To, za co cię kocham - Samantha Young - ebook + książka

To, za co cię kocham ebook

Samantha Young

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Witamy w Hartwell, cichym, spokojnym, nadmorskim miasteczku, idealnym miejscu, gdzie można uciec od wszystkiego i znaleźć uczucie, na które wcale się nie czekało…

Bailey Hartwell ma wiele powodów do zadowolenia – odnosi sukcesy w interesach, ma grono oddanych przyjaciół i stałego chłopaka… chociaż po dziesięciu latach ich niezobowiązujący związek wydaje się nieco nudny i skostniały. Jedynym niepokojącym elementem w jej życiu jest przystojny biznesmen Vaughn Tremaine. Bailey uważa, że ten przybysz z Nowego Jorku patrzy na wszystkich z góry, a ją uważa za prowincjonalną gęś. Jednak kiedy doświadcza niespodziewanej zdrady ze strony bliskiej osoby, zaskoczona odkrywa, że Vaughn to całkiem przyzwoity facet.

Vaughn natomiast podziwia Bailey za fantazję, niezależność i lojalność. Im więcej budzi w nim namiętności, tym częściej wchodzi z nią w konflikty. Każdy jej gest i słowo działają na niego jak afrodyzjak. Dramatyczne przeżycia z przeszłości sprawiają jednak, że Vaughn postanawia odejść, bojąc się, że ją skrzywdzi. Bailey, która przeżyła w życiu zbyt wiele rozczarowań, także rezygnuje z walki – wbrew swojej naturze.

Kiedy Vaughn zdaje sobie sprawę, że popełnił największy błąd swego życia, postanawia przekonać Bailey, że taka miłość, jaka ich połączyła, zdarza się tylko raz w życiu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Podziękowania

Moja mama prze­czy­tała robo­czą wer­sję pierw­szego tomu tej serii, który nosi tytuł To, o czym nie wiesz, i po lek­tu­rze zapy­tała: „Czy opi­szesz histo­rię Bailey i Vau­ghna? Może już zaczę­łaś? Kiedy będę mogła ją prze­czy­tać?”.

Gdy wpro­wa­dza­łam posta­cie Bailey i Vau­ghna na karty tam­tej powie­ści, od razu wie­dzia­łam, że chcę o nich napi­sać wię­cej. Dzię­kuję Ci, mamo, że utwier­dzi­łaś mnie w słusz­no­ści mojej decy­zji, ale przede wszyst­kim jestem Ci wdzięczna za szczere opi­nie i miłość do moich ksią­żek, cho­ciaż jesteś zaprzy­się­głą fanką Ste­phena Kinga, a ja prze­cież kie­ruję swoje powie­ści do tro­chę innej grupy odbior­ców… To, że dałaś się wcią­gnąć w stwo­rzone przeze mnie światy, naprawdę wiele dla mnie zna­czy.

Jak każ­dego pisa­rza, cza­sami ogar­nia mnie nie­moc twór­cza, ale zwy­kle po kilku dniach mija. Kiedy zaczę­łam pra­co­wać nad To, za co cię kocham, nie­moc dopa­dła mnie tak mocno jak ni­gdy wcze­śniej. Cią­gnęła się tygo­dniami. Może stało się tak, ponie­waż w tym cza­sie skoń­czy­łam trzy­dzie­ści lat? Nie mam poję­cia… Wiem tylko, że w prze­zwy­cię­że­niu kry­zysu pomo­gli mi przy­ja­ciele, rodzina, moja agentka i dwa bar­dzo natar­czywe głosy: Bailey i Vau­ghna. Ogromne podzię­ko­wa­nia dla wymie­nio­nych tu nie­fik­cyj­nych postaci za ich nie­zmienne wspar­cie dla roz­go­rącz­ko­wa­nej, sfru­stro­wa­nej autorki.

Chcia­ła­bym ser­decz­nie podzię­ko­wać mojej agentce, Lau­ren Abramo, która jest dla mnie nie­wy­czer­pa­nym źró­dłem wspar­cia i rad oraz wspa­niałą part­nerką, kiedy potrze­buję burzy mózgów.

Dzię­kuję też mojemu cudow­nemu wydawcy z Ber­ke­ley Sen­sa­tion, Kerry’emu Dono­va­nowi, który wraz ze mną ciężko pra­co­wał nad tą książką. Dzięki Two­jej intu­icji i wni­kli­wo­ści moja powieść przy­brała naj­lep­szą moż­liwą formę. Spra­wi­łeś, że uwiel­biam współ­pracę z Wami.

Dzię­kuję także fan­ta­stycz­nemu zespo­łowi wydaw­ni­czemu z Ber­ke­ley, mojej spe­cja­li­stce od reklamy, Jes­sice Brock, oraz dzia­łowi gra­ficz­nemu za stwo­rze­nie kolej­nej wspa­nia­łej okładki.

Podzię­ko­wa­nia należą się rów­nież pra­cow­ni­kom bry­tyj­skiego wydaw­nic­twa Piat­kus i mojej redak­torce, Annie Boat­man, za zapał, z jakim wspie­rali powsta­wa­nie tej serii. Jestem Wam bar­dzo wdzięczna! Dzię­kuję rów­nież dzia­łowi gra­ficz­nemu za opra­co­wa­nie pięk­nej okładki bry­tyj­skiego wyda­nia powie­ści.

Wresz­cie naj­go­ręt­sze ze wszyst­kich podzię­ko­wań:

dla Cie­bie, mój Czy­tel­niku.

Rozdział 1

1

Vau­ghn

Ranek był pochmurny, fale – bar­dziej wzbu­rzone i gwał­tow­niej­sze niż zazwy­czaj – szybko mknęły do brzegu, a mewy szy­bo­wały po nie­bie, które swoją melan­cho­lijną sza­ro­ścią dosko­nale współ­grało z kolo­rem wody.

Vau­ghn stał przy wiel­kim oknie luk­su­so­wego pen­tho­use’u w swoim hotelu przy pro­me­na­dzie, przy­glą­dał się tej sce­nie i żało­wał, że nie może jej chło­nąć wszyst­kimi zmy­słami. Pro­me­nada, plaża i ocean wyglą­dały jak zaczerp­nięte z filmu. Bez krzyku mew, któ­rego nie sły­szał przez potrój­nie prze­szklone okno, obraz wyda­wał się nie­re­alny. Bra­ko­wało też zapa­chów – sło­nego powie­trza, hot dogów, bur­ge­rów i cie­płego, słod­kiego aro­matu waty cukro­wej.

To one spra­wiały, że przy pro­me­na­dzie czuł się jak w domu.

Dom.

Hmm…

Przy­był do Har­twell, żeby uciec przed brzy­dotą Man­hat­tanu. W Har­twell pano­wał spo­kój. W lecie zjeż­dżały się tu tysiące tury­stów i stale orga­ni­zo­wano naj­róż­niej­sze festi­wale i święta, ale nawet tłumy nie mogły zbu­rzyć tej atmos­fery.

Vau­ghn potrze­bo­wał ciszy. Począt­kowo zamie­rzał się nią nacie­szyć, a potem, kiedy nadej­dzie czas, wró­cić do Nowego Jorku.

Jed­nak w któ­rymś momen­cie Har­twell zmie­niło się z tym­cza­so­wego schro­nie­nia w dom.

„Tam jest dom mój, gdzie jest moje serce”.

Wró­cił spoj­rze­niem na spo­kojną pro­me­nadę i – choć go to ziry­to­wało – poczuł, że serce pod­sko­czyło mu w piersi, kiedy gdzieś w dole dostrzegł błysk kasz­ta­no­wa­tych wło­sów. Pochy­lił się naprzód, żeby lepiej widzieć.

Oczy­wi­ście.

To była ona.

Bailey.

Szła pro­me­nadą od strony swo­jego pen­sjo­natu, Hart’s Inn, a jej dłu­gie włosy uno­siły się na wie­trze. Vau­ghn przy­su­nął twarz do szyby, by zoba­czyć wię­cej, ale z tej wyso­ko­ści nie było to moż­liwe.

Widział tylko, że dziew­czyna ma na sobie dżinsy wsu­nięte w cho­lewki krót­kich brą­zo­wych bot­ków i zie­lony swe­ter, o wiele za cienki na chłód wcze­snego poranka.

Zmarsz­czył brwi. Powinna sobie kupić jakąś kurtkę!

Uśmiech­nęła się, naj­wy­raź­niej do zbli­ża­ją­cej się ku niej sąsiadki, Iris. Przez chwilę zazdro­ścił Iris tego uśmie­chu. Uśmie­chowi Bailey Har­twell trudno się było oprzeć. Robił na ludziach wiel­kie wra­że­nie.

Na nim też.

Nie­stety.

Nie­stety zwłasz­cza dla­tego, że nie przy­po­mi­nał sobie, żeby kie­dy­kol­wiek skie­ro­wała ten uśmiech bez­po­śred­nio do niego.

Bailey i Iris znik­nęły z jego pola widze­nia.

Chciał podą­żyć za nimi wzro­kiem, ale tylko ude­rzył głową o szybę.

– Cho­lera! – Roz­ma­so­wał dło­nią czoło i odwró­cił się od okna.

Jego wzrok przy­cią­gnęło wiel­kie łóżko sto­jące po dru­giej stro­nie pokoju. Spała na nim szczu­pła, rudo­włosa kobieta, któ­rej imie­nia nie mógł sobie przy­po­mnieć.

Doku­czał mu pewien pro­blem. Wszę­dzie widział Bailey.

Widział ją nawet w innych kobie­tach, mimo że zawsze pró­bo­wał się sku­piać na czym innym.

Sta­ra­jąc się nie zwra­cać uwagi na dziwny ucisk w piersi, zaczął się ubie­rać. Zdjął z wie­szaka białą koszulę, sta­ran­nie wypra­so­waną przez obsługę, i szybko wło­żył na sie­bie. Potem z kolek­cji wybrał nie­bie­ski jedwabny kra­wat. Kami­zelka i mary­narka dopeł­niły cało­ści. Gotowy do wyj­ścia pod­szedł do łóżka i szturch­nię­ciem obu­dził rudzielca. Kobieta stęk­nęła i unio­sła powieki. Jed­nak zamiast przej­rzy­stych zie­lo­nych oczu, które spra­wiały, że krew wrzała mu w żyłach, zoba­czył brą­zowe.

– Muszę już iść – oznaj­mił i wyszedł.

Nawet się za sie­bie nie obej­rzał.

Rozdział 2

2

Bailey

Wyzna­czy­łam sobie zada­nie spe­cjalne.

Posta­no­wi­łam zasy­pać prze­paść, która nagle powstała mię­dzy moim chło­pa­kiem, Tomem, a mną. Spo­ty­ka­li­śmy się od dzie­się­ciu lat, a teraz prze­cho­dzi­li­śmy gor­szy okres.

Trudno nie przy­znać, że w związku jest jakiś pro­blem, kiedy twój facet spy­cha cię z sie­bie w łóżku, gdy pró­bu­jesz się do niego zbli­żyć.

Chcia­łam zna­leźć roz­wią­za­nie.

Naj­pierw długo na niego wrzesz­cza­łam i wyzy­wa­łam od głu­pich dup­ków, bo prze­cież zacho­wał się jak dupek.

Potem się uspo­ko­iłam i zaczę­łam myśleć. Pla­no­wać, jak napra­wić naszą sytu­ację.

Może dzięki sek­sow­nej bie­liź­nie i płasz­czowi prze­ciw­desz­czo­wemu?

Na począ­tek potrzebna mi była nowa bie­li­zna. Mia­łam w sza­fie kilka sek­sow­nych kom­ple­tów, ale Tom już je znał. Chcia­łam go olśnić czymś, czego jesz­cze nie widział.

Mały butik Sherry’s Tro­us­seau w pobliżu Main Street był drogi, ale żaden ze skle­pów na głów­nej ulicy ani w cen­trum han­dlo­wym pod Dover nie ofe­ro­wał takiego wyboru. Pro­blem z kupo­wa­niem bie­li­zny w małym mia­steczku polega na tym, że wszy­scy w skle­pie, włącz­nie z samą Sherry, łatwo mogli się domy­ślić, iż zamie­rzam się z kimś zaba­wić, i swo­bod­nie o tym roz­ma­wiali, jakby mieli prawo do grze­ba­nia w moim życiu intym­nym.

– Tom będzie miał nie­złą frajdę pod­czas zdej­mo­wa­nia z cie­bie tych fata­łasz­ków – rzu­ciła Sherry, gdy nabi­jała na kasę cenę czer­wo­nego saty­no­wego sta­nika, pasu­ją­cych maj­te­czek, pod­wią­zek i cie­niut­kich jedwab­nych poń­czoch.

W sza­fie mia­łam czer­wone szpilki, które pla­no­wa­łam wło­żyć do tego zestawu.

– No – przy­tak­nę­łam. – Mam nadzieję, że eks­plo­duje z rado­ści jak gej­zer.

Wyszłam ze sklepu, chi­cho­cząc w duchu na wspo­mnie­nie czer­wo­nej z zaże­no­wa­nia twa­rzy Sherry.

Naj­wy­raź­niej nie widziała nic złego w roz­mo­wie o tym, co mój chło­pak poczuje, kiedy zoba­czy mnie w nowej bie­liź­nie, ale wzmianka o kon­se­kwen­cjach jego odczuć wyda­wała jej się cał­kiem nie na miej­scu. Cóż. Miała czas przy­wyk­nąć do moich nie­sto­sow­nych reak­cji. To był mój spo­sób na prze­trwa­nie w małym mia­steczku. Mówi­łam, co myślę, bez żad­nej auto­cen­zury, a miej­scowe plot­kary poko­ny­wa­łam ich wła­sną bro­nią, udzie­la­jąc im aż nazbyt wielu infor­ma­cji o sobie.

To była świetna zabawa.

Odwró­ci­łam głowę i zer­k­nę­łam na sklep, żeby spraw­dzić, czy Sherry już opo­wiada o moich szo­ku­ją­cych sło­wach Ellen Luther, jedy­nej poza mną klientce, i…

– Auć! – Poczu­łam ból w pod­bródku, kiedy zde­rzy­łam się z czymś twar­dym tak mocno, że aż stra­ci­łam rów­no­wagę i gwał­tow­nie się zachwia­łam.

Cienka rączka papie­ro­wej torby z nowo zaku­pioną bie­li­zną pękła i zakupy wypa­dły na chod­nik.

Patrzy­łam na nie oszo­ło­miona, a w pod­bródku czu­łam pul­su­jący ból. Nagle tuż obok leżą­cej na ziemi bie­li­zny dostrze­głam parę butów.

Ele­ganc­kich i wypo­le­ro­wa­nych do poły­sku.

Z czar­nej wyso­ko­ga­tun­ko­wej skóry.

Mogłam się zało­żyć o wszystko, że były od Prady.

Tylko jeden facet w Har­twell potra­fił nosić desi­gner­skie ubra­nia, jakby zostały zro­bione spe­cjal­nie dla niego.

Z rezy­gna­cją pod­nio­słam wzrok.

Jak mogłam się spo­dzie­wać, to był Vau­ghn Tre­ma­ine. Patrzył na moją nową bie­li­znę, jakby to była uliczna latar­nia albo coś rów­nie nie­cie­ka­wego.

Teraz pul­so­wa­nie ogar­nęło całe moje ciało, nie tylko pod­bró­dek, któ­rym ude­rzy­łam o umię­śnione ramię Tre­ma­ine’a. Jak zwy­kle miał na sobie trzy­czę­ściowy gar­ni­tur, który leżał na nim jak ulał.

Z prze­ra­że­niem patrzy­łam, jak roz­pina guzik mary­narki i przy­kuca, żeby pozbie­rać bie­li­znę z chod­nika. Gdyby kto­kol­wiek inny jej doty­kał, nic by mnie to nie obe­szło. Ale Vau­ghn Tre­ma­ine nie był kim­kol­wiek.

Trzy­ma­jąc w ręce mój nowy sta­nik, spoj­rzał na mnie i pyta­jąco uniósł brew.

Nie pierw­szy raz poczu­łam się nie­swojo pod spoj­rze­niem jego sta­lo­wo­sza­rych oczu.

Cisza mię­dzy nami dłu­żyła się nie­mi­ło­sier­nie, kiedy tak patrzy­li­śmy na sie­bie, a ja musia­łam stłu­mić w sobie chęć porzu­ce­nia zaku­pów i ucieczki w prze­ciw­nym kie­runku, byle dalej od niego. Pro­blem pole­gał na tym – cóż, nawet nie jeden, bo z tym face­tem wią­zało się wiele pro­ble­mów – że: a) Vau­ghn Tre­ma­ine był nie­ziem­sko przy­stojny i b) jak nikt inny umiał pozba­wić mnie pew­no­ści sie­bie.

Na przy­kład teraz, cho­ciaż bar­dzo się sta­ra­łam ode­pchnąć od sie­bie tę myśl, musia­łam zauwa­żyć, z jaką obo­jętną miną trzyma moją sek­sowną bie­li­znę.

Byłam dla niego rów­nie atrak­cyjna jak roz­go­to­wany maka­ron.

Ale prze­cież nie powinno mnie to obcho­dzić. Ten facet to palant!

– Wygląda na to, że Toma czeka dziś wie­czór pełen atrak­cji. – Vau­ghn podał mi sta­nik.

Wyrwa­łam mu go z ręki, czer­wona jak burak. Naj­wy­raź­niej karma posta­no­wiła się na mnie zemścić za to, co powie­dzia­łam Sherry. Kiedy się­gnął po majtki i pod­wiązki, nie wytrzy­ma­łam.

– Zostaw to – wark­nę­łam.

Wstał i wrę­czył mi paku­nek.

Wście­kła i zaże­no­wana, chcia­łam wyrwać mu torbę z ręki, ale tylko potknę­łam się i zachwia­łam. Pod­trzy­mał mnie, zaci­ska­jąc mocno palce na moim ramie­niu. Jego dotknię­cie wywo­łało falę paniki, więc wyrwa­łam się i groź­nie zmarsz­czy­łam brwi.

Rok temu chyba tak bym na niego nie patrzyła.

Oczy­wi­ście, zro­bi­ła­bym nie­przy­ja­zną minę, ale nie aż tak wrogą. Od pierw­szego spo­tka­nia nasze sto­sunki były dość nie­przy­ja­zne, ponie­waż Vau­ghn dawał mi odczuć, że przy nim, kosmo­po­li­tycz­nym świa­towcu, jestem zwy­kłą nie­wy­kształ­coną pro­win­cjuszką. Kpił ze mnie, kpił z Toma, a to mi się nie podo­bało. Prze­cież nie jest lep­szy ode mnie.

Trzeba jed­nak przy­znać, że sprze­cza­jąc się z nim i odpo­wia­da­jąc docin­kami na docinki, cza­sami nie­źle się bawi­łam. Tak było do ostat­niego lata, kiedy pod­czas jed­nej z wielu naszych bitew na zło­śli­wo­ści otwar­cie powie­dział przy Jess i wszyst­kich, któ­rych opi­nia się dla mnie liczyła, że mnie nie znosi. Być może zasłu­ży­łam sobie na tak ostrą reak­cję, ponie­waż tego dnia, po kłótni z Tomem, byłam szcze­gól­nie wku­rzona, ale… ale… cóż…

Drań ura­ził moje uczu­cia, a tego się nie wyba­cza.

– Wieczny dżen­tel­men, co? – stwier­dzi­łam iro­nicz­nie.

– Wyda­wało mi się, że pozbie­ra­nie upusz­czo­nych zaku­pów to rze­czy­wi­ście czyn godny dżen­tel­mena.

– Nie. Dżen­tel­men oce­niłby tę sytu­ację i szybko doszedł do wnio­sku, że doty­ka­nie dam­skiej bie­li­zny jest nie­grzeczne, zigno­ro­wałby całe zaj­ście i poszedł w swoją stronę, by dać mi moż­li­wość dys­kret­nego scho­wa­nia do torby intym­nych czę­ści gar­de­roby.

Prawy kącik jego ust uniósł się nieco z roz­ba­wie­nia.

– Ni­gdy nie przy­szło mi do głowy, że jest pani taka nie­śmiała i dys­kretna, panno Har­twell. Tak bar­dzo spe­szyło panią to, że zoba­czy­łem pani bie­li­znę? Ni­gdy bym się tego nie spo­dzie­wał.

– Spryt­nie wymy­ślone. – Zigno­ro­wa­łam to, że nazy­wał mnie panną Har­twell. A przy­naj­mniej się sta­ra­łam.

Nie chcia­łam, żeby się domy­ślił, jak bar­dzo drażni mnie, że ni­gdy nie powie­dział do mnie po imie­niu. W odwe­cie ni­gdy nie mówi­łam o nim ina­czej niż „Tre­ma­ine”.

Jak widać, w swoim towa­rzy­stwie zacho­wy­wa­li­śmy się jak w pełni doj­rzali, kul­tu­ralni ludzie.

Uśmiech­nął się sze­roko.

– To prawda, przy pani dow­cip mi się wyostrza.

– Cóż, to nor­malne, kiedy ktoś chce się sprze­czać z osobą bar­dziej bły­sko­tliwą od sie­bie.

Bywały chwile, jak ta, kiedy wyda­wało mi się, że w oczach Vau­ghna dostrze­gam cień sza­cunku. Wie­dzia­łam jed­nak, że to nie może być prawda. Po pro­stu widzia­łam coś, co bar­dzo chcia­łam zoba­czyć.

– Jeste­śmy dzi­siaj w zadzior­nym nastroju.

– Nie mów do mnie na „wy”, Tre­ma­ine. Twoja wynio­sła poza nie robi na mnie wra­że­nia. Prawdę mówiąc, wku­rza mnie.

Pod­szedł krok bli­żej i musia­łam szybko się opa­no­wać, żeby się przed nim nie cof­nąć. Vau­ghn Tre­ma­ine nie musiał wie­dzieć, że jego bli­skość zapiera mi dech w piersi. Zatrzy­mał wzrok na mojej twa­rzy. Zawsze tak robił, jakby z zachwy­tem chło­nął każdy jej szcze­gół, ale wie­dzia­łam, że jego jedy­nym celem jest wpra­wie­nie mnie w zakło­po­ta­nie.

Nie­stety, udało mu się.

Kana­lia.

– Nie powinna mi pani mówić, co panią wku­rza – powie­dział. – To mnie tylko zachęca.

Gdyby to był kto­kol­wiek inny, po takiej ripo­ście roze­śmia­ła­bym się z mimo­wol­nym sza­cun­kiem. Ponie­waż jed­nak wypo­wie­dział ją Vau­ghn, ode­bra­łam to jako oso­bi­sty przy­tyk.

Początki były tro­chę inne. Vau­ghn to bystry czło­wiek. Czę­sto te nasze utarczki słowne spra­wiały mi swo­istą przy­jem­ność. Ale po tym, jak oznaj­mił, że mnie nie lubi, każde jego słowo skie­ro­wane do mnie wyda­wało mi się obrazą. Co gor­sza, mniej wię­cej w tym samym cza­sie, kiedy przy­znał się do nie­chęci wobec mnie, zaczę­łam w nim dostrze­gać kogoś wię­cej niż tylko aro­ganc­kiego, samo­lub­nego biz­nes­mena, który uważa się za lep­szego od innych.

W głębi duszy wie­dzia­łam, że Vau­ghn nie jest złym czło­wie­kiem. Odkry­łam to w zeszłym roku, kiedy pomógł moim przy­ja­cio­łom, Jes­sice i Coope­rowi. Gdy Jess doszła do wnio­sku, że mię­dzy nią a Coope­rem wszystko skoń­czone, Vau­ghn umoż­li­wił jej pozo­sta­nie w mia­steczku, żeby Cooper miał czas ura­to­wać ich zwią­zek.

Prawdą jest też, że odkąd Vau­ghn zamiesz­kał w Har­twell, wszy­scy czu­li­śmy się bez­piecz­niejsi, choć Ian Devlin i jego syno­wie na­dal sta­no­wili zagro­że­nie.

Devlin był wła­ści­cie­lem wielu nie­ru­cho­mo­ści w Har­twell, włącz­nie z Grand Hote­lem w cen­trum i weso­łym mia­stecz­kiem przy końcu pro­me­nady Hart’s Boar­dwalk. Nie miał jed­nak niczego przy pół­noc­nej czę­ści pro­me­nady, gdzie wielu miesz­kań­ców pro­wa­dziło swoje inte­resy. I jak ucie­kał się do nie­ho­no­ro­wych i nie­uczci­wych wybie­gów, żeby sku­po­wać nie­ru­cho­mo­ści wokół popu­lar­nej wśród tury­stów Main Street, tak też pró­bo­wał swo­ich sztu­czek, żeby zyskać jakąś wła­sność przy nad­mor­skim dep­taku, gdzie zie­mia i domy były naj­droż­sze. Za wszelką cenę chciał dołą­czyć do swo­jej kolek­cji któ­rąś nie­ru­cho­mość przy pro­me­na­dzie. Podej­rze­wa­łam nawet, że marzyło mu się, żeby kie­dyś zostać wła­ści­cie­lem wszyst­kich budyn­ków przy pół­noc­nej czę­ści dep­taka. Zamie­rzał prze­kształ­cić tę stronę mia­sta w luk­su­sowy kurort, co w olbrzy­miej czę­ści znisz­czy­łoby wszystko, co czy­niło z Hart’s Boar­dwalk tak wyjąt­kowe, cza­ru­jące miej­sce.

Kiedy wysta­wiono na sprze­daż stary hotel przy pro­me­na­dzie, my, czyli zżyta ze sobą spo­łecz­ność Hart’s Board-walk, uzna­li­śmy, że wszystko stra­cone. Wyda­wało nam się, że Ian Devlin jest jedy­nym czło­wie­kiem, któ­rego stać na taki zakup.

Ale wtedy zja­wił się Vau­ghn. Nie­przy­zwo­icie bogaty poten­tat prze­my­słu hote­lar­skiego, pocho­dzący z lep­szej rodziny niż więk­szość miesz­kań­ców Man­hat­tanu. Z bli­żej nie­wy­ja­śnio­nych powo­dów kupił stary hotel przy dep­taku, zbu­rzył go i posta­wił wła­sny.

Pozy­tywną stroną takiego roz­woju wypad­ków było to, że cho­ciaż zbu­do­wany przez niego hotel pre­zen­to­wał się nowo­cze­śnie, Vau­ghn lubił Hart’s Boar­dwalk w jego dotych­cza­so­wej postaci i nie sta­rał się go odmie­nić. Poza tym nawet ja musia­łam przy­znać, że szcze­rze lubił i sza­no­wał Coopera. Kiedy więc poja­wiło się nie­bez­pie­czeń­stwo, że Devlin wykupi poło­żony przy samym dep­taku bar Coopa – a to dzięki prze­ku­pie­niu jakie­goś urzęd­nika w radzie mia­sta, żeby nie prze­dłu­żał Coope­rowi licen­cji na sprze­daż alko­holu – Vau­ghn spra­wił, że udało się temu zapo­biec.

I cho­ciaż wła­śnie wtedy oznaj­mił, że mnie nie lubi, musia­łam w nim dostrzec coś, czego bar­dzo nie chcia­łam zoba­czyć.

Zapewne Vau­ghn Tre­ma­ine był napu­szo­nym, pew­nym sie­bie, aro­ganc­kim boga­tym biz­nes­me­nem, który uwa­żał się za lep­szego ode mnie, ale kiedy tego chciał, potra­fił też być dobry i uczciwy.

Co wię­cej, jego pomoc w naszej walce z Ianem Devli­nem zda­wała się nie do prze­ce­nie­nia.

Cooper wyja­wił, że Vau­ghn powie­dział mu coś, dzięki czemu miał pew­ność, że Tre­ma­ine ni­gdy nie pozwoli Devli­nowi zruj­no­wać tego, co stwo­rzy­li­śmy przy pro­me­na­dzie.

A nie­wąt­pli­wie dzięki pie­nią­dzom i wpły­wom mógł powstrzy­mać Devlina.

– O co cho­dzi? Mam coś na twa­rzy? – zapy­tał Vau­ghn.

Dopiero wtedy zda­łam sobie sprawę, że od dłuż­szej chwili patrzę w te jego nie­sa­mo­wite szare oczy. Posia­da­nie takich oczu powinno być zabro­nione. Vau­ghn na pewno wie­dział, jak jego spoj­rze­nie działa na kobiety.

Na kobiety. Inne kobiety. Nie na mnie.

– Nie. – Odstą­pi­łam o krok, cho­ciaż w ten spo­sób dawa­łam mu prze­wagę.

– Co takiego? Żad­nej cię­tej ripo­sty? Dobrze się pani czuje? – Prze­chy­lił głowę i uważ­nie mi się przyj­rzał. Mię­dzy jego brwiami poja­wiła się zmarszczka. – Wygląda pani na zmę­czoną.

Prych­nę­łam i przy­gła­dzi­łam dło­nią włosy. Nie zno­si­łam, kiedy tak wni­kli­wie mi się przy­glą­dał.

– Co za uro­czy kom­ple­ment, Tre­ma­ine. Aż dziw, że nie cią­gnie się za tobą sznur wzdy­cha­ją­cych wiel­bi­cie­lek. A nie, zaraz! To wcale nie jest dziwne.

Patrzył na mnie w mil­cze­niu, co z jakie­goś powodu wpra­wiło mnie w jesz­cze gor­szy nastrój, ponie­waż mia­łam wra­że­nie, że potrafi przej­rzeć mnie na wylot i zoba­czyć, jaka jestem nie­szczę­śliwa…

– Nic dziw­nego, że jesteś sin­glem – cią­gnę­łam, mie­rząc go wzro­kiem, od któ­rego mniej odważ­nemu face­towi skur­czy­łyby się jądra. – Jesteś zimny jak głaz. Nie masz nic do zaofe­ro­wa­nia kobie­cie. Nic oprócz bogac­twa. A prę­dzej czy póź­niej każda zda sobie sprawę, że takie puste życie nie jest warte żad­nych pie­nię­dzy.

To było bru­talne.

Straszne.

I odno­siło się bar­dziej do mnie niż do niego.

Natych­miast zapra­gnę­łam cof­nąć te słowa, ale było już za późno.

Cza­sami mia­łam ochotę odgryźć sobie język.

Przed chwilą oskar­ży­łam go, że jest zimny jak głaz, i rze­czy­wi­ście, teraz patrzył na mnie lodo­wato.

– Jestem sin­glem z wła­snego wyboru, panno Har­twell. W prze­ci­wień­stwie do pani mam tyle siły, żeby żyć w poje­dynkę, zamiast zado­wa­lać się byle czym. Ale w końcu cią­gnie swój do swego, czyż nie?

Nawet nie przy­pusz­czał, jak bar­dzo jego słowa tra­fiły w mój czuły punkt. Nic wię­cej nie dodał, tylko odszedł spo­koj­nym kro­kiem, jakby nie doszło mię­dzy nami do żad­nej przy­krej wymiany zdań.

Mnie ni­gdy nie udało się go poru­szyć.

Prze­nigdy.

Ale jemu zawsze to wycho­dziło.

I nie­zmien­nie mnie tym ranił.

Drań!

Wku­rzona poma­sze­ro­wa­łam w prze­ciw­nym kie­runku, z powro­tem do mojego hotelu. Sta­ra­łam się wyrzu­cić z pamięci słowa Vau­ghna i otrzą­snąć się z pod­łego nastroju, w jaki mnie wpę­dziły.

Prze­cież musia­łam być w dobrym humo­rze, skoro chcia­łam napra­wić swój zwią­zek z Tomem, kusząc go tak lubia­nym przez niego stro­jem – płasz­czem prze­ciw­desz­czo­wym, pod któ­rym nie kryło się nic oprócz sek­sow­nej bie­li­zny.

Vau­ghn

Nie po raz pierw­szy Vau­ghn stłu­mił w sobie gwał­towną chęć, żeby odna­leźć tę kobietę, paść przed nią na kolana i bła­gać o wyba­cze­nie.

Nikt nie dzia­łał na niego tak jak Bailey Har­twell. Zda­rzało się już, że ludzie mówili mu gor­sze rze­czy niż ona, ale zawsze robili to w pozor­nie uprzejmy, pasywno-agre­sywny spo­sób, któ­rego nie zno­sił.

A jed­nak to Bailey była jedyną osobą, przy któ­rej tra­cił zimną krew. Zaczy­nał jej się odgry­zać. Wybu­chał niczym nie­doj­rzały nasto­la­tek.

I za każ­dym razem bole­śnie ją ranił.

Nie przy­po­mi­nała kobiet, wśród któ­rych dora­stał. Te od wcze­snego wieku uczyły się masko­wać uczu­cia.

Bailey nie ukry­wała ich, wszyst­kie jej emo­cje były widoczne jak na dłoni.

Na przy­kład… wie­dział, że jej się podoba. Wie­dział też, że jest za to zła na samą sie­bie, bo cho­ciaż czuła do niego pociąg, to go nie lubiła. Nie lubiła go od chwili, kiedy spo­tkali się pierw­szy raz, i czę­ściowo dla­tego on rów­nież zacho­wy­wał się wobec niej bar­dzo zaczep­nie.

Cza­sami jed­nak, tak jak przed chwilą, posu­wał się za daleko.

Skrzy­wił się na wspo­mnie­nie tego, co jej wła­śnie powie­dział. Mimo­wolna tęsk­nota, którą czuł, kiedy Bailey była w pobliżu, zmie­niła się w pul­su­jący w piersi nie­przy­jemny ból żalu i skru­chy. Bailey Har­twell na pewno nie można zarzu­cić prze­cięt­no­ści.

Prawdę mówiąc, musiał wytę­żyć całą siłę woli, żeby powstrzy­mać erek­cję na widok bie­li­zny wypa­da­ją­cej z jej torby z zaku­pami. Wyobra­ził sobie, jak by w niej wyglą­dała, i krew natych­miast napły­nęła mu do penisa.

Nie chciał się zbłaź­nić w miej­scu publicz­nym, dla­tego pomy­ślał o Tomie Sut­to­nie i natych­miast ogar­nęły go złość i fru­stra­cja. Co za nie­do­rzecz­ność, że taki idiota jak Sut­ton będzie miał zaszczyt i przy­jem­ność oglą­da­nia Bailey w ską­pej bie­liź­nie. To zbrod­nia, że taki ktoś może obej­mo­wać ją w nocy, prze­by­wać z nią za dnia i być jedną z osób, które opro­mie­nia swoim świa­tłem. Jasnym świa­tłem. Jesz­cze ni­gdy nie spo­tkał takiej kobiety. Każdą myśl, każde uczu­cie oka­zy­wała otwar­cie, śmiało i bez ogró­dek. Przy­by­szowi ze świata, w któ­rym kobiety rzadko mówią, co myślą, ponie­waż wolą wda­wać się w sub­telne gierki, miło było zna­leźć się w rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej ist­niał ktoś taki jak Bailey Har­twell.

Bar­dzo się o wszyst­kich trosz­czyła.

Za bar­dzo.

Cza­sami chciał, żeby prze­stała się tak przej­mo­wać, bo bał się, że ktoś ją zbyt mocno zrani.

Sły­szał, jak tro­skli­wie zaopie­ko­wała się Dah­lią McGu­ire, kiedy ta spro­wa­dziła się do Har­twell, żeby popro­wa­dzić sklep z pamiąt­kami, prze­jęty po cio­tecz­nej babce. Krą­żyły plotki, że Dah­lia urzą­dziła sobie nocną kąpiel w oce­anie tuż po przy­by­ciu do mia­steczka i omal nie uto­nęła. Podobno Bailey ura­to­wała jej życie. Zostały bli­skimi przy­ja­ciół­kami.

Oso­bi­ście był świad­kiem, jak Bailey oto­czyła opieką Jes­sicę Hun­ting­ton po jej przy­jeź­dzie do Har­twell. Zain­te­re­so­wała się nią od pierw­szego spo­tka­nia, jakby wie­działa, że Jes­sica skrywa jakiś sekret i bar­dzo potrze­buje przy­ja­ciółki. Bailey zaofe­ro­wała jej swoją przy­jaźń bez zada­wa­nia pytań.

Widział, że Bailey dba o swoje mia­sto i jego miesz­kań­ców. Zda­wał sobie sprawę, że uwa­żała go za zagro­że­nie i jak tylko mogła, pró­bo­wała utrud­nić mu życie, dopóki nie zro­zu­miała, iż on nie zamie­rza wyrzą­dzić tu żad­nego zła.

Gdyby oka­zało się ina­czej, wal­czy­łaby z nim do upa­dłego. Bailey, wła­ści­cielka małego hote­liku, mająca jedy­nie wspar­cie ze strony przy­ja­ciół.

Nie zawa­ha­łaby się mu prze­ciw­sta­wić. Jemu, z całym jego mająt­kiem i ogrom­nymi wpły­wami.

Bez lęku.

Z ogniem.

Cho­lera, podzi­wiał ten jej ogień.

A Tom Sut­ton naj­wy­raź­niej nie zda­wał sobie sprawy, że sypia z tak ogni­stą dziew­czyną. Nie miał poję­cia, jak nie­zwy­kłą osobą jest Bailey Har­twell.

Nie­spo­ty­ka­nie lojalna.

Vau­ghn ją za to podzi­wiał. Chciał to wszystko mieć. Chciał jej. Chciał mieć ją w łóżku. Co noc.

Speł­nie­nie tego marze­nia unie­moż­li­wiały mu nie tylko nie­chęć Bailey i jej zwią­zek z Tomem. Bał się, że mógłby ją zra­nić. Tak jak zro­bił to zale­d­wie kilka chwil temu. Głów­nie jed­nak powstrzy­my­wała go przed tym wła­sna nie­chęć do związ­ków. Vau­ghn poprzy­siągł sobie ni­gdy wię­cej nie anga­żo­wać się w żaden bli­ski zwią­zek i nawet Bailey Har­twell nie umia­łaby spra­wić, żeby zmie­nił zda­nie, jeśli już raz pod­jął sta­now­czą decy­zję.

Choć to więc dziwne, nie­na­wi­dził Toma, ponie­waż ten, mimo że zupeł­nie na to nie zasłu­gi­wał, miał Bailey, o któ­rej Vau­ghn mógł jedy­nie marzyć, ale jed­no­cze­śnie cie­szył się, że Tom ist­nieje.

Vau­ghn i Bailey. Ni­gdy nie będą parą.

Ale ta bie­li­zna…

Bailey musiała wkła­dać sek­sowne fata­łaszki, żeby pod­nie­cić Toma?

Cóż. Ta bie­li­zna była śliczna.

A obraz ubra­nej w nią Bailey – dużo wię­cej niż śliczny.

Dla niego jed­nak nie miało to zna­cze­nia. Bie­li­zna skry­wa­łaby to, co chciał zoba­czyć naj­bar­dziej na świe­cie.

Bailey Har­twell. Nagą. W swoim łóżku. Z ogniem w oczach, ale ule­głym cia­łem. Cały czas była wzglę­dem niego tak wroga i w każ­dej chwili gotowa do utarczki. Nic nie pod­nie­cało go bar­dziej niż myśl, że mógłby kie­dyś z nią wygrać, a ona pozwo­li­łaby mu przy­wią­zać się do łóżka…

– Szlag – wymam­ro­tał, bo poczuł, jak robi mu się gorąco.

Nie chciał się prze­cież pod­nie­cać na ulicy.

Sytu­ację ura­to­wała komórka, która nagle zawi­bro­wała w kie­szeni mary­narki, co wyrwało go z zamy­śle­nia. Wyjął ją i na wyświe­tla­czu zoba­czył napis „Tata”.

Wdzięczny za przy­wo­ła­nie do porządku, ode­brał połą­cze­nie.

– Pew­nie widzia­łeś w gaze­cie naj­now­sze wia­do­mo­ści o Caro­line – ode­zwał się Wil­liam Tre­ma­ine bez żad­nego wstępu.

– Widzia­łem.

– Wszystko w porządku?

Ta roz­mowa była jed­nym z powo­dów, dla któ­rych powi­nien wra­cać do Nowego Jorku.

Matka Vau­ghna zmarła na sku­tek cho­roby serca, która nękała ją od dzie­ciń­stwa, cho­ciaż nikt nic nie podej­rze­wał, dopóki nie zaata­ko­wała z całą siłą. Od tego czasu ojciec zawsze był przy nim. Kiedy Vau­ghn stra­cił matkę, miał zale­d­wie pięć lat, a Wil­liam Tre­ma­ine nale­żał już wtedy do poten­ta­tów w nowo­jor­skiej branży budow­la­nej. Miał mnó­stwo obo­wiąz­ków, ale zawsze uda­wało mu się zna­leźć czas dla syna.

Ow­szem, Vau­gh­nem opie­ko­wały się nia­nie, ale ni­gdy nie czuł się nie­chciany czy nie­ko­chany, a kiedy dorósł, zdał sobie sprawę, jaka to rzad­kość w eks­klu­zyw­nym świe­cie, w któ­rym się uro­dził. Nie miał wąt­pli­wo­ści, że jego kole­dzy rów­nież byli kochani, ale tę miłość czę­sto miaż­dżył cię­żar ocze­ki­wań, jakie zrzu­cano na ich barki.

Wil­liam wycho­wy­wał syna na pra­co­wi­tego, obo­wiąz­ko­wego czło­wieka, ale ni­gdy nie pró­bo­wał narzu­cić mu wła­snych ambi­cji i ocze­ki­wań. W prze­ci­wień­stwie do rodzi­ców kole­gów. Ojciec był jego naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Czło­wie­kiem, któ­rego podzi­wiał i sza­no­wał bar­dziej niż kogo­kol­wiek innego.

I dla niego powi­nien wró­cić do Nowego Jorku.

Nie potra­fił jed­nak zro­bić nawet kroku w tym kie­runku.

– Wszystko w porządku, tato – zapew­nił.

– Nie wąt­pię w to, po pro­stu posta­no­wi­łem się ode­zwać. Wiesz… pomy­śla­łem, że mógł­bym się jutro zatrzy­mać w Dela­ware. Za kilka dni jadę w inte­re­sach do Lon­dynu. Przyda mi się krótki odpo­czy­nek.

Vau­ghn uśmiech­nął się sze­roko.

– Ale u mnie naprawdę wszystko w porządku.

– Chcę to zoba­czyć na wła­sne oczy.

– W takim razie już się cie­szę na twój przy­jazd.

Kiedy skoń­czył roz­mowę, pogrą­żył się w roz­my­śla­niach o zbli­ża­ją­cej się wizy­cie ojca i ostat­nim spo­tka­niu z Bailey Har­twell. Zatrzy­mał się w pół kroku, gdy zdał sobie sprawę, że minął barek, w któ­rym chciał kupić kanapkę na lunch.

Przy­po­mniał sobie spoj­rze­nie zra­nio­nej Bailey.

Szkoda, że nie wysłał po tę cho­lerną kanapkę kogoś z hote­lo­wego per­so­nelu. Ale nie, zachciało mu się spa­ceru.

Mógłby sobie obie­cać, że to ostatni jego spa­cer na długi czas, ale wie­dział, że zwa­riuje, jeśli stale będzie sie­dział w hotelu. Jak wię­zień…

Poza tym… choć widok Bailey był dla niego niczym tor­tura, już się od niego uza­leż­nił.

Rozdział 3

3

Bailey

Sia­da­jąc za kie­row­nicą w płasz­czu prze­ciw­desz­czo­wym, pod któ­rym mia­łam jedy­nie sek­sowną bie­li­znę, czu­łam pod­nie­ce­nie i posmak wiel­kiej ryzy­kow­nej przy­gody. Ogar­nęło mnie nie­od­parte wra­że­nie, że jeśli kto­kol­wiek mnie zoba­czy, od razu się domy­śli, jaki mam plan, więc do samo­chodu dotar­łam bie­giem, a ponie­waż wło­ży­łam czer­wone szpilki, omal nie skrę­ci­łam kostki.

Śmia­łam się sama z sie­bie, kiedy odjeż­dża­łam sprzed domu. Byłam prze­jęta i lekko stre­mo­wana, więc chi­cho­ta­łam ner­wowo.

Lubię cza­sem zro­bić coś nie­zwy­kłego.

Kiedy jed­nak zapar­ko­wa­łam pod miesz­ka­niem Toma, ści­snęło mnie w żołądku. Nie byłam już tak rado­śnie pod­eks­cy­to­wana, ponie­waż przy­po­mnia­łam sobie, jak minio­nej nocy ode­pchnął mnie w łóżku.

Spoj­rza­łam w górę, na jego okno, w któ­rym paliło się świa­tło. Przez chwilę trwa­łam w bez­ru­chu. Musia­łam wygło­sić sama do sie­bie krótką mowę doda­jącą otu­chy.

– Masz na sobie tylko płaszcz i bie­li­znę. Nie ma mowy, żeby jaki­kol­wiek facet pozo­stał obo­jętny na taki widok.

Wzię­łam głę­boki oddech i poczu­łam, że moja pew­ność sie­bie wró­ciła do normy. Wysia­dłam z samo­chodu. Oka­zało się, że to był naj­trud­niej­szy etap. Otwo­rzy­łam wła­snym klu­czem drzwi do budynku i pod­eks­cy­to­wana weszłam do środka. Na pal­cach pobie­głam scho­dami w górę, żeby stu­ka­nie szpi­lek nie ostrze­gło Toma o moim przy­by­ciu.

A szkoda, że nie stu­ka­łam szpil­kami.

Szkoda, że nie stu­ka­łam gło­śno jak dia­bli.

Może gdyby Tom usły­szał, że nad­cho­dzę, nie musia­ła­bym oglą­dać jego gołego tyłka, poru­sza­ją­cego się w górę i w dół, oraz kobiety leżą­cej pod nim na kana­pie.

Weszłam do jego miesz­ka­nia, zbu­do­wa­nego na otwar­tym pla­nie, i sta­nę­łam jak wryta na progu czę­ści dzien­nej, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co wła­ści­wie widzę i co tu się dzieje.

Leżeli tyłem do mnie, więc nie mieli poję­cia, że ich obser­wuję, a ciało Toma przy­sła­niało mi widok na kobietę; widzia­łam jedy­nie jej poma­lo­wane na czer­wono paznok­cie, które wbi­jała w jego pośladki, sta­ra­jąc się wepchnąć go jesz­cze głę­biej w sie­bie.

– Tak! O Boże! Tak! – jęczała piskli­wie.

Nie roz­po­zna­wa­łam tego głosu.

– Erin! – wystę­kał Tom. – Kurde!

Erin?

Przy­glą­da­łam się im przez chwilę, aż natra­fi­łam wzro­kiem na stopy Toma. Na­dal miał na nich skar­pety i zauwa­ży­łam, że są brudne. Tom w brud­nych skar­pe­tach prze­la­ty­wał jakąś Erin na kana­pie.

Spoj­rza­łam na swój płaszcz prze­ciw­desz­czowy i poczu­łam się jak idiotka. Poni­żona idiotka.

Kiedy ja się mar­twi­łam, jak przy­wró­cić do życia nasz zwią­zek, on pie­przył się z kimś innym.

Totalna idiotka.

Nagle ogar­nęła mnie furia i gwał­tow­nie unio­słam głowę. Zdzi­wi­łam się, że z moich oczu nie wystrze­liły w ich stronę bły­ska­wice. To nie ja jestem idiotką! Nie ja jestem głu­pia! To ten palant, który mnie zdra­dza, jest skoń­czo­nym idiotą.

Dzie­sięć cho­ler­nych lat!

Roz­wście­czona zdję­łam szpilki i po cichu poszłam do kuchni. Zer­k­nę­łam przez ramię na kanapę i stwier­dzi­łam, że zajęta sobą parka na­dal mnie nie zauwa­żyła. Otwo­rzy­łam lodówkę i wyję­łam dzba­nek zim­nej wody, który mój były chło­pak zawsze tam trzy­mał.

– Co, do… – krzyk­nął Tom, zanie­po­ko­jony odgło­sem zamy­ka­ją­cych się drzwi lodówki.

Kiedy pod­niósł wzrok, ja już sta­łam przy kana­pie. Oczy roz­sze­rzyły mu się z prze­ra­że­nia, gdy wyla­łam cały dzba­nek lodo­wa­tej wody pro­sto na niego i jego kum­pelę do łóżka.

Erin zaczęła pisz­czeć, a Tom, prze­kli­na­jąc, zesko­czył z niej, jakby obla­zły ją mrówki.

Kiedy wrzesz­cząc, zeszli z kanapy i mokrzy mio­tali się po pokoju w poszu­ki­wa­niu ubrań, spo­strze­głam torebkę Erin i szybko do niej pode­szłam.

– Bailey, zaraz ci wszystko wytłu­ma­czę! – powie­dział Tom gło­sem piskli­wym ze stra­chu.

Zer­k­nę­łam na niego, nie prze­ry­wa­jąc prze­szu­ki­wa­nia torebki nie­zna­jo­mej kobiety. Poty­ka­jąc się o wła­sne stopy, wcią­gał dżinsy i prze­ra­żo­nym wzro­kiem spo­glą­dał to na mnie, to na Erin.

Ona nato­miast stała, narzu­ciw­szy na ramiona koc, który trzy­ma­łam prze­rzu­cony przez opar­cie kanapy, żeby móc się nim okryć, kiedy oglą­da­łam jakiś film. Wbiła zawsty­dzony wzrok w swoje nagie stopy, więc nie spo­strze­gła, że mam w dłoni jej tele­fon.

– Erin i ja…

– Jeste­ście pod­łymi zdraj­cami! – dokoń­czy­łam za Toma.

Mój głos spra­wił, że Erin unio­sła głowę i cho­ciaż wyda­wało mi się to nie­moż­liwe, krew jesz­cze gwał­tow­niej zaki­piała mi w żyłach z wście­kło­ści. W końcu ją roz­po­zna­łam. Była dziew­czyną jed­nego z kole­gów Toma, Rexa McFar­lane’a. Miłego, przy­stoj­nego dwu­dzie­stocz­te­ro­latka. A Erin… Erin miała dwa­dzie­ścia trzy lata!

Zdra­dził mnie z dziew­czyną, która nie­dawno skoń­czyła col­lege.

Oto ja, z pogodną miną kro­cząca śmiało naprzód, w nadziei, że uda mi się napra­wić zwią­zek, szu­ka­jąca na to jak naja­trak­cyj­niej­szego spo­sobu, rado­sna i zde­ter­mi­no­wana, nagle z całą siłą zde­rzy­łam się z wyro­słą nie wia­domo kiedy beto­nową ścianą nie­na­wi­ści, obrzy­dze­nia, roz­cza­ro­wa­nia, zdrady, ura­żo­nej dumy i furii!

Chcia­łam, żeby Tom i ta jego Erin poczuli wszystko to, co ja.

Moimi poczy­na­niami kie­ro­wała wście­kłość.

Nie trzeba było wpi­sy­wać hasła, żeby uru­cho­mić tele­fon Erin. Pew­nie w przy­szło­ści roz­waży kwe­stię zabez­pie­cze­nia.

– Co ty robisz? – Wysoki dziew­częcy głos drżał ner­wowo. Prze­wi­nę­łam listę kon­tak­tów.

REX.

Wybra­łam numer.

– Nie! Tom, co ona robi? – pisz­czała żało­śnie Erin.

Ton jej głosu był tak wysoki, że zapewne pies sąsia­dów pię­tro niżej aż pod­sko­czył zaalar­mo­wany, jed­nak mnie nawet nie drgnęła powieka. Zamie­rza­łam siać spu­sto­sze­nie.

Po trze­cim sygnale usły­sza­łam zna­jomy niski głos.

– Cześć, skar­bie. Jesteś jesz­cze w pracy?

Gdy­bym myślała nieco bar­dziej przy­tom­nie, cie­płe uczu­cie, które zabrzmiało w jego sło­wach, powstrzy­ma­łoby mnie przed dal­szym dzia­ła­niem. Ale jak póź­niej zda­łam sobie sprawę, nie byłam wtedy cał­kiem przy zdro­wych zmy­słach.

– Rex?

– Kto mówi? – zapy­tał, wyraź­nie zdez­o­rien­to­wany i zanie­po­ko­jony o Erin.

– Tu Bailey Har­twell, dziew­czyna Toma Sut­tona.

– Tom! Powstrzy­maj ją! – krzyk­nęła Erin.

– Bailey, do cho­lery! – Tom ruszył w moją stronę. Patrzył na mnie bła­gal­nie.

Odwró­ci­łam się na pię­cie i wymknę­łam z jego zasięgu, klu­cząc mię­dzy meblami.

– Czy ja sły­sza­łem tam Erin? Co się dzieje? – dopy­ty­wał Rex.

– Wła­śnie nakry­łam Toma, jak pie­przył się z Erin na kana­pie w swoim salo­nie. A ponie­waż wczo­raj wie­czo­rem po powro­cie do domu od razu wziął prysz­nic, a potem ode­pchnął mnie, kiedy chcia­łam się z nim kochać, domy­ślam się, że nie pierw­szy raz tych dwoje zaba­wia się ze sobą.

– Co? – Głos Rexa stał się chro­pawy i odle­gły.

– Zosta­li­śmy zdra­dzeni. Doszłam do wnio­sku, że powi­nie­neś o tym wie­dzieć. – Roz­łą­czy­łam się i rzu­ci­łam tele­fon Erin na pobli­skie krze­sło.

Stała cia­sno otu­lona kocem, a jej ramiona drżały od pła­czu.

Naj­wy­raź­niej bar­dzo cier­piała, ale na mnie nie robiło to naj­mniej­szego wra­że­nia.

Ogar­nęło mnie odrę­twie­nie. Patrzy­łam na czło­wieka, z któ­rym spę­dzi­łam ostat­nie dzie­sięć lat życia.

– Sądzi­łam, że jeste­śmy dla sie­bie stwo­rzeni. Ale tak nie jest. Zasłu­guję na coś lep­szego. Nie mogę uwie­rzyć, że zmar­no­wa­łam na cie­bie dzie­sięć lat. A tak na wszelki wypa­dek, gdy­byś jesz­cze miał jakieś wąt­pli­wo­ści: mię­dzy nami wszystko skoń­czone.

Wło­ży­łam szpilki i ruszy­łam do wyj­ścia. Odtrą­ci­łam jego dłoń, gdy pró­bo­wał mnie zatrzy­mać. Kiedy biegł za mną po scho­dach, igno­ro­wa­łam jego głos, jego obec­ność, tak jak igno­ro­wa­ła­bym natrętną muchę, któ­rej brzę­cze­nie nad głową mi zobo­jęt­niało.

Nie docie­rało do mnie nic, co mówił. Nie czu­łam jego dotyku ani – jak sobie póź­niej przy­po­mnia­łam – nie sły­sza­łam bła­gań i prze­pro­sin.

Usia­dłam za kie­row­nicą i odje­cha­łam tak szybko, że omal go nie potrą­ci­łam, jak przez mgłę świa­doma, że zaklął i odsko­czył na bok tuż przed maską samo­chodu.

***

– Zamor­duję tego sukin­syna! – krzyk­nęła Jes­sica, moja naj­bliż­sza przy­ja­ciółka.

Cho­dziła przy tym ner­wowo tam i z powro­tem po swoim salo­nie. Louis, szcze­niak rasy labra­dor, podą­żał za nią krok w krok, więc co chwila poty­kali się o sie­bie.

Nie wie­dzia­łam, dokąd jadę, dopóki nie zatrzy­ma­łam się pod domem Jess i Coopera. On jesz­cze pra­co­wał w barze, ale ona była na miej­scu.

Jakoś zna­la­złam słowa, żeby opo­wie­dzieć, co się wła­śnie wyda­rzyło, a jej reak­cja prze­biła się przez ota­cza­jącą mnie chmurę odrę­twie­nia.

W tej chwili czu­łam jedy­nie mdło­ści. Mdło­ści wywo­łane nie­pew­no­ścią i stra­chem, ponie­waż nagle uświa­do­mi­łam sobie…

– Jess, ja mam trzy­dzie­ści cztery lata – ode­zwa­łam się, prze­ry­wa­jąc jej ner­wowy spa­cer. Zatrzy­mała się i spoj­rzała na mnie uważ­nie. Widzia­łam, jak bar­dzo jest wzbu­rzona. Do oczu napły­nęły mi łzy. – Jak mam zacząć od nowa?

– Och, Bailey. – Usia­dła obok mnie na kana­pie i oto­czyła mnie ramie­niem. Louis oparł pysk na jej kola­nie i patrzył na mnie z psim współ­czu­ciem. – Znaj­dziesz kogoś innego. Musisz po pro­stu dojść do sie­bie i wyle­czyć zła­mane serce.

Nie tego się jed­nak oba­wia­łam. Musia­łam się zasta­no­wić, czy gniew, jaki mnie ogar­nął w miesz­ka­niu Toma, na pewno był skie­ro­wany prze­ciw niemu i Erin, czy raczej dużą jego część czu­łam do samej sie­bie.

– Jess, ja to wie­dzia­łam – wyszep­ta­łam, pozwa­la­jąc pły­nąć łzom. Mia­łam pew­ność, że Jes­sica jest jedyną osobą, która nie osą­dzi mnie za to, co zaraz jej wyznam. – Wie­dzia­łam już od jakie­goś czasu.

– Że Tom cię zdra­dza?

– Nie, nie o to cho­dzi. – Potrzą­snę­łam głową. – Wie­dzia­łam… wie­dzia­łam, że nie jest tym jedy­nym. – Patrzy­łam na jej twarz, która wyda­wała mi się roz­ma­zana przez łzy sto­jące w moich oczach. – Uzna­łam, że Tom to bez­pieczna opcja. Dla­tego go wybra­łam. A oka­zało się, że nie jest nawet tym.

Przez chwilę Jess przy­tu­lała mnie w mil­cze­niu.

Otar­łam łzy i odsu­nę­łam się od niej z wes­tchnie­niem.

– Powin­nam być zroz­pa­czona. Powin­nam mieć zła­mane serce. Prawda?

Ski­nęła głową.

– Ale nie jestem. Ow­szem, czuję się zra­niona. Została ura­żona moja duma, zwłasz­cza jeśli weź­miesz pod uwagę, że w tej chwili mam na sobie jedy­nie jedwabną bie­li­znę i płaszcz prze­ciw­desz­czowy. – Posła­łam jej blady, smutny uśmiech, a ona odpo­wie­działa tym samym. – I jestem zawsty­dzona, a nawet upo­ko­rzona. Ale nie mam zła­ma­nego serca… Nie. Czuję… – Wcią­gnę­łam gwał­tow­nie powie­trze, jakby ktoś wymie­rzył mi cios w żołą­dek.

– Co czu­jesz?

– Ulgę – przy­zna­łam. – Jestem prze­ra­żona, ale czuję ulgę. O Boże. – Wspar­łam głowę na rękach, patrząc na szpilki, które nie­mi­ło­sier­nie mnie cisnęły.

Zdję­łam je.

– Dzie­sięć lat. Boże, stra­ci­łam dzie­sięć lat na Toma, cho­ciaż wie­dzia­łam, że ni­gdy się w nim nie zako­cham do sza­leń­stwa. Chcia­łam tylko… chcia­łam faceta, przy któ­rym czu­ła­bym się bez­pieczna i który dałby mi to, czego pra­gnę, czyli mał­żeń­stwo i dzieci. Kiedy rodzice się prze­pro­wa­dzili i zosta­łam w mia­steczku jako ostat­nia z Har­twel­lów, tak bar­dzo za nimi tęsk­ni­łam, że naj­bar­dziej na świe­cie pra­gnęłam zało­żyć wła­sną rodzinę. Tom o tym wie­dział. Wie­dział, ile zna­czą dla mnie dzieci i w ogóle rodzina. Sądzi­łam, że kocha mnie na tyle mocno, iż w końcu zde­cy­duje się dać mi szczę­ście. Ale nie potra­fił się do tego zmu­sić, a ja upar­cie cze­ka­łam, poświę­ca­jąc mu naj­lep­sze lata. Tym­cza­sem ten gno­jek mnie zdra­dził.

Czu­łam nara­sta­jącą panikę i z tru­dem łapa­łam powie­trze.

– Jak zacząć od nowa w wieku trzy­dzie­stu czte­rech lat? – wyrzu­ci­łam z sie­bie.

Jess chwy­ciła mnie za ręce.

– Oddy­chaj głę­boko – naka­zała.

Zro­biła wdech, potem wydech i gestem naka­zała mi, żebym ją naśla­do­wała.

Mało bra­ko­wało, a poła­ma­ła­bym jej palce, tak mocno je ści­ska­łam, sta­ra­jąc się iść jej śla­dem i mimo paniki skon­cen­tro­wać się na oddy­cha­niu.

Po chwili poczu­łam, że roz­luź­niają mi się mię­śnie, choć nawet nie mia­łam świa­do­mo­ści, że tak bar­dzo je napię­łam.

Opa­dłam na kanapę, a łzy znów popły­nęły ciur­kiem.

– Boję się.

Jess rów­nież miała łzy w oczach.

– Wiem. Prze­ży­łam coś podob­nego. Ale naprawdę można zacząć od nowa, bez względu na wiek. – Wzięła mnie za rękę. – Masz mnie, masz Coopera i wszyst­kich innych. To mia­sto cię kocha. Pomo­żemy ci przejść przez ten trudny czas.

– A co, jeśli skoń­czę samotna?

– Wyklu­czone. – Spoj­rzała na mnie i zmarsz­czyła czoło. – Nie roz­wa­żasz chyba powrotu do tego dupka tylko po to, żeby nie zostać sama?

– Nie! – odpar­łam bły­ska­wicz­nie. – Wiesz, ostat­niej nocy mnie ode­pchnął. Pró­bo­wa­łam się z nim kochać, a on zepchnął mnie z sie­bie. Oczy­wi­ście, że mnie zdra­dzał! Byłam idiotką, że tego nie zauwa­ży­łam. – Roze­śmia­łam się ponuro. – Byłam prze­ko­nana, że żadne z nas ni­gdy nie znaj­dzie sobie nikogo lep­szego i że on też tak sądzi. Nawet przez myśl mi nie prze­szło, że mógłby mnie zdra­dzić.

– Co to zna­czy „żadne z nas ni­gdy nie znaj­dzie sobie nikogo lep­szego”? – Jess skrzy­żo­wała ramiona na piersi.

Znów się spię­łam. Nie chcia­łam się przed nią przy­znać do swo­jej teo­rii, że Tom i ja sta­no­wimy dobraną parę, ponie­waż oboje jeste­śmy prze­ciętni.

– Cho­dzi mi o to… że byli­śmy sobie równi. No wiesz…

Jes­sica zmru­żyła oczy, jakby nie wie­rzyła wła­snym uszom.

– Jeśli chcesz wie­dzieć, to każdy z two­ich zna­jo­mych z osobna i wszy­scy razem uwa­żają, że zasłu­gu­jesz na kogoś lep­szego niż Tom Sut­ton, a przez to, że cię zdra­dził, zasłu­guje na tytuł Dupka Roku.

Uśmiech­nę­łam się blado i ski­nę­łam głową.

– Zde­cy­do­wa­nie. Dupek Roku Wszech­świata.

Jes­sica prych­nęła roz­ba­wiona.

– Jess?

– Tak?

– Wiesz, że cię kocham, prawda?

W odpo­wie­dzi ści­snęła moją dłoń.

– Damy sobie radę, Bailey. I wiesz co? Dzi­siaj przy­szłość jawi ci się jako coś prze­ra­ża­ją­cego. Ale założę się o wszystko, co mam, że jutro ten nowy począ­tek wyda ci się eks­cy­tu­jący.

– Mam nadzieję.

Przy­su­nęła się bli­żej i znów oto­czyła mnie ramie­niem.

– Boże! – wykrzyk­nę­łam nagle, prze­ry­wa­jąc tę chwilę mil­cze­nia, ponie­waż z prze­ra­że­niem uświa­do­mi­łam sobie, co naro­bi­łam. Zalało mnie poczu­cie winy. – Co ja naj­lep­szego zro­bi­łam Rexowi! – Znów się roz­pła­ka­łam, tym razem ze wstydu. – To było okropne. Straszne. Jestem samo­lubną suką.

– Nie mów tak! Prze­cież nie rozu­mo­wa­łaś jasno. A w ogóle to wyświad­czy­łaś temu chło­pa­kowi przy­sługę. Powi­nien się dowie­dzieć, że dziew­czyna go zdra­dza.

– Ale nie w ten spo­sób. Przeze mnie został poni­żony tak samo jak ja. Będę musiała go prze­pro­sić.

– Jeśli chcesz, zrób to. Tylko nie dzi­siaj, dobrze? Dzi­siaj zosta­niesz tutaj, będziesz oglą­dała głu­pie filmy i jadła nie­zdrowe jedze­nie w moim towa­rzy­stwie.

– Nie chcę ci prze­szka­dzać.

– Nawet tego nie sko­men­tuję. – Wstała z kanapy. – Przy­niosę ci jakieś ciu­chy, żebyś się mogła prze­brać.

Uśmiech­nę­łam się do niej z wdzięcz­no­ścią. Kiedy tylko znik­nęła na górze, a Louis w pod­sko­kach pobiegł za nią, pozba­wia­jąc mnie swo­jej koją­cej obec­no­ści, znów się roz­pła­ka­łam, tym razem gwał­tow­niej. Będę musiała powia­da­miać wszyst­kich, że roz­sta­łam się z Tomem, co mnie prze­ra­żało. Trzeba będzie zadzwo­nić do mamy i taty, i do brata, Char­liego… Muszę powie­dzieć o tym Dah­lii i Emery. Iris i Irze.

O Boże, dopiero zaczną się domy­sły.

Litość.

I jesz­cze Vau­ghn Tre­ma­ine.

Trud­niej mi będzie odpie­rać jego drwiące uwagi na temat mojego życia. Po pro­stu będę musiała pamię­tać, że cho­ciaż stra­ci­łam pew­ność jutra, na­dal mam uko­chany dep­tak i ludzi z nim zwią­za­nych, któ­rzy są dla mnie jak rodzina. Dzięki nim moje życie na­dal jest nie­zwy­kłe i ani zdrada Toma, ani opi­nie Vau­ghna tego nie zmie­nią. Nie pozwolę na to.

Zda­łam sobie sprawę, że łatwiej to sobie powie­dzieć, niż w to uwie­rzyć. Strach ści­snął mnie za gar­dło. Obję­łam się ramio­nami i zaszlo­cha­łam jesz­cze gło­śniej, aż cia­sny węzeł, który opla­tał mi pierś, zaczął się nieco roz­luź­niać.

Po chwili poczu­łam, że Jess obej­muje mnie i przy­ciąga do sie­bie, żebym mogła wes­przeć głowę na jej ramie­niu. Zwi­nę­łam się w kłę­bek i przy­lgnę­łam do niej, szlo­cha­jąc w jej swe­ter, a Louis lizał mnie po dłoni, znów ofe­ru­jąc swoje psie pocie­sze­nie.

Rozdział 4

4

Bailey

Około czwar­tej trzy­dzie­ści nad ranem obu­dzi­łam się na kana­pie Jess i Coopera. Nie udało mi się z powro­tem zasnąć.

Kilka godzin wcze­śniej ock­nę­łam się z drzemki i zdez­o­rien­to­wana patrzy­łam na opar­cie kanapy. Nie wie­dzia­łam, gdzie jestem. Dopiero kiedy usły­sza­łam ciche szcze­ka­nie Louisa i głos Coopera, przy­po­mnia­łam sobie, że oglą­da­łam z Jess jakieś filmy. Pew­nie zasnę­łam w trak­cie, a Jes­sica wolała zosta­wić mnie śpiącą na kana­pie, niż obu­dzić.

– Tak, widzę, że Bailey śpi na kana­pie, ale chciał­bym wie­dzieć dla­czego – powie­dział Cooper ści­szo­nym i zatro­ska­nym gło­sem. – Louis, spo­kój!

– Nakryła Toma z inną kobietą – odpo­wie­działa szep­tem Jess.

W jej tonie było sły­chać mie­sza­ninę gniewu, smutku i tro­ski.

– Co takiego? – wykrzyk­nął Cooper.

Louis szczek­nął cicho.

– Ciii! Ucisz­cie się obaj.

– Co? – powtó­rzył Coop gło­śnym szep­tem.

Nawet w tym jed­nym sło­wie wyraź­nie dało się wyczuć furię.

Leża­łam spięta i przy­gnę­biona. Kie­dyś, jako naiwna nasto­latka, sza­leń­czo pod­ko­chi­wa­łam się w Coope­rze i nie dawa­łam mu żyć. Kiedy doro­słam, Coop nie­po­strze­że­nie zmie­nił się w kogoś na kształt star­szego brata i wspa­nia­łego przy­ja­ciela. Był wobec mnie nie­wia­ry­god­nie opie­kuń­czy.

– Zabiję sukin­syna!

Usły­sza­łam, jak drzwi się otwie­rają, i już mia­łam wstać, żeby go powstrzy­mać, ale ode­zwała się Jess.

– Niczego takiego nie zro­bisz. – Drzwi się zamknęły. – Bailey wcale by tego nie chciała. Bar­dziej potrze­buje naszej obec­no­ści i wspar­cia.

– Sądzę, że gdy­bym roz­kwa­sił nos temu dup­kowi, to też liczy­łoby się jako wspar­cie.

Prze­peł­niło mnie cie­płe uczu­cie wzglę­dem Coopera i znów zebrały mi się łzy pod powie­kami.

– Być może – odrze­kła szep­tem Jess. – Ale odłóżmy to na póź­niej. Chodź na górę, żeby­śmy nie obu­dzili Bailey.

Cooper już się nie ode­zwał. Usły­sza­łam tylko skrzy­pie­nie scho­dów, kiedy wraz z Louisem wspi­nali się na pię­tro. Zaraz potem poko­nało mnie znu­że­nie, a kiedy znów się ock­nę­łam, mój zega­rek wska­zy­wał czwartą trzy­dzie­ści. Leżąc bez­sen­nie, myśla­łam o wyda­rze­niach sprzed dwóch dni, które dopro­wa­dziły do tego, że zja­wi­łam się w miesz­ka­niu Toma ubrana w tę głu­pią czer­woną bie­li­znę.

Dez­orien­ta­cja.

Głów­nie to czu­łam, gdy leża­łam wtedy po swo­jej stro­nie łóżka i gapi­łam się na ścianę w ciem­no­ściach nocy. Byłam zdez­o­rien­to­wana, ponie­waż nie mogłam zro­zu­mieć, dla­czego udaję, że śpię, cho­ciaż tak naprawdę nasłu­chi­wa­łam powrotu Toma do mojego miesz­ka­nia. Sły­sza­łam, jak wcho­dzi, przez kwa­drans kręci się po kuchni, a potem idzie kory­ta­rzem w stronę mojego pokoju, żeby sko­rzy­stać z prysz­nica. Uda­wa­łam, że śpię, nawet kiedy wszedł do łóżka i poło­żył się obok mnie.

Nie miesz­ka­li­śmy razem. Ja mia­łam mały domek z jedną sypial­nią, a Tom swoje miesz­ka­nie. Nie działo się tak z mojego wyboru. Przez lata iry­to­wało mnie, że Tom nie chce się ze mną zwią­zać kup­nem wspól­nego domu. A jed­nak tam­tej nocy, kiedy leżał obok mnie, a ja uda­wa­łam, że śpię, zasta­na­wia­łam się, dla­czego, u dia­bła, po pro­stu nie wró­cił do sie­bie. Po co przy­jeż­dżał do mnie po takim dłu­gim dniu pracy?

A potem zasta­no­wiło mnie, czemu nie odwró­ci­łam się i nie poca­ło­wa­łam go na powi­ta­nie. Ile razy w cza­sie naszego związku, zwłasz­cza pod­czas ostat­nich lat, on cze­kał na mnie, kiedy musia­łam do późna pra­co­wać w swoim hotelu?

Odwró­ci­łam się na bok, opar­łam na łok­ciu i poło­ży­łam głowę na dłoni. Patrzy­łam na mojego śpią­cego chło­paka.

Jakiś nie­znany bole­sny smu­tek ści­snął mi pierś.

Ponie­waż prze­wa­ża­ją­cym uczu­ciem nie była jed­nak dez­orien­ta­cja.

To był strach.

Może zabrzmi to dziw­nie, ale zawsze lubi­łam za kimś tęsk­nić. Oczy­wi­ście nie cho­dziło o samą tęsk­notę, bo to przy­kre uczu­cie. Cho­dziło o ten moment, kiedy znów kogoś widzisz po roz­łące. Uwiel­biam to. W takich chwi­lach wszyst­kie skom­pli­ko­wane, nie­ja­sne uczu­cia, które cza­sem żywimy wobec innych, ula­tują, gorycz znika i zmie­nia się w popiół, a zostaje sama sło­dycz – miłość. Przy ponow­nym spo­tka­niu czuję tylko słodką tęsk­notę za uko­chaną osobą i radość z tego, że znów mogę ją wziąć w ramiona.

Lubię tęsk­nić za rodzi­cami – rodzi­cami, któ­rzy sprze­dali wszyst­kie swoje nie­ru­cho­mo­ści w mie­ście zało­żo­nym przez naszych przod­ków, wszyst­kie oprócz Hart’s Inn. Pen­sjo­nat zosta­wili mnie i mojemu rodzeń­stwu. Bratu, który zupeł­nie nie był nim zain­te­re­so­wany. Bratu, za któ­rym uwiel­bia­łam tęsk­nić. Mojej sio­strze, która rów­nież nie pasjo­no­wała się hote­lar­stwem i za którą rów­nież uwiel­bia­łam tęsk­nić, ale po spę­dze­niu pię­ciu minut w jej towa­rzy­stwie to uczu­cie natych­miast mijało.

A jed­nak… wcale nie lubi­łam tęsk­nić za Tomem. Co jest naj­gor­sze, kiedy za kimś tęsk­nisz? To, że kiedy go spo­tkasz, na­dal czu­jesz nie­okre­śloną tęsk­notę.

Tom spał, a ja przy­glą­da­łam się jego twa­rzy i przy­po­mi­na­łam sobie, jaka się czu­łam szczę­śliwa, gdy obser­wo­wa­łam go śpią­cego dawno, dawno temu, na początku naszej zna­jo­mo­ści. Gdy­bym była szczera wobec samej sie­bie, przy­zna­ła­bym, że na widok Toma ni­gdy nie ugi­nały się pode mną kolana ani nie czu­łam pod­nie­ca­ją­cego, nie­opa­no­wa­nego drże­nia. To wła­śnie mnie do niego przy­cią­gało. Czu­łam się przy nim bez­pieczna. Potra­fi­łam kon­tro­lo­wać swoje emo­cje.

Ostat­nio prze­sta­łam się tak czuć.

Skoń­czy­łam trzy­dzie­ści cztery lata. Chcia­łam wyjść za mąż. Uro­dzić dzieci.

Męż­czy­zna, z któ­rym spę­dzi­łam dzie­sięć lat, męż­czy­zna, z któ­rym mia­łam nadzieję zało­żyć rodzinę, leżał tuż obok… a rów­nie dobrze mógł być tysiące kilo­me­trów ode mnie.

Pięć lat temu przy­su­nę­ła­bym się bli­żej i obu­dziła go piesz­czo­tami. Tom twier­dził, że to jedna z tych rze­czy, które we mnie kocha – brak opa­no­wa­nia. Mówi­łam i robi­łam, co tylko chcia­łam. Wszy­scy wokół mnie wie­dzieli, co w danej chwili myślę. Tom dzi­wił się, że jestem tak dobra w pro­wa­dze­niu hotelu. Ale moja matka przy­uczała mnie do pracy w hote­lar­stwie, odkąd nauczy­łam się mówić, więc kiedy zja­wia­łam się w pracy, sta­wa­łam się inną osobą. Pro­fe­sjo­nalną i opa­no­waną.

Być może w życiu pry­wat­nym byłam taka pyskata, ponie­waż w pracy musia­łam być słodką, disne­jow­ską wer­sją samej sie­bie – sym­pa­tyczną, wesołą i łagodną – nawet jeśli tra­fił się wyjąt­kowo upier­dliwy gość.

Tomowi nie zawsze podo­bały się moje bez­czelne odzywki, ale był typo­wym face­tem, więc uwiel­biał moje żywio­ło­wość i pew­ność sie­bie w sypialni.

Nie wie­dział jed­nak, że jestem taka tylko z nim.

Kiedy się pozna­li­śmy, uwa­ża­łam się za cał­kiem prze­ciętną osobę. Zanim spo­tka­łam Toma, ktoś pode­ptał mnie tak mocno, że nie odwa­ży­łam się nawet myśleć o sobie jako o kimś choć tro­chę wyjąt­ko­wym. Wywo­dzi­łam się z rodziny, która zało­żyła to mia­sto, ludzie mnie lubili, cie­szy­łam się popu­lar­no­ścią. Czu­łam, że jestem nie­zwy­kła. A ten facet wszystko mi ode­brał. Nie zdo­łał jed­nak pozba­wić mnie miło­ści do Har­twell. Spra­wił, że sama mia­łam się za kogoś niczym się nie­wy­róż­nia­ją­cego, ale na­dal uwa­ża­łam, że moje życie przy pro­me­na­dzie jest nad­zwy­czajne, ponie­waż miesz­kam w pięk­nym miej­scu, oto­czona przez ludzi, któ­rych kocham.

I dopóki wszystko wokół mnie było takie nie­zwy­kłe, ja sama mogłam czuć się przy boku Toma jak szary prze­cięt­niak. Byli­śmy sobie równi. Warci sie­bie nawza­jem.

Nie mia­łam więc przy nim żad­nych kom­plek­sów ani w życiu, ani w łóżku.

Kiedy tylko mia­łam ochotę, mogłam zro­bić pierw­szy ruch i wie­dzia­łam, że on zawsze zare­aguje pozy­tyw­nie. Tak mi się przy­naj­mniej wyda­wało.

Nasz seks zawsze był nie­zły. Nie naj­lep­szy, jaki zda­rzyło mi się mieć, ale cał­kiem nie­zły. Tom robił wra­że­nie szczę­śli­wego. W każ­dym razie ja tak to odbie­ra­łam. Mia­łam wię­cej fan­ta­zji niż on, więc nasze sprawy łóż­kowe mogły wyglą­dać lepiej, ale było dobrze. Wystar­cza­jąco dobrze.

Ostat­nimi czasy nasze życie sek­su­alne zamarło.

Przez ostat­nie dwa lata pra­co­wa­łam w Hart’s Inn jak sza­lona, ponie­waż mój mene­dżer odszedł i nie udało mi się zna­leźć nikogo na jego miej­sce. Tom rów­nież zaczął pra­co­wać do późna, co uzna­łam za rodzaj odwetu.

Pra­wie ze sobą nie roz­ma­wia­li­śmy, o sek­sie nawet nie wspo­mnę.

Wpa­try­wa­łam się w jego zna­jomą twarz, nie­mal tak zna­jomą jak moja, i czu­łam ogar­nia­jącą mnie straszną tęsk­notę. Prze­su­nę­łam dłoń w dół jego brzu­cha i przy­war­łam do niego moc­niej. Sta­ra­jąc się nie myśleć o swo­ich oba­wach, zrzu­ci­łam z niego koł­drę. Wymam­ro­tał coś przez sen i poru­szył się lekko, a ja ostroż­nie usia­dłam na nim okra­kiem. Patrzy­łam na swoje dło­nie, prze­su­wa­jące się po jego skó­rze. Dzie­sięć lat wspól­nego życia pozwo­liło mi na więk­szą śmia­łość. Ciało Toma się zmie­niło, tak samo jak moje. Kiedy się pozna­li­śmy, miał szczu­płą i umię­śnioną syl­wetkę atlety. Teraz jego tors nie był już tak twardy i sprę­ży­sty. Nie prze­szka­dzało mi to. Te zmiany to była część naszej wspól­nej histo­rii.

Na pod­brzu­szu miał bli­zny po ope­ra­cji wyrostka robacz­ko­wego, prze­by­tej cztery lata wcze­śniej. Sama nie­mal na sygnale odwio­złam go do szpi­tala. Mała szrama nad pęp­kiem, druga po pra­wej, na bio­drze, i duża poprzeczna poni­żej pępka. Teraz były już mało widoczne, ale na­dal czu­łam je pod pal­cami i pamię­ta­łam, jak bar­dzo się o niego mar­twi­łam, kiedy cze­ka­łam pod salą w szpi­talu na koniec ope­ra­cji.

Tom poru­szył się pod moim cię­ża­rem i zorien­to­wa­łam się, że dostaje wzwodu. Poczu­łam lek­kie mro­wie­nie mię­dzy nogami i pochy­li­łam się, żeby obsy­pać deli­kat­nymi poca­łun­kami jego brzuch. Tak jak moje piersi nie były już tak ster­czące jak daw­niej, tak też brzuch Toma prze­stał być pła­ski i twardy jak skała. Nie zwra­ca­łam na to więk­szej uwagi i mia­łam nadzieję, że mój biust, inny niż u dwu­dzie­stocz­te­ro­latki, rów­nież mu nie prze­szka­dza.

Ha.

Nie­zły dow­cip.

Jed­nak dwie noce wcze­śniej mocno wie­rzy­łam, że dla niego takie drobne zmiany nie mają zna­cze­nia. Odpę­dzi­łam więc od sie­bie wąt­pli­wo­ści i obawy. Sunę­łam war­gami w górę po jego ciele, a palce prze­su­wa­łam coraz niżej.

Jęk­nął i znów się poru­szył.

– Tom – wyszep­ta­łam mu do ucha, leciutko sku­biąc je zębami.

Sma­ko­wał świeżo i czy­sto, ponie­waż nie­dawno wyszedł spod prysz­nica.

– Bails? – jęk­nął.

Pod­nio­słam głowę i zoba­czy­łam, że otwiera oczy. Patrzył na mnie sen­nym, pół­przy­tom­nym wzro­kiem. Wie­dzia­łam, w któ­rym momen­cie wró­cił do peł­nej świa­do­mo­ści, ponie­waż jego oczy nagle się zwę­ziły, a ciało spięło się pode mną.

Jakieś nie­przy­jemne uczu­cie ści­snęło mi żołą­dek.

– Co ty wypra­wiasz? – burk­nął.

Uśmiech­nę­łam się, cho­ciaż wcale nie było mi wesoło.

– A jak ci się wydaje?

Prze­tarł oczy i uniósł głowę na poduszce, żeby spoj­rzeć na budzik.

– Bailey, cho­lera jasna! Za cztery godziny muszę wstać.

Chwy­cił mnie mocno za bio­dra i zepchnął z sie­bie.

Upa­dłam na bok, zupeł­nie zaszo­ko­wana.

– Idź spać. – Odwró­cił się do mnie ple­cami.

Gorące łzy napły­nęły mi do oczu.

Zro­bił to, czego się bałam.

Się­gnę­łam po niego namięt­nie, a on nie zare­ago­wał.

Nawet gorzej… ode­pchnął mnie od sie­bie.

Ogar­nął mnie gniew.

– Pieprz się! – krzyk­nę­łam i wysko­czy­łam z łóżka.

– Bailey! – jęk­nął.

Nawet się nie obej­rza­łam. Jak hura­gan prze­bie­głam przez sypial­nię, wyję­łam z komody czy­stą bie­li­znę, zdję­łam dżinsy z krze­sła i poszu­ka­łam w sza­fie czy­stej bluzki.

– Prze­pra­szam! OK? Jestem po pro­stu zmę­czony. Wra­caj do łóżka.

Sły­sza­łam, że jego głos się zbliża, ale ja już zbie­głam na par­ter i wypa­dłam z domu.

Roz­trzę­siona pocią­gnę­łam klamkę drzwi do samo­chodu.

Tom był jed­nak szyb­szy, niż się spo­dzie­wa­łam, ponie­waż drzwi natych­miast zatrza­snęły się z hukiem, a on stał obok mnie, bosy, ubrany tylko w bok­serki. W świe­tle ulicz­nych latarni dostrze­głam skru­chę w jego ciem­nych oczach.

– Prze­pra­szam, maleńka. – Chwy­cił mnie mocno za przed­ra­mię. – Zacho­wa­łem się jak ostatni gno­jek. Byłem zaspany. Marudny ze mnie dupek.

Mia­łam wielką chęć wybuch­nąć pła­czem, ale się powstrzy­ma­łam. Tom ni­gdy nie dopro­wa­dzał mnie do łez i nie zamie­rza­łam mu na to pozwo­lić.

– Tak, jesteś gnoj­kiem.

– Jestem – zgo­dził się. – A teraz wró­cisz do łóżka?

– Myślisz, że jak mi przy­znasz rację, to wystar­czy, żeby wszystko napra­wić?

– Jasne, że nie – odpo­wie­dział szep­tem. – Ale nie chcę się o to kłó­cić na ulicy w środku nocy. Możemy obu­dzić two­ich sąsia­dów.

Mia­łam ochotę krzyk­nąć: „W dupie mam sąsia­dów!”, ale tylko ski­nę­łam głową i wró­ci­łam za nim do domu.

Pró­bo­wał mnie pro­wa­dzić za rękę, ale nie chcia­łam, żeby mnie doty­kał.

Wró­ci­li­śmy do łóżka, ale nawet kiedy przy­tu­lił się do mnie „na łyżeczkę” i oparł głowę na moim ramie­niu, nie mogłam się uspo­koić i patrzy­łam na ścianę po swo­jej stro­nie, słu­cha­jąc, jak oddech Toma się zmie­nia, a ciało – odpręża. Wkrótce zaczął chra­pać na całego.

Zalała mnie fala gniewu wymie­sza­nego ze stra­chem.

Nie dla­tego, że Tom mnie ode­pchnął, ale w związku z tym, jak się przez to czu­łam…

Powin­nam się czuć głę­boko, bole­śnie zra­niona.

Tym­cza­sem ura­ził tylko moją dumę.

Przede wszyst­kim byłam wku­rzona.

Tak samo czu­łam się teraz, gdy leża­łam na kana­pie w salo­nie Jess i Coopera. Już wtedy wie­dzia­łam, że mię­dzy mną a Tomem koniec. Po pro­stu nie chcia­łam uwie­rzyć, że spę­dzi­łam dzie­sięć waż­nych lat życia z męż­czy­zną, który zupeł­nie nie był dla mnie.

Znów owład­nął mną lęk, ten lęk przed zaczy­na­niem wszyst­kiego od nowa. Serce ści­snęło mi się w piersi. Wcią­gnę­łam głę­boko powie­trze i usia­dłam. Cho­ciaż docho­dziła dopiero czwarta czter­dzie­ści pięć rano, zde­cy­do­wa­łam, że skoro i tak nie śpię, mogę roz­po­cząć dzień. Napi­sa­łam wia­do­mość do Jess i Coopera, w któ­rej obie­ca­łam, że póź­niej się do nich ode­zwę, i podzię­ko­wa­łam za wspar­cie. Potem wsia­dłam do samo­chodu i poje­cha­łam do domu.

Nie byłam senna, ale czu­łam się tak, jak­bym miała potwor­nego kaca, cho­ciaż nie wypi­łam ani kro­pli alko­holu. Ssało mnie w żołądku i zbie­rało mi się na wymioty, a całe ciało ogar­nęła jakaś nie­moc, czego nie­na­wi­dzi­łam, ponie­waż nale­ża­łam do tych szczę­ścia­rzy, któ­rych zwy­kle roz­sa­dza nie­okieł­znana ener­gia.

Nie byłam w nastroju do spo­tkań z kim­kol­wiek, ale bez względu na wszystko pro­wa­dzi­łam inte­res i musia­łam się nim zająć. Zamie­rza­łam wró­cić do domu, wziąć prysz­nic i poje­chać do swo­jego hote­liku.

Na pewno nie mia­łam zamiaru spo­ty­kać się z Tomem.

Choć nie było to realne, ocze­ki­wa­łam, że przyj­mie do wia­do­mo­ści, iż wszystko mię­dzy nami skoń­czone, i będzie scho­dził mi z oczu. Nie­stety, zoba­czy­łam jego samo­chód zapar­ko­wany na pod­jeź­dzie mojego maleń­kiego domu. Tom miał klu­cze, więc wie­dzia­łam, że czeka w środku.

Roz­gnie­wało mnie to z wielu powo­dów, ale przede wszyst­kim dla­tego, że pod­ję­łam już decy­zję – choćby była nie wiem jak prze­ra­ża­jąca. Chcia­łam zacząć od nowa, bez Toma Sut­tona w moim życiu. Zaraz. Bez zwłoki. A to zna­czyło, że Tom ma natych­miast znik­nąć. Nie chcia­łam, żeby plą­tał się po moim domu, zabie­rał w nim miej­sce, doty­kał moich rze­czy.

Oczy­wi­ście wie­dzia­łam, że to nie­re­alne. Musia­łam wysiąść z samo­chodu i sta­wić mu czoło.

Żołą­dek pod­szedł mi do gar­dła i żeby zwal­czyć mdło­ści, wzię­łam głę­boki oddech.

Pro­sto z fron­to­wych drzwi wcho­dziło się do salonu. Tom sie­dział na mojej naroż­nej kana­pie, blady jak ściana, z ciem­nymi krę­gami pod oczami. Patrzył na mnie udrę­czony i zmi­zer­niały.

Moja ura­żona duma zyskała nieco satys­fak­cji, kiedy zoba­czy­łam, że spra­wi­łam mu ból.

– Zwróć mi klu­cze – naka­za­łam.

Spoj­rzał na mnie bła­gal­nie.

– Skar­bie, pro­szę, nie podej­mujmy żad­nych nie­prze­my­śla­nych kro­ków. Zba­dajmy nasze moż­li­wo­ści.

Naj­wy­raź­niej wyda­wało mu się, że mogę mu wyba­czyć zdradę. Na samą myśl o tym znów wpa­dłam w gniew. W ciągu dzie­się­ciu lat nie poznał mnie nawet na tyle, żeby wie­dzieć, iż w każ­dym związku lojal­ność jest dla mnie naj­więk­szą war­to­ścią.

– Skoro mowa o bada­niu… – Opar­łam dło­nie na bio­drach i spoj­rza­łam na niego z furią. – Pew­nie będę musiała się prze­ba­dać w przy­chodni wene­ro­lo­gicz­nej, ponie­waż pie­przy­łeś się z inną kobietą, jed­no­cze­śnie pie­prząc się ze mną; wiem, że miniona noc to nie był jed­no­ra­zowy błąd i pew­nie pie­przysz ją od dłuż­szego czasu. A tak w ogóle, z iloma jesz­cze mnie zdra­dza­łeś? – papla­łam bez opa­mię­ta­nia.

Zda­rzało mi się to, kiedy byłam pod­eks­cy­to­wana lub wście­kła.

Chyba ni­gdy nie uży­łam słowa „pie­przyć” tyle razy w jed­nym zda­niu. Sądzę jed­nak, że w tych oko­licz­no­ściach powinno mi to być wyba­czone.

Tom patrzył na mnie wyba­łu­szo­nymi oczami.

– Popeł­ni­łem błąd.

Nie była to odpo­wiedź na moje pyta­nie.

– Posze­dłeś do łóżka z dwu­dzie­sto­dwu­let­nią dziew­czyną. Tak, to zde­cy­do­wa­nie był błąd.

– Ma dwa­dzie­ścia trzy lata.

– A, w takim razie wszystko w porządku! – krzyk­nę­łam.

Ten facet chyba upadł na głowę.

Skrzy­wił się ner­wowo.

– Skar­bie, prze­pra­szam. Mówię szcze­rze. To był błąd. Pro­szę, uwierz mi. Postą­pi­łem głu­pio. Nawet nie wiem, co sobie wyobra­ża­łem. Ona kocha Rexa. Ja kocham cie­bie. To była skoń­czona głu­pota.

– Ile razy wyka­za­łeś się tą skoń­czoną głu­potą?

Sły­sząc to kon­kretne pyta­nie, spoj­rzał na mnie czuj­nie.

– Na pewno zro­bi­łeś to dwa dni temu, kiedy ode­pchną­łeś mnie od sie­bie w łóżku, prawda?

W jego oczach poja­wiło się poczu­cie winy.

Jakże go w tam­tej chwili nie­na­wi­dzi­łam. Nie spo­dzie­wa­łam się, że mogła­bym kie­dy­kol­wiek poczuć coś takiego do Toma. Ale wtedy po pro­stu nie­na­wi­dzi­łam go za to, co mi zro­bił. Za to, że w ogóle był zdolny tak postą­pić. Ja ni­gdy nie mogła­bym kogoś tak okrut­nie zra­nić. Bez względu na to, jak pocią­gałby mnie inny męż­czy­zna, nie umia­ła­bym zdra­dzić. Po pro­stu nie leżało to w moim cha­rak­te­rze.

Nie­na­wi­dzi­łam go za taki non­sza­lancki sto­su­nek do moich uczuć i lojal­no­ści wobec niego.

– Wynoś się – rzu­ci­łam wyczer­pana. – Po pro­stu się stąd wynoś. Nie chcę mieć z tobą nic wspól­nego.

– Bailey, dzie­sięć lat. – Ruszył w moją stronę. Tym razem nie ucie­kłam, tylko sta­łam jak ska­mie­niała, kiedy ujął moje dło­nie i mocno ści­snął. – Chyba nie wyrzu­cisz na śmiet­nik dzie­się­ciu lat?

Patrzy­łam na niego z nie­do­wie­rza­niem.

– Ja nie. Ty to zro­bi­łeś.

– Prze­cież to był zwy­kły błąd!

Wyrwa­łam ręce z jego uści­sku.

– Nie waż się ni­gdy wię­cej wypo­wie­dzieć tego słowa! To nie był błąd, Tom. Błąd to jed­no­ra­zowe potknię­cie. To była wykal­ku­lo­wana zdrada. Brak lojal­no­ści. Nie potra­fię już na cie­bie patrzeć tak samo jak kie­dyś. – Potrzą­snę­łam głową. – To nie jest tylko twoja wina – przy­zna­łam. – Moja rów­nież. Za długo trwa­łam w tym związku, odda­łam ci naj­lep­sze lata swo­jego życia, cze­ka­łam, aż zobo­wią­żesz się na serio, utknę­łam w mar­twym punk­cie… a tak naprawdę od początku wie­dzia­łam, że nie jeste­śmy dla sie­bie stwo­rzeni.

– Nie wie­rzę w to.

Prych­nę­łam szy­der­czo.

– Bails, masz rację, przy­znaję. Bałem się poważ­nych zobo­wią­zań, ale jesz­cze bar­dziej się boję, że cię stracę. Zro­bię, co zechcesz. Obie­cuję. Dom. Mał­żeń­stwo. Dzieci.

– Dla­czego?

– Bo cię kocham.

– Dla­czego?

– Jak to dla­czego?

– Dla­czego mnie kochasz?

– Ponie­waż… – Patrzył na mnie zmie­szany. – No bo tak.

Jego odpo­wiedź mnie zasmu­ciła.

– Wiesz, dla­czego ja cie­bie kocha­łam? – Skrzy­wił się, gdy usły­szał czas prze­szły. – Ponie­waż czu­łam się przy tobie bez­piecz­nie. Ale już się tak nie czuję.

Na jego twa­rzy poja­wił się ból.

– Bailey – wyszep­tał.

Pode­szłam do drzwi i je otwo­rzy­łam.

– Ode­ślę ci twoje rze­czy. Była­bym wdzięczna, gdy­byś odwza­jem­nił mi się tym samym.

Przez chwilę myśla­łam, że ni­gdy nie ruszy się z miej­sca, tak długo stał i patrzył na mnie. W końcu, ku mojej uldze, pod­szedł do mnie, wyjął z kie­szeni klucz, pod­niósł moją dłoń i uło­żył go na niej. Zaci­snął na nim moje palce, a potem uniósł moją zaci­śniętą pięść do swo­ich ust. Pozwo­li­łam mu ją poca­ło­wać, cho­ciaż łzy roz­cza­ro­wa­nia i żalu zbie­rały mi się pod powie­kami.

– Zasłu­ży­łaś na coś lep­szego. – Głos miał drżący z emo­cji. – Prze­pra­szam.

Dopiero kiedy drzwi się za nim zamknęły i usły­sza­łam war­kot odjeż­dża­ją­cego samo­chodu, pozwo­li­łam sobie na płacz.

Spa­zmy, które wstrzą­snęły moim cia­łem, samą mnie zasko­czyły. Zasko­czył mnie smu­tek, który poczu­łam. Od wczo­raj tyle myśli prze­le­ciało mi przez głowę, mio­tało mną tyle lęków, doświad­czy­łam tyle bólu, ale ani razu nie pomy­śla­łam, że koń­cząc zwią­zek z Tomem, usu­wa­jąc go ze swo­jego życia, żeby zacząć od nowa, nie­od­wra­cal­nie tracę jed­nego z przy­ja­ciół.

Vau­ghn

Vau­ghn wie­dział, jak będzie wyglą­dał w wieku sześć­dzie­się­ciu lat, ponie­waż każdy mu powta­rzał, że jest wypisz wyma­luj jak ojciec. Od ciem­nych wło­sów i sta­lo­wo­sza­rych oczu po wzrost i budowę ciała.

Wil­liam Vau­ghn Tre­ma­ine na­dal był wpły­wo­wym i powszech­nie sza­no­wa­nym czło­wie­kiem. Wiek tego nie zmie­nił – wręcz prze­ciw­nie, wraz z upły­wem czasu coraz wię­cej ludzi darzyło go sza­cun­kiem. Na doda­tek wciąż był zabój­czo przy­stojny. Ubrany w gra­na­towy gar­ni­tur stał z rękami w kie­sze­niach przy oknie apar­ta­mentu Vau­ghna na ostat­nim pię­trze i spo­glą­dał na fale.

Kiedy zakoń­czono budowę Para­dise Sands, Wil­liam sta­nął dokład­nie w tym samym miej­scu i powie­dział:

– Już rozu­miem, dla­czego wybra­łeś ten punkt.

Teraz odwró­cił się do syna, a w jego oczach zabły­sły wesołe iskierki.

– Mogę się zało­żyć, że ten widok ni­gdy się nie zesta­rzeje.

– Zga­dzam się.

– Czy to dla­tego miesz­kasz w tym apar­ta­men­cie, a nie w swoim domu nad oce­anem?

– W hotelu jest mi wygod­niej – odparł Vau­ghn, wzru­sza­jąc ramio­nami.

Ojciec przyj­rzał mu się uważ­niej.

– A może po pro­stu nie chcesz być sam w dużym domu?

Udzie­la­nie odpo­wie­dzi nie miało sensu. Ojciec miał rację. Jak zwy­kle.

– Wiesz, jak ja wyle­czy­łem się z samot­no­ści? Zna­la­złem sobie towa­rzyszkę życia.

Vau­ghn uśmiech­nął się na taki dobór słów.

– Jak się czuje Diane, kiedy sły­szy, że po dwu­na­stu wspól­nie spę­dzo­nych latach nazy­wasz ją towa­rzyszką?

Wil­liam rzu­cił mu spoj­rze­nie z ukosa.

– W moim wieku nie wypada jej nazy­wać dziew­czyną.

Vau­ghn ze śmie­chem ski­nął głową.

– Pew­nie masz rację. A co z jej wie­kiem?

– Jest ode mnie pięt­na­ście lat młod­sza. To żadna róż­nica.

– Wiem, tato. Ale to nie wyja­śnia, dla­czego mówisz o niej „towa­rzyszka życia”, a nie na przy­kład… „żona”.

Nie po raz pierw­szy zasta­na­wiał się, dla­czego ojciec jesz­cze nie oże­nił się z Diane. Lubił ją. Owdo­wiała w wieku trzy­dzie­stu czte­rech lat, nie miała dzieci i choć wiele kobiet w podob­nej sytu­acji zasia­dało w róż­nych komi­te­tach dobro­czyn­nych tylko dla zabi­cia czasu, ona pod­cho­dziła do swo­jego wolon­ta­riatu w orga­ni­za­cjach cha­ry­ta­tyw­nych z pasją i zaan­ga­żo­wa­niem. Była życz­liwa i bez­pre­ten­sjo­nalna. I Vau­ghn wie­dział, że ojciec ją kocha. Ale kiedy tylko wspo­mi­nał o ślu­bie, Wil­liam zamy­kał się w sobie i zmie­niał temat.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki