To, o czym nie wiesz - Samantha Young - ebook + książka

To, o czym nie wiesz ebook

Samantha Young

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Witamy w Hartwell, spokojnym, nadmorskim miasteczku, gdzie dzięki tajemnicy sprzed wielu lat pewna kobieta zrozumie, co znaczy prawdziwa miłość…

Doktor Jessica Huntington całym sercem angażuje się w problemy swoich podopiecznych z więzienia dla kobiet, ale w życiu prywatnym starannie unika związków uczuciowych. Nauczyły ją tego bolesne doświadczenia. W więziennej bibliotece odkrywa plik starych listów miłosnych i jedzie do malowniczego Hartwell, by dostarczyć je adresatowi. Nadmorskie miasteczko rzuca na nią swój czar, ale jeszcze większe wrażenie robi przystojny właściciel miejscowego baru.

Od czasu rozwodu z niewierną żoną Cooper Lawson skupia się na tym, co najważniejsze: na rodzinie i prowadzeniu baru przy nadbrzeżnej promenadzie, który od lat znajduje się w posiadaniu Lawsonów. Jednak kiedy Jessica przekracza progi jego knajpki, gotów jest znów otworzyć swoje serce. Choć wzajemne przyciąganie staje się coraz silniejsze, Jessica z uporem broni się przed związkiem. Aby ją przekonać, że jest w życiu coś, o co warto walczyć, Cooper będzie musiał zaofiarować jej więcej niż tylko namiętność.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



1

Jessica

Chwila, w któ­rej pozna­łam Coopera Law­sona, była jak cie­pły prysz­nic po dłu­giej zim­nej ule­wie.

Jed­nym z naj­przy­jem­niej­szych doznań jest dla mnie to, kiedy prze­mok­nięta i zmar­z­nięta po nie­spo­dzie­wa­nym ulew­nym desz­czu wcho­dzę pod gorący prysz­nic. Uczu­cia miłego cie­pła roz­cho­dzą­cego się po zzięb­nię­tym ciele nie da się porów­nać z żad­nym innym. Na skó­rze poja­wia się gęsia skórka, a wszyst­kie mię­śnie roz­luź­niają się pod koją­cym, moc­nym stru­mie­niem. W tej jed­nej chwili wszyst­kie nagro­ma­dzone zmar­twie­nia spły­wają ze mnie wraz z kro­plami wody.

To nie był sło­neczny i pogodny dzień. Po sza­rym nie­bie pły­nęły ciemne chmury, ale nic nie zapo­wia­dało takiej nawał­nicy, jaka spa­dła aku­rat, kiedy spa­ce­ro­wa­łam po dep­taku w nad­mor­skim mie­ście Har­twell.

Szybko poszu­ka­łam wzro­kiem naj­bliż­szego schro­nie­nia i pomknę­łam w tę stronę – do baru. Co prawda był zamknięty, ale miał mar­kizę nad wej­ściem. Prze­mo­czona do suchej nitki, ośle­piona stru­gami desz­czu i roz­draż­niona nie­przy­jem­nym uczu­ciem spo­wo­do­wa­nym przez ubra­nie przy­wie­ra­jące do skóry nie zwra­ca­łam więk­szej uwagi na oto­cze­nie, chcia­łam tylko jak naj­szyb­ciej dostać się pod daszek. Dla­tego z całym roz­pę­dem zde­rzy­łam się z twar­dym męskim cia­łem.

Wylą­do­wa­ła­bym na pupie na chod­niku, gdyby nie­zna­jomy nie chwy­cił mnie za ramiona.

Odsu­nę­łam z czoła mokrą grzywkę i prze­pra­sza­jąco zer­k­nę­łam na czło­wieka, na któ­rego tak nie­grzecz­nie wpa­dłam.

Napo­tka­łam spoj­rze­nie cie­płych, nie­bie­skich oczu. Bar­dzo, bar­dzo nie­bie­skich. Jak Morze Egej­skie wokół San­to­rini. Kilka lat wcze­śniej spę­dzi­łam tam waka­cje i pamię­tam tę naj­bar­dziej błę­kitną wodę, jaką kie­dy­kol­wiek widzia­łam.

Chwilę trwało, zanim udało mi się ode­rwać wzrok od tych urze­ka­jąco lazu­ro­wych oczu i obję­łam spoj­rze­niem całą twarz, surową i bar­dzo męską.

Prze­bie­głam wzro­kiem po sze­ro­kich ramio­nach, odchy­la­jąc głowę w tył, żeby lepiej widzieć, ponie­waż ten facet miał dobrze ponad metr osiem­dzie­siąt. Dło­nie o dłu­gich pal­cach, które na­dal spo­czy­wały na moich nagich ramio­nach, były duże i szorst­kie.

Cho­ciaż było chłodno, poczu­łam, jak zalewa mnie wywo­łana jego bli­sko­ścią fala gorąca, wyswo­bo­dzi­łam się więc z uści­sku i odstą­pi­łam o krok.

– Prze­pra­szam – ode­zwa­łam się z peł­nym skru­chy uśmie­chem. – Ten deszcz spadł tak nagle.

Ski­nął głową, odgar­nia­jąc z czoła mokre ciemne włosy. Nie­bie­ska fla­ne­lowa koszula i biały T-shirt, które miał na sobie, rów­nież doszczęt­nie prze­mo­kły, a ja nie mogłam ode­rwać wzroku od jego torsu, rysu­ją­cego się pod opi­na­ją­cym go ubra­niem.

W jego ciele nie dało się dopa­trzeć ani grama tłusz­czu.

Usły­sza­łam coś w rodzaju roz­ba­wio­nego par­sk­nię­cia, dla­tego szybko prze­nio­słam spoj­rze­nie na jego twarz, zawsty­dzona, że tak się dałam przy­ła­pać na poże­ra­niu go wzro­kiem. Na jego ustach nie zauwa­ży­łam jed­nak ani cie­nia uśmie­chu czy drwią­cego gry­masu, cho­ciaż w pięk­nych oczach wyraź­nie było widać roz­ba­wie­nie. Bez słowa pchnął drzwi do sta­ro­świec­kiego budynku i wszedł do środka pustego i najwyraź­niej nie­czyn­nego w tej chwili baru.

Och.

Może to i dobry pomysł, stwier­dzi­łam w duchu, spo­glą­da­jąc posęp­nie na deszcz ude­rza­jący w deski, któ­rymi wyło­żono nad­mor­ską pro­me­nadę. Były teraz błysz­czące i śli­skie. Zasta­na­wia­łam się, na jak długo tu utknę­łam.

– Może pani zacze­kać na zewnątrz, jeśli pani chce. Albo nie.

Odwró­ci­łam się na dźwięk jego niskiego głosu. Nie­bie­sko­oki przy­stoj­niak patrzył na mnie uważ­nie.

Zaj­rza­łam do wnę­trza pustego baru, nie­pewna, czy można tam wejść.

– Jest pan pewien, że wolno?

Ski­nął tylko głową, nie wyja­śnia­jąc, dla­czego uważa, że to będzie w porządku.

Popa­trzy­łam na ulewę i znów na suchy bar.

Zostać przed drzwiami, dygo­cząc w desz­czu, czy wejść do środka w towa­rzy­stwie obcego męż­czy­zny?

Zauwa­żył moje nie­zde­cy­do­wa­nie i cho­ciaż jego usta się nie poru­szyły, wyczu­łam, że się ze mnie śmieje.

Jego roz­ba­wione spoj­rze­nie pomo­gło mi pod­jąć decy­zję.

Kiw­nę­łam głową i weszłam. Woda kapała na drew­nianą pod­łogę, ale ponie­waż wokół stóp nie­bie­sko­okiego faceta we fla­ne­lo­wej koszuli już utwo­rzyła się kałuża, nie prze­ję­łam się tym zbyt­nio.

Jego buty skrzy­piały i pisz­czały przy każ­dym kroku, kiedy mnie mijał; przez chwilę wyczu­łam cie­pło bijące od jego ciała i po ple­cach prze­biegł mi roz­koszny dresz­czyk.

– Kawy? Her­baty? Gorą­cego kakao? – zapy­tał, nie oglą­da­jąc się.

Zni­kał wła­śnie w drzwiach ozna­czo­nych napi­sem „Tylko dla per­so­nelu”, więc nie mia­łam wiele czasu do namy­słu.

– Gorące kakao – zawo­ła­łam.

Zaję­łam miej­sce przy pobli­skim stole, krzy­wiąc się na dźwięk, jaki wydało moje mokre ubra­nie, kiedy sia­da­łam. Na pewno na obi­ciu zosta­nie mokra plama w kształ­cie poślad­ków.

Drzwi za mną znów otwo­rzyły się z hała­sem. Obej­rza­łam się i zoba­czy­łam NP (Nie­bie­sko­okiego Przy­stoj­niaka) zmie­rza­ją­cego ku mnie z bia­łym ręcz­ni­kiem w ręce. Wrę­czył mi go bez słowa.

– Dzięki – rze­kłam, dzi­wiąc się nieco, kiedy tylko ski­nął głową i znów znik­nął za drzwiami. – Roz­mowny to on nie jest – wymam­ro­ta­łam.

Wła­ści­wie to jego mało­mów­ność sta­no­wiła miłą odmianę. Znam zbyt wielu męż­czyzn zako­cha­nych w brzmie­niu wła­snego głosu.

Owi­nę­łam końce swo­ich blond wło­sów ręcz­ni­kiem i wyci­snę­łam z nich wodę. Wyżę­łam je, na ile się dało, a póź­niej prze­su­nę­łam ręcz­ni­kiem po policz­kach. Jęk­nę­łam prze­ra­żona, kiedy zoba­czy­łam na nim czarne smugi.

Wyję­łam z torebki puder­niczkę i aż poczer­wie­nia­łam na widok wła­snego odbi­cia w lusterku. Wokół oczu mia­łam prze­ra­ża­jące czarne kręgi i czarne smugi tuszu do rzęs na policz­kach.

Nic dziw­nego, że NP się ze mnie śmiał.

Star­łam tusz ręcz­ni­kiem i zupeł­nie upo­ko­rzona z trza­skiem zamknę­łam puder­niczkę. Sie­dzia­łam bez maki­jażu, czer­wona jak nasto­latka, z mokrymi, przy­li­za­nymi wło­sami.

Ten facet wła­ści­wie nie był w moim typie. Na swój szorstki, pro­sty spo­sób wyda­wał się jed­nak atrak­cyjny, a poza tym przy kimś o tak prze­szy­wa­ją­cym spoj­rze­niu nikt nie chce wyglą­dać niczym ofiara klę­ski żywio­ło­wej.

Drzwi za mną znów się otwo­rzyły i do baru wszedł NP, nio­sąc dwa paru­jące kubki.

Bio­rąc jeden z nich, poczu­łam miłe cie­pło, od któ­rego na chłod­nej skó­rze ramion wystą­piła mi gęsia skórka.

– Dzię­kuję.

Ski­nął głową i usiadł naprze­ciw. Zało­żył nogę na nogę, opie­ra­jąc kostkę na kola­nie, i pocią­gnął łyk kawy. Ema­no­wał swo­bodą, cał­ko­wi­tym roz­luź­nie­niem, cho­ciaż miał mokre ubra­nie i tak samo jak ja był w dżin­sach, a mokry dżins bar­dzo nie­przy­jem­nie drażni nagą skórę – jest ostry niczym tarka.

– Pra­cuje pan tutaj? – zapy­ta­łam po kilku naprawdę dłu­gich minu­tach ciszy.

Cisza naj­wy­raź­niej wcale mu nie prze­szka­dzała. Co wię­cej, w ogóle nie krę­po­wało go towa­rzy­stwo nie­zna­jo­mej osoby.

Ski­nął pota­ku­jąco głową.

– Jako bar­man?

– Jestem wła­ści­cie­lem.

Rozej­rza­łam się po barze. Urzą­dzony był tra­dy­cyj­nie, wszę­dzie kró­lo­wał ciemny orzech – z tego drewna wyko­nano długi bar, stoły i krze­sła, a nawet pod­łogę. Ciem­ność roz­świe­tlały trzy duże mosiężne żyran­dole, a przy­twier­dzone do ściany w głębi sali kin­kiety z zie­lo­nymi aba­żu­rami oświe­tlały stoły łagod­nym, nie­mal roman­tycz­nym bla­skiem. W pobliżu drzwi wej­ścio­wych stała nie­wielka scena, a naprze­ciwko umiesz­czo­nych w osob­nych bok­sach sto­łów z ławami wzno­sił się podest, na któ­rym usta­wiono dwa stoły bilar­dowe. Dwa duże tele­wi­zory o pła­skich ekra­nach, jeden nad barem, drugi nad sto­łami do bilardu, suge­ro­wały, że to bar dla kibi­ców spor­to­wych.

Obok sceny stała wielka szafa gra­jąca, w tej chwili wyłą­czona.

– Miło tu.

NP przy­tak­nął.

– Jak się nazywa ten bar?

– Cooper’s.

– Cooper to pan?

Uśmiech­nął się samymi oczami.

– Jest pani detek­ty­wem?

– Prawdę mówiąc, leka­rzem.

Nie­mal na pewno zoba­czy­łam iskierkę zain­te­re­so­wa­nia.

– Naprawdę?

– Naprawdę.

– A więc bystra z pani kobieta.

– Taką mam nadzieję – odrze­kłam z uśmie­chem.

Kiedy pod­no­sił kubek do ust, w jego spoj­rze­niu było widać roz­ba­wie­nie.

Dziwne, ale ja rów­nież poczu­łam się w jego towa­rzy­stwie cał­kiem swo­bod­nie. Popi­ja­li­śmy swoje gorące napoje cudow­nie roz­luź­nieni. Nie pamię­ta­łam, kiedy ostatni raz czu­łam ten rodzaj spo­koju i zado­wo­le­nia w czy­im­kol­wiek towa­rzy­stwie, a co dopiero przy obcym męż­czyź­nie.

Krótki moment odprę­że­nia.

Wypi­łam już cały kubek kakao, kiedy NP, czyli Cooper, wresz­cie się ode­zwał.

– Nie jest pani tutej­sza.

– Nie jestem.

– Co więc spro­wa­dziło panią na Hart’s Boar­dwalk, pani dok­tor?

Zda­łam sobie sprawę, że bar­dzo podoba mi się dźwięk jego głosu, niski, lekko ochry­pły.

Zasta­no­wi­łam się nad odpo­wie­dzią. To, co mnie tutaj spro­wa­dziło, było dość skom­pli­ko­wane.

– W to kon­kretne miej­sce spro­wa­dził mnie deszcz – odrze­kłam wymi­ja­jąco. – I bar­dzo się z tego cie­szę.

Odsta­wił kubek na stół i patrzył na mnie przez długą chwilę. Odpo­wie­dzia­łam mu spoj­rze­niem, cho­ciaż pod jego bacz­nym wzro­kiem zaczęły palić mnie policzki. Nagle pochy­lił się ku mnie i wycią­gnął rękę.

– Cooper Law­son – przed­sta­wił się.

Z uśmie­chem poda­łam mu swoją drobną dłoń.

– Jes­sica Hun­ting­ton.

– Bar­dzo mi miło.

2

Jessica

Dwa mie­siące wcze­śniej Zakład Karny i Ośro­dek Reso­cja­li­za­cyjny dla Kobiet, Wil­ming­ton, Dela­ware

– Jeśli na­dal będziesz cią­gle wpa­dać na drzwi, to wyślę cię na bada­nie do oku­li­sty – oznaj­mi­łam surowo, dezyn­fe­ku­jąc roz­ciętą wargę Mary Jo.

Spoj­rzała na mnie wil­kiem, ale nic nie odpo­wie­działa, co było u niej dość nie­zwy­kłe. Gdyby tylko potra­fiła wyka­zać takie opa­no­wa­nie wobec współ­więź­nia­rek, nie wpa­da­łaby tak czę­sto na „drzwi”.

Wyrzu­ci­łam wacik i zdję­łam latek­sowe ręka­wiczki.

– Nic wię­cej tu nie mogę zro­bić. Możesz posie­dzieć pół godziny na oddziale, trzy­ma­jąc lód na oku. To powinno zmniej­szyć opu­chli­znę. – Pode­szłam do małej lodówki pod ścianą gabi­netu i wyję­łam wore­czek z lodem.

Kiedy znów odwró­ci­łam się do Mary Jo, patrzyła na mnie z ukosa, mru­żąc zdrowe oko.

– Jak to jest, że pani nie trak­tuje nas, jak­by­śmy były jakąś hołotą. Ta druga, stara jędza, wła­śnie tak się do nas odnosi.

Zigno­ro­wa­łam jej uwagę na temat mojej kole­żanki po fachu, dok­tor Whi­ta­ker, która pra­co­wała na pół etatu w wię­zien­nej izbie cho­rych. Patrzyła z góry nie tylko na więź­niarki; wszyst­kich uwa­żała za gor­szych od sie­bie. I cho­ciaż to ja byłam tu głów­nym leka­rzem i pra­co­wałam w więk­szym wymia­rze godzin, na­dal upar­cie pró­bo­wała mnie pouczać, jak mam wyko­ny­wać swoją pracę.

– Może dla­tego, że nie uwa­żam was za hołotę – odpar­łam, wrę­cza­jąc Mary Jo wore­czek z lodem. Pomo­głam jej przy­ło­żyć go do spuch­nię­tej czę­ści twa­rzy.

– Jak to?

W jej gło­sie zabrzmiała podejrz­li­wość.

Od dwóch lat pra­co­wa­łam jako lekarka wię­zienna i nauczy­łam się kilku rze­czy. Mię­dzy innymi tego, że więź­niarki odno­szą się podejrz­li­wie do wszyst­kich, a zwłasz­cza do ich moty­wów.

– Jak to moż­liwe, że nie uwa­żam was za hołotę?

– Wła­śnie.

Odwró­ci­łam się, żeby wyrzu­cić zużyte waciki do kubła z odpa­dami medycz­nymi. Odpo­wiedź na to pyta­nie była niczym naj­głę­biej się­ga­jący korzeń dwu­dzie­sto­let­niego drzewa – kryła się zbyt głę­boko, żeby wydo­być ją na powierzch­nię bez szkody dla całego drzewa.

– Ludzie popeł­niają błędy, ale to nie zna­czy, że stają się hołotą – wyja­śni­łam z uśmie­chem przy­le­pio­nym do ust. – Możesz już iść. – Zapu­ka­łam w szklaną szybę w drzwiach, a sto­jąca za nimi straż­niczka Angela ski­nęła głową i weszła do gabi­netu.

– Tak?

– Niech Mary Jo posie­dzi jakieś pół godziny na oddziale z lodem przy oku, a potem może wra­cać.

– Jasne. Idziemy, Mary Jo. – Angela wypro­wa­dziła więź­niarkę.

Po ich wyj­ściu usia­dłam przy kom­pu­te­rze, żeby zak­tu­ali­zo­wać kartę medyczną Mary Jo. Wła­śnie koń­czy­łam, gdy ktoś zapu­kał do drzwi.

Do gabi­netu wkro­czyła Fatima. Metr osiem­dzie­siąt pięć wzro­stu, dumna i sprawna fizycz­nie, przy­po­mi­nała wojow­ni­czą księż­niczkę, prze­braną w mun­dur straż­niczki wię­zien­nej. Była też prze­za­bawna.

– Co cię do mnie spro­wa­dza? – Powi­ta­łam ją z sze­ro­kim uśmie­chem.

Skrzy­wiła się i poka­zała mi zaku­rzoną książkę w skór­ko­wej opra­wie.

– Te dziew­czyny oglą­dają za dużo fil­mów. – Przy­sia­dła na bla­cie mojego biurka i otwo­rzyła książkę.

Coś podob­nego!

Wewnątrz książki wycięto w kart­kach otwór i scho­wano w nim nóż ama­tor­skiej roboty.

– Nowy spo­sób na ukry­cie nie­bez­piecz­nego narzę­dzia.

– I to w powie­ści Jane Austen – obu­rzyła się Fatima. – Dla takiego szajsu spro­fa­no­wały pana Darcy’ego. Nie wie­dzą, że to praw­dziwy dżen­tel­men? Nie można go bez­cze­ścić dla byle jakiego noża.

Prych­nę­łam roz­ba­wiona.

– Nie sądzę, żeby je obcho­dziło, jakim wspa­nia­łym dżen­tel­me­nem jest pan Darcy.

– Wła­śnie na tym polega pro­blem. Zamiast uży­wać ksią­żek do cho­wa­nia broni, powinny się kształ­cić. Nic dziw­nego, że obcięli nam fun­du­sze na biblio­tekę.

– Sły­sza­łam o tym. – Wie­dzia­łam, jak bar­dzo Fati­mie zale­żało na zachę­ce­niu więź­nia­rek do czy­ta­nia i nauki korzy­sta­nia z kom­pu­tera. – Przy­kro mi.

Wes­tchnęła ciężko.

– Cho­lera, mogłam się tego spo­dzie­wać. Będę musiała sobie jakoś radzić z tym, co dostanę. A jak ci poszła wczo­raj­sza randka?

– Już ci mówi­łam, że to nie była żadna randka. – Spo­tka­nia z Andrew nie były rand­ko­wa­niem.

Roz­cza­ro­wana potrzą­snęła głową.

– Chyba zwa­rio­wa­łaś. Tak samo jak ten idiota, z któ­rym się zada­jesz. Nie ma nic lep­szego, niż wró­cić do domu, do swo­jego faceta, po cięż­kim dniu w pracy.

Spoj­rza­łam na złotą obrączkę, któ­rej dotknęła bez­wied­nie.

– W zeszłym tygo­dniu mówi­łaś cał­kiem innym tonem, kiedy narze­ka­łaś, że Derek zapo­mniał zro­bić pra­nie, a dwa tygo­dnie temu wście­ka­łaś się, że według niego zakupy spo­żyw­cze to zapa­ko­wa­nie do wózka rocz­nego zapasu piwa i chip­sów.

Fatima spoj­rzała na mnie groź­nie.

– Czy ty zawsze wszystko zapa­mię­tu­jesz?

– W zasa­dzie tak.

– To dener­wu­jące.

– Przy­ję­łam do wia­do­mo­ści – odpo­wie­dzia­łam ze śmie­chem.

– No dobra, rów­nie czę­sto mam ochotę go uka­tru­pić, jak zacią­gnąć do łóżka, ale to wspa­niałe uczu­cie, kiedy miesz­kasz z naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Znajdź sobie jakie­goś i prze­pędź na cztery wia­try tego wiecz­nego kawa­lera.

– Już ci mówi­łam, że odpo­wiada mi taki luźny zwią­zek.

Burk­nęła coś pod nosem na znak, że mi nie wie­rzy, ale ja naprawdę wola­łam nie­zo­bo­wią­zu­jące zna­jo­mo­ści. Jesz­cze ni­gdy nie byłam w poważ­nym związku. Robi­łam, co chcia­łam. Wszyst­kie decy­zje podej­mo­wa­łam samo­dziel­nie i żyłam tak, jak mi się podo­bało.

A kiedy mia­łam ochotę na tro­chę zabawy, wystar­czyło naci­snąć kla­wisz szyb­kiego wybie­ra­nia numeru i zadzwo­nić do Andrew.

– Umó­wię cię z kimś – oznaj­miła zde­cy­do­wa­nie Fatima, sta­jąc przy biurku. – Lubisz cze­ko­ladę? – Poro­zu­mie­waw­czo puściła do mnie oko.

Ze śmie­chem potrzą­snę­łam głową.

– Cze­ko­lada jest pyszna, ale w tej chwili wystar­czy mi moja zwy­kła wani­lia.

– Ta twoja wani­lia jest wyjąt­kowo nudna – odpa­ro­wała żar­to­bli­wie. W tej samej chwili ode­zwał się jej pager. Spraw­dziła wia­do­mość i roz­ba­wie­nie znik­nęło z jej twa­rzy.

– Coś się stało?

– Bójka na dzie­dzińcu. Muszę iść.

– Uwa­żaj na sie­bie! – zawo­ła­łam za nią.

– Zawsze uwa­żam.

Drzwi zamknęły się z hała­sem, a ja poczu­łam ner­wowy ucisk w żołądku. Wie­dzia­łam, że to uczu­cie minie dopiero, kiedy Fatima wróci cała i zdrowa.

Chcia­łam kon­ty­nu­ować pracę przy kom­pu­te­rze, ale kątem oka zauwa­ży­łam książkę, którą Fatima zosta­wiła na moim biurku. Z cie­ka­wo­ści wzię­łam ją do ręki, tro­chę zasmu­cona fak­tem, że znisz­czono taką piękną, kla­syczną powieść. Otwo­rzy­łam ją na pierw­szej stro­nie i zro­biło mi się jesz­cze smut­niej. Książkę wydano w 1940 roku. Taki stary egzem­plarz na pewno miał jakąś war­tość. Może nie­zbyt dużą, ale jed­nak. A naj­więk­szą war­tość sta­no­wiła zapewne jego histo­ria.

Ktoś znisz­czył tę książkę, zupeł­nie o to nie dba­jąc.

Prze­rzu­ci­łam pocięte strony aż do końca i już ją mia­łam odło­żyć z cięż­kim wes­tchnie­niem, ale przy­pad­kowo dotknę­łam kciu­kiem tyl­nej okładki.

Hmm. Wydała mi się grub­sza i bar­dziej miękka, niż powinna. Dokład­niej zba­da­łam ją pal­cami. Mój wzrok przy­kuła cienka, nie­wy­raźna linia tuż przy grzbie­cie. Wyglą­dało na to, że papier okry­wa­jący skórę oprawy kie­dyś nacięto, a potem znów przy­kle­jono.

Tylko po co?

Obma­ca­łam tajem­ni­cze zgru­bie­nie.

Coś tam było.

Serce zabiło mi tro­chę szyb­ciej na myśl, jaką tajem­nicę może kryć ta książka.

Zer­k­nę­łam na prze­szklone ścianki gabi­netu. Nie było za nimi nikogo. Nikt mnie nie obser­wo­wał.

Zarówno książka, jak i pan Darcy zostali już spro­fa­no­wani, więc nie mogłam im wiele bar­dziej zaszko­dzić. Deli­kat­nie pod­wa­ży­łam papier wzdłuż nacię­cia, aż udało mi się go cał­kiem ode­rwać.

– Co do… – Osłu­piała patrzy­łam na to, co ukryto wewnątrz tyl­nej okładki książki. Ze schowka wysu­nęły mi się na kolana cztery małe koperty.

Na wszyst­kich ktoś wypi­sał imię, nazwi­sko i adres.

Takie same na każ­dej z kopert.

Pan Geo­rge Bec­kwith

131 Pro­vi­dence Road

Har­twell, DE, 19706

Czy te listy ukryła jedna z więź­nia­rek?

Kiedy?

Kor­ciło mnie, żeby natych­miast otwo­rzyć któ­rąś kopertę.

Tele­fon na bla­cie biurka zadzwo­nił tak nagle, że aż pod­sko­czy­łam.

– Tu dok­tor Hun­ting­ton. Słu­cham? – ode­zwa­łam się do słu­chawki.

– Dwie więź­niarki w dro­dze na górę. Bójka na dzie­dzińcu. Głę­bo­kie rany cięte, ale poza tym nic poważ­nego.

– Dzię­kuję – odrze­kłam i odło­ży­łam słu­chawkę. Bez namy­słu wło­ży­łam wszyst­kie koperty do torebki i ukry­łam ją pod biur­kiem. Papier przy­kle­iłam na swoje miej­sce i odło­ży­łam książkę na biurko, żeby tam cze­kała, aż przyj­dzie po nią Fatima.

Drzwi otwo­rzyły się sze­roko i zoba­czy­łam w nich Fatimę z Shaylą, znaną mi dobrze więź­niarką. Shayla opie­rała się na straż­niczce, trzy­ma­jąc się za brzuch.

– Pie­przona zdzira! – wrzesz­czała. – Zabiję kie­dyś tę cho­lerną sukę!

Fatima prze­wró­ciła oczami, jakby chciała powie­dzieć: „I to ma być nasze życie? Serio?”.

* * *

– Wspa­niale – wystę­kał Andrew, szczy­tu­jąc.

Zachi­cho­ta­łam w duchu, kiedy się ze mnie sto­czył i uło­żył na ple­cach.

Za każ­dym razem, kiedy prze­ży­wał orgazm, wypo­wia­dał to słowo. Brzmiało niczym miły kom­ple­ment, ale im dłu­żej trwał nasz nie­zo­bo­wią­zu­jący zwią­zek, pole­ga­jący na sek­sie, tym bar­dziej wyda­wało mi się zabawne.

A humor nie stał zbyt wysoko na mojej liście pod­nie­ca­ją­cego łóż­ko­wego świn­tu­sze­nia. Powta­rza­łam sobie jed­nak, że to i tak lep­sze niż facet, który upar­cie nazy­wał swój czło­nek rakietą. Pew­nego razu, w trak­cie upra­wia­nia seksu, powie­dział mi, że jeśli natych­miast cze­goś nie zro­bię, jego rakieta odpali się sama i wybuch­nie. Nie potra­fi­łam się powstrzy­mać i par­sk­nę­łam śmie­chem, nie miał więc wyboru i musiał ze mnie wyjść. Pró­bo­wa­łam go prze­pro­sić, bo to naprawdę nie było wzglę­dem niego miłe, jed­nak on wypadł z pokoju, ciężko obra­żony. Ni­gdy wię­cej się nie spo­tka­li­śmy. Ale to chyba dobrze.

Andrew odwró­cił głowę na poduszce i uśmiech­nął się do mnie.

Odpo­wie­dzia­łam uśmie­chem, a on wysko­czył z łóżka z ener­gią, któ­rej jako chi­rurg potrze­bo­wał bar­dzo dużo. Kiedy znik­nął w łazience, żeby się pozbyć pre­zer­wa­tywy, ja rów­nież wsta­łam. Zna­la­złam pager w kie­szeni spodni i spraw­dzi­łam, czy nie przy­szła jakaś wia­do­mość, cho­ciaż byłam nie­mal pewna, że nie sły­sza­łam żad­nego sygnału. Rze­czy­wi­ście, nic nie przy­szło.

– Jesteś taka sek­sowna.

Zer­k­nę­łam na Andrew. Opie­rał się o drzwi do łazienki, skrzy­żo­waw­szy ramiona na piersi, cał­ko­wi­cie swo­bodny w swo­jej nago­ści. Ja rów­nież czu­łam się przy nim swo­bod­nie, będąc naga.

– Ty też się nie­źle pre­zen­tu­jesz – odrze­kłam z uśmie­chem, zgod­nie z prawdą. Andrew ćwi­czył na siłowni w swoim dosko­nale wypo­sa­żo­nym, reno­mo­wa­nym szpi­talu, kiedy miał prze­rwę mię­dzy zabie­gami. Miał szczu­płe, umię­śnione ciało, które przy­jem­nie było badać w łóżku.

Co do mnie, to zwy­kle nie byłam tak pewna swo­jej atrak­cyj­no­ści fizycz­nej, jed­nak z Andym od trzech lat, z krót­kimi prze­rwami, łączył mnie łóż­kowy zwią­zek. Po roku wspól­nego sypia­nia Andy poważ­nie zwią­zał się na dzie­więć mie­sięcy z inną kobietą, więc prze­sta­li­śmy się spo­ty­kać. Kiedy zerwali, zdał sobie sprawę, że jeśli cho­dzi o sprawy intymne, wiele nas łączy, i znów zaczę­li­śmy się uma­wiać na seks bez zobo­wią­zań. Skoro tyle razy widział mnie nagą i na­dal przycho­dził po wię­cej, moje ciało musiało mu się podo­bać. Nic dziw­nego, że czu­łam się przy nim pew­nie.

– Tylko nie­źle? – spy­tał ze śmie­chem.

Nic wię­cej nie powie­dzia­łam. I tak jego mnie­ma­nie o sobie było wiel­kie niczym cały stan Dela­ware. Nie nale­żało go w tym utwier­dzać, żeby nie stał się jesz­cze bar­dziej nie­zno­śny.

– Co robisz? – zapy­tał, kiedy zaczę­łam wcią­gać spodnie.

– Idę do domu.

Pod­szedł do mnie, marsz­cząc czoło. Chwy­cił moją bluzkę i uniósł do góry, żebym nie mogła jej dosię­gnąć.

– Dopiero zaczę­li­śmy. Prze­zna­czy­łem dla cie­bie dwie godziny.

Mia­łam ochotę prze­wró­cić oczami, ale się powstrzy­ma­łam. Andrew żywił prze­ko­na­nie, że wszystko powinno prze­bie­gać według jego planu, ponie­waż był wybit­nym i powszech­nie cenio­nym chi­rur­giem klatki pier­sio­wej i układu ser­cowo-naczy­nio­wego. Jeśli w grę wcho­dziło rato­wa­nie życia pacjen­tów, zapewne miał rację, ale to nie zna­czyło, że musia­łam się do niego dosto­so­wać, kiedy nie mia­łam na to ochoty.

– Nie mogę zostać. Przy­kro mi.

Nadą­sany niczym dziecko na­dal nie chciał oddać mi bluzki.

Spoj­rza­łam na niego chłodno. Kiedy nie upra­wia­li­śmy seksu, trudno mi było nie zauwa­żać, jakim jest skoń­czo­nym dup­kiem. I to był jeden z powo­dów, dla któ­rych łączyło nas jedy­nie łóżko. Jego aro­gan­cja i zaro­zu­mial­stwo dopro­wa­dzały mnie do szału.

Zorien­to­wał się, że nie ule­gnę, i rzu­cił mi bluzkę.

– A co niby masz takiego waż­nego do roboty, żeby burzyć mój gra­fik?

– Obie­ca­łam, że wezmę dyżur w wię­zie­niu za dok­tor Whi­ta­ker – skła­ma­łam. W rze­czy­wi­sto­ści pra­gnę­łam jak naj­szyb­ciej dotrzeć do domu i otwo­rzyć zna­le­zione listy. Przez cały czas sie­działy mi w gło­wie. Przez chwilę chcia­łam nawet odwo­łać spo­tka­nie z Andrew, żeby je szyb­ciej prze­czy­tać, ale przy­po­mnia­łam sobie, że wkrótce ma wyje­chać na kon­fe­ren­cję do Szwe­cji. Nasze sek­srandki odby­wały się raz w tygo­dniu i zdą­ży­łam już przy­wyk­nąć do tej regu­lar­nej roz­rywki, dla­tego nie chcia­łam rezy­gno­wać z moż­li­wo­ści, póki Andrew był osią­galny.

Z przy­jem­no­ścią patrzy­łam na jego zgrabny tyłek, kiedy prze­mie­rzał swoją sypial­nię, żeby zdjąć z krze­sła sta­ran­nie zło­żone spodnie.

– Dla­czego tak się upie­rasz, żeby pra­co­wać w tej dzia­dow­skiej insty­tu­cji?

Zago­to­wa­łam się, sły­sząc, z jaką wyż­szo­ścią i poli­to­wa­niem trak­tuje moją pracę. Gdyby nie to, że facet dosko­nale spi­sy­wał się w pościeli, pozby­ła­bym się go w oka­mgnie­niu.

– Prze­stań – wark­nę­łam.

– Nie. – Odwró­cił się do mnie i oparł ręce na bio­drach. – Jes­sico, jesteś wspa­niałą, uta­len­to­waną lekarką. To wielka strata, że utknę­łaś w jakiejś zatę­chłej wię­zien­nej izbie cho­rych, choć powin­naś zostać chi­rur­giem. – Wło­żył koszulę, cią­gle z pełną obrzy­dze­nia miną. – Na­dal nie mogę uwie­rzyć, że rzu­ci­łaś staż i stra­ci­łaś szansę na stały etat w szpi­talu. Nikt nie może w to uwie­rzyć.

– Nie mówmy już o tym, dobrze? – Kłót­nie na ten temat powta­rzały się od dwóch lat.

– Może gdy­byś mi wyja­śniła, co cię trzyma w tym wię­zie­niu, nie wra­cał­bym do tego. Dla­czego się upie­rasz, żeby tam na­dal pra­co­wać?

W odpo­wie­dzi tylko wes­tchnę­łam, chwy­ci­łam torebkę i pode­szłam do drzwi. Mija­jąc go, pogła­dzi­łam czub­kami pal­ców bruzdę na jego czole i deli­kat­nie poca­ło­wa­łam go w usta.

– Dobra­noc, Andrew.

Wyszłam z miesz­ka­nia, wie­dząc, że zro­zu­miał, o czym chcę mu przy­po­mnieć.

Jeste­śmy tylko sek­skum­plami.

Nie miał prawa żądać odpo­wie­dzi na pyta­nia doty­czące mojego życia.

3

Jessica

Miesz­ka­nie, które wynaj­mo­wa­łam – z dwiema sypial­niami, w cen­trum mia­sta – było nieco za dro­gie dla mnie samej, cho­ciaż w pracy spę­dza­łam nie­mal cały swój czas. Chcia­łam jed­nak mieć wystar­cza­jąco dużo miej­sca, żeby swo­bod­nie gościć Mat­thew, mojego naj­lep­szego przy­ja­ciela, jego żonę Helenę i ich córkę, a moją chrze­śnicę Perry, kiedy tylko przy­szła im ochota mnie odwie­dzić.

Miesz­ka­nie było obszerne i jasne, z otwartą kuch­nią i salo­nem. Urzą­dzi­łam je ele­gancko i wygod­nie, więc za każ­dym razem, kiedy prze­kra­cza­łam próg, oddy­cha­łam z ulgą i czu­łam, jak całe moje ciało się roz­luź­nia i odpręża. Nie­wiele czasu spę­dza­łam tu sama, ale jeśli to się zda­rzało, roz­ko­szo­wa­łam się każdą chwilą.

Naj­pierw wzię­łam bły­ska­wiczny prysz­nic i pospiesz­nie wysu­szy­łam włosy. Na­dal były nieco wil­gotne, kiedy prze­bra­łam się w piżamę i poszłam do kuchni. To wła­śnie przez kuch­nię wybra­łam to miesz­ka­nie. Była nowo­cze­sna, lśniąca i biała – białe szafki, białe kafle na pod­ło­dze, biały zlew, biała kuchenka, wszystko białe. Ale biel prze­ła­my­wały kafelki na ścia­nie, ozdo­bione wzo­rem z moty­wem liści – mie­dziana folia zamknięta w szkle. To był mój powiew luk­susu w tym pomiesz­cze­niu, tak samo jak pano­ra­miczne okno na końcu kuchni, z któ­rego roz­ta­czał się fan­ta­styczny widok na mia­sto.

Wzię­łam sobie piwo, sta­nę­łam przy kuchen­nym bla­cie i zapa­trzy­łam się w okno, jak­bym nie miała na tym świe­cie żad­nych poważ­nych zmar­twień. Ale nie potra­fi­łam się roz­luź­nić, bo co chwila mimo­wol­nie zer­ka­łam na torebkę, która leżała na moim ulu­bio­nym fotelu.

Do dia­bła z tym wszyst­kim.

Nie mogłam dłu­żej cze­kać.

Z piwem w ręku usa­do­wi­łam się w fotelu i wyję­łam listy z torebki. Zasta­na­wia­łam się, dla­czego ten, kto je napi­sał, nie wysłał ich i dla­czego ukrył je pod okładką książki. Może chciał, żeby ktoś je kie­dyś zna­lazł? A może jed­nak nie powin­nam ich czy­tać?

Sumie­nie zde­cy­do­wało, że pierw­sza odpo­wiedź jest poprawna. Odsta­wi­łam piwo i otwar­łam wszyst­kie koperty. W środku zoba­czy­łam listy skre­ślone pięk­nym kobie­cym pismem. Spraw­dzi­łam daty na każ­dym z nich.

Zostały napi­sane w 1976 roku, czter­dzie­ści lat temu.

Nie­źle.

Dosta­łam gęsiej skórki od samego doty­ka­nia kore­spon­den­cji sprzed kilku dekad.

Uło­ży­łam listy w porządku chro­no­lo­gicz­nym, pod­nio­słam szklankę z piwem, usia­dłam wygod­niej i zaczę­łam czy­tać pierw­szy z nich.

Sarah Ran­dall

Więź­niarka nr 50678

Zakład Karny i Ośro­dek Reso­cja­li­za­cyjny dla Kobiet

Wil­ming­ton

DE, 19801

14 kwiet­nia 1976

Mój naj­droż­szy Geo­rge’u,

co Ty musisz sobie o mnie myśleć. Boję się tego. Szcze­rze mówiąc, led­wie potra­fię oddy­chać pod cię­ża­rem swo­ich tajem­nic, tajem­nic, które mnie od Cie­bie odda­liły. Te sekrety znisz­czyły dobrą opi­nię, jaką kie­dyś o mnie mia­łeś.

Być może jest zbyt późno na tłu­ma­cze­nia. A na pewno zbyt późno na zmianę mojej sytu­acji. Ale jest jesz­cze czas, żeby zmie­nić Twoją. Nie jest za późno, żeby zmie­nić to, co o mnie myślisz. Czu­ła­bym się lepiej, gdy­bym wie­działa, że mi prze­ba­czy­łeś.

Musisz wie­dzieć, że Cię kocham. Kocham Cię od chwili, kiedy wpa­dli­śmy na sie­bie na nad­mor­skiej pro­me­na­dzie, a ty pozbie­ra­łeś moje książki i zapy­ta­łeś, czy możesz pomóc mi je nieść. Taki sta­ro­świecki gest, pod­czas gdy inni chłopcy myśleli tylko o tym, jak trzy­mać fason. Zawsze byłeś wyłącz­nie sobą. Nie spo­tka­łam nikogo lep­szego, bar­dziej tro­skli­wego. I zawsze potra­fi­łeś mnie roz­śmie­szyć. Dopóki Cię nie pozna­łam, nie wie­dzia­łam, że można się tak śmiać.

Pamię­tasz dzień, w któ­rym po lek­cji wuefu Kitty Green wrzu­ciła mi ubra­nie do sedesu? Do końca dnia musia­łam cho­dzić w stroju gim­na­stycz­nym, a wszy­scy zna­jomi śmiali się ze mnie i dow­cip­ko­wali. Nie tylko sta­ną­łeś w mojej obro­nie, ale po szkole zabra­łeś mnie na spa­cer na dep­tak i zabaw­nie prze­drzeź­nia­łeś Kitty i inne podłe dziew­czyny. Moje łzy zmie­ni­łeś w śmiech.

Zawsze zamie­nia­łeś moje łzy w śmiech.

To, co ist­niało mię­dzy nami, było praw­dziwe. Musisz to wie­dzieć. Od tego pierw­szego uśmie­chu przez pierw­szy poca­łu­nek aż do naszego pierw­szego razu.

Ni­gdy nie chcia­łam prze­ży­wać tych chwil z nikim innym.

Uwierz w to, jeśli w ogóle wie­rzysz w cokol­wiek.

Uwierz, że kocham Cię bar­dziej niż kogo­kol­wiek na świe­cie i że ta miłość ni­gdy nie zgi­nie. Kiedy będę odcho­dzić z tego świata, będę miała przed oczami Twój obraz i mam nadzieję, że świa­do­mość Two­jego wiel­kiego serca, miłość, jaką dla Cie­bie mam, pozwoli Bogu uznać, że cenię sobie dobroć i wiem, na czym ona polega. Może, widząc to, Bóg mi wyba­czy i powita mnie w swoim domu.

Na zawsze Twoja.

Sarah

Dopiero po dłuż­szej chwili się­gnę­łam po następny list. W piersi czu­łam ucisk. Było coś tra­gicz­nego w tych miło­snych wyzna­niach obcej kobiety, którą z nie­zna­nych mi przy­czyn roz­dzie­lono z naj­droż­szą jej osobą. Gdzieś na dnie serca czu­łam zazdrość, że doświad­czyła tak wspa­nia­łego uczu­cia. Głos roz­sądku mówił jed­nak, że nie powin­nam tak myśleć. Naj­wy­raź­niej bar­dzo cier­piała, cho­ciaż zaznała miło­ści.

Wzię­łam następny list. Koniecz­nie musia­łam się dowie­dzieć, co roz­dzie­liło tę parę i dla­czego Sarah tra­fiła do wię­zie­nia.

Sarah Ran­dall

Więź­niarka nr 50678

Zakład Karny i Ośro­dek Reso­cja­li­za­cyjny dla Kobiet

Wil­ming­ton

DE, 19801

23 kwiet­nia 1976

Mój naj­droż­szy Geo­rge’u,

bar­dzo Cię prze­pra­szam. Zamie­rza­łam wszystko Ci wyja­śnić w pierw­szym liście. Naprawdę chcia­łam to zro­bić. Na chwilę stra­ci­łam odwagę. Naj­waż­niej­sze dla mnie było, żeby Ci powie­dzieć, że Cię kocham. Ale cho­ciaż to naj­istot­niej­sze, zda­łam sobie sprawę, że dla Cie­bie rów­nie ważna jest wia­do­mość, iż ni­gdy nie kocha­łam Rona.

Przy­zna­łam się do winy, ponie­waż taka jest prawda. Zabi­łam Rona. Zabi­łam swo­jego męża.

Nie zasłu­gi­wał na to miano. Był okrutny. Bar­dziej niż okrutny. Wiem, że nie ma żad­nego wytłu­ma­cze­nia dla ode­bra­nia życia czło­wie­kowi. Ale zro­bi­łam to, żeby się bro­nić. Zno­si­łam tak wiele przez tak długi czas. Krzyw­dził mnie nie­ustan­nie. Od naszej nocy poślub­nej aż do dnia, w któ­rym go zastrze­li­łam. Ron mnie krzyw­dził.

Nie chcia­łam wycho­dzić za niego za mąż. Zmu­sił mnie do tego. W noc poślubną zmu­sił mnie… Ni­gdy go nie pra­gnę­łam. Nie pra­gnę­łam go ani razu przez cały czas trwa­nia mał­żeń­stwa.

Sta­wa­łam się nikim. Zatra­ci­łam samą sie­bie, z jego winy. Zabrał mi wszystko. Zabrał mi cie­bie.

Tam­tego wie­czoru z jakie­goś powodu się roz­zło­ścił. Był wście­kły. Już wcze­śniej gro­ził, że mnie zabije, a ostat­nim razem nie­mal mu się udało. Pobił mnie tak mocno, że na kilka godzin stra­ci­łam przy­tom­ność. Spro­wa­dził leka­rza spoza mia­sta. Zapła­cił mu dużo pie­nię­dzy w zamian za mil­cze­nie. Wszyst­kim powie­dział, że na kilka tygo­dni wyje­cha­łam do uzdro­wi­ska. Nie­mal mnie zabił, a ludziom opo­wia­dał, że zafun­do­wał mi pobyt w kuror­cie.

Wtedy już wie­dzia­łam. Tego wie­czoru, kiedy wró­cił do domu, wie­dzia­łam, że mnie zabije. Czu­łam, że ta chwila się zbliża. Nie potra­fię tego wytłu­ma­czyć. Po pro­stu mia­łam prze­czu­cie. Wymie­rzył mi kilka cio­sów, zanim mu się wyrwa­łam i dopa­dłam jego broni. Wie­dzia­łam, gdzie ją chowa. Po poprzed­nim razie upew­ni­łam się, gdzie trzyma pisto­let.

Recho­tał pogar­dli­wie. Powie­dział, że bra­kuje mi odwagi, żeby to zro­bić.

Strze­li­łam mu pro­sto w serce. I poczu­łam zasko­cze­nie. Naprawdę nie spo­dzie­wa­łam się, że ten strzał go zabije. Chcia­łam go tylko powstrzy­mać.

Zastrze­li­łam go.

Geo­rge, pro­szę, wybacz mi.

Czuję się winna. Wstyd mi. Naprawdę. Ale też czuję ulgę, że się od niego uwol­ni­łam. Może jeśli Ty mi prze­ba­czysz, będę mogła sama sobie prze­ba­czyć.

Na zawsze Twoja.

Sarah

Zasko­czyła mnie łza, która spa­dła na kartkę papieru. Szybko odsu­nę­łam list, żeby go nie zamo­czyć. Po lek­tu­rze dru­giego listu ucisk w piersi jesz­cze się wzmógł i pierw­szy raz od dłu­giego czasu się roz­pła­ka­łam. Pła­ka­łam nad tą kobietą, któ­rej twa­rzy nie zna­łam. Pła­ka­łam nad bez­sil­no­ścią, bólem i nie­kła­ma­nym wsty­dem, biją­cymi ze słów Sarah. Oku­piła nimi swoją wol­ność.

Nagle zadzwo­nił tele­fon, a ja aż pod­sko­czy­łam ze stra­chu, sły­sząc ten nie­spo­dzie­wany dźwięk. Na chwilę wszystko znik­nęło, łącz­nie z miesz­ka­niem.

Ziry­to­wana, że ktoś prze­szka­dza mi w tak nie­od­po­wied­niej chwili, się­gnę­łam po tele­fon, ale kiedy zoba­czy­łam, kto dzwoni, szybko się uspo­ko­iłam.

To był Mat­thew. Przy­jaź­ni­li­śmy się od dwu­dzie­stu pię­ciu lat. Był jedy­nym ogni­wem łączą­cym mnie z daw­nym życiem w sta­nie Iowa.

– Cześć – powi­ta­łam go z uśmie­chem.

– Cześć. Prze­pra­szam, że dzwo­nię tak późno.

– Nic nie szko­dzi. Coś się stało?

Wes­tchnął tak ciężko, że na linii poja­wiły się jakieś trza­ski.

– Mama Heleny tra­fiła do szpi­tala z zapa­le­niem płuc. Wie­dzia­łam, że Helena jest bar­dzo zwią­zana z matką.

– O Boże! Co mówią leka­rze?

– Mamy nadzieję, że z tego wyj­dzie, ale nawet jeśli tak się sta­nie, będzie potrze­bo­wała tro­chę czasu na odzy­ska­nie pełni sił. Po wyj­ściu ze szpi­tala weź­miemy ją do sie­bie.

Nagle dotarło do mnie, że jest jesz­cze jeden powód, dla któ­rego do mnie dzwoni. Co roku, w cza­sie rocz­nicy śmierci mojej sio­stry, wyjeż­dża­łam na waka­cje. W tym roku nie mogłam tego zro­bić, ponie­waż dok­tor Whi­ta­ker wcze­śniej zare­zer­wo­wała sobie urlop w ter­mi­nie, który chcia­łam wybrać. I sta­now­czo odmó­wiła jakiej­kol­wiek zamiany. Skóra cier­pła mi na myśl, że będę musiała pra­co­wać w nie­ła­twym dla mnie cza­sie. Posta­no­wi­łam na pocie­sze­nie zapla­no­wać sobie waka­cje z naj­bliż­szymi przy­ja­ciółmi. Za dwa tygo­dnie zamie­rza­łam się spo­tkać z Mat­thew, Heleną i Perry na Key West, żeby­śmy spę­dzili razem urlop. Ni­gdy nie wra­ca­łam do rodzin­nej Iowy, więc takie wspólne wyjazdy były jedyną szansą na spo­tka­nie.

Roz­cza­ro­wana, ale bar­dziej prze­jęta Heleną i jej mamą, zapew­ni­łam Mat­thew, że wszystko będzie w porządku.

– Jeśli skon­tak­tu­jesz się z wła­ści­cie­lem domu, który chcie­li­śmy wyna­jąć, i wszystko mu wyja­śnisz, na pewno odzy­skamy pie­nią­dze.

– Nie mar­twię się o pie­nią­dze. Mar­twię się o cie­bie. To była nasza jedyna szansa, żeby się w tym roku spo­tkać.

– O mnie się nie martw. Coś wymy­ślę.

– Zadzwo­nisz do mnie, kiedy coś posta­no­wisz?

Jego nado­pie­kuń­czość spra­wiła, że musia­łam się uśmiech­nąć.

– Oczy­wi­ście. Ale przede wszyst­kim infor­muj mnie na bie­żąco o sta­nie zdro­wia teścio­wej. Prze­każ pozdro­wie­nia Hele­nie i Perry.

– Jasne. Skon­tak­tu­jemy się nie­ba­wem?

Na­dal sły­sza­łam tro­skę w jego gło­sie i poża­ło­wa­łam, że nie jestem mniej skom­pli­ko­waną osobą. Wtedy nie musiałby się o mnie zamar­twiać.

– Obie­cuję.

Roz­łą­czy­li­śmy się. Spoj­rza­łam na dwa ostat­nie listy Sarah.

Nagle poczu­łam ogar­nia­jącą mnie pustkę. To dziwne, że taka pustka może wywo­łać wielki ból.

Nie wie­dzia­łam, co zro­bię. Mia­łam trzy tygo­dnie urlopu do wyko­rzy­sta­nia i nie chcia­łam spę­dzić tego czasu w Wil­ming­ton. Musia­łam wymy­ślić jakiś plan.

Na samą myśl o tym poczu­łam się zmę­czona, więc zamiast na­dal się nad tym zasta­na­wiać, znów pogrą­ży­łam się w lek­tu­rze listów.

Sarah Ran­dall

Więź­niarka nr 50678

Zakład Karny i Ośro­dek Reso­cja­li­za­cyjny dla Kobiet

Wil­ming­ton

DE, 19801

5 maja 1976

Mój naj­droż­szy Geo­rge’u,

wyślę do Cie­bie te listy. Naprawdę. Potrze­buję tylko tro­chę czasu, żeby zna­leźć na to siłę. Dosta­niesz je wszyst­kie naraz. Przy­naj­mniej nie będziesz musiał cze­kać, żeby poznać całą prawdę. Nie zaznasz drę­czą­cej nie­pew­no­ści, cze­ka­jąc, aż zbiorę się na odwagę i wyja­wię, co muszę wyja­wić.

Gdy­bym mogła oszczę­dzić Ci tej prawdy, zro­bi­ła­bym to. Może to ego­istyczne z mojej strony, że piszę Ci o tym teraz, skoro wiele lat Cię przed tym chro­ni­łam, ale tyle czasu potrze­bo­wa­łam, żeby zdać sobie sprawę, że tajem­nice są jak tru­ci­zna. A Tobie, naj­bar­dziej ze wszyst­kich ludzi, należy się szcze­rość.

Żałuję, że kie­dyś nie wie­dzia­łam tego, co wiem teraz.

Wszystko poto­czy­łoby się ina­czej.

Pamię­tasz ten week­end, kiedy wyje­cha­łeś z ojcem do Prin­ce­ton, żeby odwie­dzić kam­pus uni­wer­sy­tecki? Byłeś taki prze­jęty. Niczego bar­dziej nie pra­gną­łeś, niż stu­dio­wać w Prin­ce­ton. Może tylko mnie. Mówi­łeś, że zawsze będziesz mnie pra­gnął bar­dziej niż cze­go­kol­wiek innego.

Dla­czego wtedy nie pamię­ta­łam o tych sło­wach?

Bar­dzo tego żałuję.

W tam­ten week­end, kiedy wyje­cha­łeś, przy­szedł do mnie Ron. Pamię­tasz, że od wielu mie­sięcy nie dawał mi spo­koju, zadrę­czał mnie, żebym się z nim umó­wiła. To zaczy­nało być trudne do znie­sie­nia. Pobi­li­ście się pew­nego wie­czoru w barze U Loretty, kiedy mnie dotknął. Wszy­scy na dep­taku widzieli, jak spusz­czasz mu lanie. Ni­gdy Ci tego nie wyba­czył. Cza­sami się zasta­na­wiam, czy dla­tego się tak na mnie uwziął, żeby się zemścić za tamtą porażkę.

Ron do mnie przy­szedł i poka­zał mi dowód na to, że Ander­son jest zamie­szany w dzia­łal­ność prze­stęp­czą. Wie­dzia­łam, jak bar­dzo kochasz swo­jego ojca i jaki jesteś z niego dumny. Wtedy mia­łeś bez­pieczną pozy­cję w życiu: syn sta­no­wego sena­tora, a wkrótce stu­dent pierw­szego roku na reno­mo­wa­nym Uni­wer­sy­te­cie Prin­ce­ton. Nie mogłam znieść myśli, że dowiesz się wszyst­kiego, że wszystko to zosta­nie Ci ode­brane. Ale teraz napi­szę całą prawdę.

Ron odkrył, że Ander­son nie­le­gal­nie zara­bia pie­nią­dze, głów­nie na nar­ko­ty­kach i pro­sty­tu­cji. Miał zdję­cia. Nawet ja wie­dzia­łam o lokalu Dot’s w pobliżu drogi numer 1. Na zdję­ciach widać było Two­jego ojca. Brał od kogoś pie­nią­dze przed bur­de­lem. Ron podej­rze­wał też, że Twój ojciec kupuje głosy wybor­ców. Na koniec poka­zał mi dowody prze­le­wów od Ander­sona. Ron go szan­ta­żo­wał, co dla mnie było nie­zbi­tym dowo­dem, że mówi prawdę.

Wtedy tak sądzi­łam.

Szkoda, że nie mogę cof­nąć się w cza­sie i powie­dzieć tej wystra­szo­nej mło­dej dziew­czy­nie, żeby Ci zaufała, powie­działa o wszyst­kim i pozwo­liła Ci się tym zająć. Jed­nak w tym samym cza­sie stra­ci­łam mamę, przez co, jak wiesz, świat mi się zawa­lił. Nie chcia­łam nisz­czyć Two­jego świata, odbie­ra­jąc Ci ojca.

Teraz rozu­miem, jak bar­dzo się myli­łam.

Pro­szę, wybacz mi.

Ron zagro­ził, że pój­dzie na poli­cję i do gazet i że nie tylko Ander­son trafi do wię­zie­nia, ale ty stra­cisz wszel­kie szanse na stu­dia w Prin­ce­ton. Cho­dziło o całą Twoją przy­szłość. Byłam głu­pia. Taka głu­pia.

Zgo­dzi­łam się wyjść za Rona w zamian za jego mil­cze­nie.

I tak wszystko się roz­pa­dło. Ty mnie znie­na­wi­dzi­łeś. Na­dal widzę Twoją twarz, kiedy powie­dzia­łam Ci, co zro­bi­łam, gdy wyje­cha­łeś. Ni­gdy nie zapo­mnę Two­jego spoj­rze­nia. Ale rozu­miem to.

Jeśli cho­dzi o Cie­bie i Anna­belle.

Nie wiem, czy spa­łeś z nią, żeby mnie zra­nić, czy może naprawdę czu­li­ście coś do sie­bie. Kiedy poja­wiło się dziecko, mała Marie, wpa­dłam w gniew. Zabo­lało mnie to. Czu­łam… Stra­ci­łam miłość i stra­ci­łam przy­ja­ciółkę. Stra­ci­łam naj­bliż­szą przy­ja­ciółkę, kiedy naj­bar­dziej była mi potrzebna. Jed­nak z cza­sem, stop­niowo, wszystko zro­zu­mia­łam. Mam nadzieję, że mimo wszystko wasze mał­żeń­stwo było szczę­śliwe.

I bar­dzo boleję, że cho­ciaż tyle przed Tobą ukry­łam, żebyś nie stra­cił stu­diów w Prin­ce­ton i przy­szło­ści, o jakiej marzy­łeś, los i tak Ci to ode­brał. Mam nadzieję, że ojco­stwo stało się dla Cie­bie rów­nie upra­gnione i ważne jak poprzed­nie cele i plany. Bar­dzo chcę wie­rzyć, że tak było.

Prze­pra­szam, że przez tak długi czas taiłam prawdę. Wsty­dzę się bar­dzo, ponie­waż bieg wyda­rzeń, któ­rego można było unik­nąć, cał­kiem wymknął mi się spod kon­troli.

Wiem, że wyja­wia­jąc to wszystko teraz, dowo­dzę swo­jego ego­izmu. Ale w życiu mamy tak mało czasu. Teraz rozu­miem to bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek przed­tem. Musia­łam zrzu­cić ten cię­żar z serca. Bar­dzo chcia­łam, żebyś wie­dział, że Cię kocham.

Zawsze kocha­łam i zawsze będę kochać.

Na zawsze Twoja.

Sarah

Serce biło mi jak młot i omal nie upu­ści­łam szklanki z piwem, tak szybko chcia­łam prze­czy­tać następny list. Musia­łam się dowie­dzieć, co było dalej. Dla­czego te listy nie dotarły do Geo­rge’a?

Sarah Ran­dall

Więź­niarka nr 50678

Zakład Karny i Ośro­dek Reso­cja­li­za­cyjny dla Kobiet

Wil­ming­ton

DE, 19801

8 maja 1976

Mój naj­droż­szy Geo­rge’u,

Wybory, któ­rych do tej pory doko­ny­wa­łam, były cał­ko­wi­cie błędne. Mam nadzieję, że to nie będzie kolejny taki przy­pa­dek.

Wie­rzę, że tak wła­śnie powin­nam postą­pić.

W tych listach pro­szę Cię o wiele, a teraz mam jesz­cze jedną, ostat­nią prośbę: napisz do mnie, cho­ciaż raz. Daj mi znać, czy te listy do Cie­bie dotarły i czy mi wyba­czy­łeś. Tak lub nie, chcę to wie­dzieć. Była­bym Ci wdzięczna, gdy­byś odpo­wie­dział tak szybko, jak tylko możesz. Bar­dzo wdzięczna.

O nic wię­cej już Cię nie popro­szę. Ni­gdy.

Kocham Cię.

Zawsze kocha­łam. Zawsze będę kochać.

Na zawsze Twoja.

Sarah

Łzy spły­wały mi po policz­kach, z nosa mi cie­kło, a klatkę pier­siową roz­sa­dzał ostry ból, kiedy skła­da­łam listy, żeby z powro­tem wło­żyć je do kopert.

Z jakie­goś powodu listy Sarah ni­gdy nie dotarły do Geo­rge’a. Kiedy tak sie­dzia­łam w mrocz­nym miesz­ka­niu i roz­my­śla­łam o losach nie­zna­jo­mej, serce mi pękało, a z gar­dła wyry­wał się mimo­wolny szloch.

* * *

Następ­nego dnia, tuż po prze­bu­dze­niu, pierw­szym, o czym pomy­śla­łam, była Sarah. Nie mogłam wyrzu­cić z głowy jej listów i zro­zu­mia­łam, że ból w piersi nie zelżeje, dopóki się nie dowiem, co się z nią stało.

– Czy jest taka moż­li­wość, żebym weszła do archi­wum z doku­men­tami sprzed wielu lat? – zapy­ta­łam Fatimę pod­czas lun­chu. Pod­czas prze­rwy zawsze scho­dzi­łam do pokoju straż­ni­czek, żeby coś zjeść w towa­rzy­stwie Fatimy i jej kole­żanki Shel­ley.

Fatima prze­łknęła prze­żu­wany kęs kanapki i zmarsz­czyła czoło.

– Po co? Nie możesz spraw­dzić kart medycz­nych w kom­pu­te­rze?

– Chcę się dowie­dzieć, co się stało z pewną więź­niarką, która tu prze­by­wała w 1976 roku. – Kom­pu­ter zawie­rał doku­menty osa­dzo­nych jedy­nie z minio­nych pięt­na­stu lat.

Shel­ley skrzy­wiła się lekko.

– A kogo ty tu mogłaś znać w sie­dem­dzie­sią­tym szó­stym? A więc prawda wyj­dzie na jaw i wresz­cie się dowiemy, dla­czego tu pra­cu­jesz. Masz jakie­goś trupa w sza­fie! – Żar­to­bli­wie mru­gnęła do Fatimy.

Fatima obrzu­ciła ją chłod­nym spoj­rze­niem.

– Jesz­cze nikomu tego nie mówi­łam, ale tobie powiem. Czy­tasz za dużo kiep­skich ksią­żek.

Shel­ley zro­biła prze­ra­żoną minę.

– Jeśli prze­stanę czy­tać, będę musiała roz­ma­wiać z Pau­lie’em. Nie, dzię­kuję.

Pau­lie był jej mężem.

Fatima par­sk­nęła śmie­chem i zwró­ciła się do mnie.

– Ale tak serio. Po co ci wstęp do archi­wum?

– Przy­ja­ciel mnie popro­sił. Znał kogoś, kto odsia­dy­wał tu wyrok w 1976. Chce spraw­dzić, co się stało z tą kobietą.

– Masz jej nazwi­sko? Albo numer ewi­den­cyjny?

– Mam obie te rze­czy.

– Dobrze. Zakła­dam, że mogę ci zaufać. Tylko pamię­taj, żad­nego wyno­sze­nia doku­men­tów ani robie­nia odbi­tek – ostrze­gła z żar­to­bliwą suro­wo­ścią.

Z ręką na sercu przy­się­głam, że nie naru­szę zasad.

* * *

Jesz­cze ni­gdy nie widzia­łam tak zaku­rzo­nego pomiesz­cze­nia. Zamknę­łam szu­fladę i kich­nę­łam po raz piąty, kiedy oto­czył mnie kolejny tuman pyłu.

Na szczę­ście byłam wystar­cza­jąco zde­ter­mi­no­wana, żeby nie dać się poko­nać kurzo­wej nawał­nicy.

Przy pią­tej szu­fla­dzie serce pod­sko­czyło mi z rado­ści, kiedy zoba­czy­łam imię Sarah i jej numer ewi­den­cyjny. Fol­der nie­mal wypadł mi z rąk, tak szybko chcia­łam go wyjąć. Ści­ska­jąc go mocno w dłoni, usia­dłam przy sto­liku usta­wio­nym w głębi archi­wum i zapa­li­łam lampkę na bla­cie. Ku mojemu zasko­cze­niu żarówka na­dal świe­ciła.

Nie do końca rozu­mia­łam swoją reak­cję na opo­wieść Sarah. Wie­dzia­łam tylko, że nie­spo­dzie­wa­nie zapa­dła mi w serce tak głę­boko, iż sama nie mogłam w to uwie­rzyć. Mia­łam wra­że­nie, że w jakiś spo­sób ją rozu­miem. I bar­dzo chcia­łam, żeby zakoń­cze­nie tej histo­rii oka­zało się szczę­śliwe.

Otwo­rzy­łam fol­der. Pierw­sze, co rzu­ciło mi się w oczy, to zdję­cie kru­chej, deli­kat­nej kobiety. Nosiła ślady minio­nej urody. Wyglą­dało na to, że życie nisz­czy­ciel­sko obe­szło się z jej wyglą­dem.

Kiedy prze­czy­ta­łam zapi­ski w doku­men­tach, wszyst­kie moje nadzieje legły w gru­zach.

W fol­de­rze zna­la­złam kopie badań lekar­skich i adno­ta­cję o śmierci.

Ósmy maja 1976 roku.

Dzień, w któ­rym napi­sała ostatni list do Geo­rge’a. To dla­tego kore­spon­den­cja do niego nie dotarła.

Z cięż­kim ser­cem prze­stu­dio­wa­łam doku­men­ta­cję medyczną. W stycz­niu sie­dem­dzie­sią­tego szó­stego roku zdia­gno­zo­wano u Sarah chło­niaka nie­ziar­ni­czego. W cza­sie, kiedy pisała listy do Geo­rge’a, prze­cho­dziła radio­te­ra­pię. Tera­pia musiała być agre­sywna, ponie­waż rak oka­zał się wysoce zło­śliwy, i Sarah zmarła na serce.

Pogrą­żona w smutku, zamknę­łam fol­der. Już wie­dzia­łam, dla­czego chciała tak szybko uzy­skać prze­ba­cze­nie od Geo­rge’a. Pra­gnęła je dostać przed śmier­cią, ale on nie miał naj­mniej­szej szansy, żeby jej go udzie­lić.

Otar­łam łzy i odło­ży­łam akta na miej­sce, żału­jąc, że nie potra­fię wyma­zać ich z pamięci. Poża­ło­wa­łam, że te listy w ogóle wpa­dły w moje ręce. W życiu spo­tkało mnie wystar­cza­jąco dużo nie­szczę­śli­wych zakoń­czeń. Nie­po­trzebne były mi smutne histo­rie obcych ludzi.

Tego dnia pod­czas pracy cały czas wra­ca­łam jed­nak myślą do czło­wieka, który był adre­sa­tem listów. Zasta­na­wia­łam się, czy Geo­rge na­dal żyje. Z kar­to­teki Sarah wie­dzia­łam, że kiedy zmarła, miała dwa­dzie­ścia sześć lat. Jeśli byli z Geo­rge’em w tym samym wieku, to on musiał mieć teraz sześć­dzie­siąt sześć.

Czy odna­le­zie­nie syna sena­tora sta­no­wego z nie­wiel­kiego mia­sta oka­za­łoby się takie trudne? Har­twell było tak małe, że nie wie­dzia­łam o jego ist­nie­niu, dopóki nie wygo­oglo­wa­łam go w inter­ne­cie. Miało ładny, drew­niany nad­mor­ski dep­tak i wspa­niałą plażę, co czy­niło z niego popu­larną miej­sco­wość waka­cyjną.

W wol­nej chwili spraw­dzi­łam w inter­ne­cie hasło „Ander­son Bec­kwith”. Szybko zna­la­złam arty­kuły o sena­to­rze sta­no­wym i zanim się obej­rza­łam, natra­fi­łam na zdję­cie Geo­rge’a Bec­kwitha. Zro­biono je w 1982 roku. Geo­rge stał obok ojca na zgro­ma­dze­niu poli­tycz­nym na Uni­wer­sy­te­cie Prin­ce­ton. W miej­scu, gdzie tak bar­dzo chciał stu­dio­wać. Do czego ni­gdy nie doszło mimo poświę­ce­nia się Sarah.

Patrzy­łam na jego uro­dziwą twarz i wie­dzia­łam, że z Sarah musieli sta­no­wić piękną parę. Bar­dzo chcia­łam zoba­czyć ich zdję­cie razem, kiedy oboje byli mło­dzi i szczę­śliwi.

– O Boże – wes­tchnę­łam, wyłą­cza­jąc kom­pu­ter. Dla­czego ta sprawa tak mnie pochło­nęła? – Chyba zaczy­nam wario­wać.

– Dla­czego zaczy­nasz wario­wać?

Pod­sko­czy­łam wystra­szona, kiedy do gabi­netu weszła Fatima, nio­sąc dla mnie fili­żankę kawy. Przy­ję­łam napój z wdzięcz­no­ścią, ale groź­nie spoj­rza­łam na straż­niczkę.

– Nie pod­kra­daj się do mnie tak nie­po­strze­że­nie.

– Dla­czego? Żebym nie odkryła, że gadasz sama do sie­bie, niczym jakaś wariatka?

Wes­tchnę­łam.

– Oba­wiam się, że naprawdę jestem wariatką.

Fatima ścią­gnęła brwi i wypiła łyk kawy.

– A to niby dla­czego?

– Coś zro­bi­łam. – Wyję­łam torebkę spod biurka i poszu­ka­łam w niej kopert. – Pamię­tasz tę książkę, którą skon­fi­sko­wa­łaś? Duma i uprze­dze­nie? Coś zna­la­złam pod jej okładką… – Opo­wie­dzia­łam jej wszystko, łącz­nie z tym, co się osta­tecz­nie stało z więź­niarką, która napi­sała te sta­ran­nie ukryte listy.

– Dla­czego po pro­stu nie powie­dzia­łaś, że tego chcesz poszu­kać w archi­wum, zamiast kła­mać?

Sły­sząc jej jado­wity ton, posta­no­wi­łam ją uła­go­dzić.

– Nie chcia­łam, żebyś pomy­ślała, że mi odbiło.

– Wcale tak nie myślę. – Fatima przej­rzała listy, a ja zauwa­ży­łam w jej oczach smu­tek rów­nie głę­boki jak mój. – Co za cho­ler­nie tra­giczna histo­ria. – Pod­nio­sła wzrok. – I wiem, dla­czego aku­rat do cie­bie prze­ma­wia bar­dziej niż do kogo­kol­wiek innego.

Na sekundę zamar­łam w bez­ru­chu. Czyżby ona… Nie. To nie­moż­liwe.

– Możesz sobie wma­wiać do woli, że jesteś szczę­śliwa, ale obie wiemy, że w życiu cho­dzi o coś wię­cej niż o to, co robisz teraz. – Oddała mi listy. Patrzyła na mnie życz­li­wie, ale mówiła szorstko i szcze­rze. – Nie masz rodziny ani faceta, a twój naj­lep­szy przy­ja­ciel mieszka tysiące kilo­me­trów stąd. Bar­dzo się cie­szę, że pra­cu­jesz w tym szpi­talu, ale nie mogę się nie zasta­na­wiać, dla­czego, u dia­bła, przy­ję­łaś tę posadę, cho­ciaż naj­wy­raź­niej mia­łaś wiele innych, atrak­cyj­niej­szych moż­li­wo­ści. Czy możesz uczci­wie stwier­dzić, że wła­śnie w takim miej­scu zawsze chcia­łaś wylą­do­wać w wieku trzy­dzie­stu trzech lat?

* * *

Póź­niej tego samego dnia dłu­gie godziny sie­dzia­łam sama w pustym miesz­ka­niu. Słowa Fatimy dzwo­niły mi w uszach. Ta dziew­czyna zazwy­czaj nie owi­jała w bawełnę, ale jesz­cze ni­gdy jej opi­nia nie ude­rzyła mnie z taką siłą jak dzi­siaj.

Nie chcia­łam wie­rzyć, że Fatima ma rację albo że dla­tego poczu­łam taką wspól­notę z kobietą, którą zna­łam wyłącz­nie przez napi­sane przez nią listy, ponie­waż ja rów­nież czu­łam, że życie prze­cieka mi przez palce.

Że nie ma dla mnie nadziei na szczę­śliwe zakoń­cze­nie.

I może rze­czy­wi­ście tak było. Może tak zostało wszystko zapla­no­wane.

Wzię­łam tele­fon i zadzwo­ni­łam do Mat­thew.

– Jak się czuje mama Heleny? – zapy­ta­łam zamiast powi­ta­nia.

– Tak samo jak wczo­raj. Jej stan się nie pogor­szył, a to chyba dobry znak.

– Czy mogę wam jakoś pomóc?

– A może powiesz, po co tak naprawdę dzwo­nisz?

Prze­wró­ci­łam oczami, sły­sząc roz­ba­wie­nie w jego gło­sie. Tak dobrze mnie znał.

– Szcze­rze mar­twię się o twoją teściową.

– Wiem. Ale wiem też, że kiedy mówisz cien­kim i drżą­cym gło­si­kiem, jak teraz, to zna­czy, że coś cię mar­twi.

– Czy moje życie jest puste?

– Skar­bie…

To jedno słowo zawie­rało wszystko.

Jezu Chry­ste, Mat­thew uważa, że moje życie jest puste!

Nic dziw­nego. W porów­na­niu z jego życiem wyda­wało się puste. Z zapa­łem upra­wiał zawód archi­tekta, miał żonę, w któ­rej na­dal był sza­leń­czo zako­chany, i uwiel­bianą córeczkę Perry. Uwiel­bie­nie dla Perry nie budziło naj­mniej­szego zdzi­wie­nia, ponie­waż było to naj­słod­sze, naj­cu­dow­niej­sze dziecko pod słoń­cem, od cza­sów Jimmy’ego Ste­warta! To jasne, że moje życie przy jego robiło wra­że­nie cał­kiem pustego.

– Potrze­bu­jesz waka­cji, Jess. Tylko tyle ci powiem. Zrób sobie prze­rwę od tego wię­zie­nia, miesz­ka­nia i od idioty, z któ­rym sypiasz.

– Żeby nabrać dystansu?

– Wła­śnie tak – potwier­dził. – W zeszłym roku poje­cha­li­śmy z Heleną na Hawaje i bar­dzo nam się tam podo­bało. Była­byś zachwy­cona.

– Hawaje… – Spró­bo­wa­łam wyobra­zić sobie sie­bie samą, leżącą przez kilka tygo­dni na plaży, z kok­taj­lem w dłoni.

– Można tam wędro­wać po górach. Upra­wiać sporty wodne. Nur­ko­wać w morzu. Hawaje to nie tylko kok­tajle przy base­nie.

Mimo to Hawaje do mnie nie prze­ma­wiały.

– Brzmi dobrze, ale raczej nie dla mnie.

– No to gdzie mia­ła­byś ochotę poje­chać?

Szcze­rze mówiąc, per­spek­tywa wyjazdu na urlop, żeby nabrać dystansu do wła­snego życia, nieco mnie prze­ra­żała. Co będzie, jeśli rze­czy­wi­ście zła­pię ten dystans i dojdę do wnio­sku, że nie­na­wi­dzę całej swo­jej egzy­sten­cji? To dopiero byłaby totalna porażka. A komu potrzebny kolejny cios.

– Jess? – ode­zwał się Mat­thew.

– Do Har­twell – powie­dzia­łam szybko. – Pojadę do Har­twell.

– Gdzie?

– Do Har­twell. To nad­mor­skie mia­steczko. Tutaj, w Dela­ware.

– Widzę, że wybra­łaś wariant wiel­kiej przy­gody – odrzekł iro­nicz­nie.

– Trzeba ci wie­dzieć, że to bar­dzo cie­kawa miej­sco­wość.

– Ale, skar­bie, to na­dal Dela­ware. Ten sam stan, w któ­rym miesz­kasz i pra­cu­jesz. Hawaje albo Ame­ryka Połu­dniowa – to by dopiero była przy­goda.

– Masz szczę­ście, że cię lubię, zaro­zu­miały ośle.

– Masz szczę­ście, że i ja cię lubię, upier­dliwa oślico.

Jego cie­pły śmiech spra­wił, że pierw­szy raz, od kiedy prze­czy­ta­łam listy Sarah, poczu­łam się lepiej.

4

Cooper

Har­twell, DE

– To alter­na­tor, Ayd – oznaj­mił Cooper. Pochy­lony nad sil­ni­kiem uda­wał, że nie czuje, jak naj­lep­sza przy­ja­ciółka jego sio­stry napiera biu­stem na jego plecy.

– Naprawdę? – spy­tała zalot­nym gło­sem. – A ten pisz­czący dźwięk, który sły­sza­łam, zanim samo­chód cał­kiem wysiadł?

– Pew­nie trzeba wymie­nić pas napę­dowy. – Cof­nął się, by sta­nąć dalej od niej.

Aydan nie bra­ko­wało urody, ale Cooper miał zasadę. Nie szedł do łóżka z kobietą, która ocze­ki­wała, że potem do niej zadzwoni. A zwłasz­cza nie miał zamiaru zaba­wiać się z naj­bliż­szą przy­ja­ciółką Cat. Nie tylko dla­tego, żeby nie wku­rzyć sio­stry, ale też dla­tego, że Aydan prze­cho­dziła trudny okres w życiu i łatwo było ją zra­nić. Rok temu uciekł od niej mąż, zosta­wia­jąc ją samą z nasto­let­nią córką, Angelą. Ciężko jej było zwią­zać koniec z koń­cem i wła­śnie dla­tego pod­jął się naprawy jej samo­chodu, żeby nie musiała wyda­wać pie­nię­dzy w miej­sco­wym warsz­ta­cie.

Wie­dział od Cat, że Aydan poszu­kuje męż­czy­zny, który reflek­to­wałby na stały zwią­zek.

Cooper do takich męż­czyzn nie nale­żał.

W tej chwili uni­kał jakich­kol­wiek bliż­szych związ­ków.

Mimo że miesz­kali w małym mie­ście, gdzie wszy­scy wie­dzieli, że Cooper nie zamie­rza się z nikim wią­zać, Aydan naj­wy­raź­niej posta­no­wiła go spraw­dzić.

Gdy zja­wił się u niej, żeby odho­lo­wać samo­chód poza mia­sto, do dużego warsz­tatu, któ­rego był wła­ści­cie­lem, od razu zro­zu­miał, że coś jest na rze­czy. Świad­czył o tym jej strój: krótka dżin­sowa spód­niczka, obci­sła bluzka bez ręka­wów i czer­wone szpilki.

Aydan zwy­kle nosiła się prak­tycz­nie i wygod­nie. Widy­wał ją w spód­nicy i szpil­kach, tylko kiedy jako młoda dziew­czyna wyru­szała z Cat do mia­sta, żeby zasza­leć.

Cho­lera.

– Jestem ci naprawdę bar­dzo wdzięczna – oznaj­miła Ayd, znów przy­su­wa­jąc się do niego. Prze­su­nęła pal­cami po jego nagim ramie­niu. – Może w ramach podzię­ko­wa­nia mogła­bym cię zapro­sić na kola­cję?

Cho­lera.

– Jasne. Ty, ja, Angela, Cat i Joey – odrzekł. Spe­cjal­nie wymie­nił imię jej córki i swo­jego sio­strzeńca. – Kola­cja w rodzin­nym gro­nie. To brzmi nie­źle.

Mina jej zmar­kot­niała.

– Myśla­łam, że…

– Zna­le­zie­nie czę­ści do two­jego samo­chodu nie powinno mi zająć wiele czasu. Kiedy tylko będę je miał, napra­wię, co trzeba. Teraz wra­cam do mia­sta, bo muszę otwo­rzyć bar. Pod­wiozę cię.

A niech to!

Patrzyła na niego ślicz­nymi nie­bie­skimi oczami jak w obra­zek, a on czuł się jak skoń­czony dupek, bo nie chciał jej dać tego, czego ocze­ki­wała. Zasłu­gi­wała na porząd­nego faceta. Ale Cooper nie był odpo­wied­nim kan­dy­da­tem. Prze­su­nął kciu­kiem po jej mięk­kim policzku.

– Gdy­byś nie była przy­ja­ciółką mojej sio­stry, natych­miast bym się wpro­sił do cie­bie na kola­cję.

Zaczer­wie­niła się i spu­ściła wzrok.

– Sub­tel­nie dajesz mi do zro­zu­mie­nia, że nie jesteś zain­te­re­so­wany.

– Hej! – Deli­kat­nie ujął ją pod brodę i uniósł jej twarz ku sobie. – Ayd, jesteś śliczna i prze­uro­cza, ale sama wiesz, że w tej chwili nie chcę zaczy­nać nowego związku.

Uśmiech­nęła się do niego współ­czu­jąco.

– Zdaję sobie z tego sprawę. Wiesz prze­cież, że cię rozu­miem.

– Jasne. Czyli co? Mię­dzy nami w porządku? – zapy­tał z sze­ro­kim uśmie­chem.

Prze­wró­ciła z rezy­gna­cją oczami.

– Kiedy tak się uśmie­chasz, żadna nie może się na cie­bie gnie­wać.

Puścił do niej oczko i ruszył do samo­chodu. Roze­śmiała się, podą­ża­jąc za nim.

Po cichu wes­tchnął z ulgą.

– Co sły­chać u Angeli? – zagad­nął w dro­dze do mia­sta.

– Och, wszystko w naj­lep­szym porządku. Zna­la­zła pracę na lato, w weso­łym mia­steczku. Bar­dzo mi pomaga. To dobra dziew­czyna.

– Bar­dzo dobra. Wspa­niale ją wycho­wu­jesz, Ayd.

Posłała mu znu­żony uśmiech.

– Sta­ram się, jak potra­fię.

– A to jest o wiele wię­cej, niż robią inni. – Zapar­ko­wał przed jej nie­wiel­kim domem. Stał w naj­gor­szej dziel­nicy Har­twell. Prze­pro­wa­dziła się tu z Angelą dzie­więć mie­sięcy temu. Kie­dyś miesz­kały przy tej samej ulicy co Cooper, ale kiedy ten łaj­dak, jej były, odszedł, zosta­wił je bez pie­nię­dzy na lep­szy dom.

– To miło, że tak mówisz, Coop. – Otwo­rzyła drzwi. – I jesz­cze raz dzię­kuję za pomoc przy samo­cho­dzie.

– Nie ma za co. Zadzwo­nię, kiedy będzie gotowy.

Poma­chała mu przez ramię, sły­sząc, że rusza.

– Zadzwoń do Cat – wydał komendę gło­sową kom­pu­te­rowi w swo­jej pół­cię­ża­rówce.

Sio­stra ode­brała po trze­cim sygnale.

– Co tam?

– Wie­dzia­łaś, że Aydan będzie chciała zarzu­cić na mnie haczyk?

Sio­stra jęk­nęła głu­cho.

– No nie. Powiedz mi, że tego nie zro­biła.

– Nie­stety, zro­biła.

– Tylko nie czuj się wyróż­niony. Ma listę odpo­wied­nich face­tów, a ty zaj­mu­jesz na niej ostat­nią pozy­cję. Pew­nie posta­no­wiła zary­zy­ko­wać, kiedy nada­rzyła się oka­zja.

Cooper uśmiech­nął się od ucha do ucha.

– Zawsze wiesz, jak mi popra­wić samo­ocenę.

– Od kiedy to trzeba ci ją popra­wiać?

Zigno­ro­wał jej uwagę i zapy­tał o sio­strzeńca.

– A co u Joeya?

– Jest w szkole. To ostatni tydzień lek­cji, więc chło­pak jest prze­szczę­śliwy.

– Wpadnę do was jutro.

– To świet­nie. Poroz­ma­wiam z Aydan, jeśli chcesz.

– Nie trzeba. Już sobie wszystko wyja­śni­li­śmy.

– Chyba nie byłeś dla niej nie­miły? – zanie­po­ko­iła się.

To pyta­nie nie zasłu­gi­wało na odpo­wiedź.

– Jasne – popra­wiła się Cat. – Jak mogłam wąt­pić.

– Jestem już pra­wie na miej­scu. Poga­damy póź­niej.

– No to na razie.

* * *

Byłe żony to pie­kło na ziemi.

Tak przy­naj­mniej wyni­kało z doświad­cze­nia Coopera.

Prze­cież powi­nien już cał­kiem mieć ją z głowy. Czyż nie o to cho­dzi przy roz­wo­dzie? Więc dla­czego, do cho­lery, kiedy wyszedł z domu, żeby poje­chać do swo­jego baru, zoba­czył Danę Kel­ler­man, jesz­cze pół­tora roku temu Law­son, opie­ra­jącą się o jego samo­chód od strony pasa­żera?

Nie­stety, nie był to jego pierw­szy kon­takt z byłą żoną od czasu roz­wodu. Na jakiś czas rze­czy­wi­ście uwol­nił się od tej zdra­dli­wej dia­blicy, ale kilka tygo­dni temu znów się poja­wiła. Spa­dła na niego niczym grom z jasnego nieba, doma­ga­jąc się roz­mowy, dążąc do pojed­na­nia.

Chyba doszczęt­nie jej odbiło. Cooper nie znaj­do­wał innego komen­ta­rza.

Wzdy­cha­jąc z iry­ta­cją, zszedł ze scho­dów werandy i zupeł­nie igno­ru­jąc jej obec­ność, wsiadł do samo­chodu sto­ją­cego na pod­jeź­dzie. Czuł, że Dana wbija spoj­rze­nie w jego twarz. Kie­dyś uwa­żał, że ma piękne oczy. Teraz patrzył na nią i nie mógł sobie przy­po­mnieć, co też takiego w niej widział.

Trudno było się temu dzi­wić, skoro Dana prze­spała się z jego naj­lep­szym przy­ja­cie­lem.

Ruszył przed sie­bie, nie zwra­ca­jąc uwagi na to, że była żona wykrzy­kuje jego imię i wali pię­ściami w karo­se­rię. Przed­tem oka­zy­wał gniew, kiedy do niego dzwo­niła albo zja­wiała się pod domem lub w barze, ale zdał sobie sprawę, że jego emo­cjo­nalna reak­cja pozwala jej wycią­gać fał­szywe wnio­ski. Naj­wy­raź­niej uznała, że Cooper na­dal coś do niej czuje.

Teraz posta­no­wił dać jej wyraź­nie do zro­zu­mie­nia, że ma ją gdzieś. Może kiedy to zro­zu­mie, wresz­cie prze­sta­nie go nacho­dzić i zostawi go w spo­koju.

Na­dal czuł pul­su­jący w żyłach gniew, ale sta­rał się go zdła­wić i ode­rwać myśli od byłej żony. Ta kobieta zabrała mu i tak zbyt duży kawa­łek życia.

Zanim jesz­cze dotarł do baru przy pro­me­na­dzie, poczuł się tro­chę lepiej. Zawsze czuł się dobrze, kiedy prze­mie­rzał drew­niany dep­tak ze świa­do­mo­ścią, że ma wła­sny biz­nes w jedy­nym miej­scu na świe­cie, w któ­rym pra­gnął być. Prze­sy­cone solą powie­trze, deli­katna mgiełka wodna, zmie­szane zapa­chy sło­dy­czy, hot dogów, bur­ge­rów, morza i kawy były tak zna­jome, że pra­wie ich nie zauwa­żał. Po pro­stu pach­niało tu domem.

Zale­d­wie wszedł do baru, usły­szał puka­nie do drzwi fron­to­wych. Lokal był jesz­cze nie­czynny. Otwie­rał się dopiero w połu­dnie i wtedy, pięć dni w tygo­dniu, zaczy­nała się pora wyda­wa­nia lun­chu. Kucharz, Crosby, miał się zja­wić dopiero za godzinę.

Cooper domy­ślał się, kto może stać w progu.

Wpu­ścił Vau­ghna Tre­ma­ine’a do środka i zamknął za nim drzwi na klucz.

Gość usiadł na stołku przy barze, a Cooper bez pyta­nia nalał mu jego ulu­bioną szkocką whi­sky i pchnął szklankę w jego stronę.

Vau­ghn był wła­ści­cie­lem hotelu Para­dise Sands, który znaj­do­wał się tuż obok baru Coopera. Ni­gdy nie było przy pro­me­na­dzie Hart’s Boar­dwalk bar­dziej ele­ganc­kiego budynku. Vau­ghn kupił stary hotel i pod­dał cał­ko­wi­tej reno­wa­cji, zmie­nia­jąc go w eks­klu­zywne miej­sce dla tury­stów oraz cen­trum kon­fe­ren­cyjne. Nie­któ­rzy miesz­kańcy Har­twell narze­kali, że jest zbyt wykwintny jak na taką małą mie­ścinę. Twier­dzili, że ludzie nie przy­jeż­dżają tutaj po współ­cze­sne luk­susy, ale po ślady tra­dy­cji. Jed­nak Vau­ghnowi biz­nes się udał. W cen­trum kon­fe­ren­cyj­nym stale pano­wał ruch, a w hotelu nie bra­ko­wało gości.

Coopera to nie zasko­czyło. Vau­ghn, biz­nes­men uro­dzony na Man­hat­ta­nie, był wła­ści­cie­lem kilku hoteli, a na doda­tek synem majęt­nego pre­zesa mię­dzy­na­ro­do­wej firmy budow­la­nej, zaj­mu­ją­cej się rów­nież han­dlem nie­ru­cho­mo­ściami.

Spo­łecz­ność Hart’s Boar­dwalk nie zaak­cep­to­wała nowo­jor­czyka. Nikt nie mógł zro­zu­mieć, dla­czego ktoś taki jak on wybrał Har­twell na swój dom. Nie tłu­ma­czył się ani nie uspra­wie­dli­wiał, a tutejsi tego nie lubili. Szcze­rze mówiąc, Vau­ghn nie sta­rał się im przy­po­do­bać. Ale od roku co tydzień zja­wiał się w tym barze, żeby wypić jedną whi­sky, więc Cooper poznał go lepiej. Vau­ghn Tre­ma­ine był bez wąt­pie­nia bar­dziej skom­pli­ko­wa­nym czło­wie­kiem, niż mogło się wyda­wać na pierw­szy rzut oka.

– Dzięki – wymam­ro­tał, uno­sząc szklankę. – Bar­dzo mi dziś tego potrzeba.

– Ciężka noc?

– Kon­fe­ren­cja sto­ma­to­lo­gów. Te łajzy lubią się zaba­wić. Jeden z nich rzu­cił się na mene­dżera noc­nej zmiany. Mia­łem co robić.

– Chry­ste. Mene­dże­rowi nic się nie stało?

– Nic groź­nego. Ma tylko pod­bite oko.

– A den­ty­sta?

– Wywa­li­łem go z hotelu na zbity pysk. Nikt nie wie, gdzie się podział.

Cooper uśmiech­nął się od ucha do ucha.

– Czy…

Prze­rwało mu puka­nie do drzwi.

Dana?

– Coop, to ja, Bailey!

Ukrad­kiem uśmiech­nął się iro­nicz­nie, kiedy zoba­czył, że Vau­ghn na chwilę zamarł w bez­ru­chu.

Idiota.

Igno­ru­jąc reak­cję biz­nes­mena na dźwięk głosu Bailey Har­twell, Cooper szybko wpu­ścił ją do baru.

– Widzia­łam na dep­taku Danę – oznaj­miła Bailey, nieco zdy­szana. Włosy miała roz­wiane, jakby bie­gła. – Szłam wła­śnie do sie­bie, a kiedy prze­cho­dzi­łam obok estrady, zoba­czy­łam, że ta żmija tu peł­znie, więc od razu przybie­głam. Na pewno się domy­śliła, że pędzę cię ostrzec.

Cooper roze­śmiał się, sły­sząc, jaka jest roz­go­rącz­ko­wana, ale od razu opu­ścił rolety i zamknął drzwi na klucz.

Kiedy znów się odwró­cił, nie­mal znów się roze­śmiał, widząc reak­cję Bailey, która wła­śnie dostrze­gła sie­dzą­cego przy barze Vau­ghna. W jed­nej sekun­dzie zesztyw­niała.

– Panno Har­twell – powi­tał ją Vau­ghn, uno­sząc szklankę whi­sky w kpią­cym toa­ście.

Ni­gdy nie zwra­cał się do Bailey po imie­niu. Cooper wie­dział, jak ją to zło­ści, i był nie­mal pewien, że Vau­ghn też to wie i wła­śnie dla­tego to robi.

Od pierw­szego wej­rze­nia nie przy­pa­dli sobie do gustu. Trudno byłoby zna­leźć dwie osoby bar­dziej się od sie­bie róż­niące. Vau­ghn Tre­ma­ine był księ­ciem Upper East Side, Har­twell była nato­miast księż­niczką Hart’s Boar­dwalk. Pocho­dząca w pro­stej linii od zało­ży­cieli mia­sta odzie­dzi­czyła Hart’s Inn, hote­lik na pół­noc­nym krańcu pół­to­ra­ki­lo­me­tro­wego dep­taka wykła­da­nego deskami. Hote­lik był ostat­nią nie­ru­cho­mo­ścią w posia­da­niu nie­wia­ry­god­nie kie­dyś boga­tych Har­twellów. Obec­nie rodzina Bailey nie była jed­nak zamożna. Ciężko pra­co­wali, żeby hote­lik funk­cjo­no­wał, a kiedy brat i sio­stra Bailey wyje­chali szu­kać szczę­ścia gdzie indziej, rodzice powie­rzyli pro­wa­dze­nie Hart’s Inn ostat­niej córce, a sami prze­nie­śli się na Flo­rydę.

Tej księż­niczce nic w życiu nie przy­szło łatwo, więc nie pałała sym­pa­tią do aro­ganc­kiego, boga­tego biz­nes­mena, któ­rego postrze­gała jako kon­ku­ren­cję w inte­re­sach.

A ponie­waż była ulu­bie­nicą miej­sco­wej spo­łecz­no­ści, więk­szość miesz­kań­ców opo­wie­działa się w tej wojence po jej stro­nie.

Cała sytu­acja śmie­szyła Coopera do łez. Bailey i Vau­ghn zacho­wy­wali się jak para boha­te­rów kome­dio­wego ske­czu, cho­ciaż żadne nie zda­wało sobie z tego sprawy.

– Dupku – rów­nie ser­decz­nie powi­tała Vau­ghna Bailey.

Biz­nes­men tylko się roze­śmiał i dalej sączył drinka.

Bailey spoj­rzała na Coopera ze zło­ścią. Zapewne dla­tego, że śmiał obsłu­gi­wać Vau­ghna, nawet kiedy bar był zamknięty.

– Tylko mi nie mów, że muszę prze­by­wać w jed­nym pomiesz­cze­niu z tym idiotą!

Klamka w drzwiach poru­szyła się z hała­sem, po czym roz­le­gło się gło­śne puka­nie.

– Cooper! Wiem, że tam jesteś! – krzyk­nęła Dana.

– Wygląda na to, że utknę­łaś tu na jakiś czas – zwró­cił się Cooper do Bailey.

– Muszę wra­cać do hotelu. Może wymknę się tyl­nymi drzwiami?

– Spró­buj. Jeśli ją spo­tkasz…

– Na pewno nie pozwolę tu wejść tej zdzi­rze, choć­bym miała jej przy­ło­żyć – zapew­niła i ruszyła na zaple­cze.

– Też już pójdę. – Vau­ghn zsu­nął się z baro­wego stołka, zosta­wia­jąc na barze pie­nią­dze. – Dzięki, Cooper.

Bailey spoj­rzała na niego z prze­ra­że­niem.

– Cudow­nie – wark­nęła pod nosem.

– Panno Har­twell, powinna pani wresz­cie prze­stać ze mną flir­to­wać – powie­dział Vau­ghn. – To tro­szeczkę nie­sto­sowne.

Zmru­żyła powieki, gotowa zio­nąć na niego ogniem, ale Cooper roz­pro­szył jej uwagę.

– Dzięki za ostrze­że­nie, Bailey.

– Nie ma za co. I pamię­taj, że zawsze jestem gotowa spu­ścić lanie tej żmii.

– A ile kosz­tuje taka usługa? – zapy­tał Vau­ghn, kiedy razem zmie­rzali do wyj­ścia dla per­so­nelu.

– Tobie mogę przy­ło­żyć za darmo.

– Kręci mnie to!

– Ale z cie­bie skoń­czony dupek!

– Powin­naś chyba zna­leźć jakieś nowe okre­śle­nie.

– Gno­jek.

– Może coś na pozio­mie doro­słego czło­wieka?

Cooper roze­śmiał się cicho, ale roz­ba­wie­nie znik­nęło, kiedy znów roz­le­gło się puka­nie do drzwi.

– Cooper! – wrzesz­czała wście­kle Dana.

Aż skrzy­wił się, sły­sząc jej piskliwy krzyk. Czy to moż­liwe, że kie­dyś tak mu się podo­bała?

– Cooper! Otwie­raj!

– Dość już tych wrza­sków – roz­legł się zna­jomy głos. Iris.

Cooper zamarł w napię­ciu.

Iris i Ira pro­wa­dzili wło­ską piz­ze­rię tuż obok hotelu Para­dise Sands. Otwo­rzyli ją ćwierć wieku temu i nazwali „Anto­nio’s”, ponie­waż uznali, że nikt nie będzie zain­te­re­so­wany wło­skim jedze­niem od „Iris i Iry”.

Oboje byli dla niego jak rodzina.

– To nie twój cho­lerny inte­res, Iris – odpa­liła Dana.

– Cooper jest dla mnie jak syn, więc to mój inte­res. Dość złego już wyrzą­dzi­łaś. Nie pozwolę, żebyś nękała tego chło­paka. Idź sobie stąd. Nikt cię tu nie chce widzieć.

– Muszę z nim poroz­ma­wiać. Cooper!

– Widzisz, że on nie chce z tobą roz­ma­wiać, więc zni­kaj. Zabie­raj się stąd, zanim zadzwo­nię na poli­cję.

– Nie wtrą­caj się, ty wścib­ska suko!

Tego już było za wiele. Krew kipiała mu w żyłach, kiedy zde­cy­do­wa­nie pod­szedł do drzwi. Nie będzie dłu­żej cho­wał się we wła­snym barze, a już na pewno nie pozwoli, żeby tak trak­to­wała Iris.

Otwo­rzył drzwi, a Dana zachwiała się, kiedy ude­rzyły ją w łokieć.

– Cooper!

– Ni­gdy wię­cej nie odzy­waj się tak do Iris. Zro­zu­mia­łaś?

Ner­wowo obli­zała wargi, sta­ra­jąc się wyglą­dać uwo­dzi­ciel­sko.

– Coop, pro­szę. Muszę z tobą koniecz­nie poroz­ma­wiać.

– O czym? Żeby­śmy znów się zeszli? Chyba zupeł­nie ci odbiło.

– Gdy­byś tylko mi wyba­czył…

– To już nawet nie o to cho­dzi. Nie chcę mieć z tobą nic wspól­nego. Teraz widzę, jaka jesteś. I czuję ulgę, że się od cie­bie uwol­ni­łem. Dociera to do cie­bie? Nie chcę cię.

Łzy spły­nęły po policz­kach, które kie­dyś uwa­żał za ładne. Zaszlo­chała gło­śno i ode­szła, wymi­ja­jąc Iris. Pół szła, pół bie­gła po dep­taku, stu­ka­jąc o deski dzie­się­cio­cen­ty­me­tro­wymi szpil­kami. Ku swo­jej iry­ta­cji Cooper poczuł lek­kie wyrzuty sumie­nia.

– Kro­ko­dyle łzy.

Iris patrzyła na niego surowo.

– Nie czuj się niczemu winny, Coope­rze Law­son. Wszystko, co robi, to czy­sta mani­pu­la­cja.

To przy­po­mnie­nie pozwo­liło mu ode­tchnąć swo­bod­niej. Pod­szedł do Iris i poca­ło­wał ją w czoło.

– Dzię­kuję.

– Wiesz prze­cież, że zawsze chęt­nie ci pomogę – oznaj­miła, patrząc na niego z uśmie­chem.

– Na mnie też możesz liczyć. Pozdrów ode mnie Irę. – Uchy­lił drzwi.

– Pozdro­wię. Do zoba­cze­nia póź­niej.

Cooper prze­szedł przez pusty pub, sta­ra­jąc się roz­luź­nić napięte mię­śnie całego ciała. Wyjął piwo z jed­nej z lodó­wek i usiadł przy stole.

Ma trzy­dzie­ści sześć lat. Trzy­dzie­ści sześć cho­ler­nych lat. I nieco ponad dzie­sięć z tych lat spę­dził z Daną. Dzie­sięć lat życia stra­cone bez­pow­rot­nie. Trzy­dzie­sto­sze­ścio­letni roz­wod­nik. Była żona wariatka. Żad­nych dzieci. Oboje rodzice nie żyją.

Ale miał sio­strę.

Miał sio­strzeńca.

Rozej­rzał się po pubie.

Miał swój bar.

I miał przy pro­me­na­dzie przy­ja­ciół, któ­rzy byli dla niego niczym rodzina.

Jeśli uwa­żał, że cze­goś mu w życiu bra­kuje, to chyba dla­tego, że nie potra­fił być wdzięczny losowi.

A może był po pro­stu czło­wie­kiem.

Skoń­czył piwo, sta­ra­jąc się zapo­mnieć o wyda­rze­niach okrop­nego poranka. Przy­szedł Crosby, żeby przy­go­to­wać kuch­nię do wyda­wa­nia lun­chu, a on otwo­rzył bar i patrzył, jak się zapeł­nia. Sezon tury­styczny nie roz­po­czął się jesz­cze na dobre, ale w pubie ni­gdy nie było pusto. Miał sta­łych klien­tów i kiedy tak patrzył na wypeł­nia­jący się lokal, czuł, że opusz­cza go poczu­cie pustki i znika napię­cie.

5

Jessica

Dwu­go­dzinna jazda samo­cho­dem do Har­twell nieco mnie znu­żyła, ale nie było to zasko­cze­niem. Od dawna kon­cen­tro­wa­łam się wyłącz­nie na pracy, nie zwra­ca­jąc uwagi na zmę­cze­nie, i zaczęło się to odbi­jać na moim samo­po­czu­ciu. Kiedy tylko zde­cy­do­wa­łam, że pojadę na waka­cje do Har­twell, poczu­łam, jak bar­dzo jestem wyczer­pana. Widocz­nie sama myśl o urlo­pie pozwo­liła wresz­cie wysłać orga­ni­zmowi sygnał, że czas na odpo­czy­nek. „Hej, wiel­kie dzięki! Wresz­cie do cie­bie dotarło, że już się pod­pie­ram nosem”.

Na urlop musia­łam cze­kać dwa tygo­dnie i były to naj­dłuż­sze dwa tygo­dnie w moim życiu. Może z powodu nad­miaru emo­cji. Cza­sami nie zda­jemy sobie sprawy z ogromu naszego stresu. Powin­nam to wie­dzieć. A jako lekarz powin­nam bar­dziej dbać o stan swo­jego ciała i ducha.

Teraz mia­łam na to szansę.

Z jed­nej strony nie mogłam się docze­kać urlopu i cie­szy­łam się, że zoba­czę mia­sto, w któ­rym dora­stała Sarah, z dru­giej – bałam się, że te waka­cje udo­wod­nią mi, jak bar­dzo nie zno­szę swo­jego nor­mal­nego życia.

Mia­łam wielką nadzieję, że tak się nie sta­nie.

Wszyst­kie te obawy ode­szły, kiedy po opusz­cze­niu szyby w samo­cho­dzie poczu­łam zapach soli mor­skiej. Jecha­łam przez mia­steczko Har­twell, kie­ru­jąc się wska­zów­kami sys­temu GPS, a im bli­żej byłam celu podróży, tym moc­niej docie­rała do mnie woń oce­anu.

Sądząc po licz­bie skle­pów, restau­ra­cji i par­kin­gów, jecha­łam przez cen­trum mia­sta. GPS kazał mi skrę­cić na zachód i popro­wa­dził do dziel­nicy miesz­kal­nej, gdzie rów­nież zauwa­ży­łam kilka restau­ra­cji. Wolno prze­mie­rza­łam ciemne o tej porze ulice, a świa­tła reflek­to­rów wydo­by­wały z mroku białe domy z kolo­ro­wymi mar­ki­zami i sta­ro­świec­kimi weran­dami, które przy­po­mi­nały mi o miej­scu, gdzie dora­sta­łam. Zapach morza stał się jesz­cze wyraź­niej­szy. Kiedy sys­tem oznaj­mił, że dotar­łam do celu, skrę­ci­łam na naj­bliż­szy par­king, a w świa­tłach samo­chodu zoba­czy­łam tablicę z napi­sem „Tylko dla gości Hart’s Inn”. Ulżyło mi, kiedy stwier­dzi­łam, że cho­ciaż ten raz GPS bez pomyłki dopro­wa­dził mnie do wybra­nego celu.

Wysia­dłam z samo­chodu i korzy­sta­jąc z bla­sku ulicz­nych latarni, dotar­łam wraz ze swoją ciężką walizą na pro­me­nadę wyło­żoną deskami.

Zatrzy­ma­łam się.

Wzdłuż pro­me­nady także paliły się latar­nie i kiedy spoj­rza­łam w prawo, widzia­łam ją w całej roz­cią­gło­ści. Zapadł zmrok, ale było na tyle wcze­śnie, że ludzie jesz­cze nie poszli spać. Sezon tury­styczny dopiero nad­cho­dził, to jed­nak nie miało więk­szego zna­cze­nia. Naj­wy­raź­niej dep­tak był rów­nież popu­lar­nym miej­scem wśród tubyl­ców. Co prawda nie kłę­biły się tutaj tłumy, ale pano­wał wystar­cza­jący ruch, żeby stwo­rzyć atmos­ferę oży­wie­nia i rado­ści. Pary, grupki nasto­lat­ków, rodziny i przy­ja­ciele śmiali się i roz­ma­wiali, prze­cha­dza­jąc się wzdłuż domów o naj­róż­niej­szych sty­lach i cha­rak­te­rze. W ciem­no­ści migo­tały jaskrawe świa­tła w stylu Las Vegas, oznaj­mia­jąc ludziom i oce­anowi nazwy budyn­ków sto­ją­cych przy Hart’s Boar­dwalk.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki