Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 02.12.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Warszawa, rok 1970.
Młoda, ambitna Malwina opuszcza rodzinne strony, by rozpocząć studia w stolicy. W akademiku zamieszkuje z niedawno poznaną Julią oraz tajemniczą Kirą. Przyszłość Malwy zapowiada się naprawdę obiecująco – świetne wyniki na uczelni, plany ślubu z ukochanym, poczucie, że życie wreszcie układa się po jej myśli.
Jednak nadmierna ufność w ludzką dobroć okazuje się dla niej fatalna w skutkach. W ważnym dla niej dniu trafia do więzienia, zdradzona przez tych, których uważała za najbliższych.
W zamian za wolność podejmuje współpracę z władzami i rozpoczyna nowe życie, ale przeszłość wciąż nie daje jej spokoju. Po latach decyduje się wrócić do Polski, by odkryć prawdę i zadecydować, co dalej…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 463
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Wiktoria Emilia Regin, 2025
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofi lmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Zofia Stybor
Zdjęcie na okładce: © Magdalena Wasiczek / Trevillion Images
Redakcja: Magdalena Kawka
Korekta: Agnieszka Czapczyk, Paulina Jeske-Choińska
Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
PR & marketing: Andżelika Wojtkiewicz
ISBN: 978-83-8402-603-8
Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Mojej kuzynce, przyjaciółce i pierwszej czytelniczce – Kasi Borkowskiej. Za ogromne wsparcie, wszystkie rozmowy i wybieranie dobrych filmów w kinie! Nie zdajesz sobie nawet sprawy, jak wiele się od ciebie nauczyłam.
Pamiętaj, aby żyć i być szczęśliwą!
Dedykuję tę książkę także wszystkim kobietom, które zdecydowały się podążać własnymi ścieżkami i samotnie, lub też nie, mierzą się z wyzwaniami dnia codziennego.
„(…) na tym świecie nie istnieje ani szczęście, ani nieszczęście – porównujemy tylko stan obecny z tym, w jakim byliśmy. Tylko ten, kto doznał najokropniejszych niepowodzeń, zdoła odczuć najwyższe szczęście. Kto chciał umrzeć, Maksymilianie, wie, jakim skarbem jest życie”.
ALEKSANDER DUMAS, Hrabia Monte Christo
„Dopiero nieszczęście odkrywa w ludzkich umysłach skarby nieprzebrane”.
ALEKSANDER DUMAS, Hrabia Monte Christo
Najważniejszą rzeczą, jakiej nauczyło mnie życie, było to, aby nigdy nie wierzyć w miłość. Tym bardziej na nią nie czekać. Czy to podejście zmieniło się w ciągu całej mojej podróży? Finalnie nie. Chwilami się zmieniało. Owszem, bywałam na jakiś czas wytrącana ze swojej wewnętrznej równowagi, którą tak starannie sobie wypracowałam. Wtedy wszystko wywracało się do góry nogami, świat wirował, a gwiazdy spadały z nieba. Niestety, po jakimś czasie zaczynały spadać z wielkim hukiem.
W historii mojego życia przewinęły się niemalże wszystkie kontynenty tego świata. Jednak były miejsca, gdzie osiadałam na dłużej. Pozwalałam sobie zatrzymać pod powiekami kilka zachodów słońca, popróbować potraw i poczuć smak powietrza, a także zamienić więcej niż kilka zdań z tubylcami. Kiedy czułam się gdzieś dobrze, lubiłam przysiąść w dowolnym miejscu, gdzieś na murku czy ławce, i tak trwać, po prostu patrzeć przed siebie. Być może to właśnie nazywa się łapaniem chwili, która niczym kadr zatrzymuje się we wspomnieniach. Nic wówczas nie zakłócało moich myśli, błoga cisza wszystkie z nich pozbawiała mocy.
W takich momentach, kiedy udało mi się wyrwać ze szponów rzeczywistości, wierzyłam w dobro. We wszystkim potrafiłam je dostrzec. W najmniejszym źdźble trawy, śpiewie ptaka, w kołysaniu się kwiatów na wietrze, woni drzew.
Jednak chwile mają to do siebie, że są nietrwałe. Mamią nas jedynie, aż im uwierzmy, a potem czar pryska jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Czy przeżyłam życie tak, jak chciałam? Nie wiem, czy wiedziałam, jak chcę je przeżyć. Jednak uważam, że zrobiłam wszystko najlepiej, jak potrafiłam. Najlepiej, jak ono samo mi pozwoliło.
Niestety, najczęściej tak jest, że to los wybiera człowieka, a nie na odwrót. Człowiek jedynie w swojej złudnej nadziei uważa, że sam o sobie decyduje, planuje, buduje domy. A potem wystarczy chwila, podmuch wiatru, by to wszystko stracić. Zaufałam mądrości życia w nadziei, że i tak kiedyś dopnę swego. Obiecałam sobie, że nauczę się od życia jak najwięcej, by później móc je przechytrzyć. Wiele lat w milczeniu i z pokorą przyjmowałam od niego wszystkie nasiona, te dobre i złe, by kiedyś mogły wydać owoce.
Dlaczego nigdy nikogo nie pokochałam? Nie powiedziałam, że nigdy. Kochałam i nadal kocham wiele osób. Przede wszystkim najbardziej kochałam własną matkę… Od narodzin aż po horyzont. Później życie pozwalało mi kochać tylko przez chwilę… Zaś pod koniec mojej podróży pojawiły się Ona i Dziecko.
Uśmiecham się na samo wspomnienie ich roześmianych oczu. Ale wrócę do tego później…
Ludzie boją się do tego przyznać, ale tak naprawdę tylko na własne odbicie będziemy patrzeć codziennie aż po kres naszego istnienia. Boimy się ciszy, nazywamy ją pustką, jednak tylko ona może nas wyzwolić.
Zrozumiałam to niestety zbyt późno, ale wierzę, że dzięki mojej historii ktoś posiądzie całą zdobytą przeze mnie mądrość i wykorzysta ją w sposób dla siebie właściwy.
Muszę jednak przed czymś ostrzec, gdyż większość historii traktuje właśnie o miłości. Czasami o zbrodni i miłości. Śmierci i miłości. W mojej także kilka razy wystąpi to uczucie, którego nie da się opisać słowami, i być może wcale nie jest miłością. Jednak moje życie to przede wszystkim opowieść o zemście. Opowieść o osobie, którą byłam przez część swojego życia, jednak jej tożsamość została ze mną na zawsze. Jeannette Poirier.
Swoją historię najchętniej rozpoczęłabym niestandardowo, bo od środka. Jednak żeby zrozumieć całość, najlepiej zacząć od początku. Musimy powrócić do Warszawy, do dnia, kiedy przyjechałam tam z Zielonej Góry, aby zdawać egzaminy na studia. Miałam zostać studentką Szkoły Głównej Planowania i Statystyki. Oczywiście nie było to moje pragnienie, a jedynie cel do realizacji. Mój ojciec za mnie zadecydował. Gdybym sama miała wybierać, wolałabym studiować malarstwo. Ale co mogłoby mnie po tym czekać? W najlepszym przypadku malowanie portretów turystom, za kilka monet, na wzgórzu Montmartre w Paryżu. W najgorszym – to samo, tylko na Krakowskim Przedmieściu.
To był lipcowy dzień, wyjątkowo zimny i deszczowy, który bardziej przypomina jesień i zachęca do pozostania pod ciepłą kołderką w domu. I zapewne tak bym go spędziła, gdyby nie to, że już po czwartej nad ranem tkwiłam w pociągu zmierzającym w kierunku stolicy.
W przedziale siedziały ze mną jeszcze dwie kobiety w średnim wieku. Obie z nich wsiadły na stacji Zielona Góra Główna. Jedna z nich, ta bliżej okna, ubrana była w brązowy sweter robiony na drutach, spod którego wystawał kołnierzyk koszuli w kratkę. Na nosie miała okulary, włosy spięte w ciasny kok. Ręce złożone jak do modlitwy, być może w myślach odmawiała różaniec. Wyglądała zresztą na szczególnie nobliwą i pobożną. Jej spódnica szczelnie okrywała kolana, a pantofle nie odsłaniały palców u stóp, na kostkach i łydkach marszczyły się grube rajstopy.
Kobieta wyglądała na spiętą, nie opierała się, siedziała wyprostowana. Jednak jej wzrok wcale nie świadczył o tym, że jest jej niewygodnie, wręcz przeciwnie. Jej spojrzenie przypominało spojrzenie osoby, która dawno przestała się przejmować otaczającym światem i w nim trwać. Była gdzieś daleko poza nim, we własnej krainie, która zwie się wyobraźnią lub nadzieją.
Druga z pań siedziała naprzeciwko mnie i stanowiła przeciwieństwo tamtej. Jej włosy układały się w charakterystyczne fale, co sugerowało, że zapewne korzystała z zabiegu trwałej ondulacji. Zresztą ich specyficzna ciemnoruda barwa także nie świadczyła o naturalności. Ubrana była w obcisłą czarną sukienkę, sięgającą lekko za kolana, oraz szarą marynarkę w niewielką krateczkę. Jej stopy zdobiły beżowe buty na półsłupku, a rajstopy równomiernie przylegały do skóry. W prawej dłoni trzymała delikatnie pasek od skórzanej, eleganckiej torebki, z której wystawała niedokończona robótka szydełkowa.
Uśmiechnęłam się do siebie. Ten drobny, dobrze mi znany element dodawał tej, moim zdaniem, niemalże idealnej, androgenicznej kobiecie pewnego rodzaju swojskości i bezpieczeństwa miękkiego jak serwetka zrobiona na szydełku.
Piękność posłała mi porozumiewawczy uśmiech. Myślałam, że przyłapała mnie na patrzeniu na jej robótkę, jednak po chwili z gracją podniosła się z miejsca. Szarpnęła za drzwi i wyszła z przedziału. Ta gwałtowność ruchów kompletnie do niej nie pasowała. Po chwili dostrzegłam szarą aurę dymu papierosowego unoszącą się nad jej twarzą. Wypuszczała dym z ust w sposób taki, jakby oddawała komuś pocałunek. Wargi miała lekko zwilżone, a dym ulatywał na zewnątrz przez widoczną przerwę między lekko żółtymi zębami.
Poczułam się wyróżniona dzięki uśmiechowi, który mi posłała. Każdy taki gest jest symbolem, że ktoś chociaż na chwilę staje się nam bliski. Dzielimy się z nim w uśmiechu przepiękną sekundą swojego życia.
Ja znajdowałam się gdzieś pomiędzy tymi dwiema kobietami. Byłam jednak jeszcze za młoda na to, aby w pełni określić moje jestestwo i styl. Siedziałam lekko pochylona do przodu, w białej koszuli z rozpiętym guziczkiem przy szyi, który zapinałam jedynie w oficjalnych sytuacjach, i czarnej prostej spódnicy. Na nogach miałam cieniusieńkie rajstopy, kupione specjalnie na tę okazję za dolary w Peweksie, i czarne półbuty na niewysokim obcasie. Rozpuszczone pasma blond włosów zarówno ogrzewały, jak i łaskotały moją szyję i kark. Zwykle wolałam je związywać, jednak dziś mama kazała mi wyglądać najbardziej elegancko, jak potrafię. Z tego powodu nałożyłam również lekki makijaż. Przed wyjściem przejrzałam się w dwóch różnych lusterkach i w każdym z nich moje odbicie wyglądało inaczej.
Powoli dochodziła piąta, a ja poczułam pierwszą senność. To taki specyficzny rodzaj senności, który dotyka ludzi podróżujących poranną koleją. Lekko oparłam się o twarde siedzenie i przymknęłam powieki. Aby szybciej usnąć, myślałam o przyszłości, o tym, jak będzie wyglądało moje życie, gdy zostanę studentką jednej z najbardziej prestiżowych szkół w Polsce. Przyszłość – tylko ona się liczyła. Przeszłość, niczym krajobraz za oknem pociągu, zacierała się z każdym przebytym kilometrem. Teraz pozostawało mi jedynie czekać i nie tracić nadziei.
Ludzkie ciało zna swojego właściciela znacznie lepiej niż on sam siebie. Są chwile, kiedy to właśnie ciało domaga się ruchu. Jest to nieznośne uczucie, które powoduje dyskomfort. Właśnie zaczynał mi doskwierać po czwartej godzinie podróży. Po niewygodnym śnie obudziłam się z niemiłosiernym bólem szyi, który uniemożliwił skręcenie głowy w prawo czy lewo. Z każdą godziną zbliżałam się do egzaminów wstępnych, toteż coraz bardziej narastały we mnie emocje. Szurałam delikatnie butami po ziemi i się wierciłam. Miałam nadzieję, że nie zwrócę tym na siebie uwagi kobiety ubranej niezwykle nobliwie, bo teraz zostałam tylko z nią. Rudowłosa piękność musiała wysiąść na którejś z mijanych stacji.
W trakcie jazdy ani razu nie zajrzałam do książki, aby powtórzyć zdobytą w ciągu roku szkolnego wiedzę. Nie potrzebowałam tego, bo wiedziałam, że zawsze mogę dostrzec coś, czego nie umiem, i to zburzy cały mój spokój. A w tej chwili posiadałam wyłącznie spokój, bilet powrotny i banknot o nominale tysiąca złotych1 w swoim starym, skórzanym portfelu. Ten portfel dostałam od babci, a podobno jego historia była stara jak świat.
Niecałą godzinę drogi przed Warszawą dosiadła się do nas jeszcze jedna osoba. Była to dziewczyna, mniej więcej w moim wieku, podobnego wzrostu. Miała kruczoczarne włosy i oczy niczym dwa węgle, a cerę opaloną tak, jakby przez całe lato wygrzewała się pod śródziemnomorskim słońcem.
– Dzień dobry – powiedziała, wchodząc do przedziału, i nieco niepewnie rozejrzała się wokół. Jednak gdy moje niebieskie i chłodne jak ocean oczy spotkały się z jej węgielkami, na jej twarzy pojawiło się rozluźnienie i cień uśmiechu.
– Dzień dobry – odpowiedziałam po chwili i lekko się odsunęłam, mimo że wokół mnie było i tak sporo miejsca. Zachęciłam ją tym gestem, by usiadła nieopodal mnie.
– Dzięki – szepnęła, siadając, i uśmiechnęła się przymilnie.
Na tym skończyła się pierwsza część naszej rozmowy. Przez następne dziesięć minut obie milczałyśmy. Nobliwie ubrana kobieta najprawdopodobniej usnęła.
Wyczułam, że poza oczywistymi elementami podobieństwa łączy nas coś znacznie więcej. Czarnowłosej dziewczynie spod czarnej sukienki wystawały białe, bufiaste rękawy, a nogi zdobiły buty podobne do moich. Miała wielką torebkę, która wyglądała, jak pożyczona od matki lub ciotki. Strzegła jej bardziej niż oka w głowie.
Ukradkiem bacznie mi się przyglądała, a ja udawałam, że tego nie dostrzegam. Przez krótki moment przeszła mi jedynie myśli, że być może ona także jedzie na egzaminy wstępne na jakąś z warszawskich uczelni. Być może nawet na moją. Szybko jednak odrzuciłam te przypuszczenia. Prawdopodobieństwo było absolutnie znikome.
Ku mojemu zdziwieniu nagle się odezwała:
– Przepraszam. Jedziesz może do Warszawy?
– Tak. Ten pociąg w końcu jedzie do Warszawy. – Uśmiechnęłam się niezręcznie i natychmiast wbiłam wzrok w pola i lasy mijane za oknem. Skrępowała mnie jej śmiałość. Wiedziałam jednak, że na tym ta dyskusja się nie skończy.
– Wybacz, nie przedstawiłam się. – Wyszczerzyła się w nienaturalnym uśmiechu. – Jestem Julia Burzykowska. – Wyciągnęła dłoń.
Lekko się uśmiechnęłam i podałam jej rękę.
– Malwina.
– Miło mi. – Wyszczerzyła się jeszcze bardziej.
– Mnie również – odpowiedziałam niechętnie. Męczyły mnie tego typu wymiany uprzejmości. Uważałam je za zwykłą stratę czasu i aspekt, który utrzymuje cywilizację i buduje fałszywe relacje.
Znów nastąpiła chwila ciszy, patrzenie w pewien nieokreślony punkt w przestrzeni, byleby tylko nie patrzeć na siebie, kilka nerwowych oddechów i ponowne spotkanie się spojrzeń.
– Dawno nie byłam w stolicy – zaczęła z uśmiechem.
Ja milczałam, ale nie dlatego, że chciałam, aby powiedziała coś więcej, ale zwyczajnie nie za bardzo wiedziałam, co mogę odpowiedzieć.
– Ja będę trzeci raz – rzuciłam w końcu kurtuazyjnie.
– No ja byłam parę razy więcej – powiedziała Julia z lekko wyczuwalną wyższością. – Ale wiesz, i tak praktycznie nic z tego nie pamiętam. – Roześmiała się nienaturalnie. – Cały rok tylko uczyłam się do matury, a potem do tych cholernych egzaminów. – Przewróciła oczami i po chwili znów się zaśmiała.
– Też jedziesz na egzaminy? – Od razu zaczęłam kipieć entuzjazmem, aż serce zabiło mi z ekscytacji, a napięcie zbierające się w karku odpuściło. Nie byłam już przynajmniej sama z tymi nerwami.
– Tak. A ty? – zapytała spokojnie, zupełnie jakby już była pewna mojej odpowiedzi.
– Właśnie też! – Nie przestawałam się cieszyć. Właściwie to miałam ogromną ochotę przytulić Julię z radości, że jest przynajmniej chwilowo towarzyszką mojej niedoli i być może przeżywa te same emocje. Nic przecież tak bardzo nie łączy ludzi, jak wspólne nieszczęście.
– Tak myślałam – odparła, jakby to, że będę zdawać dziś egzaminy, było rzeczą najbardziej oczywistą na świecie. – W końcu jesteśmy prawie tak samo ubrane. – Przyjrzała mi się wnikliwie.
– Prawda. – Pokiwałam głową. – A gdzie zdajesz?
– Na SGPiS, na handel zagraniczny. – Przewróciła oczami, co sprawiało wrażenie, jakby nie do końca chciała akurat tam studiować.
– Niemożliwe! Ja też! Dokładnie tak samo jak ty! Fantastycznie, prawda? – Podekscytowana klasnęłam w dłonie na tyle głośno, że zbudziłam śpiącą pasażerkę. Mój zbytni entuzjazm wzbudził w niej niechęć, co po chwili okazała mi spojrzeniem. Byłam jednak tak zaaferowana nową znajomością, że nie przejęłam się tym. W innym wypadku na pewno byłoby odwrotnie.
– Ciszej, dziewczyno! – Julia się roześmiała. – Jeszcze zdążymy się nagadać – powiedziała, ściszając głos i patrząc przepraszająco na kobietę.
– Racja. – Uśmiechnęłam się miło do Julki i na znak ciszy położyłam sobie palec na ustach.
Drogi do Warszawy na szczęście nie zostało zbyt wiele, więc udało nam się wysiedzieć bez wypowiadania niepotrzebnych słów. Każda z nas zapewne w tym czasie ciszy myślała o czymś innym. Ja dziękowałam Bogu za to, że postawił na mojej drodze tę dziewczynę, bo poczułam się dzięki niej bezpieczniej i spokojniej. Przynajmniej nie musiałam się martwić, że zgubię się w drodze na uczelnię. Najwyżej obie się zgubimy. Czule uśmiechnęłam się do swojego wyobrażenia. Snułam już nawet wizję o tym, jak już będziemy razem studiowały i spędzały ze sobą czas. Nie dopuszczałam oczywiściej innej możliwości niż ta, że się zaprzyjaźnimy.
Wyobraźnia zaczęła podsuwać mi różne obrazy nas w przyszłości. Idziemy Krakowskim Przedmieściem, śmiejemy się i jemy lody o smaku śmietanowym. My z torbami pełnymi zakupów, oczywiście tych odzieżowych. My na wakacjach w Bułgarii. My pochylone nad biurkiem. Wiele było tych stop-klatek. Obiecałam sobie, że zapiszę je w swojej pamięci, żeby mogły wkrótce się spełnić.
Pociąg zatrzymał się planowo na stacji Warszawa Centralna. Chwilę później wszyscy pasażerowie zaczęli zmierzać do wyjścia. Niestety, czasem ich bagaże zajmowały więcej miejsca niż oni sami.
Uwielbiałam ten moment przejścia z jednego świata do drugiego. Bo przecież wsiadamy gdzie indziej, a kilka godzin później, kompletnie bez naszego udziału, znajdujemy się w innym miejscu.
Adrenalina. Oczekiwanie. Drzwi się otworzyły i wysiedli pierwsi pasażerowie, ich bagaże, potem następni. Wyglądali na niezwykle utrudzonych i pozbawionych młodości. Zapewne to wojna im ją zabrała. Mając w pamięci jeszcze dawną Warszawę, teraz stawiają kroki w kompletnie obcym mieście.
Tłok zmalał, teraz nadszedł czas na moją nową towarzyszkę i jej pierwsze kroki w stolicy, ja wysiadłam zaraz po niej. Poczułam zapach innego powietrza, zamknęłam oczy i zeskoczyłam ze schodka.
Powitał nas gwar dworca i pęd biegnących ludzi.
– Dobrze, że udało się nam tak sprawnie dojechać! – rzuciła Julka, kiedy stałyśmy na przystanku i czekałyśmy na tramwaj, który miał nas zawieźć aż pod same mury naszej przyszłej uczelni.
W odpowiedzi jedynie pokiwałam głową i natychmiast, bez zapowiedzi, przeszłam do ciekawszych tematów. Czułam się w pewien sposób zobowiązana, by opowiedzieć tej czarnowłosej dziewczynie coś o sobie. Wydawało mi się, że winna jej jestem przynajmniej wdzięczność za to, że stanęła na mojej drodze.
– Pochodzę z Zielonej Góry. Mój ojciec jest inżynierem, a mama nauczycielką. – Spojrzałam na nią z uśmiechem.
Julia sprawiała wrażenie, jakby nie do końca mnie słuchała, raczej entuzjastycznie przyglądała się otaczającej ją rzeczywistości. Bił od niej spokój i jakaś nieokreślona pewność, której źródła nie sposób było odgadnąć. Zarazem ten spokój przemieszany z pewnością siebie stanowiły pewien rodzaj siły. Miałam przynajmniej nadzieję, że dobrze to odczytuję.
Powietrze było ciężkie i lepkie, mogło spowolnić człowieka, a już na pewno osłabić jego zdolność koncentracji. Zza szarych chmur ukradkiem wychylały się delikatne promienie słońca, które za wszelką cenę pragnęło zwyciężyć nad deszczem.
Była jednak w Warszawie większa siła, która przewyższała zarówno ziemię, jak i niebo. Zza szyby sunącego wolno tramwaju dostrzegłam iglicę Pałacu Kultury i Nauki, która przebijała sklepienie niebios. Budynek był wielki i monumentalny, każdy człowiek mógł się ugiąć przed jego chwałą. Wyróżniał się na tle odbudowanej stolicy socjalistycznego państwa. Pałac Kultury i Nauki, kilka odrestaurowanych budynków, które stanowiły wspomnienie dawnych czasów, i szarość. Kolejki ludzi rozciągały się przy każdym sklepie i przystanku tramwajowym czy autobusowym.
– Warszawa ładnie się odbudowała, prawda? – zagadnęła nagle Julia.
– Tak, tak – odparłam wymijająco, zarazem unikając kontaktu wzrokowego, bo nie wierzyłam, że ta nowa Warszawa może komuś się podobać. Architektura stolicy raczej nie trafiała w gusta większości osób. Jednakże bałam się, że udzielenie innej odpowiedzi mogłoby zostać odebrane jako sprzeciw wobec obecnego ustroju. Będąc przy zdrowych zmysłach, nigdy bym tego nie zrobiła. Uważałam taką postawę za słuszną. Bo cóż by miał dać mój sprzeciw? Komu się przysłużyć? W końcu chciałam jedynie chronić swoją rodzinę, a sobie zapewnić godziwą przyszłość. Nie byłam nikomu nic dłużna. Lepiej poprawnie wypowiadać się o władzy. Zdecydowanie lepiej.
Nagle poczułam, jak Julia delikatnie się do mnie przysunęła. Chciałam odsunąć się o krok, bo myślałam, że jej ruch spowodowany jest narastającym zatłoczeniem, jednak ona delikatnie dotknęła mojej ręki, dając mi tym samym sygnał, żebym została na miejscu. Byłam lekko zmieszana, jednak czekałam na rozwój wydarzeń.
– Szczerze? Warszawa wcale mi się nie podoba. Teraz wszędzie te betonowe kloce. – Spojrzała z pogardą w okno. – Już nic nie pozostało z dawnej finezji.
Zaczęłam chichotać cichutko i kiwałam głową na znak zgody z każdym jej zdaniem. Poczułam, że zaczyna się między nami tworzyć cienka nić porozumienia. Wszystko miało szansę wyglądać tak, jak to sobie wyobrażałam.
– A co tak paniusie tam szepczą? Obgadują kogo, a? – rzucił rozpierający się niedbale na siedzeniu mężczyzna. Gdy otworzył usta, widać było, że brakuje mu kilku zębów. Już nawet wolałam nie myśleć o jego nieświeżym oddechu. Zresztą cały wyglądał tak, jakby higiena była mu zupełnie obojętna. Podobnie jak umiarkowanie w spożywaniu alkoholu.
– A nic, nic. Tak tam tylko o chłopakach gadamy – odparła Julia i puściła do niego oczko. Była przy tym tak przekonująca, że aż poczułam się skrępowana jej śmiałością. Nietrzeźwy mężczyzna rozbierał ją wzrokiem. Ona jednak nic sobie z tego nie robiła. Śmiała się do mnie, głośno mówiła i robiła absolutnie wszystko, żeby zwrócić na siebie jeszcze większą uwagę.
Po kilku przystankach na szczęście wysiadłyśmy. Poczułam wyraźną ulgę, a zarazem nieprzyjemne uczucie stresu płynące z żołądka. Dreszcze rozchodziły się po całym moim ciele. Kiedy po wielkich, monumentalnych schodach wchodziłyśmy do budynku Szkoły Głównej Planowania i Statystyki, drżałam jak osika. Julia natomiast wyglądała na zrelaksowaną.
Budynek uczelni doprawdy robił wrażenie i sam w sobie sprawiał, że zwykły śmiertelnik zwyczajnie przed nim truchlał. W swojej murowanej postaci symbolizował potęgę wiedzy i nauki. Miałam wrażenie, jakby do mnie mówił, że kiedyś, gdy będę wystarczająco dobra, stanę się godna, aby bez skrępowania wejść do środka.
Przed oczami nagle pojawiły mi się obrazy, które prawdopodobnie mogły być moją przyszłością. Wykłady, seminaria, nauka w bibliotece. Każdy dzień spędzony nad książką. Tak, aby za kilka lat ten trud się opłacił.
Przekraczając próg uczelni, mimowolnie pochyliłam głowę z pokorą wobec ogromu pracy, jaki mnie czeka, lecz także z dumą i radością, że mam szansę się stać maleńkim elementem czegoś tak wspaniałego. Los niewątpliwie dał mi szansę, którą tylko musiałam wykorzystać najlepiej, jak umiałam.
– Szczerze… – zaczęła Julia z lekko skrzywioną miną. – To już teraz czuję się tutaj jak u siebie. – Roześmiała się i zlustrowała otaczającą ją rzeczywistość i ludzi.
– Jezu! – powiedziałam nieopatrznie, ale zaraz zakryłam usta dłonią.
– Spokojnie, nic nie słyszałam. – Julia uśmiechnęła się uspokajająco.
– No ale potwornie mnie wystraszyłaś! Już myślałam, że coś ci się nie podoba lub coś jest nie tak. Prawie zawału dostałam! – Położyłam zabawnie dłoń na piersi i udawałam, że łapię oddech.
– No nie wygłupiaj się! Co by mi mogło się tutaj nie podobać? – powiedziała głośno.
Obie w dobrych humorach udałyśmy się pod pokój numer trzysta jedenaście, gdzie odbywały się egzaminy wstępne na nasz kierunek.
– No i jesteśmy! – powiedziała lekko zasapana Burzykowska.
Weszła pierwsza. Miałam wrażenie, że zrobiła to specjalnie. Z jednej strony chciałam ją poprosić, żeby poczekała, ale z drugiej strony, kim byłam, żeby wymagać od niej lojalności. Znałyśmy się dopiero kilka godzin, a ja nie wiedziałam o niej absolutnie nic.
Ani razu nie obejrzała się na mnie, za to ja nie spuszczałam z niej wzroku. Pewnie było to zupełnie nie na miejscu, ale poczułam się zdradzona. Julia szeroko się do wszystkich uśmiechała, rozglądała się na prawo i lewo, jakby chcąc wszystkich przywitać spojrzeniem. Drażniła mnie ta jej pewność i zadowolenie.
Ja natomiast byłam jej kompletnym przeciwieństwem. Przygarbiona i skwaszona na twarzy, wlokłam się kilka kroków za nią i wbijałam wzrok w ziemię. Przystanęłam w pewnej odległości od sali trzysta jedenaście i niezadowolona oparłam się o ścianę. Patrzyłam, jak Julia wita się ze wszystkimi i czaruje ich tym swoim szerokim uśmiechem. Nagle usłyszałam za sobą jakieś głosy, a po chwili poczułam lekki dotyk dłoni na moim ramieniu okrytym białym materiałem koszuli. Wystraszyłam się i błyskawicznie odwróciłam. Ujrzałam całkiem przystojnego chłopaka. Blondyna z miodowymi oczami i burzą kręconych włosów.
Miejsce, gdzie mnie dotknął, nagle zaczęło palić. Poczułam uderzającą falę gorąca.
– Serwus! Wiesz może, gdzie są egzaminy wstępne na handel zagraniczny? – zapytał. Słyszałam w jego głosie, że był wyraźnie zatroskany.
– Aha. – Pokiwałam głową, nawet nie zastanawiając się nad sensem jego pytania.
– To wiesz, gdzie są? – powtórzył lekko zniecierpliwiony i jedną rękę schował do kieszeni.
– Tak! – Ocknęłam się błyskawicznie. – Tutaj. To znaczy trzysta jedenaście.
– O, to świetnie! – Uśmiechnął się z ulgą. – Już się bałem, że się zgubiłem.
Chciałam mu coś odpowiedzieć, ale uprzedził mnie znajomy głos nowej koleżanki z pociągu.
– Nie, spokojnie. Nie zgubiłeś się! – Roześmiała się. – Ja, to znaczy my – popatrzyła na mnie – też czekamy na egzaminy na handel zagraniczny. W ogóle Julia jestem. – Wystawiła ku niemu entuzjastycznie dłoń.
Momentalnie ją pochwycił, przybliżył do ust i pocałował, później podniósł wzrok i spojrzał na Julkę z zachwytem.
Poczułam, że nogi uginają mi się z zazdrości. Miałam ochotę wyjść, a najlepiej wrócić od razu pociągiem do Zielonej Góry i już nigdy więcej nie pojawić się w obskurnej Warszawie.
– Miło mi poznać. – Kątem oka widziałam, jak uśmiecha się czarująco do Julii. – Jestem Krzysiek.
– Mnie też jest miło. – Julka zaśmiała się w charakterystyczny dla siebie sposób i zabrała rękę.
Powoli miałam już dosyć jej nienaturalnej wesołości i śmiechu.
– Prostak ze mnie. Przepraszam – zwrócił się do mnie chłopak z kręconymi włosami, ku mojemu zdziwieniu. Tym razem ujął moją dłoń, pochylił się i ją ucałował. W tamtej chwili poczułam się, co najmniej, jak jakaś księżniczka. – Nie przedstawiłem się tobie. Krzysiek jestem. A ty? – Wyprostował się i uważnie mi się przyglądał. Miałam wrażenie, że na tym korytarzu jesteśmy tylko my.
– Malwina. Miło mi. – Uśmiechnęłam się zakłopotana.
– Malwina! Jakie piękne i niepotykane imię! – dodał, szczerze ukontentowany brzmieniem mojego imienia.
– Tak. Mojej mamie bardzo spodobało się to imię. A nadała mi je chyba ze względu na Malwinę Meyerson2. – Nie byłam pewna, czy on wie, kim jest Meyerson. Jednak po prostu miałam ochotę nieco zabłysnąć swoją wiedzą.
– To widzę, że twoja mama była oczytana – skwitował z uznaniem.
– Tak, skończyła polonistykę – dodałam szybko, bo miałam wrażenie, że czuję na sobie zimny wzrok Julii. Nie chciałam niepotrzebnie denerwować nowej koleżanki. Na cóż mi to było? Przecież lepiej mieć z ludźmi dobre relacje. Szczególnie na studiach.
Na szczęście z opresji wybawił mnie głos kobiety wychylającej się zza drzwi.
– Malwina Lubecka. Zapraszam – rzuciła od niechcenia.
Pofrunęłam do niej jak na skrzydłach. Nie byłam nawet zazdrosna o to, że Krzysiek i Julia zostaną sami. Zresztą bardziej zależało mi na egzaminie niż na Julce i na nim. Trudno.
Przed wejściem do sali pogładziłam jeszcze swoją czarną spódnicę. Julia w ostatniej chwili posłała mi pokrzepiający uśmiech.
Wewnątrz panował lekki zaduch. Jakby wiele ludzkich myśli i emocji unosiło się w powietrzu. Na środku sali stał podłużny stół złożony z kilku mniejszych ławek, przykryty jakąś ciemnozieloną narzutą. Za stołem, niczym w sądzie, siedziała komisja egzaminująca.
Wzięłam głęboki wdech, aby zyskać trochę pewności siebie i lekko się wyprostowałam.
– A więc pani Lubecka – zaczęła kobieta siedząca pośrodku.
– Zgadza się – odparłam entuzjastycznie. Czułam jednak, jak pocą mi się dłonie i musiałam je spleść jak do modlitwy, tuż przed sobą.
– No to zaczynamy – rzuciła, nawet na mnie nie patrząc, tylko przesuwając leżącą przed nią kolejną kartkę. – Dlaczego akurat handel zagraniczny? – Podniosła wzrok i spojrzała na mnie, jakby spodziewała się najnudniejszej odpowiedzi świata.
– Handel zagraniczny to dziś bardzo przyszłościowy kierunek, mam tu na myśli zarówno rozwój wymiany handlowej z naszymi przyjaciółmi ze Związku Radzieckiego i NRD, jak i z innymi państwami sojuszniczymi – odezwałam się niczym na przemówieniu kierowanym do obywateli i chyba całkiem dobrze mi to szło, bo kobieta wyraźnie się ożywiła i pokiwała głową z uznaniem.
– No dobrze, dobrze, ale jakie widzi pani innowacyjne rozwiązania, żeby tę wymianę handlową, jak to pani powiedziała, polepszyć?
– Przede wszystkim uważam, że nie trzeba nic polepszać, a jedynie wzmocnić. – Uśmiechnęłam się. Wiedziałam, że to sformułowanie przypadnie jej do gustu. – Rzecz jasna, mówiąc „wzmocnić” czy „polepszyć”, nie uważam za dobre stosowanie rozwiązań z państw zachodnich, a jedynie wprowadzenie naszych, nowych, lepszych, które jeszcze bardziej zacieśnią nasze więzi. Powinniśmy tworzyć jedną gospodarkę, która sprawi, że żaden kraj nie będzie czuł się gorszy i wykluczony. Tym samym zaniknie prawdopodobieństwo wystąpienia buntu. – Zawiesiłam teatralnie głos, po czym dokończyłam: – Wszyscy niestety pamiętamy, co działo się w pięćdziesiątym szóstym roku. By ponownie do tego nie dopuścić, powinniśmy zacieśnić naszą przyjaźń gospodarczą i cieszyć się wszelkimi dobrami po równo.
Tak naprawdę nie zgadzałam się z większością rzeczy, które mówiłam, ale miałam cel. A było nim dostanie się na ten kierunek i na tę uczelnię. Z drugiej strony, naprawdę chciałam, żeby w Polsce było lepiej, i wierzyłam, że kiedyś uda mi się coś zrobić w tym względzie, jednak żeby tak się stało, najważniejsze było to, aby w tym momencie się nie wychylać i zbytnio nie rzucać w oczy. Później już wszystko będzie możliwe.
– Doprawdy, pani koncepcja jest niezwykle interesująca, no i ma pani talent do przemawiania. Wie pani o tym, pani Lubecka? – W głosie kobiety słychać było wyraźną ironię.
Czułam, że nic tu po mnie i wszystkie moje dotychczasowe starania poszły na marne. Moment załamania trwał niezwykle krótko, ale przy tym intensywnie.
– No ale… – Kobieta westchnęła, a ja momentalnie podniosłam wzrok. – Ponieważ jestem szalenie ciekawa sposobu, w jaki zamierza pani zrealizować kiedyś swój pomysł i wcielić go w życie w naszej ukochanej socjalistycznej ojczyźnie, to niejako jestem zmuszona przyjąć panią na ten kierunek.
Siedzące po bokach pozostałe osoby z komisji pokiwały zgodnie głowami.
Czułam się jak w transie, jakbym z dna morza wydostała się na jego powierzchnię.
– Słucham? – zapytałam niepewnie, nie za bardzo wiedząc, czy jakiekolwiek słowa będą teraz na miejscu. Chciałam jedynie potwierdzić, czy to, co usłyszałam chwilę temu, jest prawdą, a nie jedynie wytworem mojej zbłąkanej wyobraźni.
– Cieszę się, że pani słyszy, ale tutaj już nic więcej nie trzeba. Została pani przyjęta na studia. Mam nadzieję, że zobaczymy się w październiku – powiedziała.
Dopiero teraz zwróciłam uwagę, że jest ona niezwykle pulchną osobą, a włosy ma upięte w ciasny, niski kok, co dodatkowo sprawia, że optycznie przybywa jej kilogramów.
– Naprawdę, to wszystko? – zapytałam dla potwierdzenia, ale musiałam przy tym wyglądać jak obłąkana, bo wszyscy z komisji, jak jeden mąż, posłali mi pełne litości spojrzenie.
– Tak. To wszystko. Do widzenia. Proszę się pospieszyć, bo nie jest pani tutaj sama! – oznajmiła surowo kobieta z kokiem, a ja, nie chcąc jej dłużej denerwować, najszybciej jak mogłam, wyszłam z sali.
Kilka metrów dalej stali Julka i Krzysiek i patrzyli na mnie wzrokiem wyczekującym i pełnym zarówno nadziei, jak i ekscytacji.
– Przyjęli mnie! – Wypuściłam z siebie powietrze z ulgą i oparłam się o ścianę.
Julia od razu objęła mnie jak najlepszą przyjaciółkę, a Krzysiek klasnął w dłonie zadowolony.
– No to może mi też się uda! Mam nadzieję! – Podekscytowany, potarł dłonie o siebie.
Ja tylko bezmyślnie pokiwałam głową, bo cały czas w uszach rozbrzmiewały mi słowa pulchnej kobiety z komisji. Ciężko oddychałam i mimo tak ogromnego sukcesu, jak dostanie się na studia, wcale nie czułam, że w moim życiu coś się zmieniło.
– Opowiadaj, jak było – rzuciła zachęcająco Julka.
– Dziwnie – odparłam po dłuższej chwili zastanowienia. – Było naprawdę dziwnie i szybko. – Poczułam lekki ucisk w skroniach, musiałam więc ich dotknąć i lekko rozmasować.
– Biedna – powiedziała dobrotliwie. – Widzę, że strasznie się zdenerwowałaś – dodała i pogłaskała mnie czule po ramieniu.
– No a dziwisz się? – wtrącił Krzysztof i się roześmiał. – Sama pewnie wyjdziesz nie lepsza.
Julka skwitowała jego słowa kwaśnym uśmiechem, jednak wyraźnie widziałam, że żart Krzyśka nie przypadł jej do gustu. Aż dziwne, że on tego nie zauważył. No ale być może takie rzeczy widzą tylko kobiety.
Na moje szczęście nie było więcej czasu na dalsze rozmowy o moim egzaminie, bo zza drzwi wychyliła się ta sama kobieta, która chwilę temu wywoływała moje nazwisko.
– Julia Burzykowska. Zapraszam.
Moja nowa koleżanka na dźwięk swojego imienia i nazwiska cała zadrżała, zacisnęła pięści i przygryzła wargi.
– Dasz radę. Julka! – Uśmiechnęłam się do niej i gestem dłoni pokazałam, że trzymam za nią kciuki. Krzysiek powtórzył ten gest po mnie.
Julia była najprawdopodobniej tak zdenerwowana, że nawet nie zwróciła na to uwagi. Odgarnęła opadające na czoło kosmyki włosów i z lekko udawaną pewnością siebie weszła do sali.
Jak dziwne i fascynujące są emocje, które potrafią trwale i nierozerwalnie połączyć ludzi. Na tym opiera się nawet małżeństwo. Kuriozalne jednak było poczucie jedności z dwiema przed chwilą poznanymi osobami, które wręcz powinny być mi rywalami. A jednak poczułam jakąś przedziwną więź z Julką i Krzyśkiem. Zupełnie jakbyśmy pod tą salą zostali połączeni jakąś niewidzialną nicią, która swój początek miała w naszych sercach. Moment później zaczęłam sobie wyobrażać, że każdy człowiek, w zależności od sytuacji, jest z kimś połączony taką wyjątkową nicią.
Egzamin Julii trwał zdecydowanie dłużej niż mój. Krzysztof też to wyraźnie odczuł, bo co jakiś czas zerkał na swój zegarek na brązowym, cienkim i skórzanym pasku. Ten przydatny bibelot zdecydowanie zdobił jego nadgarstek i stanowił, jak później się dowiedziałam, pewien nieodłączny element jego stylu.
Mniej więcej siedem minut później, cała blada i z lekko podkrążonymi oczami, Julia Burzykowska opuściła salę. Pomyślałam, że fascynujące jest to, jak wygląd człowieka może się zmienić w ciągu kilku chwil.
Julka ewidentnie unikała kontaktu wzrokowego. Powoli nawet zaczynałam się obawiać, że nie została przyjęta.
– Przyjęli mnie! – wykrzyknęła niespodziewanie i na tyle głośno, że wszyscy odwrócili się ku niej. Wyraz jej twarzy i wygląd diametralnie się zmieniły w ciągu niecałej sekundy. Nie wytrzymałam i dałam jej kuksańca w bok.
– No niezła z ciebie aktorka! – Udawałam oburzenie. – Bo minę to miałaś taką, jakbyś worek siarki zjadła!
– Worek siarki? – Krzysiek najwyraźniej nigdy wcześniej nie słyszał podobnego porównania.
– No tak. Worek siarki. Moja mama tak zawsze mówiła – wytłumaczyłam. – Nie słyszałeś nigdy?
– Nie. – Roześmiał się, a ja poczułam, jak cała płonę rumieńcem. Właśnie zrozumiałam absurd wypowiedzianych przez siebie słów.
– Widocznie tylko u mnie w domu tak się mówi. – Wzruszyłam ramionami, czując w środku jakieś ukłucie. Byłam bardzo daleko od domu, a za kilka miesięcy miałam być od niego jeszcze dalej. Nie dało się nie zauważyć różnicy dzielącej Warszawę i Zieloną Górę. Tutaj nawet nikt nie używał dobrze znanych mi powiedzonek.
O dziwo, kolejny został wywołany Krzysztof Klemeński. Nie miałam pojęcia, na jakiej zasadzie została stworzona lista, z której byliśmy wywoływani, ale na pewno nie był to porządek alfabetyczny.
Krzysiek po kilku minutach opuścił salę ze zwycięskim uśmiechem na ustach. Wszyscy zdaliśmy na studia i stanowiliśmy świetlaną przyszłość Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.
Dumni i radośni wyszliśmy z majestatycznego budynku naszej uczelni. Byliśmy roześmiani i sprawialiśmy wrażenie, że kompletnie nie obchodzi nas wszechobecna szarość. Tak właśnie powinni wyglądać młodzi ludzie, którzy mają wpływ na swoje życie i czują, a raczej pragną wierzyć, że w życiu spotka ich wiele dobrego.
W końcu nie bez powodu młodość uchodzi za najbardziej pożądaną cechę – choć jej najlepszym obrońcą, a zarazem ceną, bywa głupota.
Kompletnie nie spodziewałam się tego, że wszystko może układać się tak dobrze. Perfekcyjnie, bez najmniejszego zachwiania. Ufałam, że to początek czegoś lepszego, nowego rozdziału mojego życia, a każdy dzień będzie pełen słońca.
Teraz to słońce dodawało blasku naszym twarzom, a wiatr, symbol wolności, rozwiewał nasze włosy, które tańczyły w rytm jego melodii.
Czy wówczas chciałam czegoś więcej od życia? Chyba tylko tego, by było zwyczajnie dobrze… I spokojnie. Ale nie chodziło mi o spokój równoznaczny ze stagnacją. W moim rozumieniu spokój był takim rodzajem szczęścia, które nie chce niczego więcej. Marzyłam, żeby mieć takie życie, jakim teraz zostałam obdarowana.
– Chyba wypadałoby już zacząć świętować! – powiedziała Julia entuzjastycznie, wyrywając mnie z rozmyślań.
– Masz jakieś pomysły? – zapytał zaczepnie Krzysztof. – Obiecałem bratu, że będę u niego przed szóstą. – Spojrzał na zegarek. – No ale z tego, co widzę, to mamy trochę czasu. – Uśmiechnął się zadowolony.
– No… Ponad cztery godziny! To zdążymy się upić i wytrzeźwieć! – Roześmiała się głośno. Po chwili i mnie udzielił się jej dobry nastrój.
– Julka ma rację. Faktycznie, jest co świętować! Nie można przepuścić takiej okazji! – Odruchowo chwyciłam Krzyśka pod rękę, żeby szedł razem z nami. Zaraz jednak mój gest mnie speszył i zawstydziłam się tego spontanicznego ruchu.
Krzysztof, mimo to, nie wydawał się w najmniejszym stopniu onieśmielony. Wręcz poczułam, jak jego ręka rozluźnia się w objęciu mojego nadgarstka.
– Znam fajne miejsce na Nowym Świecie, gdzie można wypić coś dobrego i smacznie zjeść! – zaproponowała Julia i chwyciła nas oboje pod ręce.
– Ona chce nas gdzieś porwać – szepnął mi konspiracyjnie do ucha i zaraz oboje zaczęliśmy się śmiać.
Zamknęłam oczy i zaciągnęłam się głęboko powietrzem, które pachniało wspaniałą przyszłością. Jakby ten chłodny wiaterek, który nagle się pojawił, był zapowiedzią czegoś fascynującego do odkrycia.
Z każdym krokiem robiło nam się coraz cieplej, nie tylko z powodu prędkości, z jaką się poruszaliśmy; promyki słońca zaczęły się powoli uśmiechać do nas zza chmur i ogrzewać nasze odziane w galowe stroje ciała.
Nie cierpiałam tego uczucia, gdy koszula przylepia mi się do skóry. Najpierw czułam obezwładniające ciepło, a zaraz następował nieprzyjemny chłód. Zauważyłam, że moi towarzysze także są spoceni. Julka wierzchem dłoni otarła pot z czoła, kilka chwil później Krzysztof powtórzył ten sam ruch.
Po około czterdziestu minutach spaceru dotarliśmy na Nowy Świat, skąd blisko już było do baru „Wanda”, gdzie podobno można było smacznie i niedrogo się najeść oraz skosztować nalewki. Zdyszani i głodni w końcu weszliśmy do środka. Tak jak się spodziewałam, wewnątrz unosiła się woń potu zmieszana ze smrodem przetrawionego alkoholu i dymu papierosowego. Zrobiło mi się naprawdę niedobrze. Przyłożyłam dłoń do ust, żeby pohamować torsje. Oczy zapiekły mnie od wszechobecnego dymu.
– Może zjemy na dworze, co? – zaproponował Krzysiek, który zdawał się coraz bardziej zmartwiony moim stanem.
– A co, słońce ci się jeszcze nie znudziło? Przecież przed chwilą się tak zgrzaliśmy… – odparła kompletnie nieporuszona Julia.
Widziałam, jak Krzysiek z napięcia zaciska szczęki. W jego wzroku nawet błysnęło poirytowanie.
– Chyba nie ma nic piękniejszego niż zjedzenie smacznego posiłku na powietrzu w taką piękną pogodę – stwierdził dyplomatycznie, a ja uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością.
– No dobra, jak chcecie. – Julia obojętnie wzruszyła ramionami. – To na dworze. – Odwróciła się na pięcie i skierowała do drzwi, a my, zadowoleni, ruszyliśmy za nią.
Odetchnęłam z ulgą.
– Dziękuję – szepnęłam do Krzyśka.
– Proszę – odpowiedział również szeptem i puścił do mnie oczko.
Tak oto nawiązało się między nami ciche porozumienie.
Usiedliśmy przy stoliku, który znajdował się najbliżej drzwi wejściowych do baru, i wszyscy opadliśmy zmęczeni na krzesła. Dopiero wtedy poczułam, jak bardzo bolą mnie stopy zmęczone liczbą wykonanych kroków i niewygodnym obuwiem.
Wyciągnęłam przed siebie nogi, a Julka i Krzysiek zrobili to samo.
– Jaka ja jestem zmęczona! – Julka westchnęła tak głośno, że głowy ludzi przy sąsiednich stolikach odwróciły się w naszą stronę.
Nie zdążyliśmy już nic jej odpowiedzieć, bo podeszła do nas kelnerka, która w ręku trzymała jedną wyświechtaną kartę dań i napojów. Spojrzała po nas niechętnie.
– Tylko szybko się zastanówcie, bo jest dużo ludzi i nie mam czasu – burknęła.
– To poproszę butelkę wiśnióweczki – powiedziała Julia. – Przepraszam, dwie buteleczki.
Kelnerka kiwnęła głową i chciała już odejść, ale Krzysztof krzyknął za nią:
– I dwa razy schabowe z ziemniakami.
Kobieta przyjęła to do wiadomości. Zebrawszy resztę zamówień, weszła do budynku i straciliśmy ją z oczu.
Nie musieliśmy jednak długo czekać, zanim znów się pojawiła, niosąc w dwóch dłoniach dwie butelki wiśniówki.
– Proszę – burknęła niewyraźnie i postawiła je na blacie z takim impetem, że stół aż się zatrząsnął. – Zaraz resztę przyniosę. – Odwróciła się i znów weszła do środka. Po chwili wróciła z dwoma talerzami, na których leżały ogromne kotlety schabowe i ziemniaki. Postawiła je przed nami.
Od razu zauważyłam, że talerze niegdyś były białe, a teraz ich odcień wpadał w szarość podkreśloną wyraźnymi zarysowaniami różnych noży i widelców. Wyobraziłam sobie tych wszystkich ludzi, którzy jedli z tego talerza przede mną. Czy byli zmęczeni lub radośni? Jakie myśli nieśli ze sobą? Czy jedli swój obiad z przyjemnością, czy raczej z poczuciem przymusu? Byli zdrowi, a może mieli katar czy kaszel?
Tyle energii i tajemnic skomasowało się w tym kawałku białej niegdyś ceramiki.
Przez swoje zamyślenie nawet nie zauważyłam, kiedy na stoliku pojawiły się trzy kieliszki.
– No to pijemy za nasz sukces! – Julia zabrała się do otwierania butelki.
Mocowała się z nią trochę, aż w końcu jakiś zwabiony jej wdziękami mężczyzna postanowił pomóc jej otworzyć wódkę.
– Dziękuję. – Posłała mu czarujący uśmiech, po czym rozlała czerwony alkohol do naszych kieliszków.
Unieśliśmy je i po chwili ich zawartość spłynęła do naszych gardeł. Jeden kieliszek, drugi, trzeci. Jedna butelka opróżniona, zaraz druga.
Świat zaczął wirować, wszechobecne dźwięki tworzyły swego rodzaju kakofonię, przed oczami pojawiła się poświata kolorów. Jaskrawych kolorów.
Krzysztof także wydawał się wybity z rytmu, Julia zaś jeszcze bardziej wesoła i rozgadana. Słowa, które wypowiadała, dochodziły do mnie jakby ze zdwojoną siłą i powodowały potężny ból głowy. Jakby ktoś uderzał mnie młotkiem. Starałam się dłonią rozmasować skronie, jednak to nie pomagało.
– O Jezu! To już osiemnasta! – Krzysztof spojrzał na zegarek i zerwał się z krzesła. – Przecież… ja muszę do brata – wysapał i po chwili już go nie było. – Cześć, dziewczyny! – krzyknął w naszą stronę już z drugiej strony ulicy.
Pomachałyśmy mu jedynie dłońmi na odchodne.
Zostałyśmy z Julią same. Posłałyśmy do siebie smętne uśmiechy.
– Idziemy? Bo mam chyba jeszcze ostatni pociąg – wymamrotałam i z wielkim trudem podniosłam się z miejsca. Potężne zawroty głowy sprawiły, że musiałam ponownie usiąść. Miałam ochotę się rozpłakać z powodu własnej bezsilności.
– Dobra, Malwa, siedź. – Julia machnęła ręką.
Na znak zgody pokiwałam niemrawo głową. Przełknęłam łzy.
– Nie zdążę na pociąg… – powiedziałam i rozpłakałam się na dobre. Przez jakiś czas szlochałam przy akompaniamencie cudzych rozmów.
Julia mi się przyglądała.
– Dobra, nie ma co płakać. Malwa, weź się uspokój – rzuciła pewnie, a ja spojrzałam na nią oniemiała. Chyba z tego zdziwienia jej zachowaniem przestałam płakać. – Zanocujesz u mnie – stwierdziła spokojnie.
– Co? – jęknęłam. Tylko na tyle było mnie stać.
– No co tak się gapisz jak baran na malowane wrota? – Prychnęła śmiechem.
– No ale jak to u ciebie? Przecież tu nie mieszkasz! – Schowałam twarz w dłoniach, usiłując sobie przypomnieć, kiedy poznałam Julię i czy ona faktycznie nie jest przypadkiem z Warszawy.
Nie, na pewno nie. Poznałyśmy się przecież w pociągu!
– Mieszkam i nie mieszkam. W każdym razie mam mieszkanie na Koszykowej. – Wzruszyła ramionami.
– Naprawdę?
– Nie, na niby. No naprawdę, naprawdę. Przecież inaczej nie siedziałabym tutaj sobie tak spokojnie. – Przewróciła oczami.
– To idziemy! – stwierdziłam stanowczo, czym ją rozbawiłam.
Alkohol obecny we krwi zahamował we mnie wiele instynktów, z którymi nie rozstawałam się na co dzień. Gdybym była trzeźwa, zapewne nigdy nie dopuściłabym do takiego zachowania, a teraz nie mogłam nawet wstydzić się za nie.
Julka pomogła mi wstać z miejsca i całą drogę do mieszkania przy Koszykowej przebyłam wsparta na jej ramieniu. Inaczej nie mogłabym utrzymać równowagi.
– Julcia, ty jesteś taka kochana! – mówiłam jej co rusz, na co ona jedynie odpowiadała mi uśmiechem.
Moja nowa koleżanka, w przeciwieństwie do mnie, szła cały czas wyprostowana i sprawiała wrażenie doskonale kontrolującej sytuację. Bez problemu przekręciła klucz w drzwiach i potem zamknęła je za nami. Sprawdzała nawet dwa razy, czy to zrobiła.
Usiadłam na wyścielonej kolorową kapą kanapie i wygodnie się oparłam. Miałam ochotę zamknąć oczy i zasnąć. Zasnąć, żeby pozbyć się tego koszmarnego bólu głowy.
– Chcesz coś do picia, do jedzenia? – zaproponowała kurtuazyjnie Julia, która cały czas krzątała się po kuchni.
– Nie, nie dzięki – powiedziałam i oparłam ociężałą głowę na dłoni. Zamknęłam oczy jedynie na chwilę…
W środku nocy obudziło mnie pragnienie. Miałam wrażenie, że ścianki gardła palą mnie tak bardzo, jakby ktoś je podpalał żywym ogniem albo mnie dusił. Zerwałam się jak oparzona z wersalki i dopiero wtedy poczułam, jak bardzo jestem spocona. Moja skóra śmierdziała alkoholem, włosy też musiały być w nieładzie i tłuste.
Po parkiecie szłam najciszej, jak umiałam, żeby nie zbudzić Julii. Przez moment nawet zastanawiałam się, w jaki sposób się tutaj znalazłam. Ale coś świtało w pamięci. Tak. Musiałam być pijana, dlatego tu wylądowałam.
Poszłam jakimś intuicyjnym szlakiem prowadzącym do kuchni, gdzie, na moje szczęście, na okrągłym, drewnianym stole stał dzbanek z wodą. Miło, że Julia o tym pomyślała.
W tamtej chwili nic nie smakowało lepiej niż ten strumień żywej wody, który przenikał do mojego ciała. Mogłabym pić i pić.
Ugasiwszy w końcu pragnienie, poszłam do toalety. Wyglądała absolutnie standardowo. Tak jak każda toaleta w tamtym czasie w każdym mieszkaniu i domu. Chociaż tym, co ją wyróżniało spośród innych, był plastikowy sedes. Posiadanie czegoś takiego w Polsce Ludowej było niemałym luksusem. Raz, że dostanie czegoś takiego w sklepie, nawet w Peweksie, graniczyło z cudem. Dwa, że cena takiego cudeńka musiała być horrendalna.
Poczułam zazdrość. Tak, poczułam zazdrość o tę plastikową toaletę. Zazdrość, a zarazem wstyd. Bo jak można zazdrościć komuś miejsca, w którym ma wydalić ze swojego organizmu ekskrementy?
Świat wokół mnie zawirował i poczułam mdłości. Usiadłam na tej plastikowej ubikacji, oparłam głowę o dłoń z nadzieją, że ten nieprzyjemny stan zaraz przejdzie. Po chwili uderzyła mnie jednak fala gorąca, która tylko spotęgowała te paskudne odczucia.
Musiałam szybko dotknąć czegoś zimnego, a jedyne, co mi wówczas przychodziło do głowy, były zimne płytki. Najpierw przyłożyłam dłoń do ściany. Nastąpiła chwilowa ulga, jednak to było za mało. Cała domagałam się zimna. Uklękłam na zimnej podłodze, oparłam przed sobą dłonie… Po chwili moim ciałem wstrząsnęły torsje.
Wymiotowałam, a nienawidziłam wymiotować. Odnosiłam wtedy wrażenie, jakbym miała zaraz umrzeć albo się zadławić. W dodatku ta cała gorycz…
Skończyła się pierwsza faza wymiotów. Byłam wyczerpana, ale zanim zdążyłam ochłonąć, nadeszła druga. Wymiotowałam przez prawie godzinę, a później przez jakiś czas czułam na języku smak niestrawionych resztek jedzenia.
Nawet przez moment nie pomyślałam, że mogłabym obudzić Julkę. Ból fizyczny całkowicie zawładnął moim umysłem. Dopiero, kiedy chciałam wstać, zobaczyłam, że ona właśnie stoi w drzwiach.
– Jak długo tu jesteś? – rzuciłam nieco poirytowana, jednak to nie jest miłe być oglądanym w takim stanie przez kogokolwiek.
– Przed chwilą przyszłam, obudziło mnie zapalone światło. – Spojrzała przelotnie na żarówkę.
– Przepraszam – odparłam chłodno i wstałam. Chciałam wyjść z łazienki, jednak Julia zastąpiła mi drogę. Poczułam się zaskoczona.
– Nie masz za co przepraszać. – Uśmiechnęła się ciepło i położyła mi czule dłoń na ramieniu.
– Nie no, nie powinnam… – Spuściłam wzrok i zaczęłam się tłumaczyć. Ten sposób zawsze na mnie działał. Wystarczyło mnie przestraszyć, a potem niespodziewanie stać się miłym. Od razu miękłam.
– Ależ to normalne – odparła spokojnym głosem.
Przytaknęłam jej skinieniem głowy, jakbym była małą, struchlałą dziewczynką, a ona moim surowym rodzicem.
– Teraz powinnaś się wykąpać i wypocząć. To na pewno ci dobrze zrobi, kochana. Pośpisz sobie tyle, ile będziesz potrzebowała, i wstaniesz jak nowo narodzona… – Zamyśliła się na moment. – Może potrzebujesz czegoś do ubrania?
Zdziwiona jej zachowaniem jedynie pokręciłam przecząco głową. Ta Julka, którą teraz się stała, zupełnie nie przypominała tamtej sprzed kilku godzin. Wcześniej była prawdziwą nastolatką, trzpiotką za wszelką cenę pragnącą zwrócić na siebie uwagę, a teraz nagle zmieniła się w poważną i troskliwą kobietę, która idealnie nadawała się na matkę.
– To bardzo miłe z twojej strony. Dziękuję – powiedziałam w końcu. Niestety, nie było mnie stać na nic więcej. Gdy ktoś był wobec mnie troskliwy, to odczuwałam wzruszenie oraz wdzięczność. Zawsze wylewnie dziękowałam i takie zachowanie było impulsem do pogłębienia relacji. Ale teraz czułam coś dziwnego. Jakaś nieustępliwa, natrętna myśl ciągle mnie upominała, że dzieje się coś niewłaściwego. Dodatkowo całe moje ciało przeszył dreszcz.
– Nie masz za co dziękować. To normalne. Złe czasy uczą nas, że ludzie są źli, ale i w złych czasach zdarzają się dobrzy ludzie. – Gdy skończyła to niepokojące zdanie, przyjrzała mi się jeszcze uważniej i intensywniej.
A może tylko tak mi się wydawało.
Nic jej nie odpowiedziałam. W domu nauczyli mnie, aby nie wchodzić na ścieżki trudnych tematów z nieznajomymi.
„Nigdy nie wiesz, co ktoś myśli ani czy nie zacznie się domyślać, co ty myślisz. Dopiero gdy poznasz czyjeś myśli i zobaczysz, że są zbieżne z twoimi, zacznij mówić o tym, co dla ciebie ważne” – mawiał zawsze mój ojciec i w tamtej chwili usłyszałam brzmienie jego głosu w głowie. Najprawdopodobniej sama je przywołałam, jednak stanowiło to swego rodzaju ostrzeżenie.
– No dobrze, to ja już ci nie przeszkadzam. Jakbyś czego potrzebowała, daj znać. – Uśmiechnęła się przymilnie i wyszła z łazienki. Miałam jednak dziwne wrażenie, że wciąż stoi za drzwiami, a jej wzrok przenika ściany, przedziera się także przez barierę mojego ciała i umysłu.
Weszłam naga do wanny i odkręciłam kran. Najpierw długo lała się zimna woda, a dopiero potem gorąca. W tamtej chwili mi to nie przeszkadzało, liczył się wyłącznie jej szum, który zagłuszał moje myśli.
Lekko zardzewiała wanna w rzekomym mieszkaniu Julii Burzykowskiej była prawie cała wypełniona wodą. Miałam ochotę się w niej zanurzyć, ukryć. Kiedy byłam małą dziewczynką, zawsze lubiłam to robić, bo miałam wtedy wrażenie, że przenikam granicę światów i staję się częścią tej drugiej, podwodnej rzeczywistości, gdzie żyją syreny i inne magiczne stworzenia. Doprawdy fascynujące jest to, że dziecko ma tak ogromną łatwość krążenia między światami, tym rzeczywistym i wyobrażonym, który w dzieciństwie jest jednak bardziej realny. Może to kwestia tego, że gdy jesteśmy mali, to pamiętamy krainę, w której żyliśmy, zanim znaleźliśmy się na Ziemi?
Teraz jednak jedynym miejscem, w którym pragnęłam się znaleźć, był mój własny dom. Czułam się bliska ataku paniki, ale nie mogłam do niego dopuścić. Wynurzyłam ciężką od bólu i mokrych włosów głowę i zmusiłam się do tego, aby się zrelaksować. Oparłam się o krawędzie wanny i zorientowałam się, że właściwie samo leżenie w czystej wodzie nic nie da, bo moje ciało i tak po wyjściu z niej pozostanie lepkie i brudne. Rozpaczliwie zaczęłam się rozglądać za mydłem. Nie musiałam długo szukać: na umywalce stała mydelniczka, a na niej leżała kostka mydła o dość specyficznej oliwkowej barwie, w formie wypukłego i nierównego kwadratu. Tak jakby ktoś, niezbyt uważnie, ręcznie go wycinał. Nigdy nie widziałam mydła o takim kształcie, ponieważ u mnie w domu, i w prawie każdym znanym mi domu, używało się szarego mydła o wdzięcznej nazwie „Biały Jeleń”.
Wzięłam to specyficzne, „niekwadratowe” mydło i przyłożyłam je do nosa, aby lekko zaciągnąć się jego wonią. Zawsze byłam ostrożna w testowaniu nowych zapachów. Ku mojemu zdziwieniu niczym nie pachniało, a raczej jego zapach był przyjemny i naturalny, ale inny niż „Białego Jelenia”, który pachniał ciepłem i słońcem. Przynajmniej tak podpowiadała mi wyobraźnia, zresztą sama barwa tego mydła zdawała się nasuwać od razu skojarzenie, że mogło dość długo znajdować się na słońcu.
Ostrożnie zamoczyłam je w wodzie i kiedy trochę zmiękło, delikatnie natarłam nim ramiona. Ten gest wywołał we mnie dużo przyjemności, zupełnie jakby ktoś smarował mnie oliwą z oliwek. Namydliłam się cała, a potem także i włosy. Odłożyłam mydło do mydelniczki i ponownie zanurzyłam się w podwodnym świecie, aby zmyć z siebie cienką warstwę oliwkowej piany.
Gdy wychodziłam z wanny, czułam jednocześnie swój własny ciężar, jak i chłód. To samo uczucie, kiedy w ciepły letni dzień wychodzi się z jeziora. Tylko wtedy jeszcze drobinki piasku przyklejają się do mokrych stóp, a wiatr osusza krople pozostawione na szyi, udach i brzuchu.
Szybko chwyciłam biały, szorstki ręcznik. Był czysty i sprawiał wrażenie wykrochmalonego. Okryłam się nim i już było cieplej. I wtedy zrozumiałam…
Spojrzałam na leżącą na podłodze kupkę moich brudnych ubrań, przesiąkniętych zapachem alkoholowego potu, wonią nieświeżej bielizny, wymiocinami i wszystkimi innymi nieprzyjemnościami. Niechętnie, ale byłam zmuszona zawołać Julkę i poprosić ją o pomoc.
– Julia! – krzyknęłam, lecz zrobiłam to dość cicho. – Julia, jednak potrzebuję czegoś do ubrania.
Przybyła do mnie z prędkością światła. Być może cały czas stała za drzwiami i wcale się stamtąd nie ruszała. Jednak chyba musiała, bo zauważyłam, że w rękach trzyma bawełniane, białe majtki i luźną, beżową koszulę nocną w niezapominajki. Na sam ten widok poczułam ulgę. Przecież nie ma nic lepszego dla zmęczonego ciała niż koszula nocna.
– Dziękuję – powiedziałam ze szczerą wdzięcznością.
– Nie ma za co. – Julia się uśmiechnęła. Widziałam, jak spogląda przez chwilę na wannę. – O! Widzę, że użyłaś mydła marsylskiego.
Trudno było z tego stwierdzenia wywnioskować, co właściwie ma na myśli.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Część pierwsza
Część druga
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
Spis treści
Dedykacja
Epigraf
Meritum publikacji