Tajemnica jesiennej śmierci, czyli klasyczna powieść kryminalna o wdowie, zakonnicy i psie (z kulinarnym podtekstem) - Karolina Morawiecka - ebook
NOWOŚĆ

Tajemnica jesiennej śmierci, czyli klasyczna powieść kryminalna o wdowie, zakonnicy i psie (z kulinarnym podtekstem) ebook

Karolina Morawiecka

0,0

36 osób interesuje się tą książką

Opis

Pewnego jesiennego dnia w wypadku samochodowym ginie Krystyna Mrozek. Nieznany sprawca ucieka z miejsca zdarzenia. Wdowa po aptekarzu Karolina Morawiecka, zarówno nękana wyrzutami sumienia, jak i nęcona wizją kolejnego detektywistycznego sukcesu, rozpoczyna prywatne śledztwo. 

Tragiczna śmierć byłej sąsiadki rodzi rozliczne pytania. Czy Krystyna Mrozek musiała umrzeć? Jaką tajemnicę wzięła ze sobą w zaświaty? I czy to śledztwo nie zaprowadzi wielmoskiej panny Marple do… grobu?

Spora dawka kulinarnych popisów, szczypta humoru, a to wszystko podane w sosie „Ćwiczeń stylistycznych” Raymonda Queneau.

Karolina Morawiecka (autorka) zaprasza do rozwikłania zagadki kryminalnej wspólnie z Karoliną Morawiecką (bohaterką)!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2025

ISBN 978-83-68577-40-2

Pamięci Trufli i Watson

– naszych najwspanialszych

ROZDZIAŁ PIERWSZY(KTÓRY MÓGŁBY BYĆ OSTATNI)Z DWIEMA NIEWPRAWNYMI WPRAWKAMI LITERACKIMI, ZA TO Z WYŚMIENITĄ UCZTĄ W TLE

— Krystyna Mrozek musiała zginąć. — Wypowiedziane na głos słowa zawisły złowrogo w powietrzu.

Wszyscy oprócz Trufli — potężnej dożycy de Bordeaux od dłuższej chwili bezskutecznie hipnotyzującej talerzyk ze śledziami ukrytymi pod chrzanową pierzynką — skierowali spojrzenia w stronę stojącej przy kominku osoby.

Myśli pozostałej dwójki gości, usadowionych na wąskiej i niezbyt wygodnej, choć bogato zdobionej sofie w stylu biedermeier, ponownie powędrowały ku wydarzeniom ostatnich dni — ku śmierci Krystyny Mrozek, ku śledztwu prowadzącemu ich od tajemnicy do tajemnicy, od sekretu do sekretu.

— Doprawdy, takie słowa… To nie wypada! — Siedemdziesięcioletnia Karolina Morawiecka, wdowa po aptekarzu (świeć, Panie, nad jego duszą), nie kryła oburzenia.

Nie po to poświęciła ostatnie godziny na opracowanie wyszukanego menu i przygotowanie potraw, których sława nie powinna przeminąć przynajmniej przez kilka tygodni; nie po to w morderczym tempie pracowała; nie po to nadwyrężała i grzbiet od zaglądania do piekarnika, i nogi od stania przy kuchennym blacie, i wreszcie wątrobę (musiała wszak wszystkiego spróbować), żeby teraz ktoś inny zajął uwagę gości. Jej gości. Odciągnął ich od jej wysiłków. I wreszcie — od JEJ historii.

— Ma pani rację, pani Karolino — zgodziła się z nią jej imienniczka, wracając na swoje miejsce na sofie, między męża a chudą jak szczapa zakonnicę o długim nosie i świdrującym spojrzeniu. — To nie brzmi dobrze. I może jest zbyt brutalne, ale…

— Ale — przyszła jej w sukurs siostra Tomasza — prawda nie zawsze jest elegancka.

— W przeciwieństwie do pani działań śledczych. — Antykwariusz, świadom, co oznacza powiększająca się nieubłaganie z każdą sekundą pulsująca żyła na wyraźnie zaczerwienionym czole pani domu, postanowił natychmiast zatrzeć złe wrażenie, jakie ewidentnie wywarła wypowiedź jego żony, i zapobiec nieuchronnie zbliżającej się katastrofie. Tym bardziej, że na stole znajdowały się kokilki, których zawartości nie zdążył się nawet przyjrzeć. — Skoro odkryła pani, kto zabił Krystynę Mrozek…

— …świętej pamięci — dodała dla zasady Morawiecka, automatycznie posyłając ku górze pełne żalu i egzystencjalnego bólu spojrzenie. Lubiła być świętsza od papieża. Ba! Od świętego lub świętej! I nie traciła żadnej okazji, by tę skłonność zamanifestować. Grzech zaniechania był jej doprawdy obcy.

— Z wirtuozerią wręcz! — Tym razem przelicytowała go jego żona, rzucając mu dziwne spojrzenie. Najwidoczniej i ona miała ochotę na znajdujące się na stole rarytasy, bo zdecydowała się na nutę uwielbienia w głosie. Nieco tylko fałszywą.

— Tak! I nie zapominajmy — do chóru wychwalających pod niebiosa detektywistyczne talenty wdowy po aptekarzu ponownie dołączyła zakonnica — że z wielką wprawą. Godną samej panny Marple.

Najwyraźniej ta taktyka podziałała, bo atmosfera zmieniła się diametralnie. Ogień miło trzaskał w kominku, aromaty jedzenia unosiły się w powietrzu, nad nimi zaś piętrzyły się sława i chwała (bohaterce), jednoznacznie dowodzące, że Karolina Morawiecka jest wybitną detektywką. I równie doskonałą kucharką.

— No tak… No cóż, moi drodzy… — posłała im jedno ze swoich najskromniejszych spojrzeń, które na co dzień miała zarezerwowane dla wielmoskiego księdza Januszka (skoro z biskupem, choćby i krakowskim, nie miewała do czynienia) — …jeśli tak uważacie… Nie będę się przecież z wami spierać, mili państwo…

Zatrzepotała rzęsami i złożyła rączki w małdrzyk (a usta w ciup), czując się w tej pozycji co najmniej jak sienkiewiczowska heroina. Wybrana specjalnie na dzisiejszą okazję biała bluzka z haftem richelieu na kołnierzyku zatrzeszczała w szwach, gdy epicki biust zafalował pod wpływem emocji.

— Chociaż — celowo nadała głosowi ton nieco wątpiący, ale i pełen miłosierdzia — gdyby nie państwa pomoc, zdecydowanie… — zrobiła efektowną przerwę, sugerującą, że szuka właśnie słowa, które najtrafniej oddałoby ich zaangażowanie — dłużej prowadziłabym to śledztwo.

Z sofy dobiegł tłumiony chichot. Najpewniej siostra Tomasza zakrztusiła się śliną, którą w nadmiarze produkowały jej pobudzone widokiem i zapachem ślinianki.

— I nie możemy zapomnieć o panu Adamie — wykrztusiła.

— Rzeczywiście — zgodziła się z kwaśnym uśmiechem Morawiecka.

Nie dość, że zdobyła się na pochwałę (zdecydowanie zresztą na wyrost, ale podyktowaną wrodzoną grzecznością), tym samym uszczuplając, choćby i nieznacznie, wielkość swych zasług, to jeszcze musi znosić takie insynuacje i impertynencje. Widział to świat?! Ale czegóż innego można się spodziewać po feministce? Nawet, a może tym bardziej!, jeśli jest w habicie?

— Nikt o nim nie zapomina, czekamy przecież…

Bo w istocie — od kilkunastu minut czekali.

Jeszcze dzisiaj, raptem kilka godzin wcześniej, Karolina Morawiecka, pewna, że i tym razem odniesie sukces, zagrała va banque i zdecydowała się zaprosić w ciemno sąsiadów i siostrę Tomaszę na, jak to ujęła, „skromny posiłeczek”, przy którym miała zaznać (jakże zasłużonego) uznania dla swych talentów — tak detektywistycznego, jak kulinarnego. Była przekonana, że podkomisarz, któremu wyłożyła wszystkie motywy i na przysłowiowej tacy podała dowody zbrodni (w rzeczywistości podała mu własnoręcznie przyrządzonego burgera i domowe frytki, i to nie na tacy, a na porcelanowym talerzu z motywem roślinnym), zdąży zamknąć sprawę do osiemnastej. Tymczasem, ku narastającej irytacji, z niezrozumiałych zupełnie powodów sprawy najwyraźniej się przeciągały.

Goście, ewidentnie wygłodniali, przybyli punktualnie i od co najmniej dziesięciu minut wpatrywali się, jak nie przymierzając Trufla, w przygotowane zawczasu rarytasy, a policjant nie dawał znaku życia. Morawiecka usadowiła ich na sofie, dokładnie tak jak te kilkanaście miesięcy temu, kiedy razem prowadzili śledztwo w sprawie śmierci Bogu ducha winnej Marty Dobrowolskiej oraz powiązanych z nią czterech zbrodni sprzed lat, i bezskutecznie próbowała zainteresować rozmową na błahe zupełnie tematy, ale ci niewdzięcznicy, jak gdyby nigdy nic — albo milcząco wpatrywali się w zastawiony stół, albo chcieli rozmawiać o zabójstwie Krystyny Mrozek. A na to bez udziału policjanta nie chciała pozwolić. Zbyt dobrze znała ułomności ludzkiej natury (choć z obserwacji bliźnich jedynie, sama bowiem dysponowała charakterem nienagannym i chwalebnym), by wiedzieć, jak ulotny i kruchy bywa podziw. Jeśli teraz zaczną wychwalać ją pod niebiosa, za kwadrans ich entuzjazm zmaleje do co najwyżej zdawkowych uśmiechów i rachitycznych zapewnień, że jest wybitną detektywką. Tymczasem podkomisarza Cegły spodziewała się za kolejne piętnaście minut.

Dopiero przed niespełna trzema minutami rozległ się bowiem upragniony dźwięk, to jest nieco tylko skrzypiąca mechaniczna wersja Dla Elizy.

— Alloooo. Czy to pan, panie Adasiu? — zaświergotała do słuchawki ustawionego w przedpokoju aparatu telefonicznego.

— Miała pani rację, pani Karolino — wykrztusił z trudem. — Mamy już zeznania…

— Nie przez telefon, panie Adasiu kochany, nie przez telefon — przerwała mu rozanielona. — Wszystko mi tu pan u mnie, w Wielmoży, opowie, zapraszam. I nie chcę słyszeć żadnych wymówek — zastrzegła, wciąż nie dopuszczając policjanta do głosu. — Tarta będzie gotowa za kwadrans. Z łososiem, jak pan lubi. Zapiekanka pasterska także. Zrobiłam też kilka innych przekąsek, czekają na pana… — rzuciła na zakończenie i odłożyła słuchawkę.

Tak, jej misterny plan znowu się udał. Była pewna, że najdalej o osiemnastej trzydzieści podkomisarz Cegła będzie już siedział przy stole. I opowie o śledztwie, które, gdyby nie jej wybitny wkład, mogłoby nigdy nie zostać rozwiązane. A sąsiedzi i siostra Tomasza po raz kolejny będą tego świadkami. Wiadomo, pochwały najlepiej smakują, gdy spotykają nas w obecności innych. W samotności można co najwyżej znosić trudy porażki. Lub podjeść to i owo nocą z lodówki.

— Pan Adaś już tu do nas jedzie — poinformowała z uśmiechem zebranych w salonie gości.

— Och, to jeszcze z dziesięć minut — wyrwało się zrozpaczonej krakusce. — Ze Skały na Podzamcze mniej więcej tyle się jedzie…

— Trudno, wytrzymamy — pocieszył ją Jacek, rzucając tęskne spojrzenie w stronę stołu.

— Czy się aby nie zeschnie? — Siostrze Tomaszy wydłużyła się i tak pociągła twarz.

— To może sprawdźmy? — Pan Jacuś niby od niechcenia wstał z wąskiego siedziska i zręcznie lawirował w stronę bogato rzeźbionego krzesła. — Tu przy stole powinno nam być wygodniej…

— Ależ oczywiście. — Morawieckiej nie zostało nic innego, jak wyrazić zgodę na tak ewidentną niesubordynację ulubionego sąsiada. — Zapraszam. Tylko przypominam — spiorunowała stalowym okiem krakuskę, która najwyraźniej zamierzała coś skubnąć, bo jak inaczej wytłumaczyć jej dłoń spoczywającą na wykrochmalonym koronkowym obrusie tuż obok kokilki z marynowanymi w ziołach oliwkami? — że w tym domu panują pewne zasady. Czekamy z posiłkiem na pana Adasia! Doprawdy, nie uchodzi, by zacząć bez niego. Tym bardziej, że jednak mi… pomógł. — Ostatnie słowo wypowiedziała z pewnym trudem i nieco ciszej.

Bez entuzjazmu pokiwali głowami, przyjmując ten dopust ze stoickim wręcz spokojem. Utrzymujący się od bez mała dwudziestu minut nastrój radości, wywołany kolejnym wielkim detektywistycznym sukcesem, zdecydowanie przygasł. Zamilkli, a jedynym dźwiękiem, który dało się słyszeć, była melancholijna symfonia rozpisana na burczenie w brzuchach i pochrapywanie Trufli, która, skapitulowawszy, zasnęła pod stołem w kałuży śliny. Oczywiście własnej.

Wskazówki pozłacanego zegara ustawionego na kominku jak na złość wydawały się stać w miejscu. Z kolei odległość dzieląca posterunek skalskiej policji od domu w Wielmoży rozrastała się i multiplikowała; poszerzała o niezliczone ślepe uliczki i zdradzieckie zaułki, w których policjant mógł się zagubić.

Aby choć na moment oderwać tęskny wzrok, a to od past fava z dodatkiem wędzonej papryki lub majeranku, a to od miniszaszłyków z grillowanej papryki i marynowanego tofu czy wreszcie od sałatki z pomarańczy i kurczaka, śledzi pod chrzanową pierzynką, nie wspominając o oliwkach w pomarańczach i rozmarynie czy cieciorce z kiszoną cytryną i ziołami, zakonnica, która wszak od lat ćwiczyła się w cnocie cierpliwości, postanowiła skierować myśli zebranych na inny tor.

— Trzeba przyznać, że historia śmierci Krystyny Mrozek nadaje się na powieść kryminalną, nie sądzą państwo?

Krakuska, która w pełni doceniała swój wkład w rozwój ostatnich wydarzeń, zaaferowana pokiwała głową.

— Oczywiście! I to jaką!

Jak tę historię opowiedziałaby znana

angielska pisarka kryminałów

Henreietta Coveuntry musi umrzeć dzisiaj, najlepiej przed siedemnastą — pomyślała lady Travendish z lekką irytacją. Nie cierpiała przeciągów, a jesienne poranki w Craven Hall były wyjątkowo zimne.

Na szczęście na dole — uświadomiła sobie z westchnieniem ulgi — czeka na nią ciepłe śniadanie, a Martha na pewno zaraz przyjdzie napalić w kominku. Co prawda w rezydencji już od kilku lat było ogrzewanie centralne i we wszystkich pokojach znajdujących się w głównym skrzydle założono kaloryfery, ale jednak nic tak nie dogrzewało wysokich zimnych murów starego domostwa jak tradycyjny ogień.

Ubrała się w tweedowe spodnie i kaszmirowy blezer, z żalem myśląc, że jeszcze kilkanaście lat temu w tej czynności pomogłaby jej pokojówka. Co prawda wówczas noszenie spodni byłyby nie do pomyślenia, a już na pewno nie do niedzielnego śniadania, ale jednak była to pewna wygoda.

Włosów też nie upinałabym sama — pomyślała, wzdychając, i spojrzała w lustro.

Myliłby się jednak ten, kto uważałby, że spędzi przed nim dłuższą chwilę, śledząc w odbiciu oznaki nieubłaganie mijającego czasu. Nie! Lady Mary Travendish należała do kobiet, którym kokieteria była najzupełniej obca. Nieodrodna córka swego ojca, lorda Johna Travendisha, była osobą praktyczną i konkretną. Sprawnym ruchem upięła ciemnoblond włosy, w których coraz liczniej połyskiwały nieśmiałe pasma siwizny, i nie poświęciła swojemu odbiciu ani sekundy więcej, niż to było konieczne. Szybkim krokiem przemierzyła sypialnię i wyszła do rozległego hallu. Zawinęła szczelniej poły kaszmirowego blezera i niemal zbiegła na dół.

Z przyjemnością skonstatowała, że wszystkie wydane przez nią polecenia zostały już wykonane — zarówno u szczytu, jak i na dole schodów znajdowały się wydrążone z olbrzymich dyni lampiony, a poręcz przyozdobiono girlandami z laurowiśni, przybranymi tu i ówdzie rajskimi jabłuszkami. Tak, bez dwóch zdań Craven Hall gotowe było na jesienne przyjęcie, które na dziś zaplanowała. Przyjęcie z morderstwem, którego szczegółów jeszcze nie dopracowała.

Z tą myślą otworzyła drzwi do jadalni. Z ulgą zauważyła, że ogromne pomieszczenie jest puste — jeśli nie liczyć Patty, jej starej charcicy, która jakimś cudem znalazła się pod stołem i najwyraźniej zapadła w niezobowiązującą drzemkę. Usłyszawszy kroki swojej pani, zerwała się z miejsca i podreptała w jej stronę, machając leniwie wyliniałym ogonem.

— Już cię karmię, skarbie — przywitała się z nią. — Tylko sprawdzę, co my tu mamy. Goście mają się zjechać dopiero w południe, więc pewnie oprócz owsianki będą co najwyżej kiełbaski i jajka — mruczała do psa, podnosząc kolejne srebrne pokrywy podgrzewaczy. — Cynaderek, niestety, nie widzę…

— No nie, kochanie! — Pan Jacek z czułością spojrzał na żonę. — Ja wszystko rozumiem, ale jeśli masz zamiar wymieniać teraz wszystkie potrawy, które znajdują się na stole…

— To się nazywa tło! — Posłała mu zirytowane spojrzenie.

— Albo raczej dłużyzna…

— No wiesz! Wypraszam sobie! A jak według ciebie powinno się opowiedzieć tę historię?

— W krótkich żołnierskich słowach — zaśmiał się Jacek.

Jak tę historię opisałby znany

angielski autor kryminałów

Dym z fajki unosił się przez chwilę nad oparciem wysokiego fotela, po czym rozwiewał, wypełniając całe pomieszczenie szczególnym aromatem. Tym mocniejszym, że palił już od kilku godzin, ba!, całych dni!, wpatrując się bezmyślnie w wyblakły kawałek tapety kilka centymetrów na lewo od gzymsu kominka.

— Może to cię zaciekawi — usłyszał głos przyjaciela. — Ta sprawa wydaje się co najmniej obiecująca. Jestem pewien, że rozwiązanie tej zagadki potrwa dłużej niż…

Spojrzał z niechęcią na podsuniętą mu stronę porannej gazety.

Śmierć w jesiennej mgle? Nie, naprawdę, przyjdzie mi umrzeć z nudów. Przecież tę sprawę rozwiązałoby nawet dziecko!

— Cóż to za banał, drogi przyjacielu! — Ani na moment nie wyciągając fajki z ust, z niesmakiem odsunął od siebie papierowe wydanie dziennika.

Rzucony niedbale na stolik przewrócił z brzękiem filiżankę po herbacie. Resztki aromatycznego naparu wylały się na spodek. Kilka kropli rozbryzgnęło się na boki, nasączając papier i plamiąc politurę blatu.

— Wystarczy odrobina dedukcji i wszystko jest jasne. O, tu masz rozwiązanie! — Sięgnął po notatnik leżący na podłodze tuż obok jego fotela, napisał odpowiedź na kartce, którą złożył na pół, a następnie odłożył na gazetę. — Nie! Potrzebuję czegoś więcej, żeby rozwiać tę nudę. Szukam prawdziwego wyzwania… Ani chwili spokoju! Zaraz zjesz tosty. — Ostatnie zdanie wypowiedział z nieskrywaną irytacją.

Ze znużeniem obserwował, jak przyjaciel wpatruje się w niego bezradnie. Odłożył fajkę na stolik i nie zwracając najmniejszej uwagi na ślad, jaki zapewne pozostawi na politurze, wstał. W milczeniu włożył pelerynę oraz swoją ulubioną czapkę, która na przestrzeni ostatnich miesięcy stała się jego znakiem rozpoznawczym.

— Tosty? Obawiam się, że nie rozumiem, o czym mówisz, mój drogi. I jak to: banał? Z tego, co wiem, najtęższe policyjne głowy próbują rozwiązać tę sprawę od tygodni…

— Tu masz odpowiedź. — Wskazał na stolik. — Jeśli ucho mnie nie myli, zaraz będziesz mógł podać ją inspektorowi. Ale spokojnie, jestem przekonany, że zanim wdrapie się na nasze piętro, zdążysz zjeść podwieczorek. Tym razem powinno ci smakować, nie przypaliła żadnego — dodał teatralnym szeptem i otworzył drzwi przed gospodynią, która właśnie pokonywała ostatnie schody.

— Och, ależ mnie pan wystraszył! Nie spodziewałam się… — rzuciła zaskoczona. — Właśnie niosę panom podwieczorek. Tosty z dżemem malinowym…

Rozległo się pukanie.

Pan Jacek nagle stracił rezon. Dopiero po chwili zrozumiał, że nie jest w zamglonym Londynie, a w spowitej listopadowym mrokiem Wielmoży, przy wciąż uginającym się od potraw stole.

— Pan wejdzie, panie Adasiu drogi! — Zarumieniona Karolina Morawiecka, trzepocząc zachęcająco rzęsami, prowadziła policjanta w stronę czekającego na niego miejsca.

— Dzień dobry. Nie spodziewałem się, to jest, bardzo państwa przepraszam — sumitował się. Wbite w niego spojrzenia nieco wytrąciły go z równowagi. — Pani Karolina nic nie mówiła…

— Bo to się rozumiało samo przez się — zaśmiała się krakuska.

— Ale spokojnie, niczego nie tknęliśmy! Nie pozwoliła — poinformował go szeptem antykwariusz. — Nawet wegańskie kokilki czekają nieruszone. No i nadal nie wiemy, kto zabił Krystynę Mrozek.

— Nic o nas bez nas — śmiała się siostra Tomasza. — Zabawiamy się ćwiczeniami stylistycznymi w duchu Raymonda Queneau i czekamy na opowieść z przebiegu aresztowania. Oraz, co tu kryć, na posiłek.

— Czy raczej — młodsza Karolina nie mogła się powstrzymać od złośliwości, ale na wszelki wypadek zniżyła głos do szeptu — niezobowiązujący posiłeczek.

Zadowolony podkomisarz usiadł na wskazanym mu krześle. Nie tylko czekała go doskonała uczta, ale i odrobina spokoju. Potrawy spod ręki Karoliny Morawieckiej były tak doskonałe, że dla nich kolejny raz zaryzykował spotkanie z nią sam na sam. Skoro jednak towarzyszyć im mieli krakusi i zakonnica, mógł się w istocie rozluźnić. Tym bardziej, że potężna psica, patrząca uważnie na każdy jego krok, odkąd tylko przekroczył próg salonu, ani na milimetr nie odsunęła się od, miejscami już uślinionego, habitu. Najwyraźniej doskonale pamiętała, że z wyłaniających się z jego rękawów chudych, iście chopinowskich palców dostawała najwięcej smaczków.

— Ależ proszę, proszę jeść! — Rozpromieniona gospodyni pojawiła się nagle w drzwiach łączących salon z kuchnią, w ręce trzymając tacę wypełnioną dwiema pachnącymi tartami. — Jeszcze gorące, dopiero co z piekarnika wyciągnęłam. — Uśmiechała się skromnie, jednak badawczo przyglądając się twarzom gości i wypatrując w nich oznak uwielbienia. Na szczęście wszyscy zebrani (wliczając w to psa, a raczej psicę) byli autentycznie zachwyceni. — Ta jest z łososiem, jak pan lubi, mówiłam zresztą. A ta druga to galette z karmelizowanym porem i tofu, może pan jeść spokojnie, panie Jacusiu drogi. — Tym razem uśmiechnęła się do ulubionego sąsiada. — To znaczy państwo, oczywiście — poprawiła się, nie obdarzywszy jednak chudej krakuski dłuższym spojrzeniem. — Zaraz przyniosę jeszcze shepherd’s pie.

— To może kawałeczek… — Podkomisarz z zadowoleniem podsunął talerz w stronę wdowy po aptekarzu i z mimowolnym westchnieniem zachwytu rozejrzał się po talerzach, talerzykach, półmiskach i kokilkach, pod których obfitością i bogactwem uginał się stół.

A za nim, niczym za wodzem, który przybiegł, mieczem skinął, za sztućce chwycili pozostali goście. I nie zważając na żadne konwenanse, w całkowitym milczeniu oddali się kosztowaniu coraz to bardziej zachwycających potraw.

Siostra Tomasza czuła się pełna po brzegi. Z jednej strony miała pewność, że choćby jeden tylko kęsek więcej będzie już grzechem obżarstwa, z drugiej — że niespróbowanie tak niezwykle pachnącej cieciorki marynowanej w towarzystwie kiszonych cytryn będzie grzechem marnotrawstwa i niedocenienia darów Bożych. Rozdarta niczym sosna, raz po raz to wyciągała rękę w stronę stojącego nieopodal półmiska, to chowała ją w czeluściach habitu. I może właśnie dlatego jako pierwsza spostrzegła, że coś jest nie tak. Że coś się nie zgadza.

Sapanie, które słyszała przez cały czas, nie dochodziło bowiem, co zrozumiała nie bez zdziwienia, spod stołu. Źródło dźwięków rozpaczliwych, pełnych cierpienia i oburzenia zarazem, wybrzmiewające niemą skargą i podszyte lamentem, znajdowało się tuż po jej prawej ręce, u szczytu stołu; miało niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu i było niemal tej samej wagi. Wdowa po aptekarzu była najwyraźniej na skraju załamanie nerwowego. Spóźnienie policjanta, a potem milcząca uczta były absolutnie nie po jej myśli. Twarz Morawieckiej nabrała niebezpiecznie ciemnej barwy i już tylko o ton jaśniejsza była od jej włosów, farbowanych od lat na mahoń (lub, jak twierdzili złośliwi, na kolor buraka). Fałdy podbródków skojarzyły się nagle siostrze Tomaszy z indyczą szyją, bo podobnie jak „korale” u tych ptaków pod wpływem emocji potrafiły zmienić barwę. Tak, bez wątpienia nie trzeba było być wybitną detektywką, by zrozumieć, że pani domu przeżywa trudne chwile i jak Etna grozi wybuchem.

— Doskonale się wszystko pani udało, pani Karolinko. — Zdecydowała się na zdrobnienie, w których tak lubowała się Morawiecka, a które ją samą przyprawiały o gęsią skórkę. — I oczywiście nie mam na myśli tylko, czy może raczej „aż” dzisiejszej uczty, ale także i całe to śledztwo. Sprawa śmierci Krystyny Mrozek była przecież bez wątpienia nader skomplikowana. A gdyby nie pani umysł…

— Ostry jak brzytwa — dorzucił pan Jacuś kochany, który najwidoczniej zorientował się w sytuacji i ruszył z odsieczą niczym Sobieski pod Wiedniem.

— Otóż to — przytaknęli nieco mniej wyraźnie podkomisarz i krakuska. Jedno z nich, bo usta wciąż miało pełne tarty z łososiem; drugie, bo tego typu komplement nie był stworzony dla jej gardła.

— Ależ bardzo dziękuję. — Oczy pani Karoliny zalśniły łzami wzruszenia. Tak, należało jej się. Należało. Tym bardziej, że w takim milczeniu i z taką pokorą znosiła brak pochwał.

Zapadła cisza. Antykwariusz, podobnie jak policjant, wpatrywał się nerwowo w leżące tuż obok nich dania. Czy w takiej sytuacji wypada im sięgnąć po dokładkę? Czy w chwili tak niezręcznej można jak gdyby nigdy nic przekąszać małe co nieco?

Z piersi wdowy po aptekarzu wyrwało się kolejne sapnięcie. Siostrze Tomaszy nie zostało więc nic innego, jak ponownie wziąć sprawy w swoje ręce i uratować sytuację. Jako wybitna detektywka robiła to nie raz.

— Każde śledztwo rządzi się swoimi prawami, wszyscy to wiemy — zaczęła i znowu przykuła uwagę zebranych. Nawet Trufla wyjrzała spod stołu i na moment zamarła, wpatrując się z niemym wyrzutem w pustki na stole. — Niewątpliwie pan Adam — rzuciła mu spojrzenie tak uważne, że podkomisarz zawstydził się nagle swoich myśli, w których pierwszoplanową rolę odgrywał łosoś, i porzuciwszy nadzieję, porzucił też marzenia o kolejnej porcji — zaraz nam wszystko wyjaśni. Skoro jednak ta historia jest prawdziwa, może lepiej, żeby o śmierci Krystyny Mrozek opowiedziała osoba, która sama…

— Z naszą pomocą. — Krakuska ewidentnie pozbawiona była instynktu samozachowawczego i miłosierdzia.

— Z niewielką. — Siostra Tomasza rzuciła jej wiele mówiące spojrzenie.

— Skoro nalegacie… — Wdowa po aptekarzu ze Skały zrobiła niewinną minę i z szybkością, z jaką orzeł o locie podniebnym, gdy na równinę znienacka, drapieżny, z chmur mrocznych opada, by płochliwego zająca lub jagnię porwać bezsilne, dokończyła: — Ta historia zaczęła się tak…

ROZDZIAŁ DRUGI(KTÓRY MÓGŁBY BYĆ PIERWSZYM)O NIECO RELIGIJNYM CHARAKTERZE,W KTÓRYM WYBRZMIEWA PRZEKONANIE O WYŻSZOŚCI BILONU NAD BANKNOTAMI,A NIESZCZĘŚCIE JEDNYCH SPLATA SIĘ ZE SZCZĘŚCIEM DRUGICH

Jak tę historię opowiedziałabypewna polska autorka,mająca tendencję do przydługich zdańi nikomu niepotrzebnych aluzji literackich

W czasie gdy wprawna ręka pani Małgorzaty znęcała się nad coraz bardziej zbliżającymi się do przezroczystości kawałkami schabu, Karolina Morawiecka, z dumnie podniesioną głową wystającą kilka centymetrów znad wysokiego kołnierza z norek, szła przez przykościelny dziedziniec, od czasu do czasu posyłając dawno niewidzianym znajomym i byłym sąsiadom uprzejme spojrzenia.

Na szczęście ostatni dzień października był na tyle chłodny, że mogła już dzisiaj założyć swoje futro. W Krakowie, jak wiadomo, nosi się je dopiero od pierwszego listopada, na groby, ale cóż, czasami Skała wyprzedzała Kraków. A w każdym razie — ona wyprzedzała.

Świadoma efektu, jaki niewątpliwie wywoływała, odkłoniła się Adzie i Henrykowi Raźnym, dbając, by w jej uśmiechu po równo gościły świątobliwość, wyższość, samozadowolenie i przyjaźń; odpowiedziała „szczęść Boże” na niefrasobliwie świeckie „dzień dobry”, które rzucił nerwowo Stefan Batory i, złożywszy odpowiednio dłonie, przekroczyła próg świątyni, pozostawiając za sobą woń kwiatowych perfum nieznacznie tylko zmieszaną z naftaliną.

Odkąd kilka lat temu wyprowadziła się ze Skały do pobliskiej Wielmoży, siłą rzeczy przestała bywać w tutejszym kościele i dawała się poznać jako gorliwa parafianka w parafii pod wezwaniem Świętego Rocha. Ostatnimi czasy częściej niż w skalskiej świątyni bywała na pobliskiej plebanii, gdzie zamieszkiwała siostra Tomasza, zesłana tu z Krakowa w nagrodę za rozwiązanie zagadki dwunastu ciał na klasztornym strychu. Zakonnica, co przyznawała nie bez trudu Morawiecka, także miała pewne detektywistyczne talenty, a do tego wyjątkowy dar do pakowania się w kryminalne sytuacje. Ponieważ zaś, jak w czasie ostatnich kilku lat mogła się przekonać, każdy Sherlock potrzebował swojego Watsona, wdowa po aptekarzu zdecydowała się zaprzyjaźnić z zakonniczką pomimo jej niepokojąco feministycznych poglądów. I to właśnie siostra Tomasza (choć za zgodą samego proboszcza Walerego!) zaprosiła ją na dzisiejszy obiad zaraz po sumie.

— Oczywiście — zastrzegała wczoraj — to nie będą żadne mecyje, żadne frykasy, ale ze względu na zbliżające się święto pani Małgorzata dostała zgodę na zrobienie kotletów! A nawet — głos siostry Tomaszy zdawał się być w ekstazie, przy której niczym była ta na kamiennym obliczu świętej Teresy — z frytkami zamiast kaszy!

Nie wiem, doprawdy, co sądzić o powołaniu osoby, w której takie emocje wywołuje porcja tłuszczu — pomyślała karcąco Morawiecka — ale obiadu na plebanii się nie odmawia! Nawet gdyby nie miało być deseru. (Nie była to jednak myśl specjalnie odważna, gdyż pani Małgorzata piekła wyśmienite ciasta, a uprawiający ascezę proboszcz Walery w tej akurat kwestii dopuszczał dyspensę).

Idąc teraz główną nawą, lekko skłoniła głowę. Był to jednak gest przede wszystkim natury symbolicznej — potwierdzenie, że jest ona osobą skromną i bogobojną. W rzeczywistości pochyliła czoło zaledwie o kilka centymetrów, by nie ograniczać swojego pola widzenia do wytartej przez lata kamiennej posadzki, ale móc uważnie obserwować zebranych. Dzięki temu w bocznej nawie dostrzegła kryjącego się nieudolnie za filarem podkomisarza Adama Cegłę, z którym zamierzała uciąć sobie krótką pogawędkę zaraz po sumie.

Przez wysokie witrażowe okna przesączało się kolorowe światło, a skąpana w nim Karolina Morawiecka z przyjemnością doświadczała na sobie uważnych spojrzeń zebranych. Wiadomo! Rozwiązanie kilku kryminalnych zagadek sprawiło, że była rozpoznawalna. Sława jej wyjątkowych dokonań nie była co prawda trwalsza niż ze spiżu, strzelająca nad ogrom królewskich piramid, ale wiadomo: lepszy rydz niż nic. Zanim więc deszcze gryzące czy oszalały Akwilon sprawią, że wielkość jej talentu odejdzie (o zgrozo!) w zapomnienie, Morawiecka syciła się każdym momentem należnej jej chwały.

Zadowolona z efektu, jaki ewidentnie wywarła, rozsiadła się w ulubionej kiedyś taktycznej trzeciej ławce. Na tyle blisko, by odprawiający mszę ksiądz rozpoznał ją bez trudu — i na tyle odległej, by zajmujące pierwsze ławki osoby zasłaniały ją w newralgicznych momentach, to jest w czasie kazania.

Ukradkiem przyjrzała się siedzącej obok kobiecie. Chyba nie była ze Skały, bo Morawiecka jej nie kojarzyła. Sporo od niej młodsza, jakoś tak przed pięćdziesiątką, jak zawyrokowała, nie najlepiej się starzała. Owal twarzy niepokojąco się jej obsuwał, tworząc nad linią żuchwy nierówne baldachimy. Na domiar złego, czego ona sama nie mogła zrozumieć za żadne skarby świata, nieznajoma nie miała ani grama makijażu! Widział to świat!? Skromność skromnością — pomyślała zirytowana nagle wdowa po aptekarzu — ale wszystko ma swoje granice. Kto to widział przyjść na sumę bez tuszu na rzęsach. I co gorsza, w dżinsach?!

Ona sama uchodziła (co prawda w swoich oczach) za najprawdziwszego arbiter elegantiarum. Biały golfik z anilany, do tego czarna spódnica do połowy łydki i czarne lakierowane półbuty na obowiązkowym obcasie kaczuszce. Wymalowany wprawną ręką łuk brwiowy, którego strzelistość przywodzić mogła na myśl sklepienie katedry Notre Dame (przed pożarem oczywiście), krwistoczerwona szminka nawiązująca do bordowych loków spiętrzonych lakierem w zastygłą nagle kaskadę — tak, tak ubrała się dzisiaj i tak powinna ubierać się każda elegancka kobieta w pewnym wieku. Tym bardziej w niedzielę. Dżinsy, doprawdy, były nie na miejscu!

Z rozmyślań nad upadkiem świata tego wyrwał ją dźwięk dzwonka. Ksiądz wszedł, wierni powstali, organy zagrzmiały uderzone wprawną ręką organisty, a Karolina Morawiecka starała się jak mogła osiągnąć najwyższe tony, gdy wraz z pozostałymi wiernymi zaczęła śpiewać kościelną pieśń.

Kiedy wreszcie rozpoczęło się kazanie zaczynające się od słów, że powinnością dobrego katolika jest zawsze piętnowanie zła, pani Karolina ponownie pogrążyła się w myślach. Ponieważ nie ustawała w tym powołaniu i w niemal każdym przypadku była w stanie wskazać, jeśli nie ciężkie, to przynajmniej lekkie grzechy znanych jej osób, uznała, że tym razem homilia nie jest skierowana do niej, ale pozostałych, bardziej jej sensu potrzebujących zebranych. Pozwoliła zatem, by jej myśli uleciały ku ważniejszym sprawom.

Z rozmyślań nad możliwymi przyczynami dzisiejszego spotkania na plebanii wyrwało ją głośne „Bóg zapłać”, którym wierni podziękowali za wygłoszoną naukę. Podobnie jak pozostali wstała, po czym otworzyła torebkę. Wprawnym, opanowywanym przez lata ruchem skręciła się w pasie (a było to, doprawdy, zadanie niełatwe) i niby to wyciągając portfelik z czarnej lakierowanej torebki, przyjrzała się uważnie wiernym po przeciwnej stronie kościoła.

Ada Raźny, wraz z mężem zajmująca miejsce w równoległej ławce, najwidoczniej czyniła to samo. A jednak — zauważyła Morawiecka z zadowoleniem — z mniejszą niż ona wirtuozerią. Podkomisarzyk wciąż chował się za filarem. Dawno niewidziana sąsiadka Krysia Mrozek nerwowo przeszukiwała kieszenie czarnej puchowej kurtki.

Nie dostrzegłszy niczego wyjątkowego, pani Karolina wysupłała z portfela dziesięciozłotowy banknot.

Gdzie te czasy — pomyślała z żalem — gdy na tacę dawało się kilka złotych? Ona wrzucała do koszyczka bilon w sposób tak wymyślny, by wszyscy mieli wrażenie jej hojności. A to nie garść monet wywoływała ten efekt. A to echo grało. Tymczasem szelest papieru zawsze niknął w atakach kaszlu. Bo jak świat światem, w momencie, gdy organista zaczynał grać, jakiś nieszczęśnik chrząkał. I niczym kostki domina ustawione w rzędzie uruchamiało to kolejne osoby. I kolejne. Ktoś odkaszlnął. Ktoś inny głośno wytarł nos. Ktoś kichnął, choć niezbyt tubalnie. I tak trwała ta rozpisana na głosy wymiana dźwięków, dopóki organista nie zakończył pieśni. Wraz z wybrzmieniem ostatniej nuty odgłosy zamilkły. Wierni powstali. I pogrążyli się w modlitwie.