39,90 zł
Witamy w Hartwell, spokojnym, nadmorskim miasteczku, gdzie dzięki tajemnicy sprzed wielu lat pewna kobieta zrozumie, co znaczy prawdziwa miłość…
Doktor Jessica Huntington całym sercem angażuje się w problemy swoich podopiecznych z więzienia dla kobiet, ale w życiu prywatnym starannie unika związków uczuciowych. Nauczyły ją tego bolesne doświadczenia. W więziennej bibliotece odkrywa plik starych listów miłosnych i jedzie do malowniczego Hartwell, by dostarczyć je adresatowi. Nadmorskie miasteczko rzuca na nią swój czar, ale jeszcze większe wrażenie robi przystojny właściciel miejscowego baru.
Od czasu rozwodu z niewierną żoną Cooper Lawson skupia się na tym, co najważniejsze: na rodzinie i prowadzeniu baru przy nadbrzeżnej promenadzie, który od lat znajduje się w posiadaniu Lawsonów. Jednak kiedy Jessica przekracza progi jego knajpki, gotów jest znów otworzyć swoje serce. Choć wzajemne przyciąganie staje się coraz silniejsze, Jessica z uporem broni się przed związkiem. Aby ją przekonać, że jest w życiu coś, o co warto walczyć, Cooper będzie musiał zaofiarować jej więcej niż tylko namiętność.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Chwila, w której poznałam Coopera Lawsona, była jak ciepły prysznic po długiej zimnej ulewie.
Jednym z najprzyjemniejszych doznań jest dla mnie to, kiedy przemoknięta i zmarznięta po niespodziewanym ulewnym deszczu wchodzę pod gorący prysznic. Uczucia miłego ciepła rozchodzącego się po zziębniętym ciele nie da się porównać z żadnym innym. Na skórze pojawia się gęsia skórka, a wszystkie mięśnie rozluźniają się pod kojącym, mocnym strumieniem. W tej jednej chwili wszystkie nagromadzone zmartwienia spływają ze mnie wraz z kroplami wody.
To nie był słoneczny i pogodny dzień. Po szarym niebie płynęły ciemne chmury, ale nic nie zapowiadało takiej nawałnicy, jaka spadła akurat, kiedy spacerowałam po deptaku w nadmorskim mieście Hartwell.
Szybko poszukałam wzrokiem najbliższego schronienia i pomknęłam w tę stronę – do baru. Co prawda był zamknięty, ale miał markizę nad wejściem. Przemoczona do suchej nitki, oślepiona strugami deszczu i rozdrażniona nieprzyjemnym uczuciem spowodowanym przez ubranie przywierające do skóry nie zwracałam większej uwagi na otoczenie, chciałam tylko jak najszybciej dostać się pod daszek. Dlatego z całym rozpędem zderzyłam się z twardym męskim ciałem.
Wylądowałabym na pupie na chodniku, gdyby nieznajomy nie chwycił mnie za ramiona.
Odsunęłam z czoła mokrą grzywkę i przepraszająco zerknęłam na człowieka, na którego tak niegrzecznie wpadłam.
Napotkałam spojrzenie ciepłych, niebieskich oczu. Bardzo, bardzo niebieskich. Jak Morze Egejskie wokół Santorini. Kilka lat wcześniej spędziłam tam wakacje i pamiętam tę najbardziej błękitną wodę, jaką kiedykolwiek widziałam.
Chwilę trwało, zanim udało mi się oderwać wzrok od tych urzekająco lazurowych oczu i objęłam spojrzeniem całą twarz, surową i bardzo męską.
Przebiegłam wzrokiem po szerokich ramionach, odchylając głowę w tył, żeby lepiej widzieć, ponieważ ten facet miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt. Dłonie o długich palcach, które nadal spoczywały na moich nagich ramionach, były duże i szorstkie.
Chociaż było chłodno, poczułam, jak zalewa mnie wywołana jego bliskością fala gorąca, wyswobodziłam się więc z uścisku i odstąpiłam o krok.
– Przepraszam – odezwałam się z pełnym skruchy uśmiechem. – Ten deszcz spadł tak nagle.
Skinął głową, odgarniając z czoła mokre ciemne włosy. Niebieska flanelowa koszula i biały T-shirt, które miał na sobie, również doszczętnie przemokły, a ja nie mogłam oderwać wzroku od jego torsu, rysującego się pod opinającym go ubraniem.
W jego ciele nie dało się dopatrzeć ani grama tłuszczu.
Usłyszałam coś w rodzaju rozbawionego parsknięcia, dlatego szybko przeniosłam spojrzenie na jego twarz, zawstydzona, że tak się dałam przyłapać na pożeraniu go wzrokiem. Na jego ustach nie zauważyłam jednak ani cienia uśmiechu czy drwiącego grymasu, chociaż w pięknych oczach wyraźnie było widać rozbawienie. Bez słowa pchnął drzwi do staroświeckiego budynku i wszedł do środka pustego i najwyraźniej nieczynnego w tej chwili baru.
Och.
Może to i dobry pomysł, stwierdziłam w duchu, spoglądając posępnie na deszcz uderzający w deski, którymi wyłożono nadmorską promenadę. Były teraz błyszczące i śliskie. Zastanawiałam się, na jak długo tu utknęłam.
– Może pani zaczekać na zewnątrz, jeśli pani chce. Albo nie.
Odwróciłam się na dźwięk jego niskiego głosu. Niebieskooki przystojniak patrzył na mnie uważnie.
Zajrzałam do wnętrza pustego baru, niepewna, czy można tam wejść.
– Jest pan pewien, że wolno?
Skinął tylko głową, nie wyjaśniając, dlaczego uważa, że to będzie w porządku.
Popatrzyłam na ulewę i znów na suchy bar.
Zostać przed drzwiami, dygocząc w deszczu, czy wejść do środka w towarzystwie obcego mężczyzny?
Zauważył moje niezdecydowanie i chociaż jego usta się nie poruszyły, wyczułam, że się ze mnie śmieje.
Jego rozbawione spojrzenie pomogło mi podjąć decyzję.
Kiwnęłam głową i weszłam. Woda kapała na drewnianą podłogę, ale ponieważ wokół stóp niebieskookiego faceta we flanelowej koszuli już utworzyła się kałuża, nie przejęłam się tym zbytnio.
Jego buty skrzypiały i piszczały przy każdym kroku, kiedy mnie mijał; przez chwilę wyczułam ciepło bijące od jego ciała i po plecach przebiegł mi rozkoszny dreszczyk.
– Kawy? Herbaty? Gorącego kakao? – zapytał, nie oglądając się.
Znikał właśnie w drzwiach oznaczonych napisem „Tylko dla personelu”, więc nie miałam wiele czasu do namysłu.
– Gorące kakao – zawołałam.
Zajęłam miejsce przy pobliskim stole, krzywiąc się na dźwięk, jaki wydało moje mokre ubranie, kiedy siadałam. Na pewno na obiciu zostanie mokra plama w kształcie pośladków.
Drzwi za mną znów otworzyły się z hałasem. Obejrzałam się i zobaczyłam NP (Niebieskookiego Przystojniaka) zmierzającego ku mnie z białym ręcznikiem w ręce. Wręczył mi go bez słowa.
– Dzięki – rzekłam, dziwiąc się nieco, kiedy tylko skinął głową i znów zniknął za drzwiami. – Rozmowny to on nie jest – wymamrotałam.
Właściwie to jego małomówność stanowiła miłą odmianę. Znam zbyt wielu mężczyzn zakochanych w brzmieniu własnego głosu.
Owinęłam końce swoich blond włosów ręcznikiem i wycisnęłam z nich wodę. Wyżęłam je, na ile się dało, a później przesunęłam ręcznikiem po policzkach. Jęknęłam przerażona, kiedy zobaczyłam na nim czarne smugi.
Wyjęłam z torebki puderniczkę i aż poczerwieniałam na widok własnego odbicia w lusterku. Wokół oczu miałam przerażające czarne kręgi i czarne smugi tuszu do rzęs na policzkach.
Nic dziwnego, że NP się ze mnie śmiał.
Starłam tusz ręcznikiem i zupełnie upokorzona z trzaskiem zamknęłam puderniczkę. Siedziałam bez makijażu, czerwona jak nastolatka, z mokrymi, przylizanymi włosami.
Ten facet właściwie nie był w moim typie. Na swój szorstki, prosty sposób wydawał się jednak atrakcyjny, a poza tym przy kimś o tak przeszywającym spojrzeniu nikt nie chce wyglądać niczym ofiara klęski żywiołowej.
Drzwi za mną znów się otworzyły i do baru wszedł NP, niosąc dwa parujące kubki.
Biorąc jeden z nich, poczułam miłe ciepło, od którego na chłodnej skórze ramion wystąpiła mi gęsia skórka.
– Dziękuję.
Skinął głową i usiadł naprzeciw. Założył nogę na nogę, opierając kostkę na kolanie, i pociągnął łyk kawy. Emanował swobodą, całkowitym rozluźnieniem, chociaż miał mokre ubranie i tak samo jak ja był w dżinsach, a mokry dżins bardzo nieprzyjemnie drażni nagą skórę – jest ostry niczym tarka.
– Pracuje pan tutaj? – zapytałam po kilku naprawdę długich minutach ciszy.
Cisza najwyraźniej wcale mu nie przeszkadzała. Co więcej, w ogóle nie krępowało go towarzystwo nieznajomej osoby.
Skinął potakująco głową.
– Jako barman?
– Jestem właścicielem.
Rozejrzałam się po barze. Urządzony był tradycyjnie, wszędzie królował ciemny orzech – z tego drewna wykonano długi bar, stoły i krzesła, a nawet podłogę. Ciemność rozświetlały trzy duże mosiężne żyrandole, a przytwierdzone do ściany w głębi sali kinkiety z zielonymi abażurami oświetlały stoły łagodnym, niemal romantycznym blaskiem. W pobliżu drzwi wejściowych stała niewielka scena, a naprzeciwko umieszczonych w osobnych boksach stołów z ławami wznosił się podest, na którym ustawiono dwa stoły bilardowe. Dwa duże telewizory o płaskich ekranach, jeden nad barem, drugi nad stołami do bilardu, sugerowały, że to bar dla kibiców sportowych.
Obok sceny stała wielka szafa grająca, w tej chwili wyłączona.
– Miło tu.
NP przytaknął.
– Jak się nazywa ten bar?
– Cooper’s.
– Cooper to pan?
Uśmiechnął się samymi oczami.
– Jest pani detektywem?
– Prawdę mówiąc, lekarzem.
Niemal na pewno zobaczyłam iskierkę zainteresowania.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
– A więc bystra z pani kobieta.
– Taką mam nadzieję – odrzekłam z uśmiechem.
Kiedy podnosił kubek do ust, w jego spojrzeniu było widać rozbawienie.
Dziwne, ale ja również poczułam się w jego towarzystwie całkiem swobodnie. Popijaliśmy swoje gorące napoje cudownie rozluźnieni. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz czułam ten rodzaj spokoju i zadowolenia w czyimkolwiek towarzystwie, a co dopiero przy obcym mężczyźnie.
Krótki moment odprężenia.
Wypiłam już cały kubek kakao, kiedy NP, czyli Cooper, wreszcie się odezwał.
– Nie jest pani tutejsza.
– Nie jestem.
– Co więc sprowadziło panią na Hart’s Boardwalk, pani doktor?
Zdałam sobie sprawę, że bardzo podoba mi się dźwięk jego głosu, niski, lekko ochrypły.
Zastanowiłam się nad odpowiedzią. To, co mnie tutaj sprowadziło, było dość skomplikowane.
– W to konkretne miejsce sprowadził mnie deszcz – odrzekłam wymijająco. – I bardzo się z tego cieszę.
Odstawił kubek na stół i patrzył na mnie przez długą chwilę. Odpowiedziałam mu spojrzeniem, chociaż pod jego bacznym wzrokiem zaczęły palić mnie policzki. Nagle pochylił się ku mnie i wyciągnął rękę.
– Cooper Lawson – przedstawił się.
Z uśmiechem podałam mu swoją drobną dłoń.
– Jessica Huntington.
– Bardzo mi miło.
Dwa miesiące wcześniej Zakład Karny i Ośrodek Resocjalizacyjny dla Kobiet, Wilmington, Delaware
– Jeśli nadal będziesz ciągle wpadać na drzwi, to wyślę cię na badanie do okulisty – oznajmiłam surowo, dezynfekując rozciętą wargę Mary Jo.
Spojrzała na mnie wilkiem, ale nic nie odpowiedziała, co było u niej dość niezwykłe. Gdyby tylko potrafiła wykazać takie opanowanie wobec współwięźniarek, nie wpadałaby tak często na „drzwi”.
Wyrzuciłam wacik i zdjęłam lateksowe rękawiczki.
– Nic więcej tu nie mogę zrobić. Możesz posiedzieć pół godziny na oddziale, trzymając lód na oku. To powinno zmniejszyć opuchliznę. – Podeszłam do małej lodówki pod ścianą gabinetu i wyjęłam woreczek z lodem.
Kiedy znów odwróciłam się do Mary Jo, patrzyła na mnie z ukosa, mrużąc zdrowe oko.
– Jak to jest, że pani nie traktuje nas, jakbyśmy były jakąś hołotą. Ta druga, stara jędza, właśnie tak się do nas odnosi.
Zignorowałam jej uwagę na temat mojej koleżanki po fachu, doktor Whitaker, która pracowała na pół etatu w więziennej izbie chorych. Patrzyła z góry nie tylko na więźniarki; wszystkich uważała za gorszych od siebie. I chociaż to ja byłam tu głównym lekarzem i pracowałam w większym wymiarze godzin, nadal uparcie próbowała mnie pouczać, jak mam wykonywać swoją pracę.
– Może dlatego, że nie uważam was za hołotę – odparłam, wręczając Mary Jo woreczek z lodem. Pomogłam jej przyłożyć go do spuchniętej części twarzy.
– Jak to?
W jej głosie zabrzmiała podejrzliwość.
Od dwóch lat pracowałam jako lekarka więzienna i nauczyłam się kilku rzeczy. Między innymi tego, że więźniarki odnoszą się podejrzliwie do wszystkich, a zwłaszcza do ich motywów.
– Jak to możliwe, że nie uważam was za hołotę?
– Właśnie.
Odwróciłam się, żeby wyrzucić zużyte waciki do kubła z odpadami medycznymi. Odpowiedź na to pytanie była niczym najgłębiej sięgający korzeń dwudziestoletniego drzewa – kryła się zbyt głęboko, żeby wydobyć ją na powierzchnię bez szkody dla całego drzewa.
– Ludzie popełniają błędy, ale to nie znaczy, że stają się hołotą – wyjaśniłam z uśmiechem przylepionym do ust. – Możesz już iść. – Zapukałam w szklaną szybę w drzwiach, a stojąca za nimi strażniczka Angela skinęła głową i weszła do gabinetu.
– Tak?
– Niech Mary Jo posiedzi jakieś pół godziny na oddziale z lodem przy oku, a potem może wracać.
– Jasne. Idziemy, Mary Jo. – Angela wyprowadziła więźniarkę.
Po ich wyjściu usiadłam przy komputerze, żeby zaktualizować kartę medyczną Mary Jo. Właśnie kończyłam, gdy ktoś zapukał do drzwi.
Do gabinetu wkroczyła Fatima. Metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, dumna i sprawna fizycznie, przypominała wojowniczą księżniczkę, przebraną w mundur strażniczki więziennej. Była też przezabawna.
– Co cię do mnie sprowadza? – Powitałam ją z szerokim uśmiechem.
Skrzywiła się i pokazała mi zakurzoną książkę w skórkowej oprawie.
– Te dziewczyny oglądają za dużo filmów. – Przysiadła na blacie mojego biurka i otworzyła książkę.
Coś podobnego!
Wewnątrz książki wycięto w kartkach otwór i schowano w nim nóż amatorskiej roboty.
– Nowy sposób na ukrycie niebezpiecznego narzędzia.
– I to w powieści Jane Austen – oburzyła się Fatima. – Dla takiego szajsu sprofanowały pana Darcy’ego. Nie wiedzą, że to prawdziwy dżentelmen? Nie można go bezcześcić dla byle jakiego noża.
Prychnęłam rozbawiona.
– Nie sądzę, żeby je obchodziło, jakim wspaniałym dżentelmenem jest pan Darcy.
– Właśnie na tym polega problem. Zamiast używać książek do chowania broni, powinny się kształcić. Nic dziwnego, że obcięli nam fundusze na bibliotekę.
– Słyszałam o tym. – Wiedziałam, jak bardzo Fatimie zależało na zachęceniu więźniarek do czytania i nauki korzystania z komputera. – Przykro mi.
Westchnęła ciężko.
– Cholera, mogłam się tego spodziewać. Będę musiała sobie jakoś radzić z tym, co dostanę. A jak ci poszła wczorajsza randka?
– Już ci mówiłam, że to nie była żadna randka. – Spotkania z Andrew nie były randkowaniem.
Rozczarowana potrząsnęła głową.
– Chyba zwariowałaś. Tak samo jak ten idiota, z którym się zadajesz. Nie ma nic lepszego, niż wrócić do domu, do swojego faceta, po ciężkim dniu w pracy.
Spojrzałam na złotą obrączkę, której dotknęła bezwiednie.
– W zeszłym tygodniu mówiłaś całkiem innym tonem, kiedy narzekałaś, że Derek zapomniał zrobić pranie, a dwa tygodnie temu wściekałaś się, że według niego zakupy spożywcze to zapakowanie do wózka rocznego zapasu piwa i chipsów.
Fatima spojrzała na mnie groźnie.
– Czy ty zawsze wszystko zapamiętujesz?
– W zasadzie tak.
– To denerwujące.
– Przyjęłam do wiadomości – odpowiedziałam ze śmiechem.
– No dobra, równie często mam ochotę go ukatrupić, jak zaciągnąć do łóżka, ale to wspaniałe uczucie, kiedy mieszkasz z najlepszym przyjacielem. Znajdź sobie jakiegoś i przepędź na cztery wiatry tego wiecznego kawalera.
– Już ci mówiłam, że odpowiada mi taki luźny związek.
Burknęła coś pod nosem na znak, że mi nie wierzy, ale ja naprawdę wolałam niezobowiązujące znajomości. Jeszcze nigdy nie byłam w poważnym związku. Robiłam, co chciałam. Wszystkie decyzje podejmowałam samodzielnie i żyłam tak, jak mi się podobało.
A kiedy miałam ochotę na trochę zabawy, wystarczyło nacisnąć klawisz szybkiego wybierania numeru i zadzwonić do Andrew.
– Umówię cię z kimś – oznajmiła zdecydowanie Fatima, stając przy biurku. – Lubisz czekoladę? – Porozumiewawczo puściła do mnie oko.
Ze śmiechem potrząsnęłam głową.
– Czekolada jest pyszna, ale w tej chwili wystarczy mi moja zwykła wanilia.
– Ta twoja wanilia jest wyjątkowo nudna – odparowała żartobliwie. W tej samej chwili odezwał się jej pager. Sprawdziła wiadomość i rozbawienie zniknęło z jej twarzy.
– Coś się stało?
– Bójka na dziedzińcu. Muszę iść.
– Uważaj na siebie! – zawołałam za nią.
– Zawsze uważam.
Drzwi zamknęły się z hałasem, a ja poczułam nerwowy ucisk w żołądku. Wiedziałam, że to uczucie minie dopiero, kiedy Fatima wróci cała i zdrowa.
Chciałam kontynuować pracę przy komputerze, ale kątem oka zauważyłam książkę, którą Fatima zostawiła na moim biurku. Z ciekawości wzięłam ją do ręki, trochę zasmucona faktem, że zniszczono taką piękną, klasyczną powieść. Otworzyłam ją na pierwszej stronie i zrobiło mi się jeszcze smutniej. Książkę wydano w 1940 roku. Taki stary egzemplarz na pewno miał jakąś wartość. Może niezbyt dużą, ale jednak. A największą wartość stanowiła zapewne jego historia.
Ktoś zniszczył tę książkę, zupełnie o to nie dbając.
Przerzuciłam pocięte strony aż do końca i już ją miałam odłożyć z ciężkim westchnieniem, ale przypadkowo dotknęłam kciukiem tylnej okładki.
Hmm. Wydała mi się grubsza i bardziej miękka, niż powinna. Dokładniej zbadałam ją palcami. Mój wzrok przykuła cienka, niewyraźna linia tuż przy grzbiecie. Wyglądało na to, że papier okrywający skórę oprawy kiedyś nacięto, a potem znów przyklejono.
Tylko po co?
Obmacałam tajemnicze zgrubienie.
Coś tam było.
Serce zabiło mi trochę szybciej na myśl, jaką tajemnicę może kryć ta książka.
Zerknęłam na przeszklone ścianki gabinetu. Nie było za nimi nikogo. Nikt mnie nie obserwował.
Zarówno książka, jak i pan Darcy zostali już sprofanowani, więc nie mogłam im wiele bardziej zaszkodzić. Delikatnie podważyłam papier wzdłuż nacięcia, aż udało mi się go całkiem oderwać.
– Co do… – Osłupiała patrzyłam na to, co ukryto wewnątrz tylnej okładki książki. Ze schowka wysunęły mi się na kolana cztery małe koperty.
Na wszystkich ktoś wypisał imię, nazwisko i adres.
Takie same na każdej z kopert.
Pan George Beckwith
131 Providence Road
Hartwell, DE, 19706
Czy te listy ukryła jedna z więźniarek?
Kiedy?
Korciło mnie, żeby natychmiast otworzyć którąś kopertę.
Telefon na blacie biurka zadzwonił tak nagle, że aż podskoczyłam.
– Tu doktor Huntington. Słucham? – odezwałam się do słuchawki.
– Dwie więźniarki w drodze na górę. Bójka na dziedzińcu. Głębokie rany cięte, ale poza tym nic poważnego.
– Dziękuję – odrzekłam i odłożyłam słuchawkę. Bez namysłu włożyłam wszystkie koperty do torebki i ukryłam ją pod biurkiem. Papier przykleiłam na swoje miejsce i odłożyłam książkę na biurko, żeby tam czekała, aż przyjdzie po nią Fatima.
Drzwi otworzyły się szeroko i zobaczyłam w nich Fatimę z Shaylą, znaną mi dobrze więźniarką. Shayla opierała się na strażniczce, trzymając się za brzuch.
– Pieprzona zdzira! – wrzeszczała. – Zabiję kiedyś tę cholerną sukę!
Fatima przewróciła oczami, jakby chciała powiedzieć: „I to ma być nasze życie? Serio?”.
– Wspaniale – wystękał Andrew, szczytując.
Zachichotałam w duchu, kiedy się ze mnie stoczył i ułożył na plecach.
Za każdym razem, kiedy przeżywał orgazm, wypowiadał to słowo. Brzmiało niczym miły komplement, ale im dłużej trwał nasz niezobowiązujący związek, polegający na seksie, tym bardziej wydawało mi się zabawne.
A humor nie stał zbyt wysoko na mojej liście podniecającego łóżkowego świntuszenia. Powtarzałam sobie jednak, że to i tak lepsze niż facet, który uparcie nazywał swój członek rakietą. Pewnego razu, w trakcie uprawiania seksu, powiedział mi, że jeśli natychmiast czegoś nie zrobię, jego rakieta odpali się sama i wybuchnie. Nie potrafiłam się powstrzymać i parsknęłam śmiechem, nie miał więc wyboru i musiał ze mnie wyjść. Próbowałam go przeprosić, bo to naprawdę nie było względem niego miłe, jednak on wypadł z pokoju, ciężko obrażony. Nigdy więcej się nie spotkaliśmy. Ale to chyba dobrze.
Andrew odwrócił głowę na poduszce i uśmiechnął się do mnie.
Odpowiedziałam uśmiechem, a on wyskoczył z łóżka z energią, której jako chirurg potrzebował bardzo dużo. Kiedy zniknął w łazience, żeby się pozbyć prezerwatywy, ja również wstałam. Znalazłam pager w kieszeni spodni i sprawdziłam, czy nie przyszła jakaś wiadomość, chociaż byłam niemal pewna, że nie słyszałam żadnego sygnału. Rzeczywiście, nic nie przyszło.
– Jesteś taka seksowna.
Zerknęłam na Andrew. Opierał się o drzwi do łazienki, skrzyżowawszy ramiona na piersi, całkowicie swobodny w swojej nagości. Ja również czułam się przy nim swobodnie, będąc naga.
– Ty też się nieźle prezentujesz – odrzekłam z uśmiechem, zgodnie z prawdą. Andrew ćwiczył na siłowni w swoim doskonale wyposażonym, renomowanym szpitalu, kiedy miał przerwę między zabiegami. Miał szczupłe, umięśnione ciało, które przyjemnie było badać w łóżku.
Co do mnie, to zwykle nie byłam tak pewna swojej atrakcyjności fizycznej, jednak z Andym od trzech lat, z krótkimi przerwami, łączył mnie łóżkowy związek. Po roku wspólnego sypiania Andy poważnie związał się na dziewięć miesięcy z inną kobietą, więc przestaliśmy się spotykać. Kiedy zerwali, zdał sobie sprawę, że jeśli chodzi o sprawy intymne, wiele nas łączy, i znów zaczęliśmy się umawiać na seks bez zobowiązań. Skoro tyle razy widział mnie nagą i nadal przychodził po więcej, moje ciało musiało mu się podobać. Nic dziwnego, że czułam się przy nim pewnie.
– Tylko nieźle? – spytał ze śmiechem.
Nic więcej nie powiedziałam. I tak jego mniemanie o sobie było wielkie niczym cały stan Delaware. Nie należało go w tym utwierdzać, żeby nie stał się jeszcze bardziej nieznośny.
– Co robisz? – zapytał, kiedy zaczęłam wciągać spodnie.
– Idę do domu.
Podszedł do mnie, marszcząc czoło. Chwycił moją bluzkę i uniósł do góry, żebym nie mogła jej dosięgnąć.
– Dopiero zaczęliśmy. Przeznaczyłem dla ciebie dwie godziny.
Miałam ochotę przewrócić oczami, ale się powstrzymałam. Andrew żywił przekonanie, że wszystko powinno przebiegać według jego planu, ponieważ był wybitnym i powszechnie cenionym chirurgiem klatki piersiowej i układu sercowo-naczyniowego. Jeśli w grę wchodziło ratowanie życia pacjentów, zapewne miał rację, ale to nie znaczyło, że musiałam się do niego dostosować, kiedy nie miałam na to ochoty.
– Nie mogę zostać. Przykro mi.
Nadąsany niczym dziecko nadal nie chciał oddać mi bluzki.
Spojrzałam na niego chłodno. Kiedy nie uprawialiśmy seksu, trudno mi było nie zauważać, jakim jest skończonym dupkiem. I to był jeden z powodów, dla których łączyło nas jedynie łóżko. Jego arogancja i zarozumialstwo doprowadzały mnie do szału.
Zorientował się, że nie ulegnę, i rzucił mi bluzkę.
– A co niby masz takiego ważnego do roboty, żeby burzyć mój grafik?
– Obiecałam, że wezmę dyżur w więzieniu za doktor Whitaker – skłamałam. W rzeczywistości pragnęłam jak najszybciej dotrzeć do domu i otworzyć znalezione listy. Przez cały czas siedziały mi w głowie. Przez chwilę chciałam nawet odwołać spotkanie z Andrew, żeby je szybciej przeczytać, ale przypomniałam sobie, że wkrótce ma wyjechać na konferencję do Szwecji. Nasze seksrandki odbywały się raz w tygodniu i zdążyłam już przywyknąć do tej regularnej rozrywki, dlatego nie chciałam rezygnować z możliwości, póki Andrew był osiągalny.
Z przyjemnością patrzyłam na jego zgrabny tyłek, kiedy przemierzał swoją sypialnię, żeby zdjąć z krzesła starannie złożone spodnie.
– Dlaczego tak się upierasz, żeby pracować w tej dziadowskiej instytucji?
Zagotowałam się, słysząc, z jaką wyższością i politowaniem traktuje moją pracę. Gdyby nie to, że facet doskonale spisywał się w pościeli, pozbyłabym się go w okamgnieniu.
– Przestań – warknęłam.
– Nie. – Odwrócił się do mnie i oparł ręce na biodrach. – Jessico, jesteś wspaniałą, utalentowaną lekarką. To wielka strata, że utknęłaś w jakiejś zatęchłej więziennej izbie chorych, choć powinnaś zostać chirurgiem. – Włożył koszulę, ciągle z pełną obrzydzenia miną. – Nadal nie mogę uwierzyć, że rzuciłaś staż i straciłaś szansę na stały etat w szpitalu. Nikt nie może w to uwierzyć.
– Nie mówmy już o tym, dobrze? – Kłótnie na ten temat powtarzały się od dwóch lat.
– Może gdybyś mi wyjaśniła, co cię trzyma w tym więzieniu, nie wracałbym do tego. Dlaczego się upierasz, żeby tam nadal pracować?
W odpowiedzi tylko westchnęłam, chwyciłam torebkę i podeszłam do drzwi. Mijając go, pogładziłam czubkami palców bruzdę na jego czole i delikatnie pocałowałam go w usta.
– Dobranoc, Andrew.
Wyszłam z mieszkania, wiedząc, że zrozumiał, o czym chcę mu przypomnieć.
Jesteśmy tylko sekskumplami.
Nie miał prawa żądać odpowiedzi na pytania dotyczące mojego życia.
Mieszkanie, które wynajmowałam – z dwiema sypialniami, w centrum miasta – było nieco za drogie dla mnie samej, chociaż w pracy spędzałam niemal cały swój czas. Chciałam jednak mieć wystarczająco dużo miejsca, żeby swobodnie gościć Matthew, mojego najlepszego przyjaciela, jego żonę Helenę i ich córkę, a moją chrześnicę Perry, kiedy tylko przyszła im ochota mnie odwiedzić.
Mieszkanie było obszerne i jasne, z otwartą kuchnią i salonem. Urządziłam je elegancko i wygodnie, więc za każdym razem, kiedy przekraczałam próg, oddychałam z ulgą i czułam, jak całe moje ciało się rozluźnia i odpręża. Niewiele czasu spędzałam tu sama, ale jeśli to się zdarzało, rozkoszowałam się każdą chwilą.
Najpierw wzięłam błyskawiczny prysznic i pospiesznie wysuszyłam włosy. Nadal były nieco wilgotne, kiedy przebrałam się w piżamę i poszłam do kuchni. To właśnie przez kuchnię wybrałam to mieszkanie. Była nowoczesna, lśniąca i biała – białe szafki, białe kafle na podłodze, biały zlew, biała kuchenka, wszystko białe. Ale biel przełamywały kafelki na ścianie, ozdobione wzorem z motywem liści – miedziana folia zamknięta w szkle. To był mój powiew luksusu w tym pomieszczeniu, tak samo jak panoramiczne okno na końcu kuchni, z którego roztaczał się fantastyczny widok na miasto.
Wzięłam sobie piwo, stanęłam przy kuchennym blacie i zapatrzyłam się w okno, jakbym nie miała na tym świecie żadnych poważnych zmartwień. Ale nie potrafiłam się rozluźnić, bo co chwila mimowolnie zerkałam na torebkę, która leżała na moim ulubionym fotelu.
Do diabła z tym wszystkim.
Nie mogłam dłużej czekać.
Z piwem w ręku usadowiłam się w fotelu i wyjęłam listy z torebki. Zastanawiałam się, dlaczego ten, kto je napisał, nie wysłał ich i dlaczego ukrył je pod okładką książki. Może chciał, żeby ktoś je kiedyś znalazł? A może jednak nie powinnam ich czytać?
Sumienie zdecydowało, że pierwsza odpowiedź jest poprawna. Odstawiłam piwo i otwarłam wszystkie koperty. W środku zobaczyłam listy skreślone pięknym kobiecym pismem. Sprawdziłam daty na każdym z nich.
Zostały napisane w 1976 roku, czterdzieści lat temu.
Nieźle.
Dostałam gęsiej skórki od samego dotykania korespondencji sprzed kilku dekad.
Ułożyłam listy w porządku chronologicznym, podniosłam szklankę z piwem, usiadłam wygodniej i zaczęłam czytać pierwszy z nich.
Sarah Randall
Więźniarka nr 50678
Zakład Karny i Ośrodek Resocjalizacyjny dla Kobiet
Wilmington
DE, 19801
14 kwietnia 1976
Mój najdroższy George’u,
co Ty musisz sobie o mnie myśleć. Boję się tego. Szczerze mówiąc, ledwie potrafię oddychać pod ciężarem swoich tajemnic, tajemnic, które mnie od Ciebie oddaliły. Te sekrety zniszczyły dobrą opinię, jaką kiedyś o mnie miałeś.
Być może jest zbyt późno na tłumaczenia. A na pewno zbyt późno na zmianę mojej sytuacji. Ale jest jeszcze czas, żeby zmienić Twoją. Nie jest za późno, żeby zmienić to, co o mnie myślisz. Czułabym się lepiej, gdybym wiedziała, że mi przebaczyłeś.
Musisz wiedzieć, że Cię kocham. Kocham Cię od chwili, kiedy wpadliśmy na siebie na nadmorskiej promenadzie, a ty pozbierałeś moje książki i zapytałeś, czy możesz pomóc mi je nieść. Taki staroświecki gest, podczas gdy inni chłopcy myśleli tylko o tym, jak trzymać fason. Zawsze byłeś wyłącznie sobą. Nie spotkałam nikogo lepszego, bardziej troskliwego. I zawsze potrafiłeś mnie rozśmieszyć. Dopóki Cię nie poznałam, nie wiedziałam, że można się tak śmiać.
Pamiętasz dzień, w którym po lekcji wuefu Kitty Green wrzuciła mi ubranie do sedesu? Do końca dnia musiałam chodzić w stroju gimnastycznym, a wszyscy znajomi śmiali się ze mnie i dowcipkowali. Nie tylko stanąłeś w mojej obronie, ale po szkole zabrałeś mnie na spacer na deptak i zabawnie przedrzeźniałeś Kitty i inne podłe dziewczyny. Moje łzy zmieniłeś w śmiech.
Zawsze zamieniałeś moje łzy w śmiech.
To, co istniało między nami, było prawdziwe. Musisz to wiedzieć. Od tego pierwszego uśmiechu przez pierwszy pocałunek aż do naszego pierwszego razu.
Nigdy nie chciałam przeżywać tych chwil z nikim innym.
Uwierz w to, jeśli w ogóle wierzysz w cokolwiek.
Uwierz, że kocham Cię bardziej niż kogokolwiek na świecie i że ta miłość nigdy nie zginie. Kiedy będę odchodzić z tego świata, będę miała przed oczami Twój obraz i mam nadzieję, że świadomość Twojego wielkiego serca, miłość, jaką dla Ciebie mam, pozwoli Bogu uznać, że cenię sobie dobroć i wiem, na czym ona polega. Może, widząc to, Bóg mi wybaczy i powita mnie w swoim domu.
Na zawsze Twoja.
Sarah
Dopiero po dłuższej chwili sięgnęłam po następny list. W piersi czułam ucisk. Było coś tragicznego w tych miłosnych wyznaniach obcej kobiety, którą z nieznanych mi przyczyn rozdzielono z najdroższą jej osobą. Gdzieś na dnie serca czułam zazdrość, że doświadczyła tak wspaniałego uczucia. Głos rozsądku mówił jednak, że nie powinnam tak myśleć. Najwyraźniej bardzo cierpiała, chociaż zaznała miłości.
Wzięłam następny list. Koniecznie musiałam się dowiedzieć, co rozdzieliło tę parę i dlaczego Sarah trafiła do więzienia.
Sarah Randall
Więźniarka nr 50678
Zakład Karny i Ośrodek Resocjalizacyjny dla Kobiet
Wilmington
DE, 19801
23 kwietnia 1976
Mój najdroższy George’u,
bardzo Cię przepraszam. Zamierzałam wszystko Ci wyjaśnić w pierwszym liście. Naprawdę chciałam to zrobić. Na chwilę straciłam odwagę. Najważniejsze dla mnie było, żeby Ci powiedzieć, że Cię kocham. Ale chociaż to najistotniejsze, zdałam sobie sprawę, że dla Ciebie równie ważna jest wiadomość, iż nigdy nie kochałam Rona.
Przyznałam się do winy, ponieważ taka jest prawda. Zabiłam Rona. Zabiłam swojego męża.
Nie zasługiwał na to miano. Był okrutny. Bardziej niż okrutny. Wiem, że nie ma żadnego wytłumaczenia dla odebrania życia człowiekowi. Ale zrobiłam to, żeby się bronić. Znosiłam tak wiele przez tak długi czas. Krzywdził mnie nieustannie. Od naszej nocy poślubnej aż do dnia, w którym go zastrzeliłam. Ron mnie krzywdził.
Nie chciałam wychodzić za niego za mąż. Zmusił mnie do tego. W noc poślubną zmusił mnie… Nigdy go nie pragnęłam. Nie pragnęłam go ani razu przez cały czas trwania małżeństwa.
Stawałam się nikim. Zatraciłam samą siebie, z jego winy. Zabrał mi wszystko. Zabrał mi ciebie.
Tamtego wieczoru z jakiegoś powodu się rozzłościł. Był wściekły. Już wcześniej groził, że mnie zabije, a ostatnim razem niemal mu się udało. Pobił mnie tak mocno, że na kilka godzin straciłam przytomność. Sprowadził lekarza spoza miasta. Zapłacił mu dużo pieniędzy w zamian za milczenie. Wszystkim powiedział, że na kilka tygodni wyjechałam do uzdrowiska. Niemal mnie zabił, a ludziom opowiadał, że zafundował mi pobyt w kurorcie.
Wtedy już wiedziałam. Tego wieczoru, kiedy wrócił do domu, wiedziałam, że mnie zabije. Czułam, że ta chwila się zbliża. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Po prostu miałam przeczucie. Wymierzył mi kilka ciosów, zanim mu się wyrwałam i dopadłam jego broni. Wiedziałam, gdzie ją chowa. Po poprzednim razie upewniłam się, gdzie trzyma pistolet.
Rechotał pogardliwie. Powiedział, że brakuje mi odwagi, żeby to zrobić.
Strzeliłam mu prosto w serce. I poczułam zaskoczenie. Naprawdę nie spodziewałam się, że ten strzał go zabije. Chciałam go tylko powstrzymać.
Zastrzeliłam go.
George, proszę, wybacz mi.
Czuję się winna. Wstyd mi. Naprawdę. Ale też czuję ulgę, że się od niego uwolniłam. Może jeśli Ty mi przebaczysz, będę mogła sama sobie przebaczyć.
Na zawsze Twoja.
Sarah
Zaskoczyła mnie łza, która spadła na kartkę papieru. Szybko odsunęłam list, żeby go nie zamoczyć. Po lekturze drugiego listu ucisk w piersi jeszcze się wzmógł i pierwszy raz od długiego czasu się rozpłakałam. Płakałam nad tą kobietą, której twarzy nie znałam. Płakałam nad bezsilnością, bólem i niekłamanym wstydem, bijącymi ze słów Sarah. Okupiła nimi swoją wolność.
Nagle zadzwonił telefon, a ja aż podskoczyłam ze strachu, słysząc ten niespodziewany dźwięk. Na chwilę wszystko zniknęło, łącznie z mieszkaniem.
Zirytowana, że ktoś przeszkadza mi w tak nieodpowiedniej chwili, sięgnęłam po telefon, ale kiedy zobaczyłam, kto dzwoni, szybko się uspokoiłam.
To był Matthew. Przyjaźniliśmy się od dwudziestu pięciu lat. Był jedynym ogniwem łączącym mnie z dawnym życiem w stanie Iowa.
– Cześć – powitałam go z uśmiechem.
– Cześć. Przepraszam, że dzwonię tak późno.
– Nic nie szkodzi. Coś się stało?
Westchnął tak ciężko, że na linii pojawiły się jakieś trzaski.
– Mama Heleny trafiła do szpitala z zapaleniem płuc. Wiedziałam, że Helena jest bardzo związana z matką.
– O Boże! Co mówią lekarze?
– Mamy nadzieję, że z tego wyjdzie, ale nawet jeśli tak się stanie, będzie potrzebowała trochę czasu na odzyskanie pełni sił. Po wyjściu ze szpitala weźmiemy ją do siebie.
Nagle dotarło do mnie, że jest jeszcze jeden powód, dla którego do mnie dzwoni. Co roku, w czasie rocznicy śmierci mojej siostry, wyjeżdżałam na wakacje. W tym roku nie mogłam tego zrobić, ponieważ doktor Whitaker wcześniej zarezerwowała sobie urlop w terminie, który chciałam wybrać. I stanowczo odmówiła jakiejkolwiek zamiany. Skóra cierpła mi na myśl, że będę musiała pracować w niełatwym dla mnie czasie. Postanowiłam na pocieszenie zaplanować sobie wakacje z najbliższymi przyjaciółmi. Za dwa tygodnie zamierzałam się spotkać z Matthew, Heleną i Perry na Key West, żebyśmy spędzili razem urlop. Nigdy nie wracałam do rodzinnej Iowy, więc takie wspólne wyjazdy były jedyną szansą na spotkanie.
Rozczarowana, ale bardziej przejęta Heleną i jej mamą, zapewniłam Matthew, że wszystko będzie w porządku.
– Jeśli skontaktujesz się z właścicielem domu, który chcieliśmy wynająć, i wszystko mu wyjaśnisz, na pewno odzyskamy pieniądze.
– Nie martwię się o pieniądze. Martwię się o ciebie. To była nasza jedyna szansa, żeby się w tym roku spotkać.
– O mnie się nie martw. Coś wymyślę.
– Zadzwonisz do mnie, kiedy coś postanowisz?
Jego nadopiekuńczość sprawiła, że musiałam się uśmiechnąć.
– Oczywiście. Ale przede wszystkim informuj mnie na bieżąco o stanie zdrowia teściowej. Przekaż pozdrowienia Helenie i Perry.
– Jasne. Skontaktujemy się niebawem?
Nadal słyszałam troskę w jego głosie i pożałowałam, że nie jestem mniej skomplikowaną osobą. Wtedy nie musiałby się o mnie zamartwiać.
– Obiecuję.
Rozłączyliśmy się. Spojrzałam na dwa ostatnie listy Sarah.
Nagle poczułam ogarniającą mnie pustkę. To dziwne, że taka pustka może wywołać wielki ból.
Nie wiedziałam, co zrobię. Miałam trzy tygodnie urlopu do wykorzystania i nie chciałam spędzić tego czasu w Wilmington. Musiałam wymyślić jakiś plan.
Na samą myśl o tym poczułam się zmęczona, więc zamiast nadal się nad tym zastanawiać, znów pogrążyłam się w lekturze listów.
Sarah Randall
Więźniarka nr 50678
Zakład Karny i Ośrodek Resocjalizacyjny dla Kobiet
Wilmington
DE, 19801
5 maja 1976
Mój najdroższy George’u,
wyślę do Ciebie te listy. Naprawdę. Potrzebuję tylko trochę czasu, żeby znaleźć na to siłę. Dostaniesz je wszystkie naraz. Przynajmniej nie będziesz musiał czekać, żeby poznać całą prawdę. Nie zaznasz dręczącej niepewności, czekając, aż zbiorę się na odwagę i wyjawię, co muszę wyjawić.
Gdybym mogła oszczędzić Ci tej prawdy, zrobiłabym to. Może to egoistyczne z mojej strony, że piszę Ci o tym teraz, skoro wiele lat Cię przed tym chroniłam, ale tyle czasu potrzebowałam, żeby zdać sobie sprawę, że tajemnice są jak trucizna. A Tobie, najbardziej ze wszystkich ludzi, należy się szczerość.
Żałuję, że kiedyś nie wiedziałam tego, co wiem teraz.
Wszystko potoczyłoby się inaczej.
Pamiętasz ten weekend, kiedy wyjechałeś z ojcem do Princeton, żeby odwiedzić kampus uniwersytecki? Byłeś taki przejęty. Niczego bardziej nie pragnąłeś, niż studiować w Princeton. Może tylko mnie. Mówiłeś, że zawsze będziesz mnie pragnął bardziej niż czegokolwiek innego.
Dlaczego wtedy nie pamiętałam o tych słowach?
Bardzo tego żałuję.
W tamten weekend, kiedy wyjechałeś, przyszedł do mnie Ron. Pamiętasz, że od wielu miesięcy nie dawał mi spokoju, zadręczał mnie, żebym się z nim umówiła. To zaczynało być trudne do zniesienia. Pobiliście się pewnego wieczoru w barze U Loretty, kiedy mnie dotknął. Wszyscy na deptaku widzieli, jak spuszczasz mu lanie. Nigdy Ci tego nie wybaczył. Czasami się zastanawiam, czy dlatego się tak na mnie uwziął, żeby się zemścić za tamtą porażkę.
Ron do mnie przyszedł i pokazał mi dowód na to, że Anderson jest zamieszany w działalność przestępczą. Wiedziałam, jak bardzo kochasz swojego ojca i jaki jesteś z niego dumny. Wtedy miałeś bezpieczną pozycję w życiu: syn stanowego senatora, a wkrótce student pierwszego roku na renomowanym Uniwersytecie Princeton. Nie mogłam znieść myśli, że dowiesz się wszystkiego, że wszystko to zostanie Ci odebrane. Ale teraz napiszę całą prawdę.
Ron odkrył, że Anderson nielegalnie zarabia pieniądze, głównie na narkotykach i prostytucji. Miał zdjęcia. Nawet ja wiedziałam o lokalu Dot’s w pobliżu drogi numer 1. Na zdjęciach widać było Twojego ojca. Brał od kogoś pieniądze przed burdelem. Ron podejrzewał też, że Twój ojciec kupuje głosy wyborców. Na koniec pokazał mi dowody przelewów od Andersona. Ron go szantażował, co dla mnie było niezbitym dowodem, że mówi prawdę.
Wtedy tak sądziłam.
Szkoda, że nie mogę cofnąć się w czasie i powiedzieć tej wystraszonej młodej dziewczynie, żeby Ci zaufała, powiedziała o wszystkim i pozwoliła Ci się tym zająć. Jednak w tym samym czasie straciłam mamę, przez co, jak wiesz, świat mi się zawalił. Nie chciałam niszczyć Twojego świata, odbierając Ci ojca.
Teraz rozumiem, jak bardzo się myliłam.
Proszę, wybacz mi.
Ron zagroził, że pójdzie na policję i do gazet i że nie tylko Anderson trafi do więzienia, ale ty stracisz wszelkie szanse na studia w Princeton. Chodziło o całą Twoją przyszłość. Byłam głupia. Taka głupia.
Zgodziłam się wyjść za Rona w zamian za jego milczenie.
I tak wszystko się rozpadło. Ty mnie znienawidziłeś. Nadal widzę Twoją twarz, kiedy powiedziałam Ci, co zrobiłam, gdy wyjechałeś. Nigdy nie zapomnę Twojego spojrzenia. Ale rozumiem to.
Jeśli chodzi o Ciebie i Annabelle.
Nie wiem, czy spałeś z nią, żeby mnie zranić, czy może naprawdę czuliście coś do siebie. Kiedy pojawiło się dziecko, mała Marie, wpadłam w gniew. Zabolało mnie to. Czułam… Straciłam miłość i straciłam przyjaciółkę. Straciłam najbliższą przyjaciółkę, kiedy najbardziej była mi potrzebna. Jednak z czasem, stopniowo, wszystko zrozumiałam. Mam nadzieję, że mimo wszystko wasze małżeństwo było szczęśliwe.
I bardzo boleję, że chociaż tyle przed Tobą ukryłam, żebyś nie stracił studiów w Princeton i przyszłości, o jakiej marzyłeś, los i tak Ci to odebrał. Mam nadzieję, że ojcostwo stało się dla Ciebie równie upragnione i ważne jak poprzednie cele i plany. Bardzo chcę wierzyć, że tak było.
Przepraszam, że przez tak długi czas taiłam prawdę. Wstydzę się bardzo, ponieważ bieg wydarzeń, którego można było uniknąć, całkiem wymknął mi się spod kontroli.
Wiem, że wyjawiając to wszystko teraz, dowodzę swojego egoizmu. Ale w życiu mamy tak mało czasu. Teraz rozumiem to bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Musiałam zrzucić ten ciężar z serca. Bardzo chciałam, żebyś wiedział, że Cię kocham.
Zawsze kochałam i zawsze będę kochać.
Na zawsze Twoja.
Sarah
Serce biło mi jak młot i omal nie upuściłam szklanki z piwem, tak szybko chciałam przeczytać następny list. Musiałam się dowiedzieć, co było dalej. Dlaczego te listy nie dotarły do George’a?
Sarah Randall
Więźniarka nr 50678
Zakład Karny i Ośrodek Resocjalizacyjny dla Kobiet
Wilmington
DE, 19801
8 maja 1976
Mój najdroższy George’u,
Wybory, których do tej pory dokonywałam, były całkowicie błędne. Mam nadzieję, że to nie będzie kolejny taki przypadek.
Wierzę, że tak właśnie powinnam postąpić.
W tych listach proszę Cię o wiele, a teraz mam jeszcze jedną, ostatnią prośbę: napisz do mnie, chociaż raz. Daj mi znać, czy te listy do Ciebie dotarły i czy mi wybaczyłeś. Tak lub nie, chcę to wiedzieć. Byłabym Ci wdzięczna, gdybyś odpowiedział tak szybko, jak tylko możesz. Bardzo wdzięczna.
O nic więcej już Cię nie poproszę. Nigdy.
Kocham Cię.
Zawsze kochałam. Zawsze będę kochać.
Na zawsze Twoja.
Sarah
Łzy spływały mi po policzkach, z nosa mi ciekło, a klatkę piersiową rozsadzał ostry ból, kiedy składałam listy, żeby z powrotem włożyć je do kopert.
Z jakiegoś powodu listy Sarah nigdy nie dotarły do George’a. Kiedy tak siedziałam w mrocznym mieszkaniu i rozmyślałam o losach nieznajomej, serce mi pękało, a z gardła wyrywał się mimowolny szloch.
Następnego dnia, tuż po przebudzeniu, pierwszym, o czym pomyślałam, była Sarah. Nie mogłam wyrzucić z głowy jej listów i zrozumiałam, że ból w piersi nie zelżeje, dopóki się nie dowiem, co się z nią stało.
– Czy jest taka możliwość, żebym weszła do archiwum z dokumentami sprzed wielu lat? – zapytałam Fatimę podczas lunchu. Podczas przerwy zawsze schodziłam do pokoju strażniczek, żeby coś zjeść w towarzystwie Fatimy i jej koleżanki Shelley.
Fatima przełknęła przeżuwany kęs kanapki i zmarszczyła czoło.
– Po co? Nie możesz sprawdzić kart medycznych w komputerze?
– Chcę się dowiedzieć, co się stało z pewną więźniarką, która tu przebywała w 1976 roku. – Komputer zawierał dokumenty osadzonych jedynie z minionych piętnastu lat.
Shelley skrzywiła się lekko.
– A kogo ty tu mogłaś znać w siedemdziesiątym szóstym? A więc prawda wyjdzie na jaw i wreszcie się dowiemy, dlaczego tu pracujesz. Masz jakiegoś trupa w szafie! – Żartobliwie mrugnęła do Fatimy.
Fatima obrzuciła ją chłodnym spojrzeniem.
– Jeszcze nikomu tego nie mówiłam, ale tobie powiem. Czytasz za dużo kiepskich książek.
Shelley zrobiła przerażoną minę.
– Jeśli przestanę czytać, będę musiała rozmawiać z Paulie’em. Nie, dziękuję.
Paulie był jej mężem.
Fatima parsknęła śmiechem i zwróciła się do mnie.
– Ale tak serio. Po co ci wstęp do archiwum?
– Przyjaciel mnie poprosił. Znał kogoś, kto odsiadywał tu wyrok w 1976. Chce sprawdzić, co się stało z tą kobietą.
– Masz jej nazwisko? Albo numer ewidencyjny?
– Mam obie te rzeczy.
– Dobrze. Zakładam, że mogę ci zaufać. Tylko pamiętaj, żadnego wynoszenia dokumentów ani robienia odbitek – ostrzegła z żartobliwą surowością.
Z ręką na sercu przysięgłam, że nie naruszę zasad.
Jeszcze nigdy nie widziałam tak zakurzonego pomieszczenia. Zamknęłam szufladę i kichnęłam po raz piąty, kiedy otoczył mnie kolejny tuman pyłu.
Na szczęście byłam wystarczająco zdeterminowana, żeby nie dać się pokonać kurzowej nawałnicy.
Przy piątej szufladzie serce podskoczyło mi z radości, kiedy zobaczyłam imię Sarah i jej numer ewidencyjny. Folder niemal wypadł mi z rąk, tak szybko chciałam go wyjąć. Ściskając go mocno w dłoni, usiadłam przy stoliku ustawionym w głębi archiwum i zapaliłam lampkę na blacie. Ku mojemu zaskoczeniu żarówka nadal świeciła.
Nie do końca rozumiałam swoją reakcję na opowieść Sarah. Wiedziałam tylko, że niespodziewanie zapadła mi w serce tak głęboko, iż sama nie mogłam w to uwierzyć. Miałam wrażenie, że w jakiś sposób ją rozumiem. I bardzo chciałam, żeby zakończenie tej historii okazało się szczęśliwe.
Otworzyłam folder. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to zdjęcie kruchej, delikatnej kobiety. Nosiła ślady minionej urody. Wyglądało na to, że życie niszczycielsko obeszło się z jej wyglądem.
Kiedy przeczytałam zapiski w dokumentach, wszystkie moje nadzieje legły w gruzach.
W folderze znalazłam kopie badań lekarskich i adnotację o śmierci.
Ósmy maja 1976 roku.
Dzień, w którym napisała ostatni list do George’a. To dlatego korespondencja do niego nie dotarła.
Z ciężkim sercem przestudiowałam dokumentację medyczną. W styczniu siedemdziesiątego szóstego roku zdiagnozowano u Sarah chłoniaka nieziarniczego. W czasie, kiedy pisała listy do George’a, przechodziła radioterapię. Terapia musiała być agresywna, ponieważ rak okazał się wysoce złośliwy, i Sarah zmarła na serce.
Pogrążona w smutku, zamknęłam folder. Już wiedziałam, dlaczego chciała tak szybko uzyskać przebaczenie od George’a. Pragnęła je dostać przed śmiercią, ale on nie miał najmniejszej szansy, żeby jej go udzielić.
Otarłam łzy i odłożyłam akta na miejsce, żałując, że nie potrafię wymazać ich z pamięci. Pożałowałam, że te listy w ogóle wpadły w moje ręce. W życiu spotkało mnie wystarczająco dużo nieszczęśliwych zakończeń. Niepotrzebne były mi smutne historie obcych ludzi.
Tego dnia podczas pracy cały czas wracałam jednak myślą do człowieka, który był adresatem listów. Zastanawiałam się, czy George nadal żyje. Z kartoteki Sarah wiedziałam, że kiedy zmarła, miała dwadzieścia sześć lat. Jeśli byli z George’em w tym samym wieku, to on musiał mieć teraz sześćdziesiąt sześć.
Czy odnalezienie syna senatora stanowego z niewielkiego miasta okazałoby się takie trudne? Hartwell było tak małe, że nie wiedziałam o jego istnieniu, dopóki nie wygooglowałam go w internecie. Miało ładny, drewniany nadmorski deptak i wspaniałą plażę, co czyniło z niego popularną miejscowość wakacyjną.
W wolnej chwili sprawdziłam w internecie hasło „Anderson Beckwith”. Szybko znalazłam artykuły o senatorze stanowym i zanim się obejrzałam, natrafiłam na zdjęcie George’a Beckwitha. Zrobiono je w 1982 roku. George stał obok ojca na zgromadzeniu politycznym na Uniwersytecie Princeton. W miejscu, gdzie tak bardzo chciał studiować. Do czego nigdy nie doszło mimo poświęcenia się Sarah.
Patrzyłam na jego urodziwą twarz i wiedziałam, że z Sarah musieli stanowić piękną parę. Bardzo chciałam zobaczyć ich zdjęcie razem, kiedy oboje byli młodzi i szczęśliwi.
– O Boże – westchnęłam, wyłączając komputer. Dlaczego ta sprawa tak mnie pochłonęła? – Chyba zaczynam wariować.
– Dlaczego zaczynasz wariować?
Podskoczyłam wystraszona, kiedy do gabinetu weszła Fatima, niosąc dla mnie filiżankę kawy. Przyjęłam napój z wdzięcznością, ale groźnie spojrzałam na strażniczkę.
– Nie podkradaj się do mnie tak niepostrzeżenie.
– Dlaczego? Żebym nie odkryła, że gadasz sama do siebie, niczym jakaś wariatka?
Westchnęłam.
– Obawiam się, że naprawdę jestem wariatką.
Fatima ściągnęła brwi i wypiła łyk kawy.
– A to niby dlaczego?
– Coś zrobiłam. – Wyjęłam torebkę spod biurka i poszukałam w niej kopert. – Pamiętasz tę książkę, którą skonfiskowałaś? Duma i uprzedzenie? Coś znalazłam pod jej okładką… – Opowiedziałam jej wszystko, łącznie z tym, co się ostatecznie stało z więźniarką, która napisała te starannie ukryte listy.
– Dlaczego po prostu nie powiedziałaś, że tego chcesz poszukać w archiwum, zamiast kłamać?
Słysząc jej jadowity ton, postanowiłam ją ułagodzić.
– Nie chciałam, żebyś pomyślała, że mi odbiło.
– Wcale tak nie myślę. – Fatima przejrzała listy, a ja zauważyłam w jej oczach smutek równie głęboki jak mój. – Co za cholernie tragiczna historia. – Podniosła wzrok. – I wiem, dlaczego akurat do ciebie przemawia bardziej niż do kogokolwiek innego.
Na sekundę zamarłam w bezruchu. Czyżby ona… Nie. To niemożliwe.
– Możesz sobie wmawiać do woli, że jesteś szczęśliwa, ale obie wiemy, że w życiu chodzi o coś więcej niż o to, co robisz teraz. – Oddała mi listy. Patrzyła na mnie życzliwie, ale mówiła szorstko i szczerze. – Nie masz rodziny ani faceta, a twój najlepszy przyjaciel mieszka tysiące kilometrów stąd. Bardzo się cieszę, że pracujesz w tym szpitalu, ale nie mogę się nie zastanawiać, dlaczego, u diabła, przyjęłaś tę posadę, chociaż najwyraźniej miałaś wiele innych, atrakcyjniejszych możliwości. Czy możesz uczciwie stwierdzić, że właśnie w takim miejscu zawsze chciałaś wylądować w wieku trzydziestu trzech lat?
Później tego samego dnia długie godziny siedziałam sama w pustym mieszkaniu. Słowa Fatimy dzwoniły mi w uszach. Ta dziewczyna zazwyczaj nie owijała w bawełnę, ale jeszcze nigdy jej opinia nie uderzyła mnie z taką siłą jak dzisiaj.
Nie chciałam wierzyć, że Fatima ma rację albo że dlatego poczułam taką wspólnotę z kobietą, którą znałam wyłącznie przez napisane przez nią listy, ponieważ ja również czułam, że życie przecieka mi przez palce.
Że nie ma dla mnie nadziei na szczęśliwe zakończenie.
I może rzeczywiście tak było. Może tak zostało wszystko zaplanowane.
Wzięłam telefon i zadzwoniłam do Matthew.
– Jak się czuje mama Heleny? – zapytałam zamiast powitania.
– Tak samo jak wczoraj. Jej stan się nie pogorszył, a to chyba dobry znak.
– Czy mogę wam jakoś pomóc?
– A może powiesz, po co tak naprawdę dzwonisz?
Przewróciłam oczami, słysząc rozbawienie w jego głosie. Tak dobrze mnie znał.
– Szczerze martwię się o twoją teściową.
– Wiem. Ale wiem też, że kiedy mówisz cienkim i drżącym głosikiem, jak teraz, to znaczy, że coś cię martwi.
– Czy moje życie jest puste?
– Skarbie…
To jedno słowo zawierało wszystko.
Jezu Chryste, Matthew uważa, że moje życie jest puste!
Nic dziwnego. W porównaniu z jego życiem wydawało się puste. Z zapałem uprawiał zawód architekta, miał żonę, w której nadal był szaleńczo zakochany, i uwielbianą córeczkę Perry. Uwielbienie dla Perry nie budziło najmniejszego zdziwienia, ponieważ było to najsłodsze, najcudowniejsze dziecko pod słońcem, od czasów Jimmy’ego Stewarta! To jasne, że moje życie przy jego robiło wrażenie całkiem pustego.
– Potrzebujesz wakacji, Jess. Tylko tyle ci powiem. Zrób sobie przerwę od tego więzienia, mieszkania i od idioty, z którym sypiasz.
– Żeby nabrać dystansu?
– Właśnie tak – potwierdził. – W zeszłym roku pojechaliśmy z Heleną na Hawaje i bardzo nam się tam podobało. Byłabyś zachwycona.
– Hawaje… – Spróbowałam wyobrazić sobie siebie samą, leżącą przez kilka tygodni na plaży, z koktajlem w dłoni.
– Można tam wędrować po górach. Uprawiać sporty wodne. Nurkować w morzu. Hawaje to nie tylko koktajle przy basenie.
Mimo to Hawaje do mnie nie przemawiały.
– Brzmi dobrze, ale raczej nie dla mnie.
– No to gdzie miałabyś ochotę pojechać?
Szczerze mówiąc, perspektywa wyjazdu na urlop, żeby nabrać dystansu do własnego życia, nieco mnie przerażała. Co będzie, jeśli rzeczywiście złapię ten dystans i dojdę do wniosku, że nienawidzę całej swojej egzystencji? To dopiero byłaby totalna porażka. A komu potrzebny kolejny cios.
– Jess? – odezwał się Matthew.
– Do Hartwell – powiedziałam szybko. – Pojadę do Hartwell.
– Gdzie?
– Do Hartwell. To nadmorskie miasteczko. Tutaj, w Delaware.
– Widzę, że wybrałaś wariant wielkiej przygody – odrzekł ironicznie.
– Trzeba ci wiedzieć, że to bardzo ciekawa miejscowość.
– Ale, skarbie, to nadal Delaware. Ten sam stan, w którym mieszkasz i pracujesz. Hawaje albo Ameryka Południowa – to by dopiero była przygoda.
– Masz szczęście, że cię lubię, zarozumiały ośle.
– Masz szczęście, że i ja cię lubię, upierdliwa oślico.
Jego ciepły śmiech sprawił, że pierwszy raz, od kiedy przeczytałam listy Sarah, poczułam się lepiej.
Hartwell, DE
– To alternator, Ayd – oznajmił Cooper. Pochylony nad silnikiem udawał, że nie czuje, jak najlepsza przyjaciółka jego siostry napiera biustem na jego plecy.
– Naprawdę? – spytała zalotnym głosem. – A ten piszczący dźwięk, który słyszałam, zanim samochód całkiem wysiadł?
– Pewnie trzeba wymienić pas napędowy. – Cofnął się, by stanąć dalej od niej.
Aydan nie brakowało urody, ale Cooper miał zasadę. Nie szedł do łóżka z kobietą, która oczekiwała, że potem do niej zadzwoni. A zwłaszcza nie miał zamiaru zabawiać się z najbliższą przyjaciółką Cat. Nie tylko dlatego, żeby nie wkurzyć siostry, ale też dlatego, że Aydan przechodziła trudny okres w życiu i łatwo było ją zranić. Rok temu uciekł od niej mąż, zostawiając ją samą z nastoletnią córką, Angelą. Ciężko jej było związać koniec z końcem i właśnie dlatego podjął się naprawy jej samochodu, żeby nie musiała wydawać pieniędzy w miejscowym warsztacie.
Wiedział od Cat, że Aydan poszukuje mężczyzny, który reflektowałby na stały związek.
Cooper do takich mężczyzn nie należał.
W tej chwili unikał jakichkolwiek bliższych związków.
Mimo że mieszkali w małym mieście, gdzie wszyscy wiedzieli, że Cooper nie zamierza się z nikim wiązać, Aydan najwyraźniej postanowiła go sprawdzić.
Gdy zjawił się u niej, żeby odholować samochód poza miasto, do dużego warsztatu, którego był właścicielem, od razu zrozumiał, że coś jest na rzeczy. Świadczył o tym jej strój: krótka dżinsowa spódniczka, obcisła bluzka bez rękawów i czerwone szpilki.
Aydan zwykle nosiła się praktycznie i wygodnie. Widywał ją w spódnicy i szpilkach, tylko kiedy jako młoda dziewczyna wyruszała z Cat do miasta, żeby zaszaleć.
Cholera.
– Jestem ci naprawdę bardzo wdzięczna – oznajmiła Ayd, znów przysuwając się do niego. Przesunęła palcami po jego nagim ramieniu. – Może w ramach podziękowania mogłabym cię zaprosić na kolację?
Cholera.
– Jasne. Ty, ja, Angela, Cat i Joey – odrzekł. Specjalnie wymienił imię jej córki i swojego siostrzeńca. – Kolacja w rodzinnym gronie. To brzmi nieźle.
Mina jej zmarkotniała.
– Myślałam, że…
– Znalezienie części do twojego samochodu nie powinno mi zająć wiele czasu. Kiedy tylko będę je miał, naprawię, co trzeba. Teraz wracam do miasta, bo muszę otworzyć bar. Podwiozę cię.
A niech to!
Patrzyła na niego ślicznymi niebieskimi oczami jak w obrazek, a on czuł się jak skończony dupek, bo nie chciał jej dać tego, czego oczekiwała. Zasługiwała na porządnego faceta. Ale Cooper nie był odpowiednim kandydatem. Przesunął kciukiem po jej miękkim policzku.
– Gdybyś nie była przyjaciółką mojej siostry, natychmiast bym się wprosił do ciebie na kolację.
Zaczerwieniła się i spuściła wzrok.
– Subtelnie dajesz mi do zrozumienia, że nie jesteś zainteresowany.
– Hej! – Delikatnie ujął ją pod brodę i uniósł jej twarz ku sobie. – Ayd, jesteś śliczna i przeurocza, ale sama wiesz, że w tej chwili nie chcę zaczynać nowego związku.
Uśmiechnęła się do niego współczująco.
– Zdaję sobie z tego sprawę. Wiesz przecież, że cię rozumiem.
– Jasne. Czyli co? Między nami w porządku? – zapytał z szerokim uśmiechem.
Przewróciła z rezygnacją oczami.
– Kiedy tak się uśmiechasz, żadna nie może się na ciebie gniewać.
Puścił do niej oczko i ruszył do samochodu. Roześmiała się, podążając za nim.
Po cichu westchnął z ulgą.
– Co słychać u Angeli? – zagadnął w drodze do miasta.
– Och, wszystko w najlepszym porządku. Znalazła pracę na lato, w wesołym miasteczku. Bardzo mi pomaga. To dobra dziewczyna.
– Bardzo dobra. Wspaniale ją wychowujesz, Ayd.
Posłała mu znużony uśmiech.
– Staram się, jak potrafię.
– A to jest o wiele więcej, niż robią inni. – Zaparkował przed jej niewielkim domem. Stał w najgorszej dzielnicy Hartwell. Przeprowadziła się tu z Angelą dziewięć miesięcy temu. Kiedyś mieszkały przy tej samej ulicy co Cooper, ale kiedy ten łajdak, jej były, odszedł, zostawił je bez pieniędzy na lepszy dom.
– To miło, że tak mówisz, Coop. – Otworzyła drzwi. – I jeszcze raz dziękuję za pomoc przy samochodzie.
– Nie ma za co. Zadzwonię, kiedy będzie gotowy.
Pomachała mu przez ramię, słysząc, że rusza.
– Zadzwoń do Cat – wydał komendę głosową komputerowi w swojej półciężarówce.
Siostra odebrała po trzecim sygnale.
– Co tam?
– Wiedziałaś, że Aydan będzie chciała zarzucić na mnie haczyk?
Siostra jęknęła głucho.
– No nie. Powiedz mi, że tego nie zrobiła.
– Niestety, zrobiła.
– Tylko nie czuj się wyróżniony. Ma listę odpowiednich facetów, a ty zajmujesz na niej ostatnią pozycję. Pewnie postanowiła zaryzykować, kiedy nadarzyła się okazja.
Cooper uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Zawsze wiesz, jak mi poprawić samoocenę.
– Od kiedy to trzeba ci ją poprawiać?
Zignorował jej uwagę i zapytał o siostrzeńca.
– A co u Joeya?
– Jest w szkole. To ostatni tydzień lekcji, więc chłopak jest przeszczęśliwy.
– Wpadnę do was jutro.
– To świetnie. Porozmawiam z Aydan, jeśli chcesz.
– Nie trzeba. Już sobie wszystko wyjaśniliśmy.
– Chyba nie byłeś dla niej niemiły? – zaniepokoiła się.
To pytanie nie zasługiwało na odpowiedź.
– Jasne – poprawiła się Cat. – Jak mogłam wątpić.
– Jestem już prawie na miejscu. Pogadamy później.
– No to na razie.
Byłe żony to piekło na ziemi.
Tak przynajmniej wynikało z doświadczenia Coopera.
Przecież powinien już całkiem mieć ją z głowy. Czyż nie o to chodzi przy rozwodzie? Więc dlaczego, do cholery, kiedy wyszedł z domu, żeby pojechać do swojego baru, zobaczył Danę Kellerman, jeszcze półtora roku temu Lawson, opierającą się o jego samochód od strony pasażera?
Niestety, nie był to jego pierwszy kontakt z byłą żoną od czasu rozwodu. Na jakiś czas rzeczywiście uwolnił się od tej zdradliwej diablicy, ale kilka tygodni temu znów się pojawiła. Spadła na niego niczym grom z jasnego nieba, domagając się rozmowy, dążąc do pojednania.
Chyba doszczętnie jej odbiło. Cooper nie znajdował innego komentarza.
Wzdychając z irytacją, zszedł ze schodów werandy i zupełnie ignorując jej obecność, wsiadł do samochodu stojącego na podjeździe. Czuł, że Dana wbija spojrzenie w jego twarz. Kiedyś uważał, że ma piękne oczy. Teraz patrzył na nią i nie mógł sobie przypomnieć, co też takiego w niej widział.
Trudno było się temu dziwić, skoro Dana przespała się z jego najlepszym przyjacielem.
Ruszył przed siebie, nie zwracając uwagi na to, że była żona wykrzykuje jego imię i wali pięściami w karoserię. Przedtem okazywał gniew, kiedy do niego dzwoniła albo zjawiała się pod domem lub w barze, ale zdał sobie sprawę, że jego emocjonalna reakcja pozwala jej wyciągać fałszywe wnioski. Najwyraźniej uznała, że Cooper nadal coś do niej czuje.
Teraz postanowił dać jej wyraźnie do zrozumienia, że ma ją gdzieś. Może kiedy to zrozumie, wreszcie przestanie go nachodzić i zostawi go w spokoju.
Nadal czuł pulsujący w żyłach gniew, ale starał się go zdławić i oderwać myśli od byłej żony. Ta kobieta zabrała mu i tak zbyt duży kawałek życia.
Zanim jeszcze dotarł do baru przy promenadzie, poczuł się trochę lepiej. Zawsze czuł się dobrze, kiedy przemierzał drewniany deptak ze świadomością, że ma własny biznes w jedynym miejscu na świecie, w którym pragnął być. Przesycone solą powietrze, delikatna mgiełka wodna, zmieszane zapachy słodyczy, hot dogów, burgerów, morza i kawy były tak znajome, że prawie ich nie zauważał. Po prostu pachniało tu domem.
Zaledwie wszedł do baru, usłyszał pukanie do drzwi frontowych. Lokal był jeszcze nieczynny. Otwierał się dopiero w południe i wtedy, pięć dni w tygodniu, zaczynała się pora wydawania lunchu. Kucharz, Crosby, miał się zjawić dopiero za godzinę.
Cooper domyślał się, kto może stać w progu.
Wpuścił Vaughna Tremaine’a do środka i zamknął za nim drzwi na klucz.
Gość usiadł na stołku przy barze, a Cooper bez pytania nalał mu jego ulubioną szkocką whisky i pchnął szklankę w jego stronę.
Vaughn był właścicielem hotelu Paradise Sands, który znajdował się tuż obok baru Coopera. Nigdy nie było przy promenadzie Hart’s Boardwalk bardziej eleganckiego budynku. Vaughn kupił stary hotel i poddał całkowitej renowacji, zmieniając go w ekskluzywne miejsce dla turystów oraz centrum konferencyjne. Niektórzy mieszkańcy Hartwell narzekali, że jest zbyt wykwintny jak na taką małą mieścinę. Twierdzili, że ludzie nie przyjeżdżają tutaj po współczesne luksusy, ale po ślady tradycji. Jednak Vaughnowi biznes się udał. W centrum konferencyjnym stale panował ruch, a w hotelu nie brakowało gości.
Coopera to nie zaskoczyło. Vaughn, biznesmen urodzony na Manhattanie, był właścicielem kilku hoteli, a na dodatek synem majętnego prezesa międzynarodowej firmy budowlanej, zajmującej się również handlem nieruchomościami.
Społeczność Hart’s Boardwalk nie zaakceptowała nowojorczyka. Nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego ktoś taki jak on wybrał Hartwell na swój dom. Nie tłumaczył się ani nie usprawiedliwiał, a tutejsi tego nie lubili. Szczerze mówiąc, Vaughn nie starał się im przypodobać. Ale od roku co tydzień zjawiał się w tym barze, żeby wypić jedną whisky, więc Cooper poznał go lepiej. Vaughn Tremaine był bez wątpienia bardziej skomplikowanym człowiekiem, niż mogło się wydawać na pierwszy rzut oka.
– Dzięki – wymamrotał, unosząc szklankę. – Bardzo mi dziś tego potrzeba.
– Ciężka noc?
– Konferencja stomatologów. Te łajzy lubią się zabawić. Jeden z nich rzucił się na menedżera nocnej zmiany. Miałem co robić.
– Chryste. Menedżerowi nic się nie stało?
– Nic groźnego. Ma tylko podbite oko.
– A dentysta?
– Wywaliłem go z hotelu na zbity pysk. Nikt nie wie, gdzie się podział.
Cooper uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Czy…
Przerwało mu pukanie do drzwi.
Dana?
– Coop, to ja, Bailey!
Ukradkiem uśmiechnął się ironicznie, kiedy zobaczył, że Vaughn na chwilę zamarł w bezruchu.
Idiota.
Ignorując reakcję biznesmena na dźwięk głosu Bailey Hartwell, Cooper szybko wpuścił ją do baru.
– Widziałam na deptaku Danę – oznajmiła Bailey, nieco zdyszana. Włosy miała rozwiane, jakby biegła. – Szłam właśnie do siebie, a kiedy przechodziłam obok estrady, zobaczyłam, że ta żmija tu pełznie, więc od razu przybiegłam. Na pewno się domyśliła, że pędzę cię ostrzec.
Cooper roześmiał się, słysząc, jaka jest rozgorączkowana, ale od razu opuścił rolety i zamknął drzwi na klucz.
Kiedy znów się odwrócił, niemal znów się roześmiał, widząc reakcję Bailey, która właśnie dostrzegła siedzącego przy barze Vaughna. W jednej sekundzie zesztywniała.
– Panno Hartwell – powitał ją Vaughn, unosząc szklankę whisky w kpiącym toaście.
Nigdy nie zwracał się do Bailey po imieniu. Cooper wiedział, jak ją to złości, i był niemal pewien, że Vaughn też to wie i właśnie dlatego to robi.
Od pierwszego wejrzenia nie przypadli sobie do gustu. Trudno byłoby znaleźć dwie osoby bardziej się od siebie różniące. Vaughn Tremaine był księciem Upper East Side, Hartwell była natomiast księżniczką Hart’s Boardwalk. Pochodząca w prostej linii od założycieli miasta odziedziczyła Hart’s Inn, hotelik na północnym krańcu półtorakilometrowego deptaka wykładanego deskami. Hotelik był ostatnią nieruchomością w posiadaniu niewiarygodnie kiedyś bogatych Hartwellów. Obecnie rodzina Bailey nie była jednak zamożna. Ciężko pracowali, żeby hotelik funkcjonował, a kiedy brat i siostra Bailey wyjechali szukać szczęścia gdzie indziej, rodzice powierzyli prowadzenie Hart’s Inn ostatniej córce, a sami przenieśli się na Florydę.
Tej księżniczce nic w życiu nie przyszło łatwo, więc nie pałała sympatią do aroganckiego, bogatego biznesmena, którego postrzegała jako konkurencję w interesach.
A ponieważ była ulubienicą miejscowej społeczności, większość mieszkańców opowiedziała się w tej wojence po jej stronie.
Cała sytuacja śmieszyła Coopera do łez. Bailey i Vaughn zachowywali się jak para bohaterów komediowego skeczu, chociaż żadne nie zdawało sobie z tego sprawy.
– Dupku – równie serdecznie powitała Vaughna Bailey.
Biznesmen tylko się roześmiał i dalej sączył drinka.
Bailey spojrzała na Coopera ze złością. Zapewne dlatego, że śmiał obsługiwać Vaughna, nawet kiedy bar był zamknięty.
– Tylko mi nie mów, że muszę przebywać w jednym pomieszczeniu z tym idiotą!
Klamka w drzwiach poruszyła się z hałasem, po czym rozległo się głośne pukanie.
– Cooper! Wiem, że tam jesteś! – krzyknęła Dana.
– Wygląda na to, że utknęłaś tu na jakiś czas – zwrócił się Cooper do Bailey.
– Muszę wracać do hotelu. Może wymknę się tylnymi drzwiami?
– Spróbuj. Jeśli ją spotkasz…
– Na pewno nie pozwolę tu wejść tej zdzirze, choćbym miała jej przyłożyć – zapewniła i ruszyła na zaplecze.
– Też już pójdę. – Vaughn zsunął się z barowego stołka, zostawiając na barze pieniądze. – Dzięki, Cooper.
Bailey spojrzała na niego z przerażeniem.
– Cudownie – warknęła pod nosem.
– Panno Hartwell, powinna pani wreszcie przestać ze mną flirtować – powiedział Vaughn. – To troszeczkę niestosowne.
Zmrużyła powieki, gotowa zionąć na niego ogniem, ale Cooper rozproszył jej uwagę.
– Dzięki za ostrzeżenie, Bailey.
– Nie ma za co. I pamiętaj, że zawsze jestem gotowa spuścić lanie tej żmii.
– A ile kosztuje taka usługa? – zapytał Vaughn, kiedy razem zmierzali do wyjścia dla personelu.
– Tobie mogę przyłożyć za darmo.
– Kręci mnie to!
– Ale z ciebie skończony dupek!
– Powinnaś chyba znaleźć jakieś nowe określenie.
– Gnojek.
– Może coś na poziomie dorosłego człowieka?
Cooper roześmiał się cicho, ale rozbawienie zniknęło, kiedy znów rozległo się pukanie do drzwi.
– Cooper! – wrzeszczała wściekle Dana.
Aż skrzywił się, słysząc jej piskliwy krzyk. Czy to możliwe, że kiedyś tak mu się podobała?
– Cooper! Otwieraj!
– Dość już tych wrzasków – rozległ się znajomy głos. Iris.
Cooper zamarł w napięciu.
Iris i Ira prowadzili włoską pizzerię tuż obok hotelu Paradise Sands. Otworzyli ją ćwierć wieku temu i nazwali „Antonio’s”, ponieważ uznali, że nikt nie będzie zainteresowany włoskim jedzeniem od „Iris i Iry”.
Oboje byli dla niego jak rodzina.
– To nie twój cholerny interes, Iris – odpaliła Dana.
– Cooper jest dla mnie jak syn, więc to mój interes. Dość złego już wyrządziłaś. Nie pozwolę, żebyś nękała tego chłopaka. Idź sobie stąd. Nikt cię tu nie chce widzieć.
– Muszę z nim porozmawiać. Cooper!
– Widzisz, że on nie chce z tobą rozmawiać, więc znikaj. Zabieraj się stąd, zanim zadzwonię na policję.
– Nie wtrącaj się, ty wścibska suko!
Tego już było za wiele. Krew kipiała mu w żyłach, kiedy zdecydowanie podszedł do drzwi. Nie będzie dłużej chował się we własnym barze, a już na pewno nie pozwoli, żeby tak traktowała Iris.
Otworzył drzwi, a Dana zachwiała się, kiedy uderzyły ją w łokieć.
– Cooper!
– Nigdy więcej nie odzywaj się tak do Iris. Zrozumiałaś?
Nerwowo oblizała wargi, starając się wyglądać uwodzicielsko.
– Coop, proszę. Muszę z tobą koniecznie porozmawiać.
– O czym? Żebyśmy znów się zeszli? Chyba zupełnie ci odbiło.
– Gdybyś tylko mi wybaczył…
– To już nawet nie o to chodzi. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Teraz widzę, jaka jesteś. I czuję ulgę, że się od ciebie uwolniłem. Dociera to do ciebie? Nie chcę cię.
Łzy spłynęły po policzkach, które kiedyś uważał za ładne. Zaszlochała głośno i odeszła, wymijając Iris. Pół szła, pół biegła po deptaku, stukając o deski dziesięciocentymetrowymi szpilkami. Ku swojej irytacji Cooper poczuł lekkie wyrzuty sumienia.
– Krokodyle łzy.
Iris patrzyła na niego surowo.
– Nie czuj się niczemu winny, Cooperze Lawson. Wszystko, co robi, to czysta manipulacja.
To przypomnienie pozwoliło mu odetchnąć swobodniej. Podszedł do Iris i pocałował ją w czoło.
– Dziękuję.
– Wiesz przecież, że zawsze chętnie ci pomogę – oznajmiła, patrząc na niego z uśmiechem.
– Na mnie też możesz liczyć. Pozdrów ode mnie Irę. – Uchylił drzwi.
– Pozdrowię. Do zobaczenia później.
Cooper przeszedł przez pusty pub, starając się rozluźnić napięte mięśnie całego ciała. Wyjął piwo z jednej z lodówek i usiadł przy stole.
Ma trzydzieści sześć lat. Trzydzieści sześć cholernych lat. I nieco ponad dziesięć z tych lat spędził z Daną. Dziesięć lat życia stracone bezpowrotnie. Trzydziestosześcioletni rozwodnik. Była żona wariatka. Żadnych dzieci. Oboje rodzice nie żyją.
Ale miał siostrę.
Miał siostrzeńca.
Rozejrzał się po pubie.
Miał swój bar.
I miał przy promenadzie przyjaciół, którzy byli dla niego niczym rodzina.
Jeśli uważał, że czegoś mu w życiu brakuje, to chyba dlatego, że nie potrafił być wdzięczny losowi.
A może był po prostu człowiekiem.
Skończył piwo, starając się zapomnieć o wydarzeniach okropnego poranka. Przyszedł Crosby, żeby przygotować kuchnię do wydawania lunchu, a on otworzył bar i patrzył, jak się zapełnia. Sezon turystyczny nie rozpoczął się jeszcze na dobre, ale w pubie nigdy nie było pusto. Miał stałych klientów i kiedy tak patrzył na wypełniający się lokal, czuł, że opuszcza go poczucie pustki i znika napięcie.
Dwugodzinna jazda samochodem do Hartwell nieco mnie znużyła, ale nie było to zaskoczeniem. Od dawna koncentrowałam się wyłącznie na pracy, nie zwracając uwagi na zmęczenie, i zaczęło się to odbijać na moim samopoczuciu. Kiedy tylko zdecydowałam, że pojadę na wakacje do Hartwell, poczułam, jak bardzo jestem wyczerpana. Widocznie sama myśl o urlopie pozwoliła wreszcie wysłać organizmowi sygnał, że czas na odpoczynek. „Hej, wielkie dzięki! Wreszcie do ciebie dotarło, że już się podpieram nosem”.
Na urlop musiałam czekać dwa tygodnie i były to najdłuższe dwa tygodnie w moim życiu. Może z powodu nadmiaru emocji. Czasami nie zdajemy sobie sprawy z ogromu naszego stresu. Powinnam to wiedzieć. A jako lekarz powinnam bardziej dbać o stan swojego ciała i ducha.
Teraz miałam na to szansę.
Z jednej strony nie mogłam się doczekać urlopu i cieszyłam się, że zobaczę miasto, w którym dorastała Sarah, z drugiej – bałam się, że te wakacje udowodnią mi, jak bardzo nie znoszę swojego normalnego życia.
Miałam wielką nadzieję, że tak się nie stanie.
Wszystkie te obawy odeszły, kiedy po opuszczeniu szyby w samochodzie poczułam zapach soli morskiej. Jechałam przez miasteczko Hartwell, kierując się wskazówkami systemu GPS, a im bliżej byłam celu podróży, tym mocniej docierała do mnie woń oceanu.
Sądząc po liczbie sklepów, restauracji i parkingów, jechałam przez centrum miasta. GPS kazał mi skręcić na zachód i poprowadził do dzielnicy mieszkalnej, gdzie również zauważyłam kilka restauracji. Wolno przemierzałam ciemne o tej porze ulice, a światła reflektorów wydobywały z mroku białe domy z kolorowymi markizami i staroświeckimi werandami, które przypominały mi o miejscu, gdzie dorastałam. Zapach morza stał się jeszcze wyraźniejszy. Kiedy system oznajmił, że dotarłam do celu, skręciłam na najbliższy parking, a w światłach samochodu zobaczyłam tablicę z napisem „Tylko dla gości Hart’s Inn”. Ulżyło mi, kiedy stwierdziłam, że chociaż ten raz GPS bez pomyłki doprowadził mnie do wybranego celu.
Wysiadłam z samochodu i korzystając z blasku ulicznych latarni, dotarłam wraz ze swoją ciężką walizą na promenadę wyłożoną deskami.
Zatrzymałam się.
Wzdłuż promenady także paliły się latarnie i kiedy spojrzałam w prawo, widziałam ją w całej rozciągłości. Zapadł zmrok, ale było na tyle wcześnie, że ludzie jeszcze nie poszli spać. Sezon turystyczny dopiero nadchodził, to jednak nie miało większego znaczenia. Najwyraźniej deptak był również popularnym miejscem wśród tubylców. Co prawda nie kłębiły się tutaj tłumy, ale panował wystarczający ruch, żeby stworzyć atmosferę ożywienia i radości. Pary, grupki nastolatków, rodziny i przyjaciele śmiali się i rozmawiali, przechadzając się wzdłuż domów o najróżniejszych stylach i charakterze. W ciemności migotały jaskrawe światła w stylu Las Vegas, oznajmiając ludziom i oceanowi nazwy budynków stojących przy Hart’s Boardwalk.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki