Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Pewnej nocy podczas pobytu u wujostwa Konstancja Tatarewiczówna znajduje w saloniku myśliwskim zwłoki nieznajomej kobiety. Z Krakowa przybywa wybitny śledczy Ewaryst Grzebinoga, który rozpoczyna dyskretne dochodzenie. Wspiera go młody medyk Dionizy Porckolanko, spędzający wakacje w okolicy. Wkrótce morderca uderza ponownie, a wszystkie tropy prowadzą do luksusowego pensjonatu mieszczącego się w zamku na Pieskowej Skale. Czy dusiciel kryje się wśród automobilistów biorących udział w ojcowskim rajdzie górskim? Czy uda się ocalić hotel przed widmem skandalu? I co wspólnego z tymi wydarzeniami ma Witkacy?
Elegancka zagadka, szczypta historii, odrobina humoru i barwne postaci – oto Potrójny blef.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 236
Sobota, 4 czerwca 1932 roku
Rozdział pierwszy, w którym ktoś traci nadzieję, a ktoś życie
Czerwień powoli rozlewała się na białym tle. Niewielkie krople, zrazu niemal niewidoczne dla oka, łączyły się stopniowo w jedną, coraz większą plamę. Ospała od czerwcowego żaru mucha bzyczała natarczywie. Ostrze noża zalśniło w promieniach słońca na moment przed tym, gdy trzymająca go ręka z wprawą wykonała kolejne podłużne nacięcie. Tkanki pozbawionego krwi mięsa rozstępowały się pod naciskiem, odsłaniając bladoróżowe połacie.
– Nie może tak być, moja droga Jadwigo. – Hrabina Maria Józefa de domo Mączyńska, primo voto Hawryniewicz, secundo voto Kulwiec posłała krewnej surowe spojrzenie znad talerza z pieczystym, serwowanego w towarzystwie surowych tartych buraczków przyrządzonych według najnowszej receptury od samego doktora Apolinarego Tarnawskiego. – Nie może tak być! Czym innym jest przecie spełnienie chrześcijańskiego obowiązku i piecza moralna nad zagubioną duszą, a czym inszym przyjęcie pod swój dach panny, której personalia są skażone skandalem. W tym domu mieszkają przecież dzieci! Wspomnisz moje słowa. – Nagły zgrzyt sztućców na porcelanie dowodził, że starsza dama w żałobnej czerni jest wyjątkowo wzburzona. – To się dobrze nie skończy!
Siedząca jak zazwyczaj cztery krzesła dalej profesorowa Jadwiga Żubrzyńska, niepomna tego, że dźwiga na barkach czwarty już krzyżyk, wydała na świat trójkę dzieci i jest panią na Żubrynówce, schyliła pokornie głowę nad talerzem z resztkami obiadu i wyszeptała:
– Ależ ciociu, przecież Henryk…
– Henryk, moja droga – srebrne sztućce z wirtuozerią rozkrawały ostatni kawałek mięsa – jest myślicielem. Teraz zaprząta mu głowę ten cały słownik, a nie ewentualne zamążpójście jego córek. Oczywiście – ciągnęła niestrudzenie Maria Józefa ze swojego miejsca u szczytu stołu, vis-à-vis tego przeznaczonego dla nieobecnego dzisiaj pana domu – nie wypada nawet oczekiwać, by mężczyzna… Co ja mówię! Mąż stanu! zajmował się sprawami domowemi i miał w nich większe rozeznanie aniżeli jego połowica. Nie, obie wiemy, że te sprawy spoczywają na naszych barkach. A odpowiednie ukształtowanie cnót niewieścich w twojej, Jadwigo – rzuciła sentencjonalnie – leży gestii. Helena ma już osiemnaście lat! Ja w jej wieku od roku byłam mężatką! Osiemnaście lat! Toż to niemal staropanieństwo! – Ze zgrozą odłożyła sztućce, dając tym samym znak stojącej przy wielkim kredensie Florentynie, że obiad dobiegł końca.
Ubrana w czarną sukienkę, przepasaną w pasie nieskazitelnie białym fartuszkiem, młodziutka służąca dygnęła i natychmiast wzięła się do pracy. Porcelanowe naczynia zniknęły sprzed oczu Kulwiec z tą samą prędkością, z jaką wcześniej się przed nią pojawiły.
– Teraz czasy są inne. – Jadwiga Żubrzyńska niezdarnie próbowała się obronić przed atakami krewnej równie uciążliwej, co bzycząca nad ich głowami mucha.
– Owszem, inne! – zagrzmiała hrabina Kulwiec, dotknięta do żywego zarówno uwagą o nowych obyczajach, jak i myślą, że ona, jako reprezentantka minionej epoki odejść powinna do lamusa. – Za moich czasów taka pannica jak ta cała Tatarewiczówna zostałaby ukryta w klasztorze, a i to najlepiej w Szwajcarii, żeby się nikomu w oczy nie rzucać.
– Przecież właśnie dlatego rodzice ją tu do nas, do Młynnika, odesłali z Warszawy – odparła nieśmiało Jadwiga, chociaż wiedziała doskonale, że jeszcze nikomu nie udało się zmienić toru myśli hrabiny wdowy. Nawet Henrykowi.
W rozgrzanym wiosennym powietrzem pokoju stołowym zrobiło się jakby chłodniej. Maria Józefa posłała krewnej zabójcze spojrzenie i oskarżycielsko wycelowała w nią palec wskazujący. Wykrzywiony nieco reumatyzmem, po równi ozdobiony i rodowym sygnetem po pierwszym małżonku, radcy prawnym Hawryniewiczu, i plamami wątrobowymi, przypominał szpon wypchanego sokoła, umieszczonego pod specjalnym szklanym kloszem w saloniku myśliwskim.
– A tymczasem pozwoliłaś jej tu, w Żubrynówce, zamieszkać i na dodatek z Helenką pójść na zamek!
Stojąca w kącie Florentyna dyskretnie wodziła oczami od jednego do drugiego krańca wielkiego owalnego stołu. Pierwszy raz od trzech lat widziała tego rodzaju scenę. Dotąd starszej pani nikt się nie sprzeciwiał ani nawet nie próbował z nią dyskutować.
Profesorowa nerwowo gładziła lniany brzeg obrusa, jakby chciała wyprostować nieistniejącą fałdkę. Nie podniosła głowy.
– Henryk się zgodził. Uznał, że dziewczętom to dobrze zrobi. Zawadzcy od tygodni zapraszali na dzisiejszy bal, w końcu Henryk jest akcjonariuszem Pieskowej Skały… – broniła się niezdarnie. – No i przecież, droga ciociu, dziewczęta nigdzie nie idą. Rozchorowały się, biedactwa, tak nagle… I to we trzy, z Marianką. Dlatego na wszelki wypadek i Wandzię kazałam zatrzymać w sypialni. Lękam się, czy aby lekarza nie trzeba będzie zawezwać, a Henio znowu w Warszawie… Jutro co prawda ma zjechać, ale jeśli go tam w stolicy zatrzymają na dłużej…
Brwi Marii Józefy podniosły się na moment, a przez jej zasuszoną filigranową twarz zaznaczoną siateczką zmarszczek przebiegł grymas, w którym stojąca w kącie Flora nie bez zdziwienia rozpoznała uśmiech.
– Moja droga – hrabina posłała krewnej pełne wyższości spojrzenie – nie rozchorowały się, zapewniam. Po prostu uznałam, że kolejny skandal to za wiele, i panienki muszą zostać w domu. Helence wystarczyłoby słowo, ale ta nieszczęsna… – Zafascynowana Florentyna nie dopatrzyła się teraz w chudym ciele, ściśniętym niemodnym od lat gorsetem, ani jednej emocji, choć w głosie starszej pani dało się wychwycić nutę irytacji. – Konstancja… Pozwoliłam więc sobie podać im do porannej herbatki kilka moich specjalnych kropli na żołądek. Nic się nie bój. – Uniosła rękę, powstrzymując tym samym słowa, które zapewne cisnęły się Jadwidze na usta. – Do rana im minie. Te kilka sucharów i bulion, które dostały zamiast obiadu, też im nie zaszkodzą. A przynajmniej problem został rozwiązany i nikt do nikogo żadnych pretensji mieć nie może. Co najwyżej do losu. Tak, moja droga Jadwigo, tym razem udało nam się uniknąć nieszczęścia, ale doprawdy nie wiem, co będzie dalej, jeśli ta cała Tatarewiczówna znajdzie w Żubrynówce schronienie na dłużej. To się dobrze nie skończy, moja droga! Wspomnisz moje słowa – rzuciła z miną samozwańczej prorokini, z werwą wstała od stołu i wyszła, zostawiając krewniaczkę w pokoju stołowym z wyrzutami sumienia i nadciągającą nieuchronnie migreną.
*
January Weiss z przyjemnością przejrzał się w lustrze.
Z wielkiego trema zajmującego niemal jedną trzecią ściany jego numeru spoglądał na niego wysoki brunet. Ubrany zgodnie z najnowszą modą – w lnianą dwurzędową marynarkę w prążek, o szerokich klapach, koszulę z wąskim kołnierzykiem i ciasno wiązany krawat – z ciemnymi włosami zaczesanymi do tyłu pomadą, wyglądał jak młodsza kopia Eugeniusza Bodo. Dzięki temu podobieństwu cieszył się ogromnym powodzeniem wśród słabej płci. Do tego stopnia, że teraz, w wieku dwudziestu dziewięciu lat, nie był w stanie zliczyć tych wszystkich pokojówek, panien kuchennych i służących do wszystkiego, które przewinęły się przez jego życie. Zresztą w tej kwestii nie miał sobie nic do zarzucenia. Nigdy przecież ich nie okłamywał, nie potwierdzał, że jest znanym amantem. Po prostu nie zaprzeczał. Poza tym układ był w pełni sprawiedliwy – one dawały mu chwilę szczęścia, a on im chwilową wiarę w to, że wielka gwiazda kina straciła dla nich głowę i serce i że z całą pewnością pomoże im odmienić nie najlepszy los. Można by rzec, uczciwa wymiana: chwila za chwilę.
Kto tam zresztą wie, myślał czasem January, czy to nie on dawał im więcej. W tym kraju, liczącym raptem czternaście lat, z równie szybko rosnącym bezrobociem i zadłużeniem, nadzieja jest towarem deficytowym, a miłość zdarza się równie często, co cenna wygrana na loterii fantowej.
Ich desperackie poszukiwania lepszej przyszłości rozumiał zresztą doskonale. Na Wielką Wojnę się nie załapał, ale dzięki niej znalazł całkiem przyjemny sposób na życie. W poszukiwaniu pracy wyjechał z ojczystego Posen do Baden, a tam niejedna wojenna wdowa potrzebowała pocieszenia. Rozdawał je więc z pełnym oddaniem, zwłaszcza tym bogatszym. W końcu trafił na Frau Rastatt, właścicielkę niewielkiej fabryki pończoch, która zaopiekowała się nim na dobre. I choć braki w urodzie nadrabiała tuszą, January Weiss szczerze opłakiwał moment, w którym bezlitosna śmierć, czy raczej der Tod, wzięła ją do siebie raptem w czterdziestym ósmym roku życia.
Było to zaledwie paręnaście miesięcy temu. Od tamtego momentu z każdym dniem stabilny dotąd grunt (na ile stabilny bywa grunt pod nogami utrzymanka) usuwał się Januaremu spod nóg. W Baden robiło się coraz mniej ciekawie, zresztą jak w całych Niemczech. Pieniądze, które swego czasu wygrał na wyścigach konnych w Iffezheim, o czym zapobiegawczo nigdy Frau Rastatt nie wspomniał, dawno już się skończyły. Podobnie jak sumka, więc i jego wysportowane ciało powoli, acz konsekwentnie ulegało destrukcyjnym siłom przemijania i stopniowo przestawało przypominać grecki posąg, a znalezienie bogatej opiekunki lub – jeszcze lepiej – zdesperowanej dziedziczki niewielkiej choćby fortuny, z drobnym zezem czy inną subtelną skazą, przychodziło mu coraz trudniej. Prawdę powiedziawszy, wcale nie przychodziło.
W końcu zdecydował się przyjechać do Polski; nowy kraj – nowe możliwości. Tu jednak, co odkrył nie bez zdumienia, zasady gry były inne. Dzięki podobieństwu do Bodo narybek co prawda sam się łapał, ale upolować grubszej zwierzyny nie był już w stanie. Wreszcie dotarło do niego, że istnieje tylko jeden sposób, by wygrać w Polsce nierówny pojedynek z losem. Najwyższy czas znaleźć sobie żonę. Za ostatnie pieniądze wynajął więc na czerwcowe tygodnie numer w hotelu na zamku w Pieskowej Skale, gdzie podobno latem zjeżdżała cała warszawka. Wiadomo, przecież kiedyś to był jeden Priwislinskij Kraj.
– Ech, pierdel, serdel, burdel! – powiedział teraz swoje ulubione powiedzonko przejęte od samego marszałka Piłsudskiego, choć polityką nigdy się nie interesował. Kogo zresztą interesuje polityka, gdy nie jest się pewnym jutra, a i dzisiaj nie zapowiada się najlepiej? – Co ma być, to będzie! – dodał i pogwizdując, ruszył w stronę drzwi.
Zaraz na krużgankach dobiegł go przytłumiony dźwięk muzyki. Znajdująca się na pierwszym piętrze hotelu sala balowa tętniła życiem. Najnowszy przebój Dory Kalinówny Rebeka dotarł z Warszawy w okolice Ojcowa.
„Może to i lepiej” – pomyślał January. „Dziewczęta się rozmarzą, wzruszą, a wtedy są zdecydowanie łatwiejsze. Do tego piękna, gwiaździsta czerwcowa noc i pierdel, serdel, burdel, spódnice unoszą się same!”
*
Zziajana i spocona Konstancja Tatarewiczówna opuściła wreszcie podwiniętą pod piersi spódnicę.
„Gdzie te czasy – pomyślała zirytowana – gdy kobiety mogły nosić krótkie sukienki i pokazywać łydki? Dlaczego wygodne fasony z lat dwudziestych musiały mnie ominąć, a w momencie, w którym zaczęły mnie obowiązywać modowe konwenanse, do łask wróciły długie spódnice i suknie? Gdyby tak można było nosić spodnie… Ale nie!”
Z westchnieniem żalu przypomniała sobie rozpoczętą dwa lata temu w czasopiśmie „Bluszcz” wojnę o wygodny strój dla kobiet. I zdumienie połączone z rozpaczą, gdy żarliwe manifesty żurnalistki nie przyniosły rezultatów. Kreatorzy mody pozostali głusi na te głosy. W tym samym roku Marlena Dietrich w filmie Maroko założyła co prawda spodnie, ba! – cały smoking – ale czym innym jest prawda życia, a czym innym prawda ekranu. Na ulicy wciąż obowiązywały niewygodne sukienki.
Zirytowana wygładziła fałdy balowej kreacji i obejrzała się uważnie. Na szczęście kiedy uciekała przez okno swojego pokoju na pierwszym piętrze na chroniącą taras pergolę, a potem w dół, po obrośniętych winobluszczem drewnianych kratkach, biały jedwab nie ucierpiał. Nie zrobiła mu też krzywdy przeprawa na czworakach pod oknami saloniku zajmowanego przez hrabinę Marię Józefę Kulwiec.
Jedynym minusem całej tej kabały była nieobecność Helenki, z którą w trakcie tych dwóch tygodni spędzonych w Żubrynówce zdążyła się zaprzyjaźnić. Ale sama sobie winna!
Przez dwadzieścia lat swego życia Konstancja nauczyła się, że wewnętrzny głos, który czasem coś jej podpowiadał, ma zawsze rację. Kiedy więc dzisiaj rano ta stara jędza zaprosiła je do siebie na herbatkę, instynktownie poczuła, że coś jest nie tak. Hrabina dała się bowiem poznać jako osoba nieznosząca sprzeciwu – i… Tatarewiczówny. A to przecież nie jej wina, że nie przyjęła tamtych oświadczyn! W każdym razie, gdy tylko odwróciła na moment uwagę Kulwiec, wylała całą zawartość filiżanki za okno. Dawała znaki dziewczętom, żeby zrobiły to samo, ale żadna nie odważyła się pójść w jej ślady. Niecałe pół godziny później zaczął się dramat. Zarówno Helenka, jak i jej młodsza siostra Marianka, piętnastoletni podlotek, zaczęły zwijać się z bólu, dostały torsji, oblał je zimny pot, a Konstancji nie zostało nic innego, jak tylko dołączyć do tych jęków i symulować zatrucie.
Całe szczęście, że wujek Henryk, jak nazywała przyjaciela swojego papy jeszcze ze studenckich czasów, wyznaczył jej pokój na piętrze wieży, tuż nad pergolą. Gdyby dostała jej się sypialnia wychodząca na północną stronę, na piękny las Młynnika, z pewnością nie udałoby się jej wymknąć i z marzenia o balu na zamku zostałyby nici.
Na szczęście tak się nie stało. Co prawda pójdzie na niego sama, ale pójdzie. I chociaż z Helenką miały przejść te parę kilometrów prostą drogą, z widokiem na magiczną Maczugę Herkulesa, a teraz, żeby nikt z domowników jej nie zauważył, musiała przedzierać się przez gęsty las i wdrapać na stromy pagórek oddzielający Młynnik od wsi Wielmoża, wieczorna zabawa w Pieskowej Skale nabierała realnych kształtów.
Wciąż pochylona, przebiegła obok sąsiadującej z Żubrynówką willi i dopiero gdy minęła Murowaniec, wyprostowała się. Przystanęła na moment i oparła się plecami o pień wielkiego dębu, by złapać oddech. Przez cienki materiał czuła wciąż ciepłą od słońca, chropowatą korę. Oddychała głęboko, coraz wolniej, aż wreszcie jej tętno się wyrównało, a policzki przestały piec. Roześmiała się głośno. Czuła, że czeka ją coś wyjątkowego. Wewnętrzny głos mówił jej, że ten wieczór zmieni całe jej życie.
Poczuła obezwładniającą radość i wolność. Jeszcze się wszystko ułoży. Pobyt w Żubrynówce, który tak niedawno wydawał jej się niezasłużoną karą, ma szansę stać się dobrą przygodą. A potem wróci do Warszawy, do domu, do swojego życia. I może nawet na studia.
Jeszcze się wszystko ułoży!
*
January Weiss ze znużeniem rozglądał się wokół.
Usytuowana na pierwszym piętrze południowego skrzydła sala balowa w stylu empire składała się z dwóch rozległych pomieszczeń w amfiladzie, na końcu których niewielkie drzwi prowadziły do ustronnego saloniku bilardowego. W pierwszym z pokoi pod oknami ustawiona była specjalna estrada dla orkiestry, przed którą na parkiecie wirowało właśnie z pięćdziesiąt par. W przyległym, gdzie było nieco ciszej, zebrani w grupkach goście wymieniali uprzejmości przy suto zastawionym stole, śmiało mogącym konkurować z nowo powstałą warszawską Adrią. Z ulgą zauważył bowiem, iż podobnie jak w stolicy, w Pieskowej Skale serwowano zarówno bufet angielski w postaci zimnych przekąsek, jak i rosyjski, na ciepło. Obok kanapek spoczywały więc szczupaki i jesiotry o smażonych głowach, gotowanym tułowiu i pieczonych ogonach, trufle duszone w maśle i winie oraz pieczyste.
Przynajmniej tak się najem!
Przez te trzydzieści minut zdążył już zatańczyć jednego walca, dwa tanga i charlestona oraz, co najistotniejsze, zrobić przegląd ewentualnych partii. Niestety, chociaż sala balowa pękała w szwach, January nie znalazł żadnego apetycznego kąska. Owszem, szybko wyłowił kilka znudzonych małżonek, zwłaszcza młodziutka Wanda Szaniecka wydawała mu się interesująca, ale żadna z kobiet nie stanowiła dobrej partii, a Wilhelm Szaniecki, gruby i spocony wieprz w eleganckim smokingu, nie spuszczał z żony wzroku.
Wdowa po kolejarzu, Anastazja Drobisz-Wąsińska, na oko tuż przed czterdziestką, o biodrach i biuście równie obfitych co zamkowy bufet, zlustrowała go co prawda gorącym wzrokiem, ale szybko przeniosła uwagę na znajdującą się w drugim kącie sali grupkę mężczyzn.
Pieprzeni automobiliści!
Weiss poczuł, jak zalewa go krew. Był wściekły, że przyjeżdżając do Pieskowej Skały, nie wziął pod uwagę zbliżającego się samochodowego wyścigu górskiego, odbywającego się w pobliskim Ojcowie. Większość zawodników Krakowski Klub Automobilowy umieścił co prawda w przynależących do hotelu willach Chopin i Rusałka, zlokalizowanych u stóp wzgórza zamkowego, na co dzień nie stanowili więc większego zagrożenia, ale na dzisiejszy bal wszyscy zostali zaproszeni.
Wśród nich wyłowił całkiem niezłą sztukę, Marię Koźmianową, słynną na całą Europę kierowczynię, która ledwie dwa lata wcześniej wygrała Grand Prix Lwowa, ale w tym wypadku January wiedział, że jest bez szans.
Pierdel, serdel, burdel!
Co gorsza te, które ewentualnie mogłyby się nadać, jeśli nie na dłuższą metę, to przynajmniej na dzisiejszą noc, wpatrywały się jak zaczarowane w tego fircyka, malarza z Zakopanego, który na dodatek pracował aktualnie nad jakąś powieścią. Wysoki podobnie jak Weiss, o dziwnie zasępionym wyrazie twarzy, wygrywał z Januarym stalowym spojrzeniem niezwykle niebieskich oczu. Cały ten Witkasiński, czy jak on się tam przedstawiał, nosił co prawda obrączkę i nie krył się z tym, że ma żonę, ale i nie ukrywał, skurczybyk, że jest otwarty na niezobowiązującą bliższą znajomość. Artysta!
Zrezygnowany Weiss podszedł do suto zastawionego stołu.
I wtedy ją zobaczył.
Młodziutka, najwyżej dwudziestoletnia, zarumieniona i zdyszana, ciemna blondynka w białej jedwabnej sukience, dzięki której jak na dłoni można było podziwiać to i owo, a zdecydowanie było co podziwiać. Do tego mały nosek, choć z lekkim garbem, zielone oczy i oliwkowa skóra. Stała w drzwiach i rozglądała się zaciekawiona.
Chociaż nie miała na sobie biżuterii, wprawnym okiem oszacował jej wartość. Zarówno krój wieczorowej toalety, jak i jej wykonanie dowodziły jednoznacznie, że dziewczyna wywodzi się z zasobnego domu. Na przestrzeni ostatnich lat nauczył się rozpoznawać kreacje szyte na piątym piętrze Domu Towarowego Braci Jabłkowskich i te od Hersego. Ta sukienka kosztowała co najmniej dwie pensje.
January Weiss instynktownie wyczuł poruszenie wśród automobilistów i natychmiast ruszył do ataku. Tym razem był szybszy od mistrzów kierownicy.
– Panienka pozwoli, że się przedstawię. – Stanąwszy przed nią, skłonił się z galanterią. – January Weiss. Z tych Weissów.
– Konstancja Tatarewiczówna. Z tych Tatarewiczów. – Uśmiechnęła się zaczepnie, a on poczuł, że los się wreszcie odwrócił i właśnie wygrał na loterii. – A już myślałam, że mam przyjemność z Eugeniuszem Bodo…
– Żeby jakoś panience wynagrodzić to rozczarowanie, jestem w stanie zaśpiewać dla pani. Ale może najpierw zatańczymy? – Nie czekając na odpowiedź, chwycił ją w pasie.
Jakby czytając w jego myślach, orkiestra zagrała tango.
– Konstancjo. – Gdy tylko muzyka zamilkła, January wyciągnął rękę w stronę dziewczyny i z ciasno upiętego koczka wyjął kawałek gałązki z zielonym listkiem. – Czyżby była pani rusałką?
– Kto wie? – Zaśmiała się, odsłaniając równiutkie białe zęby. – A żeby panu jakoś wynagrodzić ewentualne rozczarowanie, jestem w stanie dla pana zaśpiewać. Lub zatańczyć.
Wirowali na parkiecie w nieskończoność. Z każdym kolejnym tańcem biały jedwab coraz bardziej przyklejał się do jej ciała, a Weiss przestał żałować, że moda na sukienki odsłaniające łydki bezpowrotnie przeminęła. Czerwcowa noc zapowiadała się wyśmienicie. A kto wie, może i jego przyszłość nabierała właśnie jaśniejszych barw?
O północy znowu zabrzmiało tango.
– Na mnie już czas. – Dziewczyna wydostała się nagle z jego objęć.
Nie do końca rozumiał, co się dzieje. Dotąd wydawała się chętna. Tańczyła, uśmiechała się do niego. Nie mogła mu przecież dawać czytelniejszych znaków!
– Doskonale się z panem bawiłam. – Najwyraźniej musiał mieć zdumienie wypisane na twarzy, bo Konstancja zaczęła się tłumaczyć. – Panie January Weiss, z tych Weissów. Jednakże opuściłam dom moich opiekunów w sposób… – zawahała się na moment. – Powiedzmy po prostu, że moja nieobecność nie powinna zwrócić niczyjej uwagi…
Tak, nie mylił się. Tatarewiczówna była zdecydowanie niegrzeczna.
– W takim razie panienka pozwoli, że ją odprowadzę. – Ukłonił się z galanterią, dokładnie tak jak przed paroma godzinami.
– W końcu obiecał mi pan piosenkę… – Znowu mógł podziwiać jej piękne białe zęby. I do tego te dołeczki.
Ech, pierdel, serdel, burdel!
Gdy tylko wyszli na zamkowy dziedziniec, owiało ich chłodne czerwcowe powietrze. I nieprzenikniona ciemność nocy.
– Panienka pozwoli. – January nagle przystanął. – Wezmę tylko latarkę z portierni. Nie mógłbym przecież dopuścić, żeby tak piękne kostki narażone były na jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
Czekała na niego oczarowana. Co prawda raptem dwa czy trzy razy pozwolił jej zatańczyć z kimś innym, ale nie mogła mieć mu tego za złe. January Weiss był doskonałym tancerzem. A sądząc po jego zachowaniu, także gentlemanem. Helenka umrze z zazdrości! O ile już nie umarła od kropli tej wiedźmy Kulwiec.
– Oto i cudowny produkt prosto z fabryki Kazimierza Rutkowskiego. – Tuż koło jej ucha rozległ się niski, ciepły głos. – Dokąd to oświetlić ma nam drogę?
– Do Żubrynówki, to jest do willi profesora Żubrzyńskiego w Młynniku. Tuż obok Murowańca.
January bawił tu już od niemal tygodnia, doskonale orientował się więc w najbliższej okolicy.
W jedną stronę to będą jakieś dwa kilometry, a niech to!
Ale panna była tak młoda i piękna, że warto zrobić te cztery kilometry, choćby i tańczyło się wcześniej kilka godzin. Jutro sobie odpocznie.
– Służę panience ramieniem!
Postanowił kuć żelazo, póki gorące. Namiętnym szeptem prawił jej komplementy, przeplatane emocjonalną historyjką o samotnym chłopcu z Posen, który niedawno wrócił do Polski, by w nowym kraju zacząć nowe życie. Konstancja odzywała się rzadko, lecz po dobiegających go westchnieniach nabierał przekonania, że udało mu się nie tylko przykuć jej uwagę, ale i zawrócić w głowie.
Mniej więcej u stóp zamku przeszli wreszcie na ty.
Na wysokości Maczugi Herkulesa, pogrążonej w pachnącym lasem mroku, ściągnął marynarkę i narzucił jej na plecy. Przytrzymał ręką o parę sekund za długo.
– Jeszcze mi zmarzniesz, Konstancjo – wyszeptał. – A jeśli się rozchorujesz, nie będziemy mogli się widywać.
– Nie chciałabym tego. – Usłyszał w odpowiedzi.
Ewidentnie rybka połknęła haczyk!
Przez chwilę szli w milczeniu. Światło latarki oświetlało punktowo drogę przed nimi. Unoszące się w powietrzu świetliki starały się konkurować z usianym gwiazdami niebem. Świerszcze niestrudzenie grały swój wiosenny koncert. Ukryte w ciemności łąki wydzielały aromat gorzkich ziół i schowanego na dnie liści słońca.
Konstancja ze smutkiem zrozumiała, że tę historię będzie musiała zachować dla siebie. Z całego serca chciała opowiedzieć Helenie o niezwykłej nocy; o tańcach, od których bolały ją nogi, i o zabawnym mężczyźnie, który mówił tylko o sobie, ale wiedziała, że nie może tego zrobić. Nie mogła oczekiwać od przyjaciółki, by oszukiwała rodzinę.
– Obiecał mi pan piosenkę… To znaczy obiecałeś – odezwała się wreszcie.
Jej głos drżał.
Zdecydował się na stary numer, który od dwóch lat nie zawodził. Wszystkie kucharki, podkuchenne i służące mdlały, gdy śpiewał swoim niskim, aksamitnym głosem przebój Kazimierza Szerszyńskiego z rewii Uśmiech Warszawy.
– „Już niiiigdy nie usłyszę kochanych twych słóóów. Już niiiigdy do mych ust nie przytulę cię znóóów. Na zaawszeee pozostaną dni smutku i mąąąk” – zamruczał i sięgnął po jej dłoń. Pocałował koniuszki palców.
Że też, cholera, księżyc nie świeci i nie mogę spojrzeć jej w oczy. To dopiero byłby efekt!
– Ależ jesteś sentymentalny. – Roześmiała się, wyrwawszy mu się za szybko. – Ale niech będzie, piosenka zostaje zaliczona. A teraz musimy zachować ciszę. Żubrynówka jest pogrążona we śnie. – Chyba wskazała ręką ukryty w mroku budynek, choć w tej ciemności mógł się tego domyślić jedynie po ledwie wyczuwalnym ruchu.
Szli więc w milczeniu, oddychając w jednym tempie. Cykady grały koncert tylko dla nich. Pozwolił się jej prowadzić. Od czasu do czasu obejmował ją lekko w pasie, tak na ułamek sekundy, jakby chciał uchronić ją przed niewidzialnym kamieniem. Skręcili w lewo w wyboistą drogę. Gdzieś obok szumiał Prądnik. Od strumienia bił chłód. W czającej się przed nimi ciemności słabe światło żarówki wycięło jaśniejszy prostokąt.
Nagle Konstancja się zatrzymała.
– Jesteśmy na miejscu – wyszeptała mu wprost do ucha. Musiała stanąć na palcach i teraz czuł, jak od jej szeptu dostaje gęsiej skórki. Objęła go na moment, oddając marynarkę. – Bardzo ci dziękuję, January. Miło było cię poznać. Dalej już pójdę sama.
Gra niedostępną czy co, do cholery?!
– Mowy nie ma! Odprowadzę cię pod same drzwi! – zaprotestował. – W tych ciemnościach naprawdę możesz zrobić sobie krzywdę.
Tak jak zakładał, natychmiast mu ustąpiła.
– W takim razie uwaga na schody! Zaczynają się zaraz za furtką i ciągną pod samo wejście. I wyłącz latarkę. Światło nie może nas zdradzić! A w saloniku myśliwskim pali się lampa. Może to wujcio już wrócił z Warszawy albo ciocia Jadwiga nie może zasnąć.
Nie do końca rozumiał zasady tej gry, ale z przyjemnością im się poddawał. Tak, panna Tatarewiczówna to najwyraźniej główna wygrana na loterii fantowej. I dobrze, należało mu się!
Z nieznanych powodów nie zaprowadziła go do drzwi wejściowych, ale stanęła pod pergolą. A niech to! Wygląda na niewiniątko, a najwyraźniej zna się na rzeczy! Co prawda nie przepadał za dojadaniem po kimś resztek, ale w jego wieku nie miało się już złudzeń. Ważne, żeby się najeść.
– Musisz mnie teraz – wyszeptała mu znowu do ucha – podsadzić. Mój pokój jest na piętrze.
Natychmiast ją podniósł. Tak jak przypuszczał, była lekka jak piórko. Trzymał ją w pasie. Jedwab był gładki niczym skóra. Przez cienki materiał czuł ciepło jej ciała.
No, no. Pierdel, serdel, burdel, zapowiada się upojna noc!
Wciąż unosząc ją nad sobą, osunął prawą dłoń na jej pośladek.
Poczuł, jak Konstancja Tatarewiczówna nagle sztywnieje. Chwilę potem jej ciało przeszyły dreszcze.
„Byle nie histeryczka” – zdążył pomyśleć.
– Patrz, tam patrz! – powiedziała jakimś dziwnym głosem i wyszarpnęła mu się, po czym złapała go za rękę. Jej dłoń była lodowata, a twarz dziwnie pobladła.
Niczego nie rozumiał. Ale spojrzał we wskazanym kierunku.
W pokoju na parterze, na prawo od pergoli, oświetlonym słabą lampką stojącą na niewielkim biurku, dostrzegł nogi. I nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nogi znajdowały się na podłodze, tuż za sofą. Włączył latarkę. Najwyraźniej należały do młodej kobiety, która leżała właśnie tam, na wyfroterowanym parkiecie w jodełkę. I zdecydowanie nie była żywa, o czym świadczyły jedwabny szal zaciśnięty wokół jej szyi i wpatrzone w nich szeroko otwarte oczy, zupełnie pozbawione wyrazu.
– Jezusie Przenajświętszy! Pierdel, serdel…! O, w mordę! Ja się na to nie pisałem! – krzyknął January Weiss i w te pędy zbiegł po schodach.
Gdzieś na górze zapaliło się światło.
*
Konstancja była w potrzasku. Jeśli jej eskapada się wyda, wujek na pewno odeśle ją do rodziców. A oni… Kto wie, czy nie wyślą do jakiegoś klasztoru? Albo wydadzą szybko za mąż?
W tym momencie pergola nie wchodziła w grę. Zresztą bez pomocy i tak nie byłaby w stanie na nią się wdrapać. Co robić? Skuliła się i pobiegła wzdłuż ściany w stronę drzwi wejściowych. Powinny być zamknięte, ale gdy tylko dotknęła klamki, ze zdziwieniem odkryła, że były otwarte. Może Flora odkryła jej ucieczkę i w ten sposób postanowiła jej pomóc?
Na schodach prowadzących na piętro nic się nie działo. Wstrzymując oddech, weszła na górę i wkradła się do swojego pokoju. Szybko ściągnęła sukienkę, założyła pidżamę i szlafrok. Spod kołdry wyjęła poduszki, ułożone w ludzki kształt.
A potem, wciąż na palcach, zeszła na dół.
Niedziela, 5 czerwca 1932 roku
Rozdział drugi, w którym ktoś przybywa z zaświatów, a ktoś z Krakowa
Powoli nacisnęła klamkę. Drzwi do saloniku myśliwskiego ustąpiły bez najmniejszego skrzypnięcia. Słabo oświetlone wnętrze jak zawsze pachniało cygarami wuja. Sokół w specjalnym szklanym kloszu, ustawiony na okrągłym stoliczku blisko kominka, beznamiętnie spoglądał w jej stronę wypolerowanymi oczami. Poroża upolowanych przez profesora jeleni rzucały cienie, które przywodziły na myśl splątane konary nagich drzew.
Konstancja wstrzymała oddech i podeszła ostrożnie do ustawionej na środku niewielkiej sofy wyściełanej zielonym pluszem. Przez krótką chwilę miała nadzieję, że to wszystko okaże się pomyłką; że niczego ani nikogo nie znajdzie. Niestety, nieznajoma leżała tam nadal.
Tatarewiczówna nader rzadko traciła zimną krew. Teraz, gdy pierwszy szok minął, górę nad emocjami wziął jej analityczny umysł. Jak przystało na studentkę filozofii, uznała za swoim ulubionym Sokratesem, że istnieje tylko jeden sposób na zdobycie wiedzy: nieustanne dociekanie.
Uważnie przyjrzała się ciału. Młodziutka blondynka ubrana była w elegancką i drogą suknię ze szmaragdowozielonej satyny, tak zwaną krynolinkę. Podobny model, przypomniała sobie, widziała nie tak dawno w Domu Mody Hersego. Dłonie w koronkowych wieczorowych rękawiczkach zastygły tuż przy szyi, jakby wciąż próbowały uwolnić się od żółtego jedwabnego szala, którym została uduszona. Za to buciki, ewidentnie nie tak luksusowe jak sukienka, okazały się mocno znoszone. Jasne włosy, długie do ramion, uczesano tak starannie, że nawet gwałtowna śmierć nie zburzyła kunsztownych fal. Konstancja zajrzała wszędzie, nawet pod sofę – nigdzie jednak nie było śladu po kapeluszu. Ani torebce.
Kimże, na Boga, jest ta kobieta? I co tu robi? I dlaczego z kimś mi się kojarzy? I z kim?
Po raz kolejny pochyliła się nad zmarłą. Nagle poczuła na ramieniu czyjąś dłoń.
– Aaaaaa! – krzyknęła przeraźliwie.
– Aaaaaa! – Równie głośno i dramatycznie krzyknęła ciotka Jadwiga.
– Jak dobrze! Już się bałam, że to morderca! – Konstancja pierwsza odzyskała głos.
– Ale jak to? Że co to? Że kto to? – Wpatrując się w przestrzeń między oknem a sofą, profesorowa łapczywie chwytała powietrze.
– Nie wiem… Tu ją znalazłam, przed chwilą…
Wsparły się o sofę i spojrzały w dół. Wbrew ich nadziejom, choć zgodnie z logiką, nieznajoma leżała tam nadal.
– Co tu się dzieje? – Usłyszały nagle za plecami.
Obie krzyknęły wystraszone i równocześnie odwróciły się w stronę drzwi.
Oto świat się skończył. Hrabina Maria Józefa pokazała się światu bez gorsetu. I w dodatku z rozpuszczonymi włosami, których siwe cienkie pasma skojarzyły się Konstancji z pajęczymi nićmi. Na suknię nocną nałożyła jedwabny szlafrok.
– Co tu się dzieje, pytam? – powtórzyła zirytowana Kulwiec. – Jakieś hałasy! Krzyki jakieś, i to po nocy. I gdzie, na miłość Pańską, jest Flora? Dzwoniłam i dzwoniłam, bezskutecznie! Tę dziewczynę należy pilnie zwolnić! Bez referencji!
Jadwiga chciała odpowiedzieć, ale zabrakło jej słów. W milczeniu wskazała ręką w stronę sofy i odsunęła się, by wzburzona krewna mogła na własne oczy zobaczyć to, co chwilę wcześniej ujrzała ona.
– Kim jest ta kobieta? – oburzyła się Maria Józefa. – I co robi w naszym domu?
– Nie wiem. – Po chwili milczenia odezwała się Tatarewiczówna. – Znalazłam ją przypadkiem.
Hrabina pochyliła się w stronę ciała.
– Dziecko, przynieś mi mój lorgnon. Jest na stoliku przy łóżku – zaordynowała.
Konstancja pobiegła w te pędy.
Chwilę później, zaopatrzona w odpowiednie szkła, hrabina ponownie pochyliła się nad zwłokami.
– Święci Pańscy, to przecież Flora! – Mimo wyraźnej abominacji zapanowała nad głosem.
– Jak to?
Wszystkie trzy ponownie pochyliły się nad ciałem. Przez chwilę wyglądały jak uczennice profesora Tulpa.
– Rzeczywiście, przypomina naszą Florentynę – stwierdziła profesorowa. – Jest jej wzrostu i ma podobną budowę ciała. Kolor włosów też się zgadza. Ale – zawahała się – jednak wygląda inaczej…
– Śmierć zmienia nawet najszlachetniejsze rysy – orzekła autorytatywnie hrabina Maria Józefa primo voto Hawryniewicz, secundo voto Kulwiec.
Dwie pozostałe nie ośmieliły się polemizować z jej doświadczeniem.
– Ta suknia… – Konstancja z niedowierzaniem spojrzała na elegancką kreację. – Jestem pewna, że to Herse, skąd Flora miałaby…? – Nie dokończyła.
– I kto ją udusił? – wyrwało się spazmatycznie Jadwidze. – I dlaczego w saloniku myśliwskim? Już prędzej w służbówce… – zaczęła nerwowo chichotać.
Nestorka uniosła wzrok ku niebu, to jest w stronę wysokiego sufitu ze sporym żyrandolem, i z zadowoleniem kolejny raz skonstatowała, że podgórski architekt Józef Kryłowski spisał się nadzwyczaj dobrze. Modernistyczna willa wzniesiona w stylu historycznym, w zamyśle nawiązująca do średniowiecznego zamku, łączyła w sobie tradycję i nowoczesność. A elektryfikacja okazała się całkiem wygodna.
– Konstancjo, trzeba będzie przynieść z mojego pokoju sole bromu. Są na toaletce. – Skoro służąca nie żyła, hrabina wyręczyła się kłopotliwą gościnią.
Tatarewiczówna okazała się prędka i całkiem rozsądna, bo góra po dwóch minutach zjawiła się z powrotem, a oprócz buteleczki z lekarstwem miała też szklankę wody.
Gdy tylko hrabina zaaplikowała krewnej podwójną dawkę środka uspokajającego, nakazała znowu:
– Zaprowadź ciotkę do łóżka. Tylko cicho, żeby panienek nie zbudzić. Tego jeszcze nam trzeba, żeby przyszły tu lamentować. I zaraz wróć. Musimy porozmawiać.
Dziewczyna bez słowa sprzeciwu spełniła jej polecenia. Nie minęło pięć minut, gdy znowu znalazła się w saloniku. W tym czasie Maria Józefa zdążyła już całkiem zapanować nad nerwami i obmyślić plan działania.
– Że też taki skandal, dobry Boże… Prawdziwy ambaras! Trudno, trzeba się zmierzyć z losem. Najlepiej byłoby wynieść dziewczynę jak najdalej stąd, do Wielmoży albo w stronę zamku, ale we dwie nie damy rady. Ciało swoje waży. Wielka to niedogodność doprawdy, że Henryk przebywa w delegacji w Warszawie.
– Należy wezwać policję. – Konstancja zdecydowała się zabrać głos.
– Ależ o czym ty mówisz, na Boga! – Kulwiec posłała jej pełne zdumienia spojrzenie. – Jaką policję? Do uczciwego domu? I to po nocy? Żeby dziewczęta już nigdy męża nie znalazły? Albo trafiły na jakąś słabą partię? Mowy nie ma! – ucięła.
– To może chociaż lekarza dla cioci?
Hrabina pokręciła głową niezadowolona.
– Przecież jest druga w nocy! O tej porze uczciwi ludzie śpią. Chyba że są na balu, ale my przecież na balu nie jesteśmy.
– Do wujka jednak trzeba zadzwonić! – Tatarewiczówna się nie poddawała. – Przyjedzie jutro, a Flora przecie nadal tu będzie… I wówczas dopiero wujcio się zdenerwuje.
Może z racji wieku, a może pod ciężarem tych argumentów hrabina Kulwiec usiadła na sofie. Przez chwilę wpatrywała się w sokoła, jakby w nakrytym kloszem trofeum szukała jakiejś podpowiedzi.
– Trzeba zadzwonić do Henryka – orzekła autorytatywnie po chwili. – Jutro najpewniej wróci z Warszawy i jeśli niczego mu wcześniej nie powiemy, będzie się niepotrzebnie alterować.
Posłała dziewczynie surowe spojrzenie.
– Oczywiście ja się tym zajmę – dodała. – Tu trzeba odpowiednio dobrać słowa, tu takt jest niezbędny.
Zamilkła na moment.
– Zrobimy, co tam uzna za stosowne – stwierdziła. – Mężczyźni w takich razach lepsze mają od nas, kobiet, rozeznanie. Za moich czasów uważano, że mamy mniejsze czaszki, a zatem i mózgi, stąd nasza niezdolność do rozumienia spraw wyższych. Teraz, co prawda, tę teoryję się odrzuca, ale skoro i świętej pamięci radca prawny Hawryniewicz, i inżynier Kulwiec to samo powtarzali… Strzeżonego Pan Bóg strzeże – dokończyła sentencjonalnie. – Za to Jadwigę i panienki trzeba będzie jutro z samego rana stąd wyekspediować. Jak się sprawa rozniesie po okolicy, ich już w domu być nie może! Przynajmniej tak je zdołamy ochronić.
– Może nad morze? – rozmarzyła się Tatarewiczówna.
Miała ze sobą specjalny kostium plażowy z wełnianego trykotu i jedwabny płaszcz kąpielowy. Wzięła je z myślą o kąpielach słonecznych w Ojcowie, ale nad Bałtykiem, w takim Wolnym Mieście Gdańsku, dajmy na to, w Sopocie, przydałby się jeszcze bardziej. Niedawno otwarty hotel Grand cieszył się, jak słyszała, doskonałą renomą.
– Może rzeczywiście! – uznała Maria Józefa. – Jutro z samego rana każemy im się spakować i wyekspediujemy je na wakacje. W Gdańsku mam znajomych, na pewno chętnie ich ugoszczą.
„Czyli pojadą beze mnie” – zrozumiała Konstancja. „Ale przynajmniej coś się tu będzie działo”.
Hrabina, najwyraźniej zadowolona z faktu, że najważniejsze decyzje zostały podjęte, przyjrzała się uważnie stojącej przy biurku dziewczynie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki