Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
To była ta chwila, kiedy Augustyna powinna zastanowić się nad tym, co to jest przypadek? I co jest nadrzędną zasadą w życiu – przypadek czy przyczynowość?
Augustyna Strzelecka przyszła na świat w trudnych czasach, tuż przed zakończeniem wojny. Jej los naznaczony jest nie tylko trudną sytuacja polityczną, ale również mężczyznami, którzy zdają się być jedynymi sprawczymi w jej życiu. Począwszy od ukrywającego się przed władzą ojca, przez braci, którzy próbują uwierzyć w lepszą Polskę, po tych, którzy rozgrzali jej serce na przestrzeni lat.
Przejmująca opowieść o kobiecie, która próbowała przerwać pokoleniowe traumy w jednym z najtrudniejszych historycznie momencie. Które z doświadczeń Augustyny przypieczętowały los jej i przyszłych pokoleń rodziny Strzeleckich?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 404
Rok wydania: 2025
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Irma Iwaszko
Redaktor prowadzący: Małgorzata Święcicka
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Lilianna Mieszczańska, Renata Kuk
© for the text by Kornelia Stepan
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025
ISBN 978-83-287-3651-1
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
To, czego nauczyliśmy się w ciągu ostatnich dwudziestu lat badań nad neuroobrazowaniem, genetyką zachowania, psychologią rozwojową i neuropsychologią, można sprowadzić do następującego stwierdzenia: Twoje dziecko rodzi się z ponad czterystoma cechami psychologicznymi, które ujawniają się w miarę dojrzewania i nie mają wiele wspólnego z tobą, więc jeśli sądzisz, że będziesz w stanie kształtować jego cechy osobowościowe, poziom IQ, umiejętności w zakresie studiów akademickich i wszystkie inne przymioty osobowościowe, po prostu nie masz racji. Twoje dziecko nie jest pustą tablicą, na której możesz pisać. Bardziej prawdziwy jest pogląd, że twoje dziecko jest genetyczną mozaiką swoich przodków. Co oznacza, że jest to unikatowa kombinacja cech występujących w twojej rodzinie. Podoba mi się wizja pasterza. Jesteś pasterzem. Nie projektujesz owiec. Pasterze to potężni ludzie, wybierają pastwiska, na których ich owce będą się paść, rosnąć i się rozwijać. Decydują o tym, czy są odpowiednio odżywione, decydują o tym, czy są chronione przed zagrożeniem. Środowisko jest ważne, ale nie kształtuje owiec. Żaden pasterz nie zmieni owcy w psa.
Dr Russell Barkley, The Neuroanatomy of ADHD and thus how to treat ADHD, Centre for ADHD Awareness Canada (CADDAC), 3 września 2014, tłumaczenie własne autorki
To była ta chwila, kiedy Augustyna powinna zastanowić się nad tym, co to jest przypadek. I co jest w życiu zasadą nadrzędną – przypadek czy przyczynowość.
A może przypadek to przeznaczenie? Nie, nie, tylko nie to, co za bzdura – myślała nerwowo. Prędzej uwierzy w efekt motyla, w to, że drobne zdarzenie z upływem czasu może doprowadzić do olbrzymich zmian. Tylko jeśli chodzi o nią, co to miałoby być za zdarzenie?
Natura obdarzyła ją doskonałą pamięcią, zabierając w zamian wyobraźnię. Była skazana na to, co było kiedyś i co jest teraz, i na tę rozedrganą intuicję, która nie podsuwała żadnych spójnych obrazów, tylko przeczucie. W tamtej chwili nie miało to jednak znaczenia.
Nie uważała, by przypadkami sterował jakiś tajemny zamysł. Tajemny zamysł? W innej sytuacji parsknęłaby śmiechem. Ludzie oszukują samych siebie, próbując racjonalizować coś, co z racjonalnością nie ma nic wspólnego, albo myślą, że przypadek to przejaw tego, co nieuchronne.
Ale czy dało się coś takiego przewidzieć? Choćby tylko dopuścić taką możliwość? Dzięki swojej niezawodnej pamięci od razu go rozpoznała.
– Powiedz mi, że to nieprawda! Miałeś nie żyć! Wszyscy myśleli, że już dawno nie żyjesz! Od ponad trzydziestu lat nie żyjesz.
Mężczyzna milczał. Po prostu stał w jej kuchni i milczał. Jego twarz była pusta, obojętna, pozbawiona wyrazu.
– Czy wiesz, co narobiłeś? Miałeś nie żyć! – W geście bezradności uderzyła dłonią w blat kuchennego stołu. Dawno temu była świadkiem podobnej reakcji. Ona niczego nie potrafiła zapomnieć. – Czy to ty byłeś wmieszany w porwanie tego biednego człowieka? O Boże, to ty.
Mężczyzna zrobił mały krok do przodu, jakby chciał ją objąć.
– Daj spokój, co ty wymyślasz, wszystko da się wytłumaczyć – mówił cicho, z mocnym niemieckim akcentem. – Żyjemy teraz w innym świecie. Polska niedługo wstąpi do NATO, upadł mur berliński… Tamto życie już się nie liczy.
– Dla kogo niby się nie liczy? Może dla ciebie… – Wiedziała, że gość bagatelizując przeszłość, próbuje ją uspokoić.
Chyba po raz pierwszy w życiu nie potrafiła zebrać myśli. Odruchowo znów spojrzała mu w oczy i poczuła w duszy obcą, zimną pustkę. Jego oczy wciąż były nieruchome, patrzył na nią wzrokiem jakby pozbawionym wszelkiego ciężaru. Nie dotykało jej to.
– Wiedziałeś, z kim sypiasz?
Żadnej odpowiedzi, zresztą żadnej nie oczekiwała. Na stole wciąż leżał ten dziwaczny nóż, chyba wojskowy. Nie dlatego dziwny, że wojskowy, powód był jakiś inny. Osobliwy przedmiot emanujący spokojem, pewną bezwładnością wręcz… Skąd wziął się w jej kuchni? Strzelba Czechowa? Uśmiechnęła się lekko, mając świadomość, że uśmiech ten jest zupełnie nie na miejscu.
W innym świecie, w innej sytuacji nie miałoby to większego znaczenia, ale to był jej świat, to była ta chwila, kiedy powinna zadać sobie kilka ważnych, może tych najważniejszych pytań…
Augustyna Strzelecka nosiła w głowie pewien niedokończony i wciąż rozrastający się obraz. Dosyć szybko zrozumiała, że jest on kwintesencją czasu, przemijającego czasu.
Zimna i mglista niedziela 20 października 1957 roku miała stać się cząstką tego obrazu i zarazem jednym z najpiękniejszych dni w życiu Augustyny.
Już dużo wcześniej czuła, że tak będzie, można by nawet powiedzieć, że przewidziała bieg wydarzeń, czerpiąc ową pewność ze swej dziecięcej naiwności, doskonałej pamięci i niezwykłej intuicji towarzyszącej jej przez całe życie. Tę ostatnią często mylono z dyskusyjnym darem przepowiadania przyszłości lub jasnowidzenia.
Augustyna przewidziała więc, że ten październikowy dzień będzie jej dniem szczęśliwym. I w takich też słowach zanotowała to w cienkim niebieskim zeszycie. Przez długie lata nie rozstawała się z nim ani na chwilę, opisując tam odrobinę kanciastym pismem i w lakonicznym stylu sprawy ważne i banalnie nieistotne.
Dzięki temu nawet kilkadziesiąt lat później można bez trudu odtworzyć wydarzenia z tamtych lat.
Początek października 1957 roku rozpieścił Górny Śląsk piękną, słoneczną pogodą. Oczywiście wspominając o tym, wypada zaznaczyć, że w tamtym regionie tak naprawdę niebo nigdy nie było niebieskie, a słońce słoneczne. W powietrzu wisiały drażniące oczy i płuca gęste żółtoszare opary spowijające świat niczym złowrogi szwadron broniący dostępu do nieba.
Komuś, kto nie znał tej ziemi, Śląsk mógł wydać się mdły i płaski.
Ciągnące się kilometrami szyby kopalniane, huty, walcownie, cementownie i osiedla robotnicze pozbawione były wszelkiego uroku. Nawet okolice, gdzie krajobraz ten przecinała Odra – uważana przez Ślązaków za świętą rzekę, „matkę Odrę” – nie urzekały.
Górny Śląsk ubiegłego wieku to zbezczeszczony świat, na pozór rzucona na kolana konająca kraina.
A jednak miejsce to było niczym zaczarowana wyspa, gdzie dobro przenikało się ze złem, a miliony, zdawać by się mogło, nieistotnych życiorysów składały się na prostą syntezę życia.
Augustyna Strzelecka przyszła na świat w Hajdukach Wielkich, czyli Chorzowie-Batorym, w styczniu 1942 roku, podczas „nieszczęsnej drugiej wojny”, o której u niej w domu prawie w ogóle nie rozmawiano.
Dziewczynka ku nieustannemu zdziwieniu otoczenia naturę miała radosną i niezwykle optymistyczną, mimo że jej dzieciństwo przypadło na czas największej grozy i trwogi w historii tej części świata.
Może był to zwykły przypadek, a może działo się tak za sprawą niezwykłej mieszanki genów otrzymanej po rodzicach?
Jej ojciec, Alfred Strzelecki, potomek rodziny szlacheckiej, która po masakrze powstania styczniowego z 1863 roku znalazła schronienie na Górnym Śląsku, do ostatniego dnia życia hołdował tradycji polskiej szlachty. Niemniej jednak ożenił się z Margaretą Mayer, córką Niemca i Francuzki z Alzacji.
Rodzice Augustyny raczej nie pasowali do siebie, jak się później okazało, przede wszystkim z powodów narodowościowych lub jak kto woli, rasowych, i nie było w ich małżeństwie nic z fałszywej romantyki stwierdzenia o przyciągających się wzajemnie przeciwieństwach.
Czas brutalnych zmian upływał, reżimy się zmieniały, a jednak Alfred i Margareta Strzeleccy tkwili w tym związku desperacko przywiązani do kościelnej przysięgi. Nawet w owym najczarniejszym okresie drugiej wojny światowej i później stalinowskiego terroru, kiedy Bóg zapomniał o ludziach, a ludzie jakby na przekór wszystkiemu za nic nie chcieli zapomnieć o Bogu.
W rodzinnym domu Augustyny o polityce nie dyskutowano. Z niezwykłą łatwością wyeliminowano tematy typu „zwycięstwo lub śmierć” lub „zniszczenie Polski musi być naszym pierwszym zadaniem” autorstwa Adolfa Hitlera. Podobnie zresztą jak złote myśli zbrodniarza po fachu, czyli Josepha Goebbelsa, między innymi że kłamstwo powtarzane tysiąc razy staje się prawdą.
W tym miejscu należy dodać, że po wojnie również nie podjęto obowiązującej frazeologii innego mordercy, mianowicie Józefa Stalina, którego przemyślenia sprowadzały się choćby do tego, że „łatwiej jest kogoś rozstrzelać, aniżeli nakłonić do pracy” oraz że „rewolucja bez plutonów egzekucyjnych pozbawiona jest sensu”.
No cóż, szczerze mówiąc, w domu Strzeleckich prawie w ogóle nie rozmawiano, również na bardziej błahe tematy. Czasami w porze posiłku, gdy wszyscy zajęli swoje stałe miejsca przy stole w jadalni, Augustyna, najmłodsza z trójki dzieci, spontanicznie podejmowała próbę nawiązania konwersacji, dzieląc się z rodziną nowinkami z miasta:
– Widzieliście, na starych Hajdukach ściągnęli portret towarzysza Stalina?! To chyba już ostatni…
Zwykle jednak nikt nie podejmował rozmowy.
Bracia dziewczynki na ogół skupieni byli na pochłanianiu skromnej zawartości swoich talerzy. Od czasu do czasu rzucali zawistne spojrzenia na porcję ojca, który zgodnie z niepisaną umową dostawał do jedzenia więcej i lepiej. Przede wszystkim codziennie, z wyjątkiem piątku zarezerwowanego dla ryby, jadł mięso, które nie wiadomo gdzie i jakim cudem zdobywała dla niego żona. Nie wiadomo również, jakim cudem człowiek ten całe życie zachował smukłą sylwetkę, choć nigdy sobie niczego nie odmawiał, nawet w okresie Wielkiego Postu lub wielkiego głodu w czasie wojny i po wojnie, a fizyczną pracą przecież też nigdy się nie zhańbił.
Największym milczkiem był pan domu, chyba z natury małomówny. Zamilkł na dobre po tym, jak zdezerterował z niemieckiej armii Hitlera. Powołano go w pierwsze urodziny jedynej córki, a więc z początkiem 1943 roku, gdyż był volksdeutschem grupy III – oznaczało to nic innego jak to, że był lojalnym obywatelem niemieckim niemieszającym się do polityki, innymi słowy, mieszkańcem Śląska, który nie chciał wylądować w więzieniu lub w obozie koncentracyjnym.
Alfred Strzelecki nie zamierzał walczyć po żadnej stronie. Czy wydawało mu się, że w ten sposób przechytrzy historię? Chyba tak. Ukrywał się więc do końca tej nieszczęsnej wojny ponad dwa lata w piwnicy ich eleganckiej willi przy ulicy Słonecznej 14.
Jedyną osobą, która o tym wiedziała, była żona Margareta. W tym miejscu należy nadmienić, że wcześniej Alfred Strzelecki jako obywatel polski zamieszkujący część Śląska przyznaną Polsce w wyniku powstań i plebiscytu otrzymał powołanie do polskiej armii i uczestniczył niezwykle krótko w kampanii wrześniowej. Nie wiadomo, czy rzeczywiście walczył na froncie i ilu zabił wrogów, nigdy o tym nie opowiadał. Faktem jest, że jak wielu innych Ślązaków pod koniec września 1939 roku pojawił się nocną porą w domu i według relacji żony przypominał „prawdziwego czorta, cały czarny był z brudu”.
Jakkolwiek by jednak na tę historię patrzeć, prawdopodobnie udała mu się rzadka sztuka podwójnej dezercji na jednej tylko wojnie.
Czasem trzeba mieć dużo odwagi, żeby być tchórzem. W przypadku dezercji nie jest to takie oczywiste. Niektórzy uważają, że tylko tchórze uciekają z armii. A może jest odwrotnie, trzeba być niezwykle dzielnym człowiekiem, żeby nie chcieć na wojnie zabijać i przy okazji dać się zabić?
Nieco wcześniej, bo pod koniec 1941 roku, pierworodny syn Alfreda, piętnastoletni Eryk, musztrowany w Jungvolku, a następnie w Hitlerjugend, podawszy się za szesnastolatka, rzucony został na front wschodni, na niemiecko-sowiecką wojnę, gdzie, jak się okazało, długo nie powalczył. Szczęśliwym trafem zamiast bezsensownie zginąć gdzieś na dzikich kresach Europy dostał się do sowieckiej niewoli, a stamtąd, by uniknąć piekła gułagu, wstąpił do polskiej armii pod dowództwem generała Andersa.
Eryk Strzelecki pokonał tysiące kilometrów, by wreszcie wrócić tam, skąd pochodził, czyli do domu w Chorzowie-Batorym przy ulicy Słonecznej 14.
Później, już w dorosłym życiu, będąc pod wpływem alkoholu, często z wielkim rozrzewnieniem śpiewał jeden z największych hitów drugiej wojny, czyli Czerwone maki na Monte Cassino. Któregoś dnia po takim wokalnym występie wyznał, że przez wszystkie te lata na obcej ziemi nie było dnia, by nie wypatrywał swego ojca, trwając w nadziei, że spotka go gdzieś i uściska. Głęboko wierzył, że patriarcha rodziny podobnie jak on przetrwał zawieruchę wojny i ma się dobrze.
No i miał rację, Alfred Strzelecki przetrwał wojnę. Koszt utrzymania się przy życiu był niemały, zamiast bowiem popularnej wśród wojennych dezerterów kuli w głowę i represji przeciwko rodzinie udało mu się w tajemnicy przed wszystkimi ukryć we własnej piwnicy, w małej ciemnej klitce, gdzie dnie równały się nocom i nie było sensu debatować na temat pogody.
– To był jego czyściec – powiedziała kiedyś Margareta, głęboko wierząc, że wszystko dzieje się z woli Boga i nikt sam nie wytycza swoich losów.
Pewnie ktoś choć trochę obeznany w historii i polityce wyliczyłby jej kilkanaście innych sił sprawczych – takich jak rozbiory, powstania, wojny, plebiscyty, reżimy czy choćby fakt, że mieszkał na Górnym Śląsku – które zapędziły jej męża do ciemnej piwnicy, ale i tak byłaby przekonana o wyłącznej decyzyjności niebios w tej kwestii.
Margareta Strzelecka głęboko wierzyła w Boga Wszechmogącego, aż do przesady, można by nawet powiedzieć, choć na swój własny sposób, odbiegający od słowa głoszonego z kościelnej ambony. Jej inną wadą było to, że miała siedem sióstr i ani jednego brata.
Pod względem charakteru Augustyna w niczym nie była podobna do swojej rodziny, choć fizycznie wszyscy Strzeleccy bez wyjątku wyglądali, jakby wyszli spod tej samej matrycy – włosy blond, jasne oczy, podłużna twarz.
Augustyna nie miała napadów złości charakterystycznych dla ojca i braci, miewała co najwyżej chandrę. Pozbawiona była również zmysłu praktycznego i umiłowania porządku właściwych jej matce. Poza tym nie była pobożna, miała za to dziwaczne poczucie humoru i niezwykłą pamięć oraz potrzebę bycia w ciągłym ruchu. W końcu dorosła, straciła ochotę na żarty i towarzyskie pogaduszki i zrozumiała kilka istotnych reguł, takich jak ta, że nie należy wychylać się poza szereg. Wcześniej jednak często nie potrafiła wytrzymać panującej przy rodzinnym stole ciszy i paplała bez większego namysłu:
– A wiecie, co ostatnio przeczytałam w szkolnym klopie? – Z rozbawieniem przebiegła spojrzeniem po twarzach braci i rodziców, chcąc się upewnić, czy słyszą, co mówi.
Każdy wbijał wzrok w swój talerz… No, może z wyjątkiem mamy, która jak zwykle czujnie i z ogromnym oddaniem próbowała dyskretnie mieć wszystkich na oku.
– Nie mówi się „klop”, wyrażaj się – poprawił ją z roztargnieniem ojciec.
– Oj tam, tatusiu, kto to dzisiaj wie, jak się mówi. – Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko. – No więc ktoś napisał: „Sraj, Polaku, sraj na Stalina kraj, my, Polacy, w dupie mamy ruski raj”.
Był rok 1957. Józef Stalin, odpowiedzialny za wymordowanie milionów ludzi, szczęśliwie już nie żył. Na mieście mówiono: kopnął w kalendarz, wyciągnął kopyta, fajtnął, odwalił kitę, poszedł w piach i tak dalej, i mimo pewnej żartobliwości tych sformułowań ludziom wciąż trudno było oswoić się z faktem, że ów psychopatyczny oprawca należy do czasu przeszłego, bo trauma z nim związana żyła dalej.
Augustyna zaniosła się głośnym śmiechem, zasłaniając dłonią usta. W końcu miała piętnaście lat i, trzeba to uczciwie powiedzieć, mało wyszukane poczucie humoru, które pozostało jej do końca życia.
Bracia uśmiechnęli się krzywo, ojciec zaś poczerwieniał ze złości i uderzył dłonią w stół.
– Dosyć tego. Zachowuj się przy obiedzie. – Nie podniósł jednak głosu, jak to miał w zwyczaju.
Tak czy inaczej, nie było sensu ciągnąć tematu rymowanek, tym bardziej że, zważywszy na reakcję ojca, mogło się to dla niej źle skończyć.
– Mała ma rację, zabawne są te wierszyki, każdy chyba je zna, jest jeszcze sporo innych zwrotek – niespodziewanie do rozmowy włączył się Eryk.
Miał już trzydzieści jeden lat lat i był starym koniem, wciąż jednak nie zamierzał wyprowadzić się z domu. Podobno wkrótce kończył szkołę rolniczą i planował wyjechać gdzieś na wieś, do pegeeru. Tak naprawdę jednak nikt z domowników nie wierzył, że kiedykolwiek tak się stanie, bo obiecywał im to od dłuższego czasu.
– Na stadionie też tego pełno – mruknął pod nosem Edmund, młodszy z braci.
Zmuszony przez ojca uczęszczał do liceum ogólnokształcącego, do Batorego, choć rzadko tam bywał, o czym wszyscy dobrze wiedzieli, ale udawali, że nie mają pojęcia. Imię otrzymał po słynnym przodku Edmundzie Strzeleckim, który przede wszystkim zasłynął z opisania i nazwania Góry Kościuszki, najwyższego szczytu w Australii. Z wielkim podróżnikiem łączyło go jednak tylko imię i trochę genów, w przeciwieństwie do prototypu młody Strzelecki odznaczał się wybitnie słabym charakterem.
Większość czasu spędzał na pobliskim stadionie Ruchu Chorzów, robiąc tam za pomocnika grających w klubie piłkarzy. Kilka lat wcześniej, będąc w najmłodszej grupie tak zwanych trampkarzy, całkiem dobrze się zapowiadał i niektórzy widzieli w nim nawet nowego Cieślika grającego również w kadrze narodowej, nigdy go tam jednak nie zobaczyli.
Powodów tych zawiedzionych nadziei było dużo, najważniejszym był chyba jednak alkohol i choć wówczas pili wszyscy, młody Edmund prześcigał w tej kategorii nawet największych ochlaptusów. Honorowo nigdy nie odmawiał i wykazywał zadziwiającą zdolność pojawiania się wszędzie tam, gdzie częstowano wódką. Ostatnio kręcił się też sporo na nowo wybudowanym Stadionie Śląskim, dumie wszystkich mieszkańców Górnego Śląska.
– Na którym stadionie czytałeś te wierszyki? Na tym nowym? – Augustyna ucieszyła się, że być może rozmowa zejdzie na temat piłki nożnej.
Sport wydawał jej się częścią życia, w której nie było prawdziwego życia. I to fascynowało ją w nim najbardziej.
Uwielbiała chwile, niestety niezwykle rzadkie, kiedy ojciec opowiadał o letnich igrzyskach w Berlinie w 1936 roku, na których był osobiście. Potrafił niezwykle barwnie opisywać wspaniałych sportowców takich jak czarnoskóry biegacz z Ameryki, zdobywca wielu złotych medali Jesse Owens, lub jego koledzy Cornelius Johnson i David Albritton w finale skoków wzwyż… To wtedy Hitler z pogardy dla czarnej rasy opuścił stadion. Jej ojciec też gardził ciemnoskórymi, no, może tymi z Ameryki mniej niż tymi z Afryki.
Augustyna nigdy nie spotkała żadnego człowieka o czarnej skórze, właściwie to nigdy nie widziała żadnego obcokrajowca oprócz żołnierzy z Armii Czerwonej.
Niestety ojciec zwykle kończył te wspaniałe sportowe opowieści wybuchem złości skierowanym przeciwko głupim Anglikom i Francuzom (ściślej, „tym cholernym Francuzikom”). Krzyczał wtedy, że ślepy najpóźniej na tej olimpiadzie zauważyłby, co się święci: że Hitler jest obłąkany i że na sto procent zmajstruje coś takiego jak druga wojna światowa. On, Alfred Strzelecki z Chorzowa, to widział, a inni tego nie dostrzegli?
Margareta zawsze sumiennie zaświadczała, że mąż po powrocie z Berlina miał chandrę i nakazał jej szykować się do wojny.
Skwapliwie go posłuchała. Skupowała konserwy warzywne i mięsne, puszki z zupą, kostki Knorra, cukier, mąkę i mydło. Poza tym robiła z pomocą służącej Marty, dziewczyny ze wsi, różnego rodzaju przetwory. Jej mąż godzinami siedział zamknięty w pokoju stołowym. Bóg jeden wie, co tam robił, drzwi bowiem pozwalał otworzyć wyłącznie na czas jedzenia. W końcu stałe godziny posiłków w domu Strzeleckich to była świętość.
Niestety Augustyna nie dowiedziała się, na którym stadionie w ubikacjach widnieją owe zabronione i dlatego zabawne wierszyki, ani niczego nowego na temat piłki nożnej, ponieważ ojciec wstał od stołu, co oznaczało, że wszyscy muszą zrobić to samo.
Edmund zaraz gdzieś prysnął, a ojciec z Erykiem wyszli do ogrodu. Chcieli sprawdzić, czy Marta Machnik, służąca, ciągle ta sama co przed wojną i podczas wojny, teraz dojrzała już kobieta, skończyła jesienne porządki.
W przedwojennym projekcie architektonicznym kawałek ziemi otaczający ich dom przewidziany był na miejsce do wypoczynku w niedzielne popołudnia. Pomyślano więc o trawniku, klombach z kwiatami oraz ozdobnych krzewach wzdłuż parkanu.
Projekt ogrodu pozostał w sferze marzeń. Przyszła wojna i na szczęście okazało się, że ziemia czarna od sadzy pochodzącej z hut jest nadzwyczaj żyzna i rokrocznie rodzi kartofle, buraki, marchew oraz wspaniałą kapustę, która wraz z pierwszym wiosennym deszczem pokrywała się czarną smolistą warstwą, podobnie zresztą jak wszystko inne wokół. Z tego powodu Alfred Strzelecki preferował uprawę warzyw rosnących pod powierzchnią ziemi.
Augustyna z mamą zaczęły sprzątać po obiedzie, to znaczy mama znosiła naczynia do zlewu znajdującego się w osobnym pomieszczeniu przy kuchni, gdzie rozprawiano się z „brudną robotą”, czyli patroszeniem zabitych zwierząt, myciem warzyw, naczyń i garnków, córce zaś zleciła polerowanie mosiężnych klamek u drzwi.
Augustyna nienawidziła tego rodzaju zajęć i za każdym razem dziękowała Bogu, że klamek tych kilka lat wcześniej sporo ubyło: w czasie wojny jej mama przerobiła górne piętro na dwa oddzielne mieszkania. Najpierw mieszkało tam czterech niemieckich, później czterech radzieckich oficerów.
Pomysł okazał się całkiem trafny i prawdopodobnie uratował jej ojcu życie, jako że z uwagi na obecność wysokich rangą oficerów zaniechano u nich dokładnych rewizji w celu znalezienia dezertera; może nawet uratował życie im wszystkim.
Augustyna marzyła o innym życiu.
Marzyła o innym świecie.
Zdanie to powtarzała sobie w duchu z milion razy do chwili, gdy już w wolnych postkomunistycznych czasach wpadła jej w ręce książka byłego więźnia sowieckich gułagów Gustawa Herlinga-Grudzińskiego pod znamiennym tytułem Inny świat.
Od tamtego czasu nigdy więcej nie użyła określenia „inny świat” i po lekturze tej książki długo jeszcze nie mogła się pozbierać, rozmyślając nad tym, jak zdradzieckie może okazać się z pozoru niewinne słowo „inny”.
Była jesień 1957 roku, w szkole akurat trwały gorączkowe przygotowania do obchodów rocznicy Wielkiego Października. Zamiast normalnych lekcji z matematyki czy biologii zaplanowano dla dzieci coś znacznie ciekawszego, dużo lepsze nauki, takie jak maszerowanie, śpiewanie, ćwiczenie układów tanecznych, recytowanie i malowanie olbrzymich liter składających się na napisy typu „Niech żyje przyjaźń polsko-radziecka”, „Niech żyje Wielka Rewolucja Październikowa”. Nie mówiąc już o takich drobiazgach, jak wycinanie zdjęć z gazet, na których widniały zakazane gęby funkcjonariuszy partyjnych i wymuszone uśmiechy przodowników pracy, tak zwanych stachanowców. Uczniowie wklejali je do zeszytów z własnym entuzjastycznym komentarzem przypominającym bredzenie człowieka w gorączce.
– To samo było za Hitlera – podsumował lekceważąco Alfred Strzelecki, usłyszawszy relację córki z zajęć w szkole. – Najpierw kazali dzieciakom maszerować w Jungvolku, potem w Hitlerjugend, przeplatając te musztry wspólnym czytaniem niemieckiej historii Naród bez przestrzeni i wkuwaniem na pamięć życiorysu Hitlera. Teraz Hitlera zastąpił Lenin. – Wykrzywił usta w gorzkim grymasie. – Ten czy tamten, wszystko Massenmoerder, nic się nie zmieniło, niestety. Na koniec dzieciaki idą na rzeź.
– No, chyba to nie to samo, coś ci się, tatusiu, pomyliło… – Augustyna odważyła się na głos wyrazić swoje wątpliwości.
Strasznie ją denerwowało, gdy ojciec relatywizował to, co zrobili Niemcy podczas drugiej wojny światowej.
– Nie odzywaj się, jak nie wiesz! – Ojcowska ręka z impetem wylądowała na jej głowie.
Poczuła silny ból ucha i skrzywiła się.
– Jeszcze raz mnie uderzysz, to… – Odskoczyła od ojca na bezpieczną odległość, walcząc ze łzami.
Nie chciała się rozpłakać, chciała mu za to wykrzyczeć, jak bardzo go nienawidzi, ale nie była w stanie wydobyć ze ściśniętego gardła ani jednego słowa więcej. Upokorzona pobiegła do pokoju, który dzieliła z Edmundem, odkąd Marta Machnik na fali socjalistycznych przemian społecznych stwierdziła, że nie będzie ani z nią, ani z nikim innym mieszkać w jednym pokoju.
Dziewczyna z hukiem zatrzasnęła drzwi, wiedząc, że ojciec tego nie pochwala. To była jej odpowiedź, jedyna, na jaką było ją stać, na to okropne upokorzenie, jakie odczuwała, cierpiąc ojcowską przemoc.
Miała piętnaście lat, urosły jej już piersi i od jakiegoś czasu zmagała się z okresem, więc za każdym razem, kiedy ojciec podnosił na nią rękę, znosiła to coraz gorzej.
Chwilę siedziała nieruchomo na łóżku, a łzy spływały jej po twarzy, jakby w jej oczodołach otworzyła się tama i wypuściła strumienie wody.
Z głębi domu nie dochodził żaden odgłos, można by nawet przypuszczać, że nikogo tam nie ma. Cisza. Augustyna przymknęła bezwiednie oczy, czując coś jakby ukojenie… Nagle rozległa się muzyka, rzewne dźwięki Schumanna. Ojciec grał na pianinie. Wykonywał ten utwór niezwykle rzadko, niemniej jednak trafiał wszystkie nuty i grał z niezwykłą lekkością.
Boże, niech będzie przeklęty – pomyślała. On i ten jego talent do muzyki.
Nienawidziła go.
Jej wzrok błądził gorączkowo po pokoju. W pewnej chwili spoczął na nożyczkach, którymi wycinała litery na plakat z okazji święta rewolucji październikowej. Westchnęła głośno, przeciągle. Chciałaby mieć już etap użalania się nad sobą z głowy. Westchnęła jeszcze raz, tylko głośniej, po czym wzięła nożyczki i bez żadnych ceregieli obcięła sobie tuż przy skórze głowy najpierw jeden, potem drugi warkocz.
Z krótkimi włosami Augustyna była kimś innym. Naprawdę czuła się jak ktoś inny. Obcy. Ale obcy w dobry sposób. Ktoś z nowym życiem.
By uniknąć zbędnych pytań, włożyła na głowę wełnianą czapkę, z którą miała się przez dłuższy czas nie rozstawać.
Wieczorem, po skromnej kolacji składającej się z kromek chleba posmarowanych smalcem ze skwarkami i ozdobionych cienkimi plasterkami kiszonych ogórków, zdobyła się na odwagę i zagadała do Edmunda. Siedział w przedpokoju na małym stołku i w skupieniu, z niestosowną wręcz czułością, pastował swoje buty, jedyne zresztą, jakie miał. Stare i zniszczone, ze śladami licznych napraw. Trochę to było dziwne, ale jej brat niezwykle dbał o swoje obuwie. Właściwie dbał tylko i wyłącznie o to, co miał na nogach.
Przez chwilę stała nieruchomo, przyglądając mu się z uwagą.
– Co się tak, dziołcho, gapisz? Nie masz nic do roboty?
Nie bardzo wiedziała, od czego zacząć.
– I co tak w tej czapce po domu łazisz? Wszy masz czy co? – Głos brata był monotonny, pozbawiony wyrazu, często miała wrażenie, że tak naprawdę nic go nie obchodzi… oprócz butów i pustki w żołądku.
Nie otrzymując wciąż odpowiedzi, oderwał oczy od swojego zajęcia i spojrzał na nią ciężkim, zmąconym od alkoholu wzrokiem.
– Głucha?! – huknął.
– Chcesz kromkę ze smalcem? Została z kolacji… Gdzieś ty się znowu podziewał?
– Nie twoja sprawa. Możesz coś przynieść, tylko że jedną pajdą to ja się nie najem.
W ich domu jedynie Edmund używał niektórych słów w gwarze śląskiej, choć ojciec bardzo tego nie lubił. A może używał ich, bo ojciec bardzo tego nie lubił.
– Po polsku mówić, żadnego godania tu nie zniosę, nie jesteśmy górnikami! – krzyczał za każdym razem, gdy usłyszał u swoich dzieci jakieś śląskie wyrażenia. Nie był w tym swoim „mówieniu po polsku” zbyt konsekwentny, ale kto mógł mu tego zabronić?
Któregoś razu, gdy znowu tak wściekał się z powodu śląskiej gwary, Augustyna zapytała:
– Tato, czy ty naprawdę nie możesz zrozumieć, że żyjemy na Śląsku?
Chciała dodać „czy ci się to podoba, czy nie”, dała sobie jednak z tym spokój, nie chcąc go prowokować.
Tylko Marta Machnik mogła godać do woli.
Z tymi Ślązakami to była dziwna, nie do końca wyjaśniona sprawa. Otóż w przekonaniu Alfreda Strzeleckiego tylko Ślązacy byli porządnymi ludźmi, a Polacy złodziejami i denuncjantami, ale za Ślązaka się nie uważał. Prędzej za Niemca. No i za Polaka.
– To przyniosę ci coś więcej, na pewno coś tam w kuchni znajdę do zjedzenia. – Wcale nie była tego taka pewna, ale od czegoś trzeba było zacząć. – I będę oddawać ci swoje ciasto i swój kompot, jak mnie zabierzesz na Stadion Śląski… Powiesz, że jestem twoim młodszym bratem… Albo kuzynem… – Zdjęła czapkę.
– Ty pierunie! Coś ty z siebie, dziołcho, zrobiła? Całkiem z ciebie niezła dupa już była, a teraz? – Edmund z czułością odstawił na podłogę zdezelowany but i gapił się na nią ze szczotką w ręce.
Mimo zaskakująco jasnych, pięknych oczu spojrzenie miał niemiłe. Po raz kolejny stwierdziła, że brat twarz ma ładną, wręcz dziewczęcą, o bardzo regularnych rysach, których nie były w stanie zeszpecić oznaki wiecznie złego humoru.
No tak, nie dosyć, że straszny z niego mruk, to na dodatek jeszcze prostak – pomyślała, a na głos powiedziała:
– To jak, zabierzesz mnie na stadion?
Nie było łatwo go namówić, by wprowadzał ją na treningi piłkarzy przygotowujących się do jednego z najważniejszych spotkań w historii polskiej piłki nożnej. Obiecała mu wszystko, czego zażądał, włącznie z podkradaniem ojcu wódki, która stała w kredensie w pokoju stołowym i której niewielką ilość można było zdobyć, umiejętnie dolewając przegotowanej wody. Zabieg ten wymagał niezwykłej precyzji, bez niej groził katastrofą.
Wódka należała do ojca, jak wszystko inne zresztą. Ojciec, absolwent przedwojennej Królewskiej Wyższej Szkoły Technicznej w Charlottenburgu pod Berlinem, a wcześniej wychowanek tamtejszej szkoły kadetów, w socjalistycznej Polsce nie chwalił się swoimi dyplomami, wystawionymi zresztą na nazwisko Strzeletzky. Alfred Strzeletzky. Teraz w nowym dowodzie osobistym był Andrzejem Strzeleckim, zgodnie z wymaganiami polskiej władzy ludowej. Istniało wprawdzie polskie imię Alfred, ale najwidoczniej brzmiało ono wówczas „za niemiecko”.
Pracował więc jako kierowca ciężarówki, przewoził ładunki wybuchowe dla kopalń – między innymi nitroglicerynę używaną pod ziemią na przodku drążonego chodnika. Wiadomo było, że przy najmniejszym wypadku na drodze może zginąć. Nitrogliceryna to bardzo wrażliwy na wstrząsy środek wybuchowy.
Życie Alfreda było jego prywatną wojną. Codziennie po pracy, nim zasiadł do kolacji, samotnie wypijał kieliszek wódki i popijał go piwem, zgodnie ze zwyczajem śląskich górników.
Augustyna Strzelecka od małego dziecka była wyjątkowo uparta właściwie we wszystkim, co robiła. Upór ten brał się również stąd, że odkąd sięgała pamięcią, zawsze zdawała się czekać na jakieś wielkie ostateczne rozstrzygnięcie, niczym w finalnym akcie opery. Takie ostatnie ostre cięcie, po którym nic już nie było takie samo, bo to, co miało się stać, już się stało.
Owo nieco fatalistyczne nastawienie do życia było dziwne z uwagi na radosne usposobienie dziewczynki. A jednak towarzyszyło jej nieustannie wrażenie, że dąży do jakiejś katastrofy niczym ćma lecąca do światła.
Z wielkim trudem udało się Augustynie dwukrotnie namówić mamę na wyjście do opery – podobno w radiu berlińskim pod koniec wojny Niemcy puszczali wyłącznie operetki wiedeńskie zamiast informacji o nadciągającej apokalipsie w postaci Armii Czerwonej, co zraziło Margaretę już na zawsze do muzyki, niestety również do opery.
Augustyna odwiedziła więc teatr operowy tylko dwa razy w życiu, ale to jej całkowicie wystarczyło, by utwierdzić się w przekonaniu, że nie ma nic bardziej wstrząsającego, ostatecznego i fatalistycznego od finałowych scen Opowieści Hoffmanna czy Halki. Straciła też nadzieję na istnienie szczęśliwej miłości czy w ogóle na szczęśliwe zakończenie. Zwłaszcza po Halce opuszczała widownię nie tylko przybita, ale i usatysfakcjonowana tym, że jej najgorsze przeczucia co do tragizmu życia właśnie się potwierdziły. Wcale jej to zresztą na dłużej nie popsuło humoru.
W tym miejscu trzeba podkreślić pewien fakt: Augustyna mianowicie nie zdawała sobie wtedy jeszcze sprawy z tego, że urodziła się na ziemi wyklętej, pełnej dramatów ludzi zamęczanych na śmierć ciężką pracą pod ziemią, mordowanych i prześladowanych przez nacjonalistyczne reżimy. Nie była również świadoma, że żyje wśród duchów ludzi drugiej kategorii, porządnych, przywiązanych do tradycji swoich przodków Ślązaków. Wsłuchując się w śląskie pieśni, zawsze czuła ucisk w gardle, ale czy widziała w tym coś niezwykłego?
Historia ziemi nie umiera, jest niczym łańcuch, którego nie da się zerwać.
Wiele lat później córka Augustyny odwiedziła Śląsk i na widok szarych ulic ze zwartym ciągiem ponurych, rozpadających się kamienic rozpłakała się, sama nie wiedząc dlaczego.
Augustyna, podobnie jak wielu ludzi żyjących na pograniczu, tam gdzie gwałtownie zmienia się istniejący porządek, wiedziona instynktem samozachowawczym rozwinęła osobliwy rodzaj psychiki pozwalającej dopasować się do każdej rzeczywistości. Oznaczało to również skłonność do kolaboracji – w konsekwencji rozdwojony stosunek do rzeczywistości i brak jednej spójnej tożsamości.
Być może jest to klucz do tego, by ją zrozumieć, nie tylko zresztą ją, również Margaretę, Alfreda, Eryka, Martę i wielu innych.
Kto urodził się na Górnym Śląsku w 1900 roku, był przez następne dwadzieścia jeden lat Prusakiem, potem do wybuchu drugiej wojny światowej Polakiem lub Niemcem, do 1945 roku mógł być wyłącznie Niemcem, po wojnie zaś wyłącznie Polakiem.
Ludzie zmieniali nie tylko przynależność państwową, ale wraz z nią również nazwiska: Pnioczyński na Pniok, Musialski na Muzalik, Garczyński na Garus i tak dalej, i tak dalej.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz