Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Jej przeznaczeniem jest burza, lecz burza szaleje również w jej sercu
Rozdarte wojną Anwyvn ogarnął strach przed plagą maegii. Półelfy tacy jak Rhya Fleetwood są zabijani na miejscu. Jednak jej egzekucję przerywa niespodziewany wybawca, jeszcze bardziej przerażający niż niedoszli zabójcy – tajemniczy dowódca Scythe. Uwięziona przez nowego wroga Rhya przemierza jałowe pustkowia Norlandii. W trakcie drogi będzie stopniowo odkrywać prawdę na temat swojego porywacza, zarazy, która pustoszy jej dom, a przede wszystkim – swojego przeznaczenia. Dziwny znak na jej piersi i umiejętność przywoływania wiatru oznaczają, że jest Reliktem, jedną z czterech dusz rozproszonych po Anwyvn, które mogą przywrócić równowagę maegii.
Jednak opanowanie tej mocy to nie wszystko. W jej sercu szaleje pragnienie mężczyzny, któremu tak boi się zaufać. Rhya musi dokonać wyboru: czy zdusić w sobie ten płomień miłości, czy dać mu się pochłonąć…
Tkająca wiatr to epicka opowieść o magii, miłości i starożytnej przepowiedni, która może uratować świat lub skazać go na zagładę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 587
Rebelia
Anwyvńska pieśń o powstaniu
Wiek śmiertelników nastał
Żelazne armie
Na północ ruszyły
Rządy faerie obalone
Maegiczna krew
Przelana
Hark!
Koniec oszustwa
Niszczącego
Królewskie ziemie
Żegnaj, zły wietrze
Szepczący
Wśród drzew
Hark!
Rządy pięści i miecza
Władza człowieka
Niepodważalna
Półelfy czas tropić
Nieczyste linie krwi
Wyplenić
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Stryczek uwiera, naszyjnik śmierci.
Czuję, jak mój puls — równomierne staccato — bije pod delikatną skórą mojej szyi. Nie ma strachu. Już nie. On pojawił się wcześniej wraz z posiniaczonymi dłońmi i warczącymi psami, które tropiły mnie na dzikich bagnach. I uleciał razem ze słońcem zsuwającym się za horyzont w nieprzeniknioną ciemność.
Co zawsze powtarzał Eli?
Strach oznacza tylko to, że masz coś do stracenia.
Ja teraz nie mam już nic. Nic poza własnym życiem, a ono dla nikogo nie jest wiele warte.
Z pewnością nie dla moich porywaczy.
— Podstępna mała suka, co? — Szorstki głos rechocze gdzieś po mojej lewej stronie. — Połowa naszego oddziału musiała ją tropić. Tuzin ludzi. Trzy dni spędziliśmy na tych przeklętych bagnach z osami, wężami i pająkami. Po kolana w błocie, mchu i innym gównie. Prawie wyślizgnęła się nam z sieci, kiedy wczoraj straciliśmy światło. — Plwocina ląduje na moim policzku. — Elfijska szumowina.
Odpowiada mu inny głos — młodszy, lekko drżący. Być może to głos nowego rekruta, jeszcze niezmęczonego tą niekończącą się zabawą, krwawą grą wojenną, w którą lubią grać śmiertelnicy.
— Ona po prostu… jest taka młoda.
— Nie daj się zwieść oczom, chłopcze. To tylko sztuczki wróżek. One są jak trujący kwiat. Maskują swoją prawdziwą naturę pięknymi twarzami i słodkimi uśmiechami. Mówią, że w dawnych czasach niektóre potrafiły sprawić, że widziałeś wszystko, co chciały, byś widział. Wabiły cię na skraj urwiska, a ty myślałeś, że pląsasz po polu stokrotek.
Młody żołnierz głośno wciąga powietrze. Wyczuwam jego przerażenie mimo opaski na oczach.
— Nie martw się, synu. Takiego maegika nie widziano w tych stronach od prawie dwóch stuleci. — Szorstki głos chichocze. — Te, na które polujemy, jak ta tutaj, to głównie półelfy. Niedobitki z czasów przed Rebelią, kiedy mieszanie linii krwi nie było jeszcze zakazane. Nie są bardziej zaczarowane niż ty czy ja.
Nastąpiła wyraźna pauza. Jaskinia ciszy rozciągająca się między dwoma mężczyznami.
— Oczywiście to nie czyni ich bezbronnymi — dodał starszy żołnierz niemal obronnym tonem. — Wypatroszyłaby nas podczas snu, gdyby miała choć cień szansy. Nigdy w to nie wątp.
— Jak ją w końcu złapaliście?
— Zapędziliśmy ją w pobliże Czerwonej Otchłani. Ruda w tamtejszych skałach wystarczy, żeby ich zmylić. Zakłóca ich wyczucie kierunku. Mąci umysł. — Weteran gwałtownie wypuszcza powietrze z płuc. — Żaden wróg nie jest niepokonany, nawet przeklęty długouch.
Wzdrygam się na jego słowa, pęta zaciskają się na mojej klatce piersiowej, choć staram się nie ruszać. „Długouch”. Żołnierze, którzy wzięli mnie do niewoli, często używają tej obelgi. Syczą do mnie pod nosem, gdy zmieniają się na warcie, rzucają ją w swobodnej rozmowie przy ognisku. Jakby redukowali całą naszą rasę do najważniejszej cechy fizycznej — spiczastych uszu — co w jakiś sposób czyni ich barbarzyństwo łatwiejszym do zniesienia. Za każdym razem, gdy słyszę to określenie, ogarnia mnie niema wściekłość. Złamana bestia pragnąca zemsty, której nigdy nie dokona.
O bogowie na wysokościach, obdarzcie mnie zemstą w moim następnym życiu.
— W sumie nie tak trudno ich zabić. To tylko kwestia znalezienia odpowiedniej broni — wymądrza się starszy żołnierz. — Żelazo jest oczywiście najlepsze. Ale, na bogów, wystarczy wbić w nich cokolwiek ostrego i po robocie. Długouchy krwawią tak samo jak inne leśne bestie. Czy twój ojciec nie zabierał cię na polowania, synu? Nigdy nie patroszyłeś łani?
— Nie. Ja… My… — Młodziak chyba przestąpił z nogi na nogę, bo martwe liście chrzęszczą pod jego butami. — Jesteśmy rolnikami, panie.
— Zagrodnikami?
— Tak, panie. Uprawiamy kawałek ziemi na wybrzeżu. Głównie jagody lodowe.
— Cóż, będziesz potrzebował lodu w swoich jagodach w czasie tej służby — szydzi wiarus. — Zimno jak cholera, tak blisko Cymmeryjczyków.
Wyobrażam sobie tę scenę. Obozowisko żołnierzy ogorzałych po tygodniach w drodze. Trzaskający ogień, który odpędza chłód… i wilki. Prosty posiłek gotujący się na węglach.
Zapach mięsa niesie się z wiatrem, mój żołądek burczy pogardliwie. Prawdopodobnie zając albo młody wół. Może dzik, jeśli któryś z żołnierzy potrafi strzelać z łuku. Z pewnością są wśród nich myśliwi. Ludzie zdolni wytropić jakąś zdobycz poza mną i moim gatunkiem. Chociaż gdybyśmy byli jadalni, nas też mogliby zjeść.
To była bezlitosna zima.
Zastanawiam się, do którego królestwa należą, któremu z walczących ze sobą królów przysięgli wierność. Być może temu, który wysłał swoje armie do Seahaven i podpalił Gwiezdny Las, a wraz z nim jedyny dom, jaki kiedykolwiek miałam.
Jakaś dłoń szarpie kajdany wokół moich obtartych nadgarstków. Słyszę syk na chwilę przed tym, jak przeszywa mnie ból. Zapach zwęglonej skóry uderza w moje nozdrza.
Moje ciało płonie.
Z trudem powstrzymuję krzyk, ale nie dam tym żołnierzom satysfakcji. Oddychając głęboko, mocniej przyciskam plecy do kory drzewa, do którego jestem przywiązana, starając się nie stracić przytomności.
Bogowie, to boli.
— Widzisz, jakie ma pęcherze? — pyta starszy żołnierz. — Można by pomyśleć, że przyłożyłem jej płonącą kłodę!
— Tak — jąka się młodzieniec. — Widzę.
Żelazo powoduje mękę, która się nie kończy. Nawet teraz, kiedy moje nadgarstki są spalone niemal do kości i ścięgien. Każde przesunięcie łańcuchów wywołuje nową falę udręki.
— Kiedy… — Młody rekrut odchrząkuje. — Kiedy oni ją…
— Powieszą? Już niedługo. Dowódca Scythe będzie tu przed północą. Kapitan mówił, że nie możemy jej tknąć, dopóki on nie potwierdzi zgonu.
— Dlaczego?
— Chyba chce mieć pewność, że ona naprawdę nie żyje. Rozgrzebać popiół, zobaczyć, że nic się nie rusza. Według mnie to przesada, ale taki jest rozkaz króla Elda, więc robię, co mi każą. Powiesić i spalić. — Dźwięk wyciąganego korka. Gardło przełykające zawartość butelki. Zadowolone westchnienie. — Ludzie są przesądni, jeśli chodzi o egzekucje wróżek. Zobaczysz, chłopcze.
— Racja… — W głosie młodego mężczyzny słychać, że nie jest do końca przekonany. — Kiedy zaciągnąłem się do wojska, nie sądziłem, że będziemy polować na mieszańców. Nie wiedziałem, że jeszcze jakieś zostały.
— W dzisiejszych czasach nie ma ich zbyt wielu. Zwłaszcza tak daleko w Midlandii. Południowcy mają inne zwyczaje. Dziękuj niebiosom, że nie stacjonujesz na granicy. Trudno znieść ich praktyki, z tego, co słyszałem. A nie słyszałem zbyt wiele.
Serce mi wali. Nie oszczędzono mi plotek o tym, co się dzieje z półelfami w Południowych Krainach. Eli pozwolił mi wejrzeć w ten mrok pewnej nocy przy mocnej whiskey.
Może nie zabiją cię od razu, Rhyu, ale zrobią ci takie rzeczy, że wolałabyś umrzeć.
Zabieram myśli z tej mrocznej ścieżki. One nie prowadzą do niczego dobrego.
— Synu, po prostu unikaj kłopotów, miej pewną rękę, a pytania kieruj do siebie, i wszystko będzie dobrze. To praca jak każda, bez względu na to, co mówią inni. — Starszy wojak ścisza głos. — Przysięgam, niektórym mężczyznom sztywnieje w portkach, kiedy patrzą, jak faerie podrygują na końcu sznura. To inny rodzaj żądzy krwi, rozumiesz?
— To obrzydliwe!
— Tak, ale to nie umniejsza prawdy. — Kolejny długi łyk z piersiówki. — Dawno, dawno temu, kiedy byłem jeszcze młodzieniaszkiem takim jak ty, długouchy występowały w tych stronach powszechniej. Któregoś dnia mój oddział natknął się na całą rodzinę ukrytą w jaskiniach pod wodospadem. Zielonkawa skóra, włosy jak trawa rzeczna…
Zielonkawa skóra?
Włosy jak trawa rzeczna?
Skąd oni biorą te niedorzeczności? Z bajek na dobranoc? Poza uszami półelfy niemal nie różnią się od ludzi. Z drugiej strony… pewnie łatwiej jest usprawiedliwić zabicie mitologicznego potwora niż żywej istoty. Czegoś, nie kogoś.
Głos żołnierza cichnie niemal do szeptu.
— Straciliśmy tak wielu na przełęczy Avian. Najkrwawszej bitwie od stu lat. A ludzie Sorena wciąż nadciągali. Odpierali nas raz za razem. Morale było niskie. Nasza armia… Potrzebowaliśmy zwycięstwa. Więc kiedy natknęliśmy się na tamte faerie…
Mimo piekącego bólu nadgarstków przeszywa mnie zimny dreszcz niepokoju. Zamykam oczy pod opaską i żałuję, że nie mogę równie łatwo zatkać uszu. Nie chcę słuchać o rzezi niewinnej rodziny. Nie zniosę opowieści o matce, ojcu i dzieciach rozrywanych na strzępy przez żołnierzy zaprawionych w boju. Zwłaszcza wtedy, gdy strach przed rychłą, nieuchronną śmiercią dławi mnie w gardle.
But szura po ziemi, mężczyzna kaszle.
— Mogę śmiało powiedzieć, że rzeczy, które widziałem tamtego dnia… Takich scen się nie zapomina. Nawet po dziesięciu latach.
Kolejna chwila ciszy. Młody żołnierz nic nie mówi, być może wstrząśnięty makabrycznym obrazem, jaki nakreślił jego towarzysz. Nie jestem na tyle głupia, by myśleć, że jego powściągliwość wynika ze współczucia dla mnie. Bardziej prawdopodobne, że po prostu robi to, co do niego należy, i zachowuje swoje opinie dla siebie.
Będzie z niego dobry żołnierz.
Ciszę przerywa odgłos klepnięcia w ramię.
— Jesteś blady jak ściana, synu. Zjedz trochę dziczyzny, zanim się skończy. I przynieś mi też, dobrze? Ja popilnuję więźnia.
Oddalające się kroki, a potem westchnienie człowieka sadowiącego się pod drzewem. Z pewnej odległości dobiega szmer rozmów; inni żołnierze jedzą kolację przy ognisku. Po chwili wyłapuję ciche uderzenia noża o kawałek drewna. Zastanawiam się, co struga mój strażnik.
Przedmiot dla boga, którego czci? Upominek dla żony pozostawionej w kraju, który nazywa domem? Zabawkę dla małej córeczki, z którą będzie się bawić, gdy w końcu wróci z podbojów?
Dziesięć lat, powiedział. Dziesięć lat bitew. Dziesięć lat żołnierki. Dziesięć lat krwi, walki i zabijania.
Na pewno ma jakieś inne życie poza wojaczką. Na pewno gdzieś czeka na niego rodzina. Opowie im o mieszanej dziewczynie, którą zabił, żeby zapewnić im bezpieczeństwo? Uraczy ich szczegółami: cętkowana twarz potwora, wywieszony język huśtającej się na konarach długouchej, groteskowa maska oświetlona blaskiem pochodni?
Waleczny bohater, który pokonał bestię.
Hurra!
Sądząc po tym, co mówił do swojego młodego towarzysza, chyba nie. Nie będzie czerpał satysfakcji ze swojego zadania, ale i tak bez żadnych pytań wykona rozkazy kapitana.
Gałęzie skrzypią w górze, zwiastując śmierć.
Cieszę się, że planują zabić mnie w nocy, pod gwiazdami. Jakoś gorzej byłoby umierać przy świecącym słońcu i lekkim wietrzyku przeczesującym trawę pod moimi stopami. Ciemność bardziej pasuje do sceny wieszania.
Ostatni oddech Rhyi Fleetwood.
Podopiecznej słynnego Elego Fleetwooda.
Sieroty.
Faerie.
Półelfki.
Uciekinierki.
Długouchej.
W pewnym sensie to będzie ulga. W końcu odpocząć po tych wszystkich miesiącach ucieczki. Odkąd stracili Elego, odkąd spalili Gwiezdny Las razem z naszą chatą, nie ma już dla mnie schronienia na tej ziemi. Żadnych silnych, opiekuńczych ramion, gdy moje włosy zahaczą o jeżyny albo kostka skręci się na rzecznym kamieniu. Żadnego ciepłego łóżka, do którego mogłabym wpełznąć pod koniec rześkiego jesiennego dnia.
Nie mam pojęcia, gdzie jestem. Zanim mnie dopadli, od tygodni błąkałam się w poszukiwaniu ukojenia, które już nie istnieje, żywiłam się gumowatymi grzybami wykopanymi z ubitej ziemi i zimnymi pstrągami złowionymi w lodowatych strumieniach. Kiedy pięć dni temu natknęłam się na jakąś wioskę, zapach świeżego chleba leżącego na kamiennym parapecie okazał się zbyt kuszący.
Mogłabym przeklinać własną głupotę. Wiem, co powiedziałby Eli, gdyby tu był. Serce czyni cię miękką. Żołądek czyni cię słabą. Ignoruj ich ulotne impulsy. To umysłem musisz się kierować.
Lecz w chwili słabości zapomniałam o jego naukach. Dotkliwy głód przytępił moje zmysły, uczynił mnie nieostrożną, pozbawił rozsądku. Z natury jestem szybka, ale tamtego dnia byłam niewystarczająco szybka. Gdy przemykałam od linii drzew do zrujnowanego domu na skraju lasu, nie usłyszałam stuknięcia buta o kamienną podłogę ani nasadzania strzały na łuk, dopóki nie świsnęła nad moją głową. A wtedy było już za późno.
O wiele za późno.
Od tamtego momentu moje życie stało się ucieczką. Biegłam, dopóki nie zabrakło mi tchu w płucach, dopóki nie opadłam z sił, dopóki moje bose stopy nie zaczęły pozostawiać krwawych śladów na kamieniach i brzegach rzeki. Tropili mnie — najpierw wieśniacy, później wezwani przez nich żołnierze. Przez las, przez pole, aż w końcu na mokradła. Prawie ich zgubiłam na tych syczących, bulgoczących bagnach, gdzie powietrze było gęste jak syrop, a roje owadów przesłaniały południowe słońce.
Prawie.
Nie miałam pojęcia, że zaganiają mnie w kierunku głębokiego wąwozu. Żołnierze nazywają go Czerwoną Otchłanią od jej rdzawego koloru. Kamień jest tam bowiem gęsty od złóż żelaza. Wystarczająco gęsty, żeby mnie osłabić nawet w dobry dzień… a to nie był dobry dzień.
Czułam, jak ruda wysysa ze mnie siły z każdym krokiem, podczas gdy pościg się zbliżał. Nogi uginały się pode mną, groził mi upadek. Nawet jeśli tak się nie stało, po dotarciu do krawędzi urwiska nie miałam już dokąd uciec. Chyba że byłabym gotowa rzucić się w ziejącą pode mną pustkę.
Z perspektywy czasu, przywiązana do drzewa ognistym uściskiem żelaza krępującego moje nadgarstki, z grubą pętlą owiniętą wokół szyi i stosem czekającym mnie w najbliższej przyszłości… może wolałabym upadek z wysokości. Przynajmniej sama zadałabym sobie śmierć. To byłby mój własny wybór.
Mój ostatni wybór.
Bogowie, jaka jestem zmęczona. Sznur jest tak ciężki, że już nie mogę utrzymać głowy w pionie. Zwisam bezwładnie na swoich więzach, ciesząc się, że nie ma tu Elego. Wychował mnie do walki. Do zaciekłości. Niezłomności. Silna wola, bystry umysł, zdrowe serce.
Zawiodłam go.
Zawiodłam siebie.
Na samą myśl o tym chce mi się płakać, ale nie mam już siły na łzy. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz coś jadłam, kiedy wypiłam łyk wody. Mój język jest suchy jak piasek, a wspomnienie ciepłego posiłku jest mi obce jak kraina, w której zostałam schwytana.
Próbuję skupić się na bólu i wyczerpaniu paraliżującym moje ciało.
Co mówił żołnierz?
Król Elda.
Przełęcz Avian.
Najkrwawsza bitwa od stu lat.
W moim otępiałym od bólu umyśle pojawia się mapa. Ciągle zmieniające się granice feudalnych królestw z bezustannie zmieniającymi się papierowymi władcami. Papierowi władcy. Tak ich zawsze nazywa… nazywał Eli. Ich panowanie nie jest boskim prawem, lecz samozwańczym dziełem atramentu i pióra; tytuły cienkie jak pergamin, na którym zostały nabazgrane, a każdego monarchę można łatwo wymazać i zastąpić innym.
„Nie warto tego zapamiętywać”, gderliwie powiedział kiedyś Eli, kładąc spracowane dłonie na ogromnej kolekcji rozłożonych map. „Krwawe granice przesuwają się po każdej większej bitwie…”
Musiałam przestudiować te mapy setki razy, ale w tej chwili moje wspomnienia są cienkie jak pajęczyna, niemożliwe do odzyskania. Królestwa rozpadają się jak kawałki połamanej tarczy, nim zdążę je poukładać.
Carvage.
Eastwood.
Lordale.
Nythia.
Dymmeria.
Pogranicze.
Nazwy zlewają się ze sobą, atramentowe litery rozmazują. Są nie do rozszyfrowania. Zresztą to bez znaczenia. Mój duch powróci do nieba niezależnie od tego, gdzie spłonie ciało. Niewielkie to pocieszenie, ale i tak się go trzymam.
Wiem, że jestem daleko od domu. Dokądkolwiek mnie przywieźli, to jałowa kraina. Nie tylko zimna i pozbawiona życia. Nie czuję żadnego pulsowania mocy w ziemi pod moimi stopami, nie słyszę pradawnych szeptów w tym zagajniku na wpół martwych drzew. A nawet gdybym… jestem tak osłabiona po dniach szaleńczej ucieczki — ogary depczące po piętach, strzały świszczące nad głową, pochodnie osaczające mnie jak dziką istotę — że chyba nie przyniosłoby mi to niczego dobrego.
Światło słoneczne nie uzdrowi kwiatu bliskiego zwiędnięcia.
To i tak nie ma znaczenia, mówię sobie, opierając się mocniej o drzewo, na którym zawisnę. Skrobanie ostrza o drewniany klocek jest jak metronom odliczający sekundy do mojej egzekucji. Nic już nie ma znaczenia, Rhyu. Do rana będziesz kupką popiołu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
Mapa
Prolog
Rozdział 1