew.

– Bar­dzo zabawne.

– Też tak sądzę – odrze­kłam, uśmie­cha­jąc się poro­zu­mie­waw­czo do Jess.

– W ten spo­sób tylko poka­zu­jesz, jaka jesteś nie­doj­rzała.

– Że co? Niby jestem jesz­cze mniej doj­rzała niż ty?

Bailey stłu­miła uśmiech.

– Nie wiem, dla­czego w ogóle zno­szę twoje docinki.

– Ależ wiesz. Być może Vau­ghn jest pie­kiel­nie przy­stojny, ale to ja jestem twoją brat­nią duszą, Har­twell.

– Teraz rozu­miem – ode­zwała się Jess. – Dah­lia się boi, że Vau­ghn odbie­rze jej naj­bliż­szą przy­ja­ciółkę.

– To nie­moż­liwe – odrze­kłam z non­sza­lan­cją. – Jestem od niego ład­niej­sza i bystrzej­sza. Tego, co wno­szę w życie Bailey, nie da się niczym zastą­pić.

– Vau­ghn zapew­nia jej wie­lo­krotne orga­zmy – powie­działa Emery z sze­ro­kim uśmie­chem. – Moim zda­niem Tre­ma­ine wygrywa.

Jej komen­tarz zasko­czył nas do tego stop­nia, że przez chwilę sie­dzia­ły­śmy jak ska­mie­niałe, a potem naraz par­sk­nę­ły­śmy grom­kim śmie­chem. Te słowa nie były aż tak zabawne, ale w ustach Emery roz­ba­wiły nas do łez.

– Kur­czę, Jess, szkoda, że pozna­łaś Emery z Bailey. Ta kobieta ją zepsuła.

– W naj­lep­szy z moż­li­wych spo­so­bów – przy­znała Bailey.

– Po pro­stu teraz mówię gło­śno to, co kie­dyś tylko sobie myśla­łam. Z wami czuję się tak swo­bod­nie, że mogę sobie na to pozwo­lić – oznaj­miła Emery.

Emery zain­try­go­wała mnie już sie­dem lat temu, kiedy poja­wiła się na pro­me­na­dzie i zamie­niła Bur­ger Hut w księ­gar­nię. Nowa sąsiadka była jed­nak tak wyco­fana i nie­śmiała, że wraz z Bailey zre­zy­gno­wa­ły­śmy z prób nawią­za­nia z nią bliż­szej zna­jo­mo­ści. To Jess prze­tarła szlak i teraz wszyst­kie się przy­jaź­ni­ły­śmy, ale piękna blon­dynka na­dal budziła naszą wielką, nie­za­spo­ko­joną cie­ka­wość. Nic o niej nie wie­dzia­ły­śmy, a bały­śmy się, że jeśli zaczniemy ją wypy­ty­wać, znów zamknie się w sobie.

Bar­dzo polu­bi­łam cichą, inte­li­gentną wła­ści­cielkę księ­garni. W jej oczach czaił się jakiś smu­tek, tak podobny do mojej melan­cho­lii. Na pewno miała swoją tajem­nicę i może tylko cze­kała, aż będzie mogła zaufać komuś na tyle, żeby się z niej zwie­rzyć. Bar­dzo chcia­łam być jedną z tych zaufa­nych osób.

– Powiedz mi, Emery – zaczę­łam, przy­bie­ra­jąc nie­zo­bo­wią­zu­jący ton. – Czy kie­dyś prze­ży­łaś coś takiego? Spo­tka­łaś kogoś takiego jak Vau­ghn?

Policzki jej poczer­wie­niały.

– Nooo… nie.

– Ten facet jest jedyny w swoim rodzaju – prych­nęła Bailey.

– Chwa­li­pięta – zga­ni­łam ją żar­to­bli­wie.

– Tylko tyle powiesz? – Jess zigno­ro­wała nasze wza­jemne docinki.

Emery gwał­tow­nie pokrę­ciła głową.

– Tylko tyle.

I to wszystko?

Bailey zmarsz­czyła nos.

– Nie było żad­nego męż­czy­zny, na któ­rym by ci zale­żało? Może jakaś szkolna miłość?

– Miesz­ka­łam z bab­cią, a ona nie pozwa­lała mi na randki.

Wymie­ni­łam spoj­rze­nia z Jess i Bailey. To wszystko wyja­śniało. A w każ­dym razie sporo.

– Rozu­miem. – Odsta­wi­łam kawę i sku­pi­łam się na Emery, ogar­nięta prze­możną cie­ka­wo­ścią. – Opo­wiedz nam o swo­jej babci i o tym, jak inte­li­gentna, piękna, młoda kobieta, która skoń­czyła lat…

– Dwa­dzie­ścia osiem – uzu­peł­niła Emery.

– Zatem jak to moż­liwe, że taka kobieta, miesz­ka­jąc w małym mia­steczku, gdzie prak­tycz­nie wszy­scy się znają, jest tak nie­śmiała, że dopiero po sied­miu latach nawią­zuje bliż­sze zna­jo­mo­ści?

Emery ścią­gnęła brwi.

– To nie­prawda. Przy­jaź­nię się z Iris, odkąd się tu spro­wa­dzi­łam.

– Co takiego? – fuk­nęła Bailey. – Nic mi o tym nie mówiła.

– Bo wie, jaka z cie­bie plot­kara. – Emery skrzy­wiła się lekko. – Nie chcia­łam, żeby zabrzmiało to tak nie­przy­jemne.

Roze­śmia­łam się.

– Zabrzmiało to dokład­nie tak, jak powinno.

Bailey poka­zała mi język.

– Dzieci, dzieci! – Jess prze­wró­ciła oczami. – Wróćmy do Emery i jej babci.

– Ale… tu nie ma wiele do opo­wia­da­nia. – Emery zagry­zła dolną wargę, jakby się nad czymś zasta­na­wiała, a potem odsta­wiła fili­żankę. Spu­ściła oczy i wbiła wzrok w niski sto­lik przed nami. – Rodzi­cie i dzia­dek zgi­nęli w kata­stro­fie lot­ni­czej. To był pry­watny samo­lot dziadka. Roz­bił się. Spę­dza­łam tamto lato w Nowym Jorku na obo­zie muzycz­nym. Gra­łam na wio­lon­czeli. Mia­łam dwa­na­ście lat. Zosta­łam sama z bab­cią. – Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała na nas śmiało. – Zacho­waj­cie dla sie­bie to, co wam powiem.

Ski­nę­ły­śmy gło­wami i bez­wied­nie pochy­li­ły­śmy się naprzód, auten­tycz­nie zain­try­go­wane.

– Moim dziad­kiem był Peter Paxton, zało­ży­ciel Paxton Group.

Kto taki?

Zorien­to­waw­szy się, że nie wiemy, o kim mówi, cią­gnęła:

– Do Paxton Group należy Ame­ri­can Air­Tra­vel i linie lot­ni­cze Invic­tus, włącz­nie z Invic­tus Vaca­tion Group i Invic­tus Aero­nau­ti­cal.

„O jasna cho­lera!”

Emery wła­śnie wymie­niła kilka z naj­więk­szych firm w Sta­nach. Paxton Group musiała być kor­po­ra­cją wartą miliardy dola­rów. Chry­ste. Dzia­dek i ojciec Emery byli miliar­de­rami.

Czy to zna­czyło…

Oszo­ło­miona patrzy­łam na Emery.

Nie wyglą­dała na bogaczkę.

Nie zacho­wy­wała się jak miliar­derka.

Oczy­wi­ście, nie mia­łam poję­cia, jak zacho­wują się miliar­derki, bo ni­gdy dotąd żad­nej nie spo­tka­łam.

Widząc, że poję­ły­śmy, co nam wyznała, Emery się zaczer­wie­niła.

– Wio­dłam bar­dzo uprzy­wi­le­jo­wane życie i nie byłam zbyt miłym dzie­cia­kiem. Po pro­stu nie umia­łam się ina­czej zacho­wy­wać. Miesz­ka­li­śmy w posia­dło­ści na pół­nocy stanu Nowy Jork. Wszystko robił za nas per­so­nel, więc byłam roz­pusz­czona. Kiedy rodzice zgi­nęli, bab­cia prze­jęła ich udziały w fir­mie. Zarzą­dza nią rada nad­zor­cza, jest pre­zes, dyrek­tor gene­ralny i tak dalej. Bab­cia pro­wa­dziła wła­sne inte­resy zwią­zane z nie­ru­cho­mo­ściami. Była… – Emery prze­rwała i spu­ściła wzrok. Zauwa­ży­łam, że kur­czowo splo­tła dło­nie. – Była bar­dzo surowa. Tak, bar­dzo surowa.

– I co się z nią stało? – spy­tała cicho Bailey. – Co się stało z twoją bab­cią?

Nagle z mojej torebki ryk­nęła pio­senka zespołu Led Zep­pe­lin. Wszyst­kie pod­sko­czy­ły­śmy jak rażone prą­dem.

Jess spoj­rzała na mnie z naganą.

– Prze­pra­szam – powie­dzia­łam z ner­wo­wym chi­cho­tem. Spo­waż­nia­łam, kiedy prze­nio­słam wzrok na Emery. – Naprawdę prze­pra­szam. – Szu­ka­łam w tor­bie tele­fonu, chcąc go jak naj­szyb­ciej wyłą­czyć. Jed­nak nie zro­bi­łam tego, zoba­czyw­szy, że dzwoni tata.

Dwa mie­siące wcze­śniej, kiedy Michael Sul­li­van poja­wił się w księ­garni, zda­łam sobie sprawę, że to nie mógł być przy­pa­dek.

Jedyną osobą w rodzi­nie, która wie­działa, że miesz­kam w Har­twell, był tata.

Kiedy do niego zadzwo­ni­łam, żeby popro­sić o wyja­śnie­nie nagłej wizyty Micha­ela, wyznał mi, że sam mu zasu­ge­ro­wał samotny urlop w Har­twell, ponie­waż Michael jest z żoną w sepa­ra­cji i prze­żywa trudne chwile. Nie wspo­mniał mu, że ja tam miesz­kam, ani nie uprze­dził mnie, że mogę prze­żyć wstrząs. Wie­dzia­łam, dla­czego tak zro­bił i na co miał nadzieję.

Nie wziął jedy­nie pod uwagę, że Michael zechce dać szansę swo­jemu mał­żeń­stwu i zabie­rze żonę na roman­tyczne waka­cje. Nie zdzi­wiło mnie, że Michael jest żonaty. Był wspa­nia­łym kan­dy­da­tem na męża. Nie­mniej, sły­sząc tę wia­do­mość, poczu­łam ukłu­cie bólu.

Oględ­nie mówiąc, byłam na tatę wście­kła.

Ale go kocha­łam.

Uwiel­bia­łam.

Tylko on z całej rodziny naprawdę mnie rozu­miał. Bar­dzo czę­sto do niego dzwo­ni­łam, jed­nak od czasu wizyty Micha­ela w Har­twell nasze roz­mowy stały się sztywne i nie­zręczne. Tak sztywne, że nosi­łam się z zamia­rem wyprawy do Bostonu, żeby wszystko wyja­śnić oso­bi­ście i zała­go­dzić napię­cie. Nie odwie­dza­łam rodzin­nego mia­sta przez dzie­więć lat, ale dla ojca byłam gotowa to zro­bić. Był dla mnie bar­dzo ważny.

Kiedy dzwo­nił, odbie­ra­łam tele­fon. Zawsze.

– Prze­pra­szam, kochane. Muszę poroz­ma­wiać. – Wci­snę­łam zie­lony kla­wisz na tele­fo­nie. – Cześć, tato. Co tam?

– Cześć, Dzwo­neczku.

Na ogół niski głos taty i jego wyraźny bostoń­ski akcent były dla mnie jed­nym z naj­mil­szych dźwię­ków. Sama już dawno zatra­ci­łam lokalny akcent – tym­cza­sem głos taty zawsze przy­po­mi­nał mi o domu.

Dzi­siaj na dźwięk jego głosu zesztyw­nia­łam. Nie cho­dziło o piesz­czo­tliwe prze­zwi­sko. Tata nazy­wał mnie tak od dzie­ciń­stwa, ponie­waż mia­łam oczy nie­bie­skie niczym ten polny kwia­tek. Reszta rodzeń­stwa miała brą­zowe oczy, po mamie. Ja jedna odzie­dzi­czy­łam po tacie kolor oczu i dołe­czek w policzku.

Zatem to nie uży­cie tego prze­zwi­ska spra­wiło, że poczu­łam nie­po­kój. Spra­wił to ton głosu ojca. Przez głowę prze­biegł mi milion naj­gor­szych podej­rzeń.

– Czy u was wszystko w porządku?

– W jak naj­lep­szym. Ale chcę ci coś powie­dzieć. Wolał­bym nie robić tego przez tele­fon, ale muszę.

Strach przy­kuł mnie do krze­sła.

– Tato, co się dzieje?

Głosy moich kole­ża­nek uci­chły i poczu­łam na sobie ich zatro­skane spoj­rze­nia.

– Wiem, że jesteś doro­sła i dziel­nie znie­siesz tę wia­do­mość. Otóż, Dzwo­neczku… mama i ja zamie­rzamy się roz­wieść. Wypro­wa­dziła się w zeszłym tygo­dniu.

Mia­łam wra­że­nie, że serce prze­stało mi bić.

– Jak to?

Nic nie rozu­mia­łam.

Moje sto­sunki z mamą były ostat­nio bar­dzo napięte, ale prze­cież Sor­cha i Cian McGu­ire’owie byli ze sobą na dobre i na złe. Nic nie mogło ich roz­dzie­lić. Jak to moż­liwe, że posta­no­wili się roz­wieść?

Tata kochał mamę. Naprawdę kochał.

– Ode­szła od cie­bie?

– To była nasza wspólna decy­zja, skar­bie. Prze­stało nam się ukła­dać.

– Nie poj­muję tego.

– Kocham cię, Dah­lio, dobrze o tym wiesz. Ale tak jak powie­dzia­łem twoim bra­ciom i Davi­nie, to nie doty­czy was, naszych dzieci. To jest sprawa wyłącz­nie mię­dzy nami.

Sły­chać było, że jest zmę­czony, przy­bity i znie­chę­cony. Na myśl o tym, że tata od nie wia­domo jak dawna jest w okrop­nym sta­nie i musi sam sta­wić czoła roz­sta­niu z mamą, ogar­nęło mnie poczu­cie winy. Powin­nam stać u jego boku.

Słowa same wyrwały mi się z ust, zanim zdo­ła­łam je powstrzy­mać.

– Lecę do domu.

Wes­tchnął ciężko.

– Nie ma takiej potrzeby, Dzwo­neczku.

– Lecę – powtó­rzy­łam, cho­ciaż myśl o tym wywo­ły­wała we mnie mdło­ści. Musia­łam zoba­czyć tatę, uści­skać go. Odwie­dzał mnie, kiedy tylko mógł, ale to zawsze było za mało. Musia­łam się upew­nić, że jakoś daje sobie radę.

– Przy­lecę pierw­szym moż­li­wym lotem. Zaraz wszystko zała­twię. Zadzwo­nię, kiedy tylko kupię bilet, i podam ci godzinę przy­lotu.

– Oboje wiemy, że nie uda mi się zmie­nić two­jej decy­zji, dzie­ciaku. – Na wieść o tym, że wybie­ram się do domu, jego ton stał się wyraź­nie wesel­szy, a ja na chwilę zapo­mnia­łam o zmar­twie­niach. Cokol­wiek czu­łam, jakie­kol­wiek cięż­kie chwile cze­kały mnie w Eve­rett, warto było tam jechać.

– Kocham cię, tato.

– Też cię kocham, córeczko.

– Poroz­ma­wiamy, kiedy będę na miej­scu, prawda?

– Oczy­wi­ście.

Poże­gna­li­śmy się, ale w gar­dle na­dal mnie ści­skało z emo­cji.

Tata cier­piał, a mnie przy nim nie było. Zamru­ga­łam powie­kami, żeby powstrzy­mać płacz, a potem zwró­ci­łam się do zanie­po­ko­jo­nych przy­ja­ció­łek.

– Moi rodzice się roz­wo­dzą. Muszę lecieć do Bostonu i spo­tkać się z tatą.

Emery i Jess przy­tu­liły mnie i wyra­ziły współ­czu­cie, a Bailey wzięła mnie pod ramię i zapro­po­no­wała, że mnie odpro­wa­dzi.

Tylko ona znała moją histo­rię.

Ramię w ramię wyszły­śmy na pro­me­nadę. Masze­ro­wa­ły­śmy w mil­cze­niu, a chłodny wiatr znad oce­anu sma­gał nam policzki.

– Może chcesz, żebym z tobą poje­chała? – zapy­tała nagle.

Uśmiech­nę­łam się do niej nie­pew­nie.

– Dzię­kuję. Nawet nie wiesz, jaka jestem ci wdzięczna za tę pro­po­zy­cję, ale tata w tej chwili raczej nie potrze­buje wokół sie­bie zbyt wielu ludzi.

– Rozu­miem. A co z two­imi potrze­bami?

Spoj­rza­łam w jej pełne nie­po­koju zie­lone oczy.

– Od dzie­wię­ciu lat tata przed­kła­dał moje potrzeby nad swoje. A może nawet nad potrzeby naszej rodziny. Nie tylko jestem mu to winna, lecz także robię to dla samej sie­bie. Nie mogę uwie­rzyć, że prze­cho­dzi przez to wszystko sam, bez mojego wspar­cia. – Wypu­ści­łam drżący oddech. – On kocha mamę. Kocha ją, jak ty Vau­ghna, jak ja kocham…

– Micha­ela – dokoń­czyła za mnie i przy­cią­gnęła do sie­bie. – A co z Micha­elem, Dah­lio? Jak znie­siesz jego widok? Jak zare­agu­jesz, kiedy zoba­czysz go z żoną?

Zaci­snę­łam palce na połach jej bluzki i cho­ciaż jej słowa dopro­wa­dziły mnie do pła­czu, powstrzy­ma­łam łzy.

Objęła mnie mocno ramio­nami, czu­jąc, że cała dygo­czę.

Tu cho­dziło o tatę.

Kiedy tata cier­piał, cier­piałam i ja.

Tak wła­śnie jest, kiedy w grę wcho­dzi ktoś, kogo naprawdę kochasz.

Musia­łam swoją obec­no­ścią wes­przeć ojca w potrze­bie, nawet jeśli to miało ozna­czać bole­sne spo­tka­nie z Micha­elem. Oczy­wi­ście ta per­spek­tywa wcale mnie nie cie­szyła.

– W porządku – wyszep­ta­łam. – Dam radę.

Przy­ja­ciółka chwy­ciła mnie za ramię, pochy­liła głowę i spoj­rzała mi pro­sto w oczy.

– Oczy­wi­ście, że dasz radę. Zanim jed­nak wyje­dziesz, popra­wimy ci maki­jaż. W Bosto­nie zja­wisz się, wyglą­da­jąc zabój­czo sek­sow­nie.

Jęk­nę­łam i prze­wró­ci­łam oczami.

– Jadę tam, żeby pomóc tacie, po nic innego.

Ruszy­łam przed sie­bie, a ona podą­żyła za mną.

– Co nie ozna­cza, że masz wyglą­dać byle jak. Tak samo byś mówiła, gdyby cho­dziło o mnie i Vau­ghna.

– Vau­ghn nie ma żony. A bio­rąc pod uwagę przy­czynę mojego wyjazdu do Bostonu, twoje komen­ta­rze są nie na miej­scu.

W mil­cze­niu minę­ły­śmy piz­ze­rię Anto­nio’s, pro­wa­dzoną przez zaprzy­jaź­nione z nami mał­żeń­stwo, Iris i Irę.

– Zapa­ku­jesz nie­bie­ską suk­nię, prawda? – zapy­tała Bailey, kiedy zbli­ży­ły­śmy się do mojego sklepu.

Dobrze wie­dząc, którą sukienkę ma na myśli, spoj­rza­łam na nią groź­nie. Ale po chwili zasta­no­wie­nia spy­ta­łam:

– Które buty powin­nam do niej zabrać?

Bailey uśmiech­nęła się sze­roko i przez całą drogę do zapar­ko­wa­nego za skle­pem samo­chodu spie­ra­ły­śmy się o to, dla­czego jed­nak chcę wziąć do Bostonu nie­bie­ską sukienkę. Dzięki przy­ja­ciółce na chwilę zapo­mnia­łam o pro­ble­mach taty.

Wła­śnie to było naj­wspa­nial­szym darem Bailey Har­twell.

Rozdział 3

3

•••

Dah­lia

Jed­no­pię­trowy dom mojego dzie­ciń­stwa wydał mi się mniej­szy, niż pamię­ta­łam. Stał w pół­nocno-wschod­niej czę­ści Eve­rett. Moich rodzi­ców było stać na takie lokum tylko dla­tego, że odzie­dzi­czyli go po moich dziad­kach ze strony ojca. Dzia­dek zmarł, kiedy tata był jesz­cze dziec­kiem, a gdy uro­dził się Dar­ragh, rodzice zamiesz­kali z bab­cią. Bab­cia ode­szła z tego świata dwa mie­siące przed moim uro­dze­niem, więc ni­gdy jej nie pozna­łam. Dom zapi­sała w testa­men­cie tacie.

Beto­nowe schody pro­wa­dziły do nie­bie­skich drzwi wej­ścio­wych. Tata co kilka lat odświe­żał gont, pokry­wa­jący dach. Nie­bie­skie okien­nice zdo­biły fron­towe okna na par­te­rze i dwa nie­wiel­kie okna na pię­trze. Boczne wej­ście, minia­tu­rowa wer­sja głów­nego, pro­wa­dziło do kuchni, naj­więk­szego pomiesz­cze­nia w całym domu.

Kuch­nia została wyre­mon­to­wana, a salon prze­me­blo­wany. Na­dal jed­nak pach­niało tu tak samo jak zawsze. Trudno było opi­sać ten zapach – zło­żoną woń, która gro­ma­dziła się w tych ścia­nach: pasta do pole­ro­wa­nia mebli, nie­dzielny obiad i uni­kalny aro­mat rodziny McGu­ire’ów.

Tata zapro­wa­dził mnie do daw­nego pokoju Der­mota i Dar­ragh. Kie­dyś pach­niało tu jak w szatni dla chłop­ców i nie można było zro­bić kroku, żeby nie nadep­nąć na coś rzu­co­nego na pod­łogę. Teraz był to schludny pokój gościnny z dwoma łóż­kami przy­kry­tymi pro­stymi sza­rymi narzu­tami.

– Pomy­śla­łem sobie, że będziesz wolała spać tutaj. – Głos taty brzmiał ochry­ple.

Zer­k­nę­łam przez ramię na zamknięte drzwi po dru­giej stro­nie kory­ta­rza. Kie­dyś dzie­li­łam ten pokój z Daviną i Dil­lon. Przez panu­jącą tam cia­snotę stale się kłó­ci­ły­śmy. Potem Davina poszła na stu­dia, a ja zosta­łam w nim sama z Dil­lon.

Tata się nie mylił. Nie chcia­łam spać w tam­tym pokoju.

– Dzięki. – Poca­ło­wa­łam go w poli­czek i weszłam do daw­nego pokoju braci.

Tata poło­żył moją walizkę na łóżku w głębi i zwró­cił się do mnie.

– Nawet nie wiesz, jak się cie­szę, że przy­je­cha­łaś.

Przyj­rza­łam mu się uważ­nie. Nale­żał do tych męż­czyzn, któ­rym upływ czasu przy­daje dys­tynk­cji. Jako stra­żak całe życie dbał o dobrą formę. Awan­so­wał z porucz­nika na kapi­tana i zastępcę dowódcy, a od nie­mal dekady był dowódcą Rejonu Trze­ciego. Skoń­czył pięć­dzie­siąt sześć lat i zbli­żał się do wieku eme­ry­tal­nego, ale nie potra­fi­łam go sobie wyobra­zić w roli eme­ryta.

Cian McGu­ire zwy­kle ema­no­wał pozy­tywną ener­gią. Przez całe życie wyko­ny­wał ciężką, nie­bez­pieczną pracę i był świad­kiem wielu tra­ge­dii, ale to jakoś go nie przy­tło­czyło i nie pozba­wiło dobrego humoru.

Teraz ta ener­gia gdzieś się ulot­niła. Już raz widzia­łam go w takim sta­nie – po śmierci Dil­lon. Jed­nak nawet wtedy za bar­dzo sku­piał się na moich wybry­kach, któ­rymi nisz­czy­łam sobie życie, żeby cał­ko­wi­cie pogrą­żyć się w roz­pa­czy.

Mar­twi­łam się o niego.

– Jesteś w depre­sji, tato?

Prze­wró­cił oczami.

– W jakiej tam depre­sji.

– Ale jesteś smutny.

– Koń­czy się mał­żeń­stwo, w któ­rym prze­ży­łem trzy­dzie­ści osiem lat.

Tak, kiep­ska sytu­acja.

– Bar­dzo mi przy­kro.

W odpo­wie­dzi przy­cią­gnął mnie do sie­bie i przy­tu­lił. W jego obję­ciach czu­łam się taka bez­pieczna.

– Dzię­kuję, że przy­je­cha­łaś odwie­dzić sta­ruszka. Wiem, że to dla cie­bie nie­ła­twe. Ale czy nie sądzisz, że już naj­wyż­szy czas zapo­mnieć o prze­szło­ści?

– Nie wiem, czy potra­fię – wymam­ro­ta­łam z twa­rzą wtu­loną w jego ramię.

– Zro­bimy to razem. – W jego gło­sie zabrzmiała wesel­sza nuta. – Potrak­tuj to jako coś, co odcią­gnie two­jego ojca od roz­my­śla­nia o wła­snych życio­wych kło­po­tach.

Cho­ciaż na­dal czu­łam lęk, roze­śmia­łam się cicho zado­wo­lona, że nie stra­cił poczu­cia humoru.

Zanim zdą­ży­łam wypy­tać go o sepa­ra­cję z mamą, drzwi wej­ściowe na par­te­rze się otwo­rzyły, następ­nie zamknęły z hukiem, a ja odsko­czy­łam od taty.

– Tato, jesteś w domu? – Roz­po­zna­łam głos swo­jej star­szej sio­stry.

– Davina? – wyszep­ta­łam.

– Tato? – Usły­sza­łam męski głos.

– Dar­ragh?

Tata wzru­szył ramio­nami z umiar­ko­wa­nie skru­szoną miną.

– Powie­dzia­łem im, że przy­la­tu­jesz. Bar­dzo chcieli cię zoba­czyć.

– Tato! – wołała Davina.

– Jestem na górze! – zawo­łał w odpo­wie­dzi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki