Takie samo światło - Jolanta Holzer - ebook
NOWOŚĆ

Takie samo światło ebook

Jolanta Holzer

0,0

Opis

Są ludzie, którzy potrafią rozjaśnić najmroczniejsze zakamarki naszego życia

Bohaterowie „Testu” powracają!

Mówi się, że wraz z rozwojem technologii więzi międzyludzkie słabną. Coraz więcej ludzi czuje się samotnych, przytłoczonych i odizolowanych. Ale czy to rzeczywiście technologia nas od siebie oddala? A może sami wybieramy życie w emocjonalnym dystansie?

Ryfka, Daga, Szymon i Samuel zmagają się z depresją, odrzuceniem i brakiem zrozumienia – zarówno w rodzinie, jak i w społeczeństwie. Każde z nich codziennie walczy z własnymi demonami, próbując odnaleźć drogę do spokoju i szczęścia.
Bohaterowie odnajdują schronienie w starym dworku pod Krakowem, który staje się dla nich symbolem nadziei – miejscem, gdzie mogą odbudować więzi i pozwolić marzeniom rozkwitnąć.

Czy młodzi ludzie uwierzą, że potrafią kochać i być kochanymi? Czy odnajdą światło w mroku? A może to światło jest już obok nich – wystarczy tylko pozwolić mu oświetlić drogę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 724

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jolanta HolzerSamuel Milewski

Takie samo światło

PROLOG

***

Patrzę w czubki butów

Popękane chodniki

I rozbite szkło

Mam ci jeszcze

Tak dużo do

Niedopowiedzenia

Pięć minut temu

Ktoś z klepsydry

Wysypał sens

Zostaną mi sny

Złudzenia i cisza

Której nie chcesz

Kulisz ramiona, wiem

Mnie kiedyś też ktoś

Zamienił w noc

Ślad dawnej tresury

Wodzi na pokuszenie

Zamyka w klatce ze szkła

Jeszcze myśli jak ćmy

Ten sam rytm oddechu

Piach pod powiekami

Obiecam wszystko

Czwarta trzydzieści

Muszę iść nie mogę

Nie ma miejsca na błąd

I coś chyba deszcz

Kradnie mi wzrok

Dla głupiego mnie kiedyś

To miała być gra

Nie patrzyłem w oczy

Litości nikt nie widział

Są zamknięte drzwi

Ty i niczego więcej

Patrzę na wylot

Tam nie ma już nic

Wracaj zgubimy się

Nie opuszczaj rąk, uderz

Uśmiechnę się

Na wszelki wypadek

Jestem tutaj, będę

Sobie na przekór

Kiedyś zrozumiem

Jeśli podejdziesz

Krok bliżej ucieknę

Nie ruszaj się

Nie odchodź

Światło w tym miejscu Wszechświata ma szczególne właściwości. Niemożliwie jasne, równocześnie nie oślepia. Zdaje się nie mieć jednego źródła. Przejrzyste do granic najmniejszych szczegółów, ale niemal gęste i namacalne. Można chwycić w dłonie i poskręcać w dowolny sposób. Można przelewać go między palcami, nie zostawiając ani jednej zmarszczki. W takim świetle wczesnym popołudniem przysiadł Anioł. Na kamieniu. Nie siedzi jednak tak po prostu, zamyślony czy obserwujący. Siedzi, jakby właśnie przed chwilą wylądował. Tylko na moment. Czarno-zielonkawe skrzydła jeszcze niedokładnie złożone. Bo ten Anioł ma skrzydła w tym właśnie kolorze. Włosy również. Palcami lewej stopy niespokojnie gładzi grzbiet prawej. Tak. To na pewno nie jest chwila anielskiej zadumy. W nieco nerwowym skupieniu zagląda do własnego wnętrza. Przegląda zawartość szuflad otwierających się z jego ciała. Zagląda w głąb siebie. Jedne szuflady są większe, inne mniejsze. Wszystkie puste. Ale jednak intensywnie się w nie wpatruje. Głowę ma pochyloną i nie widać twarzy. To utrudnia obserwację i wyciągnięcie wniosków. Po wyrazie oczu, układzie brwi moglibyśmy wiedzieć więcej. Ale nie wiemy. Nie możemy też podejść bliżej, anioł wygląda na płochliwego, nie sądzę, by chciał z nami porozmawiać. Skazani jesteśmy więc na domysły. Musimy stworzyć własną historię. Być może to upadły anioł, który poszukuje choćby śladu swojej natury odebranej mu właśnie przed chwilą? A jeśli nie? Nie wygląda na całkowicie załamanego swoim stanem. Więc może zmierzał właśnie gdzieś z ważnym posłannictwem, w pośpiechu nie domknął swojej cielesnej powłoki i bezcenne artefakty gdzieś w locie wypadły? To przeczyłoby jego perfekcyjnej przecież naturze, ale kto wie? A może tylko naszym ludzkim oczom wydaje się, że szuflady są puste. On jedynie usiadł na chwilę, by upewnić się, że wszystko jest na swoim miejscu, i sprawdzić, czy nie pomylił kolejności poleceń z góry? W takiej tezie też są luki, jak w poprzedniej, ale w końcu co możemy wiedzieć na pewno o aniołach? Bardzo niewiele oznacza też prawie nic. Być może to młody anioł, który po raz pierwszy zobaczył człowieka i próbuje pojąć różnice. Bo jego wnętrze to czyste światło, sterylna moc i łaska, a w ludzkich szufladach panuje nieporządek i chaos? Może to właśnie chciałby zrozumieć?

My też mamy szuflady, wyrastające z ciał i umysłów. W niektórych panuje porządek, wszystko jest poukładane. I na swoim miejscu. Ale też zawsze, bez wyjątku, są takie, gdzie jest po prostu bałagan. Rzeczy pomieszane bez ładu i składu. Wystające na zewnątrz, niepozwalające szufladom na domknięcie. Rzeczy w tajemniczy sposób przeskakujące z szuflady do szuflady, znikające bez śladu w momencie, w którym akurat są potrzebne. Jak skarpetki w pralce. Mamy też inny rodzaj szuflad. Zewnętrzne. Z etykietami. Bardziej dla innych niż dla siebie. To trochę bez znaczenia, bo przecież inni mają przygotowane właśnie dla nas. Czasem zostajemy złapani przez przypadek, czasami z rozmysłem. Zwabieni. Czasem wchodzimy sami, zastanawiając się wcześniej lub nie. Bo niektóre szuflady wydają się wręcz stworzone dla nas. Dlaczego więc nie skorzystać i nie pozwolić sobie na wygodę? Na trwanie bez konieczności rozmyślania o rzeczach poplątanych? To, co niewygodne, można zamknąć na zawsze i wyrzucić klucz. Zdarza się też, że próbujemy zająć taką szufladę i stwierdzamy, że nie pasujemy. Jest ciasno i niewygodnie. I wtedy ktoś może tę szufladę domknąć za nas. Może to zrobić delikatnie, ułożymy się w środku i z czasem zaczyna nam być wygodnie. Może to zrobić też jednym gwałtownym ruchem. Najpierw będzie bolało i stracimy coś, co się nie mieściło. Potem być może przywykniemy i nie będziemy czuć braku. I od przypadku tylko zależeć będzie, czy ktoś inny niechcący uchyli szufladę. Bo nawet najsłabszy promyk światła może sprawić, że poczujemy.

I nic już nie będzie mogło być takie samo.

Odchodzimy powoli, by stopa przypadkiem nie poruszyła kamienia, który przestraszy na zawsze naszego Anioła. Zostawmy go jego anielskim rozważaniom. Odchodzimy w skupieniu, bo przyszła nam do głowy jeszcze jedna, pozornie absurdalna myśl: być może on chciałby znaleźć wewnątrz siebie choć ślad naszego nieporządku. Bo może ten nieporządek oznacza możliwość wyboru. A wybór to wolność.

– Weź się posuń. Weź się, błagam, posuń, raz w końcu chciałabym zobaczyć! – warczała Ryfka, ni to rozbawiona, ni zła, usiłując utrzymać na miejscu wszystkie powiewające i wiszące fragmenty kreacji.

– Namawiasz go do grzechu w naszej obecności? – wymamrotał Samuel ze szpilkami w zębach. Obudził się w nim krawiec profesjonalista. Łobuziak od niegrzecznych skojarzeń mieszkał w nim od zawsze, spacyfikowany wcześniej przez tak zwane okoliczności życiowe. Teraz oddychał domem, ciepłem i wolnością, podskakując.

– Bardzo chętnie, skoro sobie życzysz… – Miś po raz pięćdziesiąty obejrzał się w lustrze, podziwiając swoją sylwetkę w czarnym fraku. Frak miał doszyte małe plastikowe kieliszki, co nie umniejszało wytworności odzieży ani Misia. – Mogę grzeszyć w twojej obecności, ile chcesz, powiedz tylko jak.

– Sprzed lustra się posuń, won! – uściśliła zwięźle, acz nieszczególnie elegancko, Ryfka. – Bo siebie nie widzę.

– Och, moja droga – zaśmiał się Miś, ostatni raz obracając się na pięcie tak, żeby poły zatrzepotały. – Ty widzisz wyłącznie siebie, nawet bez lustra.

– Samuel, zrób coś swojemu modelowi, bo mu napluję do tych kieliszeczków i cała twoja żmudna robota pójdzie na nic… Ej, no. Nie wiedziałam, że przez „odsłonięte plecy” rozumiesz goliznę aż do, przepraszam, szczeliny między pośladkami. To nie są plecy. To od dobrych piętnastu centymetrów są już byłe plecy.

– Czymkolwiek to jest, piękne jest – podlizał się Miś. – Możesz tym wymachiwać bez obawy.

– Sam sobie wymachuj pośladkami, jak cię proszę. Przy gościach.

– Wymachuję przecież. – Michał obrócił się kolejny raz, już na środku pokoju. – A jeśli sam Sam też będzie ze mną wymachiwał, to już będzie szał ciał i uprzęży.

– „Uprzężą” to można nazwać moją marynarkę. Nie zakrywa więcej niż koniowi chomąto… – mruknęła Ryfka, wypinając biust.

– Poloneza czas zacząć. – Miś w rozmarzeniu snuł wizję, angażując się w nią duszą oraz ciałem. Potężne ciało wykonywało posuwiste kroki przez salon, z ugięciem i dyganiem. Na szczęście salon był wielki i wiele już widział. – Szpalerem. Pomiędzy drzewami. Błyskając pośladkami. Ryfka w pierwszej parze i latarki nie będzie trzeba. Ryfka z Dagmarą będą pierwszą parą i reklamy też nie będzie trzeba – kontynuował natchnionym basem. – Wieś nam zrobi.

– Szymek gdzie? – Samuel powyjmował z gęby wszystkie szpilki i odetchnął głęboko. Rozśmieszanie człowieka z paszczą pełną szpilek powinno być uznane za wprowadzanie go w stan bezpośredniego zagrożenia życia.

– W Dżungli, wraz z Dagą. Głośniki wieszają. A cioteczka w wytwornym peniuarze snuje się między drzewami i orzeka, czy dobrze – odpowiedziała Ryfka. Z przodu dekolt wyglądał szałowo, co poprawiło jej humor.

– Też sobie znaleźli eksperta od głośników – mruknął Miś. – Głuchą wiedźmę.

– Ej, zdziwiłbyś się. No tak, nie było cię tutaj przez ostatnie kilka tygodni i nie jesteś na bieżąco. Szymon nie poprzestał na dokonaniu znanego już wszystkim odkrycia, Szymon cioteczce co nieco dosztukował…

– I teraz mamy ciotkę androida – nie darował sobie Misiu. – Jeżeli jeszcze coś jej zaszwankuje, Szymon dosztukuje kolejny kawałeczek, aż będziemy mieli na wyposażeniu najprawdziwszą sztuczną inteligencję w kształcie starszej pani… Taka atrakcja turystyczna. A ponieważ Szymek jest miłośnikiem Salvadora Dali, doczepi jej jeszcze nad czołem rogi nosorożca…

– A tobie kalafior w odwłoku – fuknęła Ryfka. – Zamiast mózgu się nie zmieści, w czaszce masz miejsce na co najwyżej orzeszek… Jeszcze raz nazwiesz ciotkę wiedźmą, spuszczę ci na głowę któryś z konterfektów bliżej nieokreślonych Szymonowych antenatów. Mamy ich pół strychu. Są ciężkie. Wiem, bo podnosiłam.

– Zawsze historia wydawała mi się ciężkim przedmiotem. – Miś pokiwał głową. – Ja jej nie nazywam wiedźmą w sensie negatywnym.

– Serio? – zdziwiła się Ryfka. – Można kogoś nazywać wiedźmą w sensie pozytywnym?

– Bo gapi się na ciebie tymi swoimi wyblakłymi oczyskami i wie – wyjaśnił Michał – nawet o rzeczach, których nie zrobiłeś, chociaż bardzo byś chciał.

– Ja tam zrobiłem wszystko, co bym chciał – powiedział Samuel – za wyjątkiem sukni Dagmary, bo zamiast przyjść tu i mierzyć, to po drzewach lata. A przodków powiesiliśmy z Szymonem w stodole, cały komplet. Znakomicie się prezentują na przecieranym tle.

– Pomiędzy bydlęty…

– Jakie bydlęty, tam jadalnia będzie. Dla gości.

– Toż mówię. Pracuję w gastronomii od zarania dziejów – mruknął Misiu. – Zresztą, sam zobaczysz, jak ci zbezczeszczą twoje wymuskane obrusiki i złożą marynarski hołd przodkom pod ścianami…

– Nie moje obrusiki, tylko Dagi, uparła się.

– To nie stodoła, tylko stajnia, nauczyłbyś się w końcu, ty… ignorancki wykwicie cywilizacji! – skorygowała skrupulatnie Ryfka.

– Jest takie słowo jak „ignorancki”? – zainteresował się Miś.

– A czym to się w zasadzie różni? – zapytał w tym samym momencie Samuel. – Stajnia, stodoła, jeden pies…

– Zawartością, kochany chłopcze, zawartością.

– Aktualnie zawiera Szymka przodków, stare stoły od Szefa, kredensy ciotuni, zastawę stołową babci Ryfki oraz obrusy Dagmary. Jakiś wniosek?

W tym momencie gdzieś z ogrodu dobiegł wrzask.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Powrót do szkoły po wakacjach zawsze był dla mnie dziwnym doświadczeniem. W miejsce równocześnie dobrze znane i całkowicie obce. Na studiach było tak samo. Teraz, po trzech latach nieobecności, moje wrażenia są jeszcze dziwniejsze. Ten sam budynek wypełniony zupełnie nowymi ludźmi. Przyszedłem tu niemal wprost z gór, z krótką wizytą w moim nowym domu.

Schodziliśmy z Turbacza w gęstej mgle. Szymon trzymał mnie za rękę, jego pewny uścisk dodawał mi sił.

Po ostatnim wieczorze poranek przyniósł spokój i ciszę. Obudziłem się wcześniej, leżąc, patrzyłem na jego uśpione, bezbronne wciąż ciało, wsłuchiwałem się w równy oddech. W końcu drgnął, obrócił się w moim kierunku i patrząc w oczy, po chwili namysłu powiedział:

– Witaj. Nadal chcesz mnie znać? Jesteś pewien?

Skinąłem głową i uśmiechając się, odparłem:

– Jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Tylko… czy ty się nie rozmyślisz, kiedy opowiem ci moją historię…

– Nie sądzę.

Tyle. Krótko i prosto w oczy. I wystarczająco, bym poczuł. Że teraz nie czas na żale i wspominanie tego, co minęło.

Wracaliśmy w milczeniu, jego archaiczny samochód spisywał się zaskakująco dzielnie. Po raz pierwszy przekroczyłem próg mieszkania Szymona. Spodobał mi się jego minimalizm. Tylko to, co niezbędne, bez ozdobników i nagromadzonych bibelotów. I Szymon pośrodku niemal pustego salonu, taki, jakiego dobrze już znam, i równocześnie trochę inny, jeszcze bliższy. Wyraźnie skrępowany tą bliskością. Rozumiem. I jestem z powodu tego jego skrępowania szczęśliwy. Bo przez to jest bardziej mój.

– Posprzątam to dziś. – Wskazał na kłębiące się w rogu salonu klawiatury i kable. – To z koncertu. Kacper, znajomy, przywiózł, jak mnie nie było, zostawiłem mu klucze.

Fotel, ława, biurko, materac, półki pełne płyt i książek.

– Właściwie mieszkam prawie wyłącznie tutaj – zaczął wyjaśniać, po czym poprowadził mnie, obok łazienki, krótkim korytarzem. Dwoje drzwi naprzeciwko. – Po lewej mam coś na kształt garderoby. Po prawej jest zupełnie zbędny pokój. – Otworzył drzwi.

Pokój był całkowicie pusty, duży, z oknem zajmującym całą ścianę.

– Może być twój. Albo… w sumie… wiesz, co? Myślę, że sam możesz sobie wybrać miejsce. Dla siebie, które wolisz. Ja chyba nie mam żadnych preferencji.

Stoję za jego plecami. Podchodzę bliżej, obejmuję go. Kładę głowę na jego ramieniu i w końcu mówię:

– Jeśli rzeczywiście mogę wybrać, to przecież wiesz, gdzie chcę najbardziej. Szymek, ja pamiętam naszą rozmowę i nie wycofuję ani jednego mojego słowa. Możemy razem, tam, w salonie, bo chyba tam śpisz? Ten pokój jest wspaniały, można w nim urządzić pracownię, wstawisz tu swoje instrumenty, ja zorganizuję moje przybory do rysunku…

– I będziemy spać w salonie? To znaczy sam tak robiłem, ale… chyba zwykle bywa inaczej? – zapytał po prostu. – Może jednak chcemy odwrotnie? Pracować w salonie, a spać tutaj? Tu też mamy wyjście na balkon, będzie lepiej.

– Naprawdę się zgadzasz? Jeśli tak, to masz rację. Lepiej tak, jak mówisz.

Odwrócił się się do mnie, nasze twarze znów zetknęły się ze sobą, tym razem bez łez.

– Teraz prysznic i uczelnia. Pójdziesz ze mną? Chcę to już mieć z głowy. Może uda mi się wrócić w miejsce, na którym skończyłem, na letni semestr czwartego roku?

Obróciłem się na pięcie pośrodku korytarza i znów stanąłem twarzą w twarz, tym razem z kimś zupełnie innym, kogo jednak rozpoznałem w mgnieniu oka. Właściwie to wpadliśmy na siebie.

– No, no, pan Jakubowski jak zwykle roztargniony…

– Bardzo przepraszam, panie profesorze – powiedziałem szybko, patrząc na dziekana mojego wydziału. – Pan profesor mnie pamięta?

Dziekan pogładził łysinę.

– Pamięć mam póki co bardzo sprawną. Szczególnie pamiętam dwa rodzaje studentów. Po pierwsze, tych najbardziej obiecujących. Po drugie, tych, którzy zawiedli moje nadzieje. Pan spełnia oba te warunki.

Przestąpiłem z nogi na nogę.

– Ja właśnie w tej sprawie. Panie profesorze, chciałbym wrócić na uczelnię. Właśnie dlatego pana szukałem.

– O, więc to taka sytuacja. W takim razie chodź, kolego, nie zwykłem rozpatrywać spraw służbowych na środku korytarza.

Posłusznie podreptałem za nim, zostawiając Szymona samego, opartego o ścianę.

Pomieszczenie, jak przystało na gabinet dziekana wydziału grafiki, było niemal w całości zajęte przez rysunki oraz obrazy. Leżały na biurku, stały pod ścianami, zwisały w artystycznym nieładzie z każdego mebla. Nawet z fotela za dziekańskim biurkiem. Jakby nigdy nie siadał na nim. Albo siadał pomimo wszystko… No tak. Jednak to drugie. Machnął ręką w moim kierunku, dając do zrozumienia, żebym też gdzieś usiadł. Ostrożnie podniosłem stos papierów z najbliższego krzesła i zacząłem rozglądać się, gdzie można je w miarę bezpiecznie odłożyć.

– Rzuć to tam… – Tym razem ręka zatoczyła nieforemny owal. „Tam” mogło oznaczać nawet inną galaktykę. – To bazgroły pierwszego semestru, szkoda słów i czasu. Więc słucham. – Profesor rozsiadł się wygodnie, szeleszcząc grafikami, które miały zaszczyt znaleźć się pod dziekańską sempiterną. – Po pierwsze, dlaczego szanowny kolega raczył nas opuścić, po drugie, chciałbym poznać motywy niespodziewanego powrotu.

Zaschło mi w ustach, mimo to szybko odpowiedziałem:

– Na pierwsze pytanie odpowiem, że to był mój wielki błąd, sprowokowany przez… hmm… okoliczności życiowe.

Dziekan wpatrywał się we mnie ze stoickim spokojem.

– Czy te okoliczności obecnie malowniczo podpierają ścianę korytarza naszej szacownej Alma Mater?

Zaskoczył mnie totalnie. Po chwili odparłem:

– No… nie. Akurat te okoliczności są częściowo odpowiedzialne za drugą część pytania pana profesora.

Pokiwał głową, jakby zamyślony.

– Zgadza się. Tamte okoliczności rzeczywiście były bardziej barczyste, miały dłuższe włosy i raczej nieokrzesane spojrzenie.

Po raz kolejny spojrzałem na niego, coraz bardziej zdumiony.

– Skąd pan profesor wie?

– Widzę, że już nie pamiętasz pierwszego wykładu. Dla wszystkich nas w tym budynku najważniejsze są trzy cnoty. I nie są to wiara, nadzieja i miłość.

Wchodząc mu w słowo, dokończyłem:

– „To obserwacja, praca i talent. Z nich zaś najważniejsza jest obserwacja”.

– Bardzo dobrze, kolego, bardzo dobrze – sapnął z zadowoleniem. – Przejdźmy do meritum. Czy jesteś pewien, że to nie kolejna szybka faza i niedługo znów nie zmienisz zdania? Byłbym skłonny dać ci kolejną szansę, ale nie chciałbym wyjść, że tak się wyrażę, na durnia.

– Jestem pewien. Tak bardzo, że bardziej już nie można.

Pomilczeliśmy zgodnie przez chwilę, po czym dziekan znów zabrał głos:

– A czy szanowny kolega coś przez te trzy lata rysował? Mam nadzieję, iż ta teczka, nieco sfatygowana od zbyt mocnego ściskania w spoconych dłoniach, zawiera jakieś ważne argumenty?

Podałem dziekanowi portfolio.

– Nie umiem nie rysować. To przymus wewnętrzny. Mam tu parę szkiców z ostatnich dwóch miesięcy. Wcześniejsze zostały bezpowrotnie utracone, w Barcelonie, bo tam mieszkałem przez ostatnie lata – powiedziałem wyjaśniająco.

Dziekan w milczeniu oglądał szkice, mrucząc do siebie coś zupełnie niezrozumiałego. Po chwili wziął dwa z nich w rękę i, nie podnosząc głowy znad kolejnych, rzekł:

– Te z natury mają potencjał.

Szymon i Finca Guell.

– To z pamięci, panie profesorze.

Podniósł głowę i przyjrzał mi się badawczo:

– Na pewno nie… jak wy to mówicie? Wiem. Nie ściemniasz?

– Skądże, panie profesorze. To najprawdziwsza prawda.

– Aha.

On w dalszym ciągu przeglądał moją teczkę. Ja denerwowałem się coraz bardziej.

W końcu ręka dziekana zastygła w powietrzu.

– O. Coś podobnego… Powtórz, od kiedy jesteś z powrotem w naszym pięknym mieście?

– Od niespełna dwóch miesięcy.

– Bardzo ciekawe. Jednak zdążyłeś już zrobić zamieszanie. Nie dalej jak przed godziną moi studenci niemal siłą kazali mi obejrzeć amatorskie nagranie z pewnego koncertu. Stąd już znam te grafiki. – Dziekan wyciągnął rękę z wizualizacjami do koncertu Szymona. – Wierz mi, byli zachwyceni. A i ja muszę stwierdzić, że są naprawdę niezłe, nawet bez muzyki. À propos: kim jest jej autor? Może i jestem stary, ale lubię nowe trendy i różne alternatywne formy przekazu.

– Malowniczo podpiera ścianę, panie profesorze.

– Hmm… Masz słabość do muzyków, zdaje się, kolego Jakubowski. Dobrze. Nie moje buraczki, jak mawiała moja ciotka, świeć panie nad jej duszą. Widzę, że nie próżnowałeś, i chyba rzeczywiście ci zależy. A ja, jak powiedziałem wcześniej, chcę dać ci szansę. Ostatnią. – Pogroził palcem. – Przedstawię twoją sprawę na kolegium, prace sobie zostawiam, powinny przekonać do mojej decyzji wątpiących.

– Panie profesorze, naprawdę nie wiem, jak mam podziękować…

– Ja wiem. Napisz podanie, zostaw w sekretariacie. A gdybyś miał jakieś bardziej profesjonalne nagranie z koncertu, to ja bardzo chętnie.

Wybiegłem z gabinetu jak na skrzydłach, rzucając się na środku korytarza w ramiona Szymona. Zdziwionego na równi z otaczającym nas tłumem przyszłych artystów.

– Dziewczyno, przecież tak nie można… – Misiek odstawił na stół wazę z barszczem i podszedł do mnie. Bezceremonialnie złapał mnie za brodę i zajrzał mi w twarz. Mokrą nieco. Po raz piętnasty poprawiałam światełka na choince. Żeby było symetrycznie. – Siadaj już wreszcie przy stole. I uśmiechnij się.

– Nie, nie. – Potrząsnęłam głową i zgodnie z poleceniem uśmiechnęłam się. – Jest w porządku. Nawet bardziej. Ja… ja aż nie mogę uwierzyć, że tu jestem. I że tyle nas… I że mamy prawdziwą choinkę… Patrzę na nią. Dotykam. I przeżyłam to.

– Pamiętam zeszły rok. – Miś ogarnął mnie ramieniem i poprowadził do mojego krzesła. – Też nie mogłem uwierzyć w zaproszenie, zaskoczyli nas.

Ryfka, w odświętnej sukni koloru ciemnego wina, z czarnym warkoczem, krzątała się jeszcze, zapalając świece, porozstawiane tu i ówdzie. Z kuchni dochodziły odgłosy burzliwej narady pomiędzy Żywią a Szymonem. Temat debaty brzmiał: „Co z tym karpiem?”. Czy już, czy jeszcze i czy nie wystygnie. Zanim.

Zadzwonił dzwonek.

– Nareszcie! – Bartosz odsunął z hukiem krzesło i wstał, by otworzyć drzwi. – Spóźniony wędrowiec!

Kuba. Przywitał się krótko z Bartoszem i zniknął w łazience. Z kuchni wyjrzał na chwilę Szymon.

– Można odłowić karpia z piekarnika! – zameldował Miś. – Pierwsza gwiazdka już świeci, rodzinka w komplecie…

– Siadaj, niedźwiedziu, i nie plącz się pod nogami – osadziła go Żywia. – Kubuś? Gotowy?

Przynieśli karpia, pokrojoną chałkę, ostatnie sałatki. Babcia Ryfki uroczyście ustawiła na środku stołu jeden z talerzy. Dodatkowe nakrycie. Dla wędrowca.

Wszyscy jesteśmy wędrowcami.

Gdyby nie Michał, zeszłe święta spędziłabym całkiem sama. Nie miałam jeszcze nawet kota. Do świąt przygotowana byłam po swojemu, minimalistycznie. Zamiast choinki wieniec z jodły, trzy bombki i świeca. Sałatka śledziowa i wędzony łosoś. Na ozdoby ani kulinaria nie miałam nastroju.

Do tego duża flaszka żołądkowej gorzkiej.

Bo tak.

Kilka dni wcześniej wyprowadziłam się od D.C. Człowieka, który znikał i wracał jak bumerang. Ostatnio nawet w charakterze ślubnego męża. Z siłą niszczącą jeszcze bardziej, zapomniałam, że bumerang to broń. Teraz wiem. Trzeciego razu nie będzie.

W zeszłym roku, tuż przed Bożym Narodzeniem ostatecznie uciekłam z pola rażenia. Wiedziały o tym może trzy osoby, nawet matce postanowiłam powiedzieć dopiero po świętach.

W Wigilię pracowaliśmy w knajpie do piętnastej. Potem zwinęłam flaszkę z baru i udałam się do mojego świeżo wynajętego mieszkania na poddaszu. Wszędzie kartony. Na jednym świąteczny wieniec. Na łóżku kolorowa narzuta, którą kupiłam sama sobie na Gwiazdkę, na przekór nieobecnemu D.C., który nie tolerował wzorków. Akceptował wyłącznie linie proste i modne szarości. Pomyślałam, że barwny kocyk pomoże rozjaśnić jakoś szary świat.

Wczołgałam się z flaszką pod narzutę. Nawet świeczki nie zapaliłam.

Zanim ostatecznie zapadłam się w siebie, zadzwonił dzwonek.

Miś. Nie uwierzył w moje zapewnienia, że pojadę do mamy. Ogarnął mnie i poddasze jednym krótkim spojrzeniem.

– Dziewczyno, nie można tak – powiedział wtedy, identycznie jak dziś.

Zabrał mnie wtedy do siebie, starał się, jak mógł. Ale to nie były prawdziwe święta, a zaledwie ich blady, kruchy cień.

To był błąd. Nie, to nie był błąd. Sam nie wiem, co to było. I podziwiam go. Naprawdę. Bo choć wyszło, jak wyszło, to było dobre. Potrzebne. Mądre. Gdyby mnie Szymon nie namówił, nie poszedłbym tam. Krótko, jednym zdaniem. Spokojnie, choć przypuszczam, jak to musiało być trudne. Ciągle się uczę. Nie zapominać. Stawiać w jego sytuacji. Z powodu tej piosenki i moich palców dotykających przez szorstkość jego blizn wciąż otwartych ran. I tylko kilka słów. Spróbuj. Póki możesz. Póki są, trzeba próbować. Potem będzie za późno.

Przez drzwi słyszę głosy ich wszystkich. To też jest dobre. Potrzebuję jeszcze chwili. Na krawędzi wanny. Zupełnie jak niespełna dwie godziny temu na tym osiedlu nijakich, szarych bloków, pomiędzy którymi przemykali nieliczni, szarzy ludzie w drodze do swoich szarych mieszkań. Przez ponury, zimowy miejski krajobraz. Nawet zima w tym miejscu była nijaka, bez śniegu, który miałby szansę nieco poprawić scenerię.

Nie spodziewałem się, że zastanę ich w komplecie.

Drzwi otworzył Oskar. Przez chwilę zastygł w nich nieruchomo, jak kwintesencja zaskoczenia.

– Cześć. Wesołych Świąt. Ja tylko na chwilę. Chciałem wam złożyć życzenia.

Całą drogę liczyłem na to, że jednak pojechali do rodziców i z czystym sumieniem wrócę do domu. Do Szymona. Do swoich. Tamtych swoich. Nie rodziny, a jednak. Chyba to trochę niemiłe z mojej strony. Może nadal za bardzo boli. Ale mimo wszystko miał rację. Szymon.

– Wejdź. – Oskar przesuwa się na bok, wpuszczając mnie do środka. – Właśnie siadamy do stołu.

Wchodzę, ściągam kurtkę i buty. W przedpokoju pojawia się śliczna dziewczyna. Przedstawiamy się sobie. Jest bardzo naturalna, wygląda na to, że Oskar coś jednak o mnie wspominał. Wręczam jej maskotkę dla mojego bratanka. Jola ma piękny uśmiech. Może nie będzie tak źle, myślę, stając w progu pokoju. Oskar próbuje coś powiedzieć, ale nie zdążył. Patrzę więc na nich przez moment, w końcu czuję, że muszę przerwać nieznośną ciszę.

– Mamo, tato. Wesołych Świąt. Znajdzie się miejsce dla zbłąkanego wędrowca?

I może by się udało. Przez chwilę naprawdę cieszyłem się, że będzie przynajmniej znośnie. Matka nie wybiegła z płaczem jak trzy lata temu, ojciec nie dał mi w pysk. Było uprzejmie. Sztywno, ale uprzejmie. Jola próbowała rozładować sytuację i wydawała się autentycznie życzliwa. Oskar też próbował, ale bez wdzięku, jak zwykle zresztą. Aleksander, ich niespełna roczny syn, był słodki. Polubił mnie. Siedząc na kolanach dziadka, wyciągał do mnie rączki. No i tak się zaczęło.

Dziadek oddał go Joli pod pretekstem pory karmienia. Bo? Że niby do mnie nie może? Coś mu zrobię? Wytrzymałem to. Nawet trochę porozmawialiśmy. Głównie przez pośredników, ale zawsze. Wykazali minimum zainteresowania. Matka wyraźnie ucieszyła się z informacji, że wracam na studia. Katastrofa nadciągnęła znienacka, pomiędzy pierogami a makowcem. Przez przypadek sprowokowała ją Jola. Normalne pytanie. Przecież tak, do cholery, rozmawiają ludzie, którzy dawno się nie widzieli albo spotkali się po raz pierwszy. Gdzie mieszkam? Na Prokocimiu mieszkam. Wynajmuję? Nie, nie wynajmuję. I przez moment korciło mnie, żeby skłamać. Po to, by dotrwać do końca. Tylko że wtedy byłbym nieuczciwy w stosunku do kogoś, kto jest teraz całym moim światem. Nie mogłem. To jedno jedyne kłamstwo nie przeszłoby mi przez gardło.

– Nie mieszkam sam. Ma na imię Szymon.

Ojciec powoli odkłada widelec. Daje bez słowa znak matce i zaczyna wstawać od stołu. Jakimś cudem wytrzymałem i to.

– Nie ma potrzeby, tato. Ja już skończyłem i muszę iść. Miło było zobaczyć was wszystkich. Oskar, pokaż mi jeszcze, gdzie jest łazienka.

Teraz siedzę tak jak tam. Na krawędzi wanny. Zaraz wyjdę do Szymona i reszty. Już nie płaczę. Pomimo wszystko Szymon miał rację. Było warto. Nawet nie dla nich. Dla niego. I dla mnie.

– Kubuś? Gotowy?

– Tak, już idę. Zaczynajcie.

Absolutnie nikt nie ma zamiaru zaczynać bez jednego z naszych gospodarzy i w końcu to Szymon delikatnie puka do drzwi łazienki. Mówi coś półgłosem i Kuba-Samuel nareszcie wychodzi. Widzę, jak Szymon krótko ściska go za ramię. Kuba podchodzi do stołu, nie podnosi wzroku, jakby przez chwilę wahał się, czy usiąść. Czuję jego napięcie i własne chyba też, mała igiełka chłodnego niepokoju w okolicy krtani…

Nie. Jednak nie. Przecież jest dobrze. Babcia Ryfki, zwana Bunią, wstaje. Ryfka przechyla się przez stół, zapalając ostatnią świecę, tę największą. Białą. Patrzy na mnie. W czarnych, roześmianych oczach złociste iskierki. Jak kiedyś.

– Jestem szczęśliwa, że mogę być z wami – mówi Bunia. – Nie wiem, jak wy teraz, młodzi. Wierzący czy nie. Ale to chyba nie do końca na temat. Kolędy chyba wszyscy znamy, możemy?

I zaczynają, razem z Ryfką Wśród nocnej ciszy. Bunia ma mocny, wciąż jeszcze piękny głos. Ryfki głos dobrze znam i uwielbiam. Pozostali dołączają się nieśmiało.

Igiełka chłodu w moim gardle w końcu rozpuszcza się. Prawie.

Szymon mruga oczami, wyraźnie poruszony. Podejmuje obowiązki gospodarza, wielką chochlą nalewając wszystkim barszcz. W barszczu pływają uszka w trzech rozmiarach: ulepione przez Bunię, Żywię oraz te o najbardziej fantazyjnych kształtach, które do późna w nocy kleiłyśmy razem z Ryfką. To nasz debiut w zakresie potraw wigilijnych.

Zaskoczyli nas chłopcy tym zaproszeniem. My ich tym, że wszyscy się stawili.

Ryfka strzepuje niewidzialne okruszki ze swej olśniewającej kreacji. Na początku skupiona i poważna, odprężyła się teraz wyraźnie. Samuel też wreszcie się uśmiechnął. Wszyscy wcinają pierogi. Też kilka rodzajów. Najlepsze chyba babci i Bartosza. Nie podejrzewałam starego kumpla o talent kulinarny, a tu proszę. Ryfka. Moja Ryfka. Przysunęła się bliżej, musnęła dłonią moje ramię. Jeszcze czasami do mnie nie dociera, że naprawdę jest. Że nie zniknie, nie obudzę się w pustym pokoju w towarzystwie kota. To znaczy, czasem budzę się i tak, ale jakoś przez jej obecność w moim życiu te same cztery ściany nie są takie puste. Nawet gdy śpi u siebie albo ma dyżur w pogotowiu. Wiem, że jest. Z reguły wystarczy. Rzeczywistość ma więcej kolorów i dźwięków.

Ryfka jest jasną nitką w moim gobelinie. Może nawet przewodnią. Raz z jednej, a raz z innej strony. W ostatnich latach myślałam, że zerwaną na zawsze, z mojej winy. Ale – pojawiła się znowu. I jest. Blisko. Jej obecność pomaga, jak zawsze. Zarazem jest dyskretna, pod tym względem Ryfka była i nadal jest niesamowita. Dawniej tego nie widziałam, teraz mnie to wzrusza. Jak bardzo ona jest – dla mnie. I jak mało przy tym absorbuje sobą.

Patrzę na Żywię i Bartka, na Szymona i Samuela i gdzieś z samego tyłu głowy na ułamek sekundy pojawia się lęk: a co, jeśli ja tak naprawdę nie potrafię? Być przy kimś tak, jak oni są przy sobie, jak Ryfka potrafi być dla mnie? Co, jeżeli zwyczajnie nie umiem?

Staram się odsunąć te myśli, niepotrzebne przy wigilijnym stole. To wystarczająco trudny czas bez wymyślania sobie kolejnych powodów do zmartwienia.

Patrzy na mnie spod tych swoich czarnych rzęs. Mam wrażenie, że rozumie więcej niż ja. Podejrzewam nawet, że jakoś maczała w tym palce. Samuel mówił, że pomysł wspólnej Wigilii wyszedł od Szymona, ale czuję, że Ryfka też miała w tym swój udział. Chciała mnie chyba otoczyć ciepłym i życzliwym kręgiem. Może się bała, że sama nie da rady.

Uczę się żyć. Naprawdę. Powoli. Przychodzą chwile szalonego śmiechu i zwykłych codziennych radości. Uczę się tworzyć dom, starać się, dbać o to, co kolorowe, co ciepłe i ważne, a niekiedy po prostu potrzebne. Czasami jadę do Ryfki, czasem ona zostaje u mnie. W zależności od nastroju, mojej pracy, jej pracy. Na razie jeszcze nie zdecydowałyśmy się na żadne trwałe, wspólne rozwiązanie: Ryfka mieszka i pracuje w Wieliczce, ja – w Krakowie. Niby nie koniec świata, można dojechać i co dzień, po pracy – ale któraś z nas musiałaby się zdecydować na dokonanie w życiu większych zmian. Może nie jesteśmy, mimo wszystko, gotowe. Niemniej jednak życie z Ryfką, nawet podzielone pomiędzy dwa domy, jest promienne i łatwe. Nie kłócimy się. Prawie. Wspólnie spędzany czas wciąż jeszcze jest święty i niezwykły. Bardziej nawet niż kiedyś. Każda z nas wie, co jest istotne, a co można zaliczyć do mniej ważnych drobiazgów.

Zdarza się, że prawie nie pamiętam, kim byłam i co zrobiłam. Na co dzień. Jestem niemal szczęśliwa.

Ale jest w każdym roku tych kilka specjalnych dni. Szklane bańki i aniołki z papieru. Kolędy. Kolorowe prezenty pod choinką.

– W porządku? – Ryfka z bliska zagląda mi w oczy, kosmyki wymykające się z jej starannie wykonanej fryzury łaskoczą mnie w nos.

Nie kłócimy się często, co nie znaczy, że wcale. Kilka razy się jednak zdarzyło. Potrafię nawymyślać jej od wściekłych małp. Albo prychnąć jak kot i trzasnąć drzwiami. Zamknąć się w łazience i nie wychodzić przez cztery godziny. Uporczywie nie odbierać telefonu. Rzucić poduszką albo kanapką z pasztetem. I majonezem.

Różne rzeczy potrafię. Ale nie umiem jej okłamać. Nigdy nie umiałam. Szczególnie teraz, od kiedy znów jesteśmy razem. To jest z bliżej nieokreślonych przyczyn po prostu niemożliwe.

– Byłaby teraz w pierwszej klasie – mówię cicho, ściskając ją za rękę.

– Wiem. – Ryfka też nie z tych, którzy będą udawać, że coś nie istnieje. – Ja też o niej myślę… Chcesz wyjść na balkon?

Zawsze „ona”. Nie wiem dlaczego. Po prostu to wiem.

W każde święta. Nie mogę zapomnieć.

Kiwam głową, przepraszamy na chwilę towarzystwo. Szymon przez chwilę wygląda, jakby chciał coś powiedzieć, ale przepuszcza nas obok siebie, do drugiego pokoju.

Siedzimy obok siebie na balkonie i nie mówimy nic. Resztki śniegu topnieją na barierce. Jest szaro, wilgotno, nadspodziewanie, jak na grudzień, ciepły wiatr. Ryfka, zasadniczo przeciwna mojemu paleniu, podaje mi fajkę. Sama rzuciła jakiś czas temu, ale tym razem zapala wraz ze mną.

Siedem lat temu, dokładnie w Wigilię, przygotowywałam wraz z mamą sałatkę śledziową, nasz popisowy numer imprezowy. Uwielbiałam ją. A jednak jakoś zrobiło mi się niedobrze. Od dotyku zimnego śledzia zapewne. Nie zwróciłam na to specjalnej uwagi.

Ale gdy zaczęła przeszkadzać mi cebula i zapach twarogu, i w maku wyczułam jakąś dziwną woń, i dotyk ciasta drożdżowego wywołał u mnie nową falę mdłości, zaczęłam myśleć. I liczyć. Kilka tygodni wstecz.

Wmówiłam mamie, że potrzebny nam jeszcze olejek rumowy. I więcej orzechów. Do drugiego makowca, na bogato, przecież przychodził z wizytą mój D.C.

Jeszcze zdążyłam, ostatnie pięć minut przed zamknięciem apteki. Kupiłam dwa testy, na wszelki wypadek, bo bardziej wiarygodny miał być o poranku. Umarłabym do poranka, z ciekawości i z podekscytowania. Niech będzie mniej wiarygodny teraz, a rano zrobię jeszcze raz. Muszę wiedzieć.

I dowiedziałam się. Od razu. Dwie kreski. Jak byk. Byłam w ciąży.

Pamiętam tamtą falę gorąca. Obraz w lustrze: moja własna twarz, zaczerwieniona z emocji, wielkie oczy – czy to ja? Czy to się dzieje naprawdę?

I do dziś się zastanawiam, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym zrobiła to, co zgodnie z pierwszym impulsem chciałam zrobić, gdybym wypadła z łazienki jak burza, gdybym rzuciła się mamie na szyję i ogłosiła jej radosną nowinę. Bo przecież była radosna, przez ten jeden dzień. Czułam to całą sobą.

Ale nie. Postanowiłam być lojalna. Żadnych mamusiek, przyjaciółeczek, konspiracji na boku. Tylko my, ja i D.C. Nasze życie, nasza wielka sprawa. Nasz najpiękniejszy, choć trochę niespodziewany prezent pod choinkę. On miał się dowiedzieć pierwszy. I już.

I powiedziałam mu, zaraz po kolacji, jeszcze przy wigilijnym stole. Mama dzwoniła w kuchni talerzami, w pokoju nastrój, muzyka, lampki na choince.

I widziałam, jak marszczy brwi. Zamyśla się. Wtedy tylko podniósł moją rękę do ust, pocałował, powiedział: „Kochanie, jeszcze przecież nic nie wiadomo, musimy się nad tym dobrze zastanowić”. Nie rozumiałam do końca, o co mu chodzi. Ufałam mu. Bezgranicznie. Bardziej niż sobie.

Zdziwiłam się, że tak szybko zdecydował się wyjść. Myślałam, że zostanie. Zostawał już wcześniej nie raz.

Ale święta, ale jego własna mama, która pomimo zaproszenia nie zdecydowała się przyjechać do nas wtedy. Wytłumaczyłam sobie, że on może być w szoku, dla faceta to przecież póki co, totalna abstrakcja. Musi się przyzwyczaić.

Zasadniczą przemowę wygłosił do mnie tuż po świętach. Nie chciał mi psuć nastroju, tak powiedział, bo ja taka dziecinna jestem przecież. A tutaj trzeba być dorosłym. I podejmować rozważne, dorosłe decyzje.

I podjęłam decyzję, która nie była ani rozważna, ani dorosła, ani moja…

To Ryfka pozbierała mnie później do życia, na które nie śmiałam podnieść wzroku. Nie chciałam widzieć. Przyszłości. Ani D.C.

Zerwałam z nim wtedy. Zamieszkałyśmy razem. Kochała mnie, a moje serce odpowiedziało na tę miłość. Na wpół świadomie. I szkoda że tylko na wpół…

Bo kiedy dwa lata później D.C. do mnie wrócił, jakby nowy, dojrzalszy, gotowy – tak twierdził – do naprawienia wszystkiego i wzięcia odpowiedzialności za nasze wspólne życie, bardzo chciał, żebym dała mu drugą szansę…

Dałam. Pobraliśmy się. Skończyło się totalną katastrofą.

Czas jakiś byłam sama. Wróciłam do pracy za barem i do Michała. Tęskniłam, ale bynajmniej nie za D.C. I kiedy znów na mojej drodze odnalazłam Ryfkę, powiedziałam jej.

Oboje wracali po dwa razy. Bumerang. Złota nić.

Nie mam najmniejszych wątpliwości, który element w moim życiu jest niezbędny.

– Czytałam kiedyś… – mówię teraz, odwracając się w końcu do Ryfki, która natychmiast zamyka mnie mocno w ramionach. I czeka, aż przestanę się trząść. Nie pierwszy raz zresztą, choć od dawna nie było aż tak. Raczej nie tyle mówię, co mamroczę, prosto w jej szyję. Jej włosy pachną morelowym szamponem oraz pierogami. – Wchodziłam na takie forum… Wiem, że nie mam prawa… Ale tam pisały różne dziewczyny, które straciły dziecko. Bo umarło. Bo poroniły. Z różnych medycznych przyczyn. Nie na własne życzenie…

– Nie wiesz tego na pewno – zauważa przytomnie Ryfka – ale mów.

– Pocieszały siebie nawzajem. Te, które już żyją z tym od dawna. Do tych, które dopiero co… Niektóre się bały pamiętać. A niektóre wręcz przeciwnie. Że kiedyś zapomną… Że jeśli istnieje życie po życiu, to one się z tym swoim maleństwem przecież nie poznają… I pamiętam wypowiedź takiej jednej mamy, której córka nie żyła już od wielu lat. A zmarła jako wcześniak, maleńki. Że to naprawdę tak, jak w którejś z dziewczyńskich lektur z podstawówki, nie pamiętam… Tam było… Że nie da się zapomnieć. Że to jej nieżyjące, najstarsze dziecko rośnie z biegiem lat. W jej sercu i umyśle. Niewidoczne. A jest. Niemowlęciem jest, później przedszkolakiem, nastolatką… I że na pewno je rozpozna kiedyś, przy samym końcu czasu. Mimo że nikt inny go nie zna, ale ona tak.

– Ania z Zielonego Wzgórza. – Ryfka kiwa głową. – Jakaś dalsza część. Mała Joyce, pierwsza córka Ani.

– Możliwe. Coś mi się majaczy… Widzisz, ja…

– Nie mówisz o tym często – odzywa się Ryfka po dłuższej chwili ciszy.

– Nie. Ale myślę. Rok po roku. I każdego dnia. Szczególnie w takie dni, jak dziś. I to jest prawda. Najprawdziwsza. Widzę, jak ona dorasta. Moja córka, której nie pozwoliłam żyć. Każdego roku. Przy choince. Widzę ją. Dziś… kręciłaby się wśrod nas, gadała i śpiewała z nami. Wlazłaby Michałowi na kolana. Rozśmieszyła Szymona i mnie. Podobałyby się jej twoje świece. Dekoracje, które zrobił Samuel. Te wszystkie zakręcone anioły z papieru. Żywki figurki z ciasta. I nie mogłaby się doczekać prezentów. Pierwsza klasa. Kupiłabym jej pierwszego własnego tableta. Sztalugi do malowania. Gadające pluszaki. Całą górę książek…

Nie mogę mówić dalej. Siadam, wprost na ziemi, przyciągam kolana do brody. Ryfka klęka za mną i oplata mnie ramionami. Całą mnie.

Ktoś puka do drzwi balkonowych. Samuel.

– Chodźcie do nas, dziewczyny – mówi. – Zamarzniecie. Czas na coś rozgrzewającego i prezenty.

Babcia wstaje. My również. Wyciąga kieliszek do Szymona, on go napełnia.

– U mnie, w rodzinnym domu, był zwyczaj rodem ze Wschodu. Jeden jedyny toast, za tych, co odeszli. W jakikolwiek sposób – mówi babcia, jakby w odpowiedzi na obrazy z głębi mojej głowy, chociaż nigdy nie dawałam jej do nich dostepu. Doświadczone kobiety mają taki dar. – Do innego, ponoć lepszego świata, lub do swoich spraw. Z naszej winy lub z decyzji własnej. Albo z wyroku losu. Wymieńmy ich, wszystkich, po imieniu. Po prostu. Bez osądzania, bez większego namysłu, kto powinien, a kto nie powinien w naszym sercu być. Kierując się tylko wspomnieniem tego, jak ważni są, czy też byli, dla nas. Zaczynam i dalej po starszeństwie. Jak należy… Mamo, tato, Janeczko. Braciszkowie. Romanie. Kocham was.

Jeden kieliszek rusza w krąg. Michał. Wymienia dziadków, brata, który zmarł w dzieciństwie. Po chwili, bardzo cicho, jeszcze jedno imię.

– Ten Mikołaj? – pyta cicho Żywia.

– Ten. Mój pierwszy. Nauczyciel. Kochałem go naprawdę.

– Nie żyje?

– Tak. Już od wielu lat.

Michał ma mokre oczy. Żywia też. Przytula go krótko.

Potem kieliszek dostaje Szymon. Z nieodgadnionym wyrazem twarzy wymienia szybko kilka imion.

Później Bartosz i Żywia, jedno przez drugie, z namysłem, ale też uśmiechem („urodziliśmy się tego samego dnia” – tłumaczą – „żadne z nas nie wie dokładnie o której. Kwestia, kto kogo ma słuchać, jest nierozstrzygnięta”). Ryfka, poważniejąc, najpierw wzywa swojego tatę i dziadka. Powtarza za Szymonem imię Weroniki. Później, po chwili ciszy, wymienia mamę i Macieja.

Ja. Na końcu Samuel.

Prosty gest. Długa litania imion. Przywołanie. Wszystkich nieobecnych. Niektóre z uśmiechem. Inne z drżeniem, po długim zawahaniu. Magiczna chwila, naprawdę. Trudna i potrzebna.

– Dobrze, że przyszedłem. – Michał podnosi głowę i uśmiecha się. – Dziękuję wam. Coś dziś zrozumiałem, ale to opowieść na inną Wigilię. A teraz prezenty!

I jak dzieci, nagle zrywając się z krzeseł, ruszamy pod choinkę. Ja, Michał, Bartek, Żywia.

I Samuel.

– Ja jestem najmłodszy – śmieje się Samuel – ja wyciągam! Ja wszystkim rozdaję!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
PROLOG
CZĘŚĆ PIERWSZA
CZĘŚĆ DRUGA
CZĘŚĆ TRZECIA

Takie samo światło

ISBN: 978-83-8373-649-5

© Jolanta Holzer, Samuel Milewski i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Marta Grochowska

KOREKTA: Anna Miotke

OKŁADKA: Karolina Urbaniak

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek