Potrójny blef - Karolina Morawiecka - ebook + książka

Potrójny blef ebook

Karolina Morawiecka

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pewnej nocy podczas pobytu u wujostwa Konstancja Tatarewiczówna znajduje w saloniku myśliwskim zwłoki nieznajomej kobiety. Z Krakowa przybywa wybitny śledczy Ewaryst Grzebinoga, który rozpoczyna dyskretne dochodzenie. Wspiera go młody medyk Dionizy Porckolanko, spędzający wakacje w okolicy. Wkrótce morderca uderza ponownie, a wszystkie tropy prowadzą do luksusowego pensjonatu mieszczącego się w zamku na Pieskowej Skale. Czy dusiciel kryje się wśród automobilistów biorących udział w ojcowskim rajdzie górskim? Czy uda się ocalić hotel przed widmem skandalu? I co wspólnego z tymi wydarzeniami ma Witkacy?

Elegancka zagadka, szczypta historii, odrobina humoru i barwne postaci – oto Potrójny blef.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 236

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział pierwszy, w którym ktoś traci nadzieję, a ktoś życie

Sobota, 4 czerwca 1932 roku

Roz­dział pierw­szy, w któ­rym ktoś traci nadzieję, a ktoś życie

Czer­wień powoli roz­le­wała się na bia­łym tle. Nie­wiel­kie kro­ple, zrazu nie­mal nie­wi­doczne dla oka, łączyły się stop­niowo w jedną, coraz więk­szą plamę. Ospała od czerw­co­wego żaru mucha bzy­czała natar­czy­wie. Ostrze noża zalśniło w pro­mie­niach słońca na moment przed tym, gdy trzy­ma­jąca go ręka z wprawą wyko­nała kolejne podłużne nacię­cie. Tkanki pozba­wio­nego krwi mięsa roz­stę­po­wały się pod naci­skiem, odsła­nia­jąc bla­do­ró­żowe poła­cie.

– Nie może tak być, moja droga Jadwigo. – Hra­bina Maria Józefa de domo Mączyń­ska, primo voto Haw­ry­nie­wicz, secundo voto Kul­wiec posłała krew­nej surowe spoj­rze­nie znad tale­rza z pie­czy­stym, ser­wo­wa­nego w towa­rzy­stwie suro­wych tar­tych buracz­ków przy­rzą­dzo­nych według naj­now­szej recep­tury od samego dok­tora Apo­li­na­rego Tar­naw­skiego. – Nie może tak być! Czym innym jest prze­cie speł­nie­nie chrze­ści­jań­skiego obo­wiązku i pie­cza moralna nad zagu­bioną duszą, a czym inszym przy­ję­cie pod swój dach panny, któ­rej per­so­na­lia są ska­żone skan­da­lem. W tym domu miesz­kają prze­cież dzieci! Wspo­mnisz moje słowa. – Nagły zgrzyt sztuć­ców na por­ce­la­nie dowo­dził, że star­sza dama w żałob­nej czerni jest wyjąt­kowo wzbu­rzona. – To się dobrze nie skoń­czy!

Sie­dząca jak zazwy­czaj cztery krze­sła dalej pro­fe­so­rowa Jadwiga Żubrzyń­ska, nie­po­mna tego, że dźwiga na bar­kach czwarty już krzy­żyk, wydała na świat trójkę dzieci i jest panią na Żubry­nówce, schy­liła pokor­nie głowę nad tale­rzem z reszt­kami obiadu i wyszep­tała:

– Ależ cio­ciu, prze­cież Hen­ryk…

– Hen­ryk, moja droga – srebrne sztućce z wir­tu­oze­rią roz­kra­wały ostatni kawa­łek mięsa – jest myśli­cie­lem. Teraz zaprząta mu głowę ten cały słow­nik, a nie ewen­tu­alne zamąż­pój­ście jego córek. Oczy­wi­ście – cią­gnęła nie­stru­dze­nie Maria Józefa ze swo­jego miej­sca u szczytu stołu, vis-à-vis tego prze­zna­czo­nego dla nie­obec­nego dzi­siaj pana domu – nie wypada nawet ocze­ki­wać, by męż­czy­zna… Co ja mówię! Mąż stanu! zaj­mo­wał się spra­wami domo­wemi i miał w nich więk­sze roze­zna­nie ani­żeli jego poło­wica. Nie, obie wiemy, że te sprawy spo­czy­wają na naszych bar­kach. A odpo­wied­nie ukształ­to­wa­nie cnót nie­wie­ścich w two­jej, Jadwigo – rzu­ciła sen­ten­cjo­nal­nie – leży gestii. Helena ma już osiem­na­ście lat! Ja w jej wieku od roku byłam mężatką! Osiem­na­ście lat! Toż to nie­mal sta­ro­pa­nień­stwo! – Ze zgrozą odło­żyła sztućce, dając tym samym znak sto­ją­cej przy wiel­kim kre­den­sie Flo­ren­ty­nie, że obiad dobiegł końca.

Ubrana w czarną sukienkę, prze­pa­saną w pasie nie­ska­zi­tel­nie bia­łym far­tusz­kiem, mło­dziutka słu­żąca dygnęła i natych­miast wzięła się do pracy. Por­ce­la­nowe naczy­nia znik­nęły sprzed oczu Kul­wiec z tą samą pręd­ko­ścią, z jaką wcze­śniej się przed nią poja­wiły.

– Teraz czasy są inne. – Jadwiga Żubrzyń­ska nie­zdar­nie pró­bo­wała się obro­nić przed ata­kami krew­nej rów­nie uciąż­li­wej, co bzy­cząca nad ich gło­wami mucha.

– Ow­szem, inne! – zagrzmiała hra­bina Kul­wiec, dotknięta do żywego zarówno uwagą o nowych oby­cza­jach, jak i myślą, że ona, jako repre­zen­tantka minio­nej epoki odejść powinna do lamusa. – Za moich cza­sów taka pan­nica jak ta cała Tata­re­wi­czówna zosta­łaby ukryta w klasz­to­rze, a i to naj­le­piej w Szwaj­ca­rii, żeby się nikomu w oczy nie rzu­cać.

– Prze­cież wła­śnie dla­tego rodzice ją tu do nas, do Młyn­nika, ode­słali z War­szawy – odparła nie­śmiało Jadwiga, cho­ciaż wie­działa dosko­nale, że jesz­cze nikomu nie udało się zmie­nić toru myśli hra­biny wdowy. Nawet Hen­ry­kowi.

W roz­grza­nym wio­sen­nym powie­trzem pokoju sto­ło­wym zro­biło się jakby chłod­niej. Maria Józefa posłała krew­nej zabój­cze spoj­rze­nie i oskar­ży­ciel­sko wyce­lo­wała w nią palec wska­zu­jący. Wykrzy­wiony nieco reu­ma­ty­zmem, po równi ozdo­biony i rodo­wym sygne­tem po pierw­szym mał­żonku, radcy praw­nym Haw­ry­nie­wi­czu, i pla­mami wątro­bo­wymi, przy­po­mi­nał szpon wypcha­nego sokoła, umiesz­czo­nego pod spe­cjal­nym szkla­nym klo­szem w salo­niku myśliw­skim.

– A tym­cza­sem pozwo­li­łaś jej tu, w Żubry­nówce, zamiesz­kać i na doda­tek z Helenką pójść na zamek!

Sto­jąca w kącie Flo­ren­tyna dys­kret­nie wodziła oczami od jed­nego do dru­giego krańca wiel­kiego owal­nego stołu. Pierw­szy raz od trzech lat widziała tego rodzaju scenę. Dotąd star­szej pani nikt się nie sprze­ci­wiał ani nawet nie pró­bo­wał z nią dys­ku­to­wać.

Pro­fe­so­rowa ner­wowo gła­dziła lniany brzeg obrusa, jakby chciała wypro­sto­wać nie­ist­nie­jącą fałdkę. Nie pod­nio­sła głowy.

– Hen­ryk się zgo­dził. Uznał, że dziew­czę­tom to dobrze zrobi. Zawadzcy od tygo­dni zapra­szali na dzi­siej­szy bal, w końcu Hen­ryk jest akcjo­na­riu­szem Pie­sko­wej Skały… – bro­niła się nie­zdar­nie. – No i prze­cież, droga cio­ciu, dziew­częta ni­gdzie nie idą. Roz­cho­ro­wały się, bie­dac­twa, tak nagle… I to we trzy, z Marianką. Dla­tego na wszelki wypa­dek i Wan­dzię kaza­łam zatrzy­mać w sypialni. Lękam się, czy aby leka­rza nie trzeba będzie zawe­zwać, a Henio znowu w War­sza­wie… Jutro co prawda ma zje­chać, ale jeśli go tam w sto­licy zatrzy­mają na dłu­żej…

Brwi Marii Józefy pod­nio­sły się na moment, a przez jej zasu­szoną fili­gra­nową twarz zazna­czoną sia­teczką zmarsz­czek prze­biegł gry­mas, w któ­rym sto­jąca w kącie Flora nie bez zdzi­wie­nia roz­po­znała uśmiech.

– Moja droga – hra­bina posłała krew­nej pełne wyż­szo­ści spoj­rze­nie – nie roz­cho­ro­wały się, zapew­niam. Po pro­stu uzna­łam, że kolejny skan­dal to za wiele, i panienki muszą zostać w domu. Helence wystar­czy­łoby słowo, ale ta nie­szczę­sna… – Zafa­scy­no­wana Flo­ren­tyna nie dopa­trzyła się teraz w chu­dym ciele, ści­śnię­tym nie­mod­nym od lat gor­se­tem, ani jed­nej emo­cji, choć w gło­sie star­szej pani dało się wychwy­cić nutę iry­ta­cji. – Kon­stan­cja… Pozwo­li­łam więc sobie podać im do poran­nej her­batki kilka moich spe­cjal­nych kro­pli na żołą­dek. Nic się nie bój. – Unio­sła rękę, powstrzy­mu­jąc tym samym słowa, które zapewne cisnęły się Jadwi­dze na usta. – Do rana im minie. Te kilka sucha­rów i bulion, które dostały zamiast obiadu, też im nie zaszko­dzą. A przy­naj­mniej pro­blem został roz­wią­zany i nikt do nikogo żad­nych pre­ten­sji mieć nie może. Co naj­wy­żej do losu. Tak, moja droga Jadwigo, tym razem udało nam się unik­nąć nie­szczę­ścia, ale doprawdy nie wiem, co będzie dalej, jeśli ta cała Tata­re­wi­czówna znaj­dzie w Żubry­nówce schro­nie­nie na dłu­żej. To się dobrze nie skoń­czy, moja droga! Wspo­mnisz moje słowa – rzu­ciła z miną samo­zwań­czej pro­ro­kini, z werwą wstała od stołu i wyszła, zosta­wia­jąc krew­niaczkę w pokoju sto­ło­wym z wyrzu­tami sumie­nia i nad­cią­ga­jącą nie­uchron­nie migreną.

*

Janu­ary Weiss z przy­jem­no­ścią przej­rzał się w lustrze.

Z wiel­kiego trema zaj­mu­ją­cego nie­mal jedną trze­cią ściany jego numeru spo­glą­dał na niego wysoki bru­net. Ubrany zgod­nie z naj­now­szą modą – w lnianą dwu­rzę­dową mary­narkę w prą­żek, o sze­ro­kich kla­pach, koszulę z wąskim koł­nie­rzy­kiem i cia­sno wią­zany kra­wat – z ciem­nymi wło­sami zacze­sa­nymi do tyłu pomadą, wyglą­dał jak młod­sza kopia Euge­niu­sza Bodo. Dzięki temu podo­bień­stwu cie­szył się ogrom­nym powo­dze­niem wśród sła­bej płci. Do tego stop­nia, że teraz, w wieku dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu lat, nie był w sta­nie zli­czyć tych wszyst­kich poko­jó­wek, panien kuchen­nych i słu­żą­cych do wszyst­kiego, które prze­wi­nęły się przez jego życie. Zresztą w tej kwe­stii nie miał sobie nic do zarzu­ce­nia. Ni­gdy prze­cież ich nie okła­my­wał, nie potwier­dzał, że jest zna­nym aman­tem. Po pro­stu nie zaprze­czał. Poza tym układ był w pełni spra­wie­dliwy – one dawały mu chwilę szczę­ścia, a on im chwi­lową wiarę w to, że wielka gwiazda kina stra­ciła dla nich głowę i serce i że z całą pew­no­ścią pomoże im odmie­nić nie naj­lep­szy los. Można by rzec, uczciwa wymiana: chwila za chwilę.

Kto tam zresztą wie, myślał cza­sem Janu­ary, czy to nie on dawał im wię­cej. W tym kraju, liczą­cym rap­tem czter­na­ście lat, z rów­nie szybko rosną­cym bez­ro­bo­ciem i zadłu­że­niem, nadzieja jest towa­rem defi­cy­to­wym, a miłość zda­rza się rów­nie czę­sto, co cenna wygrana na lote­rii fan­to­wej.

Ich despe­rac­kie poszu­ki­wa­nia lep­szej przy­szło­ści rozu­miał zresztą dosko­nale. Na Wielką Wojnę się nie zała­pał, ale dzięki niej zna­lazł cał­kiem przy­jemny spo­sób na życie. W poszu­ki­wa­niu pracy wyje­chał z ojczy­stego Posen do Baden, a tam nie­jedna wojenna wdowa potrze­bo­wała pocie­sze­nia. Roz­da­wał je więc z peł­nym odda­niem, zwłasz­cza tym bogat­szym. W końcu tra­fił na Frau Rastatt, wła­ści­cielkę nie­wiel­kiej fabryki poń­czoch, która zaopie­ko­wała się nim na dobre. I choć braki w uro­dzie nad­ra­biała tuszą, Janu­ary Weiss szcze­rze opła­ki­wał moment, w któ­rym bez­li­to­sna śmierć, czy raczej der Tod, wzięła ją do sie­bie rap­tem w czter­dzie­stym ósmym roku życia.

Było to zale­d­wie parę­na­ście mie­sięcy temu. Od tam­tego momentu z każ­dym dniem sta­bilny dotąd grunt (na ile sta­bilny bywa grunt pod nogami utrzy­manka) usu­wał się Janu­aremu spod nóg. W Baden robiło się coraz mniej cie­ka­wie, zresztą jak w całych Niem­czech. Pie­nią­dze, które swego czasu wygrał na wyści­gach kon­nych w Iffe­zheim, o czym zapo­bie­gaw­czo ni­gdy Frau Rastatt nie wspo­mniał, dawno już się skoń­czyły. Podob­nie jak sumka, więc i jego wyspor­to­wane ciało powoli, acz kon­se­kwent­nie ule­gało destruk­cyj­nym siłom prze­mi­ja­nia i stop­niowo prze­sta­wało przy­po­mi­nać grecki posąg, a zna­le­zie­nie boga­tej opie­kunki lub – jesz­cze lepiej – zde­spe­ro­wa­nej dzie­dziczki nie­wiel­kiej choćby for­tuny, z drob­nym zezem czy inną sub­telną skazą, przy­cho­dziło mu coraz trud­niej. Prawdę powie­dziaw­szy, wcale nie przy­cho­dziło.

W końcu zde­cy­do­wał się przy­je­chać do Pol­ski; nowy kraj – nowe moż­li­wo­ści. Tu jed­nak, co odkrył nie bez zdu­mie­nia, zasady gry były inne. Dzięki podo­bień­stwu do Bodo nary­bek co prawda sam się łapał, ale upo­lo­wać grub­szej zwie­rzyny nie był już w sta­nie. Wresz­cie dotarło do niego, że ist­nieje tylko jeden spo­sób, by wygrać w Pol­sce nie­równy poje­dy­nek z losem. Naj­wyż­szy czas zna­leźć sobie żonę. Za ostat­nie pie­nią­dze wyna­jął więc na czerw­cowe tygo­dnie numer w hotelu na zamku w Pie­sko­wej Skale, gdzie podobno latem zjeż­dżała cała war­szawka. Wia­domo, prze­cież kie­dyś to był jeden Pri­wi­slin­skij Kraj.

– Ech, pier­del, ser­del, bur­del! – powie­dział teraz swoje ulu­bione powie­dzonko prze­jęte od samego mar­szałka Pił­sud­skiego, choć poli­tyką ni­gdy się nie inte­re­so­wał. Kogo zresztą inte­re­suje poli­tyka, gdy nie jest się pew­nym jutra, a i dzi­siaj nie zapo­wiada się naj­le­piej? – Co ma być, to będzie! – dodał i pogwiz­du­jąc, ruszył w stronę drzwi.

Zaraz na kruż­gan­kach dobiegł go przy­tłu­miony dźwięk muzyki. Znaj­du­jąca się na pierw­szym pię­trze hotelu sala balowa tęt­niła życiem. Naj­now­szy prze­bój Dory Kali­nówny Rebeka dotarł z War­szawy w oko­lice Ojcowa.

„Może to i lepiej” – pomy­ślał Janu­ary. „Dziew­częta się roz­ma­rzą, wzru­szą, a wtedy są zde­cy­do­wa­nie łatwiej­sze. Do tego piękna, gwiaź­dzi­sta czerw­cowa noc i pier­del, ser­del, bur­del, spód­nice uno­szą się same!”

*

Zzia­jana i spo­cona Kon­stan­cja Tata­re­wi­czówna opu­ściła wresz­cie pod­wi­niętą pod piersi spód­nicę.

„Gdzie te czasy – pomy­ślała ziry­to­wana – gdy kobiety mogły nosić krót­kie sukienki i poka­zy­wać łydki? Dla­czego wygodne fasony z lat dwu­dzie­stych musiały mnie omi­nąć, a w momen­cie, w któ­rym zaczęły mnie obo­wią­zy­wać modowe kon­we­nanse, do łask wró­ciły dłu­gie spód­nice i suk­nie? Gdyby tak można było nosić spodnie… Ale nie!”

Z wes­tchnie­niem żalu przy­po­mniała sobie roz­po­czętą dwa lata temu w cza­so­pi­śmie „Bluszcz” wojnę o wygodny strój dla kobiet. I zdu­mie­nie połą­czone z roz­pa­czą, gdy żar­liwe mani­fe­sty żur­na­listki nie przy­nio­sły rezul­ta­tów. Kre­ato­rzy mody pozo­stali głusi na te głosy. W tym samym roku Mar­lena Die­trich w fil­mie Maroko zało­żyła co prawda spodnie, ba! – cały smo­king – ale czym innym jest prawda życia, a czym innym prawda ekranu. Na ulicy wciąż obo­wią­zy­wały nie­wy­godne sukienki.

Ziry­to­wana wygła­dziła fałdy balo­wej kre­acji i obej­rzała się uważ­nie. Na szczę­ście kiedy ucie­kała przez okno swo­jego pokoju na pierw­szym pię­trze na chro­niącą taras per­golę, a potem w dół, po obro­śnię­tych wino­blusz­czem drew­nia­nych krat­kach, biały jedwab nie ucier­piał. Nie zro­biła mu też krzywdy prze­prawa na czwo­ra­kach pod oknami salo­niku zaj­mo­wa­nego przez hra­binę Marię Józefę Kul­wiec.

Jedy­nym minu­sem całej tej kabały była nie­obec­ność Helenki, z którą w trak­cie tych dwóch tygo­dni spę­dzo­nych w Żubry­nówce zdą­żyła się zaprzy­jaź­nić. Ale sama sobie winna!

Przez dwa­dzie­ścia lat swego życia Kon­stan­cja nauczyła się, że wewnętrzny głos, który cza­sem coś jej pod­po­wia­dał, ma zawsze rację. Kiedy więc dzi­siaj rano ta stara jędza zapro­siła je do sie­bie na her­batkę, instynk­tow­nie poczuła, że coś jest nie tak. Hra­bina dała się bowiem poznać jako osoba nie­zno­sząca sprze­ciwu – i… Tata­re­wi­czówny. A to prze­cież nie jej wina, że nie przy­jęła tam­tych oświad­czyn! W każ­dym razie, gdy tylko odwró­ciła na moment uwagę Kul­wiec, wylała całą zawar­tość fili­żanki za okno. Dawała znaki dziew­czę­tom, żeby zro­biły to samo, ale żadna nie odwa­żyła się pójść w jej ślady. Nie­całe pół godziny póź­niej zaczął się dra­mat. Zarówno Helenka, jak i jej młod­sza sio­stra Marianka, pięt­na­sto­letni pod­lo­tek, zaczęły zwi­jać się z bólu, dostały tor­sji, oblał je zimny pot, a Kon­stan­cji nie zostało nic innego, jak tylko dołą­czyć do tych jęków i symu­lo­wać zatru­cie.

Całe szczę­ście, że wujek Hen­ryk, jak nazy­wała przy­ja­ciela swo­jego papy jesz­cze ze stu­denc­kich cza­sów, wyzna­czył jej pokój na pię­trze wieży, tuż nad per­golą. Gdyby dostała jej się sypial­nia wycho­dząca na pół­nocną stronę, na piękny las Młyn­nika, z pew­no­ścią nie uda­łoby się jej wymknąć i z marze­nia o balu na zamku zosta­łyby nici.

Na szczę­ście tak się nie stało. Co prawda pój­dzie na niego sama, ale pój­dzie. I cho­ciaż z Helenką miały przejść te parę kilo­me­trów pro­stą drogą, z wido­kiem na magiczną Maczugę Her­ku­lesa, a teraz, żeby nikt z domow­ni­ków jej nie zauwa­żył, musiała prze­dzie­rać się przez gęsty las i wdra­pać na stromy pagó­rek oddzie­la­jący Młyn­nik od wsi Wiel­moża, wie­czorna zabawa w Pie­sko­wej Skale nabie­rała real­nych kształ­tów.

Wciąż pochy­lona, prze­bie­gła obok sąsia­du­ją­cej z Żubry­nówką willi i dopiero gdy minęła Muro­wa­niec, wypro­sto­wała się. Przy­sta­nęła na moment i oparła się ple­cami o pień wiel­kiego dębu, by zła­pać oddech. Przez cienki mate­riał czuła wciąż cie­płą od słońca, chro­po­watą korę. Oddy­chała głę­boko, coraz wol­niej, aż wresz­cie jej tętno się wyrów­nało, a policzki prze­stały piec. Roze­śmiała się gło­śno. Czuła, że czeka ją coś wyjąt­ko­wego. Wewnętrzny głos mówił jej, że ten wie­czór zmieni całe jej życie.

Poczuła obez­wład­nia­jącą radość i wol­ność. Jesz­cze się wszystko ułoży. Pobyt w Żubry­nówce, który tak nie­dawno wyda­wał jej się nie­za­słu­żoną karą, ma szansę stać się dobrą przy­godą. A potem wróci do War­szawy, do domu, do swo­jego życia. I może nawet na stu­dia.

Jesz­cze się wszystko ułoży!

*

Janu­ary Weiss ze znu­że­niem roz­glą­dał się wokół.

Usy­tu­owana na pierw­szym pię­trze połu­dnio­wego skrzy­dła sala balowa w stylu empire skła­dała się z dwóch roz­le­głych pomiesz­czeń w amfi­la­dzie, na końcu któ­rych nie­wiel­kie drzwi pro­wa­dziły do ustron­nego salo­niku bilar­do­wego. W pierw­szym z pokoi pod oknami usta­wiona była spe­cjalna estrada dla orkie­stry, przed którą na par­kie­cie wiro­wało wła­śnie z pięć­dzie­siąt par. W przy­le­głym, gdzie było nieco ciszej, zebrani w grup­kach goście wymie­niali uprzej­mo­ści przy suto zasta­wio­nym stole, śmiało mogą­cym kon­ku­ro­wać z nowo powstałą war­szaw­ską Adrią. Z ulgą zauwa­żył bowiem, iż podob­nie jak w sto­licy, w Pie­sko­wej Skale ser­wo­wano zarówno bufet angiel­ski w postaci zim­nych prze­ką­sek, jak i rosyj­ski, na cie­pło. Obok kana­pek spo­czy­wały więc szczu­paki i jesio­try o sma­żo­nych gło­wach, goto­wa­nym tuło­wiu i pie­czo­nych ogo­nach, tru­fle duszone w maśle i winie oraz pie­czy­ste.

Przy­naj­mniej tak się najem!

Przez te trzy­dzie­ści minut zdą­żył już zatań­czyć jed­nego walca, dwa tanga i char­le­stona oraz, co naj­istot­niej­sze, zro­bić prze­gląd ewen­tu­al­nych par­tii. Nie­stety, cho­ciaż sala balowa pękała w szwach, Janu­ary nie zna­lazł żad­nego ape­tycz­nego kąska. Ow­szem, szybko wyło­wił kilka znu­dzo­nych mał­żo­nek, zwłasz­cza mło­dziutka Wanda Sza­niecka wyda­wała mu się inte­re­su­jąca, ale żadna z kobiet nie sta­no­wiła dobrej par­tii, a Wil­helm Sza­niecki, gruby i spo­cony wieprz w ele­ganc­kim smo­kingu, nie spusz­czał z żony wzroku.

Wdowa po kole­ja­rzu, Ana­sta­zja Dro­bisz-Wąsiń­ska, na oko tuż przed czter­dziestką, o bio­drach i biu­ście rów­nie obfi­tych co zam­kowy bufet, zlu­stro­wała go co prawda gorą­cym wzro­kiem, ale szybko prze­nio­sła uwagę na znaj­du­jącą się w dru­gim kącie sali grupkę męż­czyzn.

Pie­przeni auto­mo­bi­li­ści!

Weiss poczuł, jak zalewa go krew. Był wście­kły, że przy­jeż­dża­jąc do Pie­sko­wej Skały, nie wziął pod uwagę zbli­ża­ją­cego się samo­cho­do­wego wyścigu gór­skiego, odby­wa­ją­cego się w pobli­skim Ojco­wie. Więk­szość zawod­ni­ków Kra­kow­ski Klub Auto­mo­bi­lowy umie­ścił co prawda w przy­na­le­żą­cych do hotelu wil­lach Cho­pin i Rusałka, zlo­ka­li­zo­wa­nych u stóp wzgó­rza zam­ko­wego, na co dzień nie sta­no­wili więc więk­szego zagro­że­nia, ale na dzi­siej­szy bal wszy­scy zostali zapro­szeni.

Wśród nich wyło­wił cał­kiem nie­złą sztukę, Marię Koź­mia­nową, słynną na całą Europę kie­row­czy­nię, która led­wie dwa lata wcze­śniej wygrała Grand Prix Lwowa, ale w tym wypadku Janu­ary wie­dział, że jest bez szans.

Pier­del, ser­del, bur­del!

Co gor­sza te, które ewen­tu­al­nie mogłyby się nadać, jeśli nie na dłuż­szą metę, to przy­naj­mniej na dzi­siej­szą noc, wpa­try­wały się jak zacza­ro­wane w tego fir­cyka, mala­rza z Zako­pa­nego, który na doda­tek pra­co­wał aktu­al­nie nad jakąś powie­ścią. Wysoki podob­nie jak Weiss, o dziw­nie zasę­pio­nym wyra­zie twa­rzy, wygry­wał z Janu­arym sta­lo­wym spoj­rze­niem nie­zwy­kle nie­bie­skich oczu. Cały ten Wit­ka­siń­ski, czy jak on się tam przed­sta­wiał, nosił co prawda obrączkę i nie krył się z tym, że ma żonę, ale i nie ukry­wał, skur­czy­byk, że jest otwarty na nie­zo­bo­wią­zu­jącą bliż­szą zna­jo­mość. Arty­sta!

Zre­zy­gno­wany Weiss pod­szedł do suto zasta­wio­nego stołu.

I wtedy ją zoba­czył.

Mło­dziutka, naj­wy­żej dwu­dzie­sto­let­nia, zaru­mie­niona i zdy­szana, ciemna blon­dynka w bia­łej jedwab­nej sukience, dzięki któ­rej jak na dłoni można było podzi­wiać to i owo, a zde­cy­do­wa­nie było co podzi­wiać. Do tego mały nosek, choć z lek­kim gar­bem, zie­lone oczy i oliw­kowa skóra. Stała w drzwiach i roz­glą­dała się zacie­ka­wiona.

Cho­ciaż nie miała na sobie biżu­te­rii, wpraw­nym okiem osza­co­wał jej war­tość. Zarówno krój wie­czo­ro­wej toa­lety, jak i jej wyko­na­nie dowo­dziły jed­no­znacz­nie, że dziew­czyna wywo­dzi się z zasob­nego domu. Na prze­strzeni ostat­nich lat nauczył się roz­po­zna­wać kre­acje szyte na pią­tym pię­trze Domu Towa­ro­wego Braci Jabł­kow­skich i te od Her­sego. Ta sukienka kosz­to­wała co naj­mniej dwie pen­sje.

Janu­ary Weiss instynk­tow­nie wyczuł poru­sze­nie wśród auto­mo­bi­li­stów i natych­miast ruszył do ataku. Tym razem był szyb­szy od mistrzów kie­row­nicy.

– Panienka pozwoli, że się przed­sta­wię. – Sta­nąw­szy przed nią, skło­nił się z galan­te­rią. – Janu­ary Weiss. Z tych Weis­sów.

– Kon­stan­cja Tata­re­wi­czówna. Z tych Tata­re­wi­czów. – Uśmiech­nęła się zaczep­nie, a on poczuł, że los się wresz­cie odwró­cił i wła­śnie wygrał na lote­rii. – A już myśla­łam, że mam przy­jem­ność z Euge­niu­szem Bodo…

– Żeby jakoś panience wyna­gro­dzić to roz­cza­ro­wa­nie, jestem w sta­nie zaśpie­wać dla pani. Ale może naj­pierw zatań­czymy? – Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, chwy­cił ją w pasie.

Jakby czy­ta­jąc w jego myślach, orkie­stra zagrała tango.

– Kon­stan­cjo. – Gdy tylko muzyka zamil­kła, Janu­ary wycią­gnął rękę w stronę dziew­czyny i z cia­sno upię­tego koczka wyjął kawa­łek gałązki z zie­lo­nym list­kiem. – Czyżby była pani rusałką?

– Kto wie? – Zaśmiała się, odsła­nia­jąc rów­niut­kie białe zęby. – A żeby panu jakoś wyna­gro­dzić ewen­tu­alne roz­cza­ro­wa­nie, jestem w sta­nie dla pana zaśpie­wać. Lub zatań­czyć.

Wiro­wali na par­kie­cie w nie­skoń­czo­ność. Z każ­dym kolej­nym tań­cem biały jedwab coraz bar­dziej przy­kle­jał się do jej ciała, a Weiss prze­stał żało­wać, że moda na sukienki odsła­nia­jące łydki bez­pow­rot­nie prze­mi­nęła. Czerw­cowa noc zapo­wia­dała się wyśmie­ni­cie. A kto wie, może i jego przy­szłość nabie­rała wła­śnie jaśniej­szych barw?

O pół­nocy znowu zabrzmiało tango.

– Na mnie już czas. – Dziew­czyna wydo­stała się nagle z jego objęć.

Nie do końca rozu­miał, co się dzieje. Dotąd wyda­wała się chętna. Tań­czyła, uśmie­chała się do niego. Nie mogła mu prze­cież dawać czy­tel­niej­szych zna­ków!

– Dosko­nale się z panem bawi­łam. – Naj­wy­raź­niej musiał mieć zdu­mie­nie wypi­sane na twa­rzy, bo Kon­stan­cja zaczęła się tłu­ma­czyć. – Panie Janu­ary Weiss, z tych Weis­sów. Jed­nakże opu­ści­łam dom moich opie­ku­nów w spo­sób… – zawa­hała się na moment. – Powiedzmy po pro­stu, że moja nie­obec­ność nie powinna zwró­cić niczy­jej uwagi…

Tak, nie mylił się. Tata­re­wi­czówna była zde­cy­do­wa­nie nie­grzeczna.

– W takim razie panienka pozwoli, że ją odpro­wa­dzę. – Ukło­nił się z galan­te­rią, dokład­nie tak jak przed paroma godzi­nami.

– W końcu obie­cał mi pan pio­senkę… – Znowu mógł podzi­wiać jej piękne białe zęby. I do tego te dołeczki.

Ech, pier­del, ser­del, bur­del!

Gdy tylko wyszli na zam­kowy dzie­dzi­niec, owiało ich chłodne czerw­cowe powie­trze. I nie­prze­nik­niona ciem­ność nocy.

– Panienka pozwoli. – Janu­ary nagle przy­sta­nął. – Wezmę tylko latarkę z por­tierni. Nie mógł­bym prze­cież dopu­ścić, żeby tak piękne kostki nara­żone były na jakie­kol­wiek nie­bez­pie­czeń­stwo.

Cze­kała na niego ocza­ro­wana. Co prawda rap­tem dwa czy trzy razy pozwo­lił jej zatań­czyć z kimś innym, ale nie mogła mieć mu tego za złe. Janu­ary Weiss był dosko­na­łym tan­ce­rzem. A sądząc po jego zacho­wa­niu, także gen­tle­ma­nem. Helenka umrze z zazdro­ści! O ile już nie umarła od kro­pli tej wiedźmy Kul­wiec.

– Oto i cudowny pro­dukt pro­sto z fabryki Kazi­mie­rza Rut­kow­skiego. – Tuż koło jej ucha roz­legł się niski, cie­pły głos. – Dokąd to oświe­tlić ma nam drogę?

– Do Żubry­nówki, to jest do willi pro­fe­sora Żubrzyń­skiego w Młyn­niku. Tuż obok Muro­wańca.

Janu­ary bawił tu już od nie­mal tygo­dnia, dosko­nale orien­to­wał się więc w naj­bliż­szej oko­licy.

W jedną stronę to będą jakieś dwa kilo­me­try, a niech to!

Ale panna była tak młoda i piękna, że warto zro­bić te cztery kilo­me­try, choćby i tań­czyło się wcze­śniej kilka godzin. Jutro sobie odpocz­nie.

– Służę panience ramie­niem!

Posta­no­wił kuć żelazo, póki gorące. Namięt­nym szep­tem pra­wił jej kom­ple­menty, prze­pla­tane emo­cjo­nalną histo­ryjką o samot­nym chłopcu z Posen, który nie­dawno wró­cił do Pol­ski, by w nowym kraju zacząć nowe życie. Kon­stan­cja odzy­wała się rzadko, lecz po dobie­ga­ją­cych go wes­tchnie­niach nabie­rał prze­ko­na­nia, że udało mu się nie tylko przy­kuć jej uwagę, ale i zawró­cić w gło­wie.

Mniej wię­cej u stóp zamku prze­szli wresz­cie na ty.

Na wyso­ko­ści Maczugi Her­ku­lesa, pogrą­żo­nej w pach­ną­cym lasem mroku, ścią­gnął mary­narkę i narzu­cił jej na plecy. Przy­trzy­mał ręką o parę sekund za długo.

– Jesz­cze mi zmar­z­niesz, Kon­stan­cjo – wyszep­tał. – A jeśli się roz­cho­ru­jesz, nie będziemy mogli się widy­wać.

– Nie chcia­ła­bym tego. – Usły­szał w odpo­wie­dzi.

Ewi­dent­nie rybka połknęła haczyk!

Przez chwilę szli w mil­cze­niu. Świa­tło latarki oświe­tlało punk­towo drogę przed nimi. Uno­szące się w powie­trzu świe­tliki sta­rały się kon­ku­ro­wać z usia­nym gwiaz­dami nie­bem. Świersz­cze nie­stru­dze­nie grały swój wio­senny kon­cert. Ukryte w ciem­no­ści łąki wydzie­lały aro­mat gorz­kich ziół i scho­wa­nego na dnie liści słońca.

Kon­stan­cja ze smut­kiem zro­zu­miała, że tę histo­rię będzie musiała zacho­wać dla sie­bie. Z całego serca chciała opo­wie­dzieć Hele­nie o nie­zwy­kłej nocy; o tań­cach, od któ­rych bolały ją nogi, i o zabaw­nym męż­czyź­nie, który mówił tylko o sobie, ale wie­działa, że nie może tego zro­bić. Nie mogła ocze­ki­wać od przy­ja­ciółki, by oszu­ki­wała rodzinę.

– Obie­cał mi pan pio­senkę… To zna­czy obie­ca­łeś – ode­zwała się wresz­cie.

Jej głos drżał.

Zde­cy­do­wał się na stary numer, który od dwóch lat nie zawo­dził. Wszyst­kie kucharki, pod­ku­chenne i słu­żące mdlały, gdy śpie­wał swoim niskim, aksa­mit­nym gło­sem prze­bój Kazi­mie­rza Szer­szyń­skiego z rewii Uśmiech War­szawy.

– „Już niiiigdy nie usły­szę kocha­nych twych słó­óów. Już niiiigdy do mych ust nie przy­tulę cię znó­óów. Na zaaw­szeee pozo­staną dni smutku i mąąąk” – zamru­czał i się­gnął po jej dłoń. Poca­ło­wał koniuszki pal­ców.

Że też, cho­lera, księ­życ nie świeci i nie mogę spoj­rzeć jej w oczy. To dopiero byłby efekt!

– Ależ jesteś sen­ty­men­talny. – Roze­śmiała się, wyrwaw­szy mu się za szybko. – Ale niech będzie, pio­senka zostaje zali­czona. A teraz musimy zacho­wać ciszę. Żubry­nówka jest pogrą­żona we śnie. – Chyba wska­zała ręką ukryty w mroku budy­nek, choć w tej ciem­no­ści mógł się tego domy­ślić jedy­nie po led­wie wyczu­wal­nym ruchu.

Szli więc w mil­cze­niu, oddy­cha­jąc w jed­nym tem­pie. Cykady grały kon­cert tylko dla nich. Pozwo­lił się jej pro­wa­dzić. Od czasu do czasu obej­mo­wał ją lekko w pasie, tak na uła­mek sekundy, jakby chciał uchro­nić ją przed nie­wi­dzial­nym kamie­niem. Skrę­cili w lewo w wybo­istą drogę. Gdzieś obok szu­miał Prąd­nik. Od stru­mie­nia bił chłód. W cza­ją­cej się przed nimi ciem­no­ści słabe świa­tło żarówki wycięło jaśniej­szy pro­sto­kąt.

Nagle Kon­stan­cja się zatrzy­mała.

– Jeste­śmy na miej­scu – wyszep­tała mu wprost do ucha. Musiała sta­nąć na pal­cach i teraz czuł, jak od jej szeptu dostaje gęsiej skórki. Objęła go na moment, odda­jąc mary­narkę. – Bar­dzo ci dzię­kuję, Janu­ary. Miło było cię poznać. Dalej już pójdę sama.

Gra nie­do­stępną czy co, do cho­lery?!

– Mowy nie ma! Odpro­wa­dzę cię pod same drzwi! – zapro­te­sto­wał. – W tych ciem­no­ściach naprawdę możesz zro­bić sobie krzywdę.

Tak jak zakła­dał, natych­miast mu ustą­piła.

– W takim razie uwaga na schody! Zaczy­nają się zaraz za furtką i cią­gną pod samo wej­ście. I wyłącz latarkę. Świa­tło nie może nas zdra­dzić! A w salo­niku myśliw­skim pali się lampa. Może to wuj­cio już wró­cił z War­szawy albo cio­cia Jadwiga nie może zasnąć.

Nie do końca rozu­miał zasady tej gry, ale z przy­jem­no­ścią im się pod­da­wał. Tak, panna Tata­re­wi­czówna to naj­wy­raź­niej główna wygrana na lote­rii fan­to­wej. I dobrze, nale­żało mu się!

Z nie­zna­nych powo­dów nie zapro­wa­dziła go do drzwi wej­ścio­wych, ale sta­nęła pod per­golą. A niech to! Wygląda na nie­wi­niątko, a naj­wy­raź­niej zna się na rze­czy! Co prawda nie prze­pa­dał za doja­da­niem po kimś resz­tek, ale w jego wieku nie miało się już złu­dzeń. Ważne, żeby się najeść.

– Musisz mnie teraz – wyszep­tała mu znowu do ucha – pod­sa­dzić. Mój pokój jest na pię­trze.

Natych­miast ją pod­niósł. Tak jak przy­pusz­czał, była lekka jak piórko. Trzy­mał ją w pasie. Jedwab był gładki niczym skóra. Przez cienki mate­riał czuł cie­pło jej ciała.

No, no. Pier­del, ser­del, bur­del, zapo­wiada się upojna noc!

Wciąż uno­sząc ją nad sobą, osu­nął prawą dłoń na jej pośla­dek.

Poczuł, jak Kon­stan­cja Tata­re­wi­czówna nagle sztyw­nieje. Chwilę potem jej ciało prze­szyły dresz­cze.

„Byle nie histe­ryczka” – zdą­żył pomy­śleć.

– Patrz, tam patrz! – powie­działa jakimś dziw­nym gło­sem i wyszarp­nęła mu się, po czym zła­pała go za rękę. Jej dłoń była lodo­wata, a twarz dziw­nie pobla­dła.

Niczego nie rozu­miał. Ale spoj­rzał we wska­za­nym kie­runku.

W pokoju na par­te­rze, na prawo od per­goli, oświe­tlo­nym słabą lampką sto­jącą na nie­wiel­kim biurku, dostrzegł nogi. I nie byłoby w tym może nic dziw­nego, gdyby nie fakt, że nogi znaj­do­wały się na pod­ło­dze, tuż za sofą. Włą­czył latarkę. Naj­wy­raź­niej nale­żały do mło­dej kobiety, która leżała wła­śnie tam, na wyfro­te­ro­wa­nym par­kie­cie w jodełkę. I zde­cy­do­wa­nie nie była żywa, o czym świad­czyły jedwabny szal zaci­śnięty wokół jej szyi i wpa­trzone w nich sze­roko otwarte oczy, zupeł­nie pozba­wione wyrazu.

– Jezu­sie Prze­naj­święt­szy! Pier­del, ser­del…! O, w mordę! Ja się na to nie pisa­łem! – krzyk­nął Janu­ary Weiss i w te pędy zbiegł po scho­dach.

Gdzieś na górze zapa­liło się świa­tło.

*

Kon­stan­cja była w potrza­sku. Jeśli jej eska­pada się wyda, wujek na pewno ode­śle ją do rodzi­ców. A oni… Kto wie, czy nie wyślą do jakie­goś klasz­toru? Albo wyda­dzą szybko za mąż?

W tym momen­cie per­gola nie wcho­dziła w grę. Zresztą bez pomocy i tak nie byłaby w sta­nie na nią się wdra­pać. Co robić? Sku­liła się i pobie­gła wzdłuż ściany w stronę drzwi wej­ścio­wych. Powinny być zamknięte, ale gdy tylko dotknęła klamki, ze zdzi­wie­niem odkryła, że były otwarte. Może Flora odkryła jej ucieczkę i w ten spo­sób posta­no­wiła jej pomóc?

Na scho­dach pro­wa­dzą­cych na pię­tro nic się nie działo. Wstrzy­mu­jąc oddech, weszła na górę i wkra­dła się do swo­jego pokoju. Szybko ścią­gnęła sukienkę, zało­żyła pidżamę i szla­frok. Spod koł­dry wyjęła poduszki, uło­żone w ludzki kształt.

A potem, wciąż na pal­cach, zeszła na dół.

Rozdział drugi, w którym ktoś przybywa z zaświatów, a ktoś z Krakowa

Nie­dziela, 5 czerwca 1932 roku

Roz­dział drugi, w któ­rym ktoś przy­bywa z zaświa­tów, a ktoś z Kra­kowa

Powoli naci­snęła klamkę. Drzwi do salo­niku myśliw­skiego ustą­piły bez naj­mniej­szego skrzyp­nię­cia. Słabo oświe­tlone wnę­trze jak zawsze pach­niało cyga­rami wuja. Sokół w spe­cjal­nym szkla­nym klo­szu, usta­wiony na okrą­głym sto­liczku bli­sko kominka, bez­na­mięt­nie spo­glą­dał w jej stronę wypo­le­ro­wa­nymi oczami. Poroża upo­lo­wa­nych przez pro­fe­sora jeleni rzu­cały cie­nie, które przy­wo­dziły na myśl splą­tane konary nagich drzew.

Kon­stan­cja wstrzy­mała oddech i pode­szła ostroż­nie do usta­wio­nej na środku nie­wiel­kiej sofy wyście­ła­nej zie­lo­nym plu­szem. Przez krótką chwilę miała nadzieję, że to wszystko okaże się pomyłką; że niczego ani nikogo nie znaj­dzie. Nie­stety, nie­zna­joma leżała tam na­dal.

Tata­re­wi­czówna nader rzadko tra­ciła zimną krew. Teraz, gdy pierw­szy szok minął, górę nad emo­cjami wziął jej ana­li­tyczny umysł. Jak przy­stało na stu­dentkę filo­zo­fii, uznała za swoim ulu­bio­nym Sokra­te­sem, że ist­nieje tylko jeden spo­sób na zdo­by­cie wie­dzy: nie­ustanne docie­ka­nie.

Uważ­nie przyj­rzała się ciału. Mło­dziutka blon­dynka ubrana była w ele­gancką i drogą suk­nię ze szma­rag­do­wo­zie­lo­nej satyny, tak zwaną kry­no­linkę. Podobny model, przy­po­mniała sobie, widziała nie tak dawno w Domu Mody Her­sego. Dło­nie w koron­ko­wych wie­czo­ro­wych ręka­wicz­kach zasty­gły tuż przy szyi, jakby wciąż pró­bo­wały uwol­nić się od żół­tego jedwab­nego szala, któ­rym została udu­szona. Za to buciki, ewi­dent­nie nie tak luk­su­sowe jak sukienka, oka­zały się mocno zno­szone. Jasne włosy, dłu­gie do ramion, ucze­sano tak sta­ran­nie, że nawet gwał­towna śmierć nie zbu­rzyła kunsz­tow­nych fal. Kon­stan­cja zaj­rzała wszę­dzie, nawet pod sofę – ni­gdzie jed­nak nie było śladu po kape­lu­szu. Ani torebce.

Kimże, na Boga, jest ta kobieta? I co tu robi? I dla­czego z kimś mi się koja­rzy? I z kim?

Po raz kolejny pochy­liła się nad zmarłą. Nagle poczuła na ramie­niu czy­jąś dłoń.

– Aaaaaa! – krzyk­nęła prze­raź­li­wie.

– Aaaaaa! – Rów­nie gło­śno i dra­ma­tycz­nie krzyk­nęła ciotka Jadwiga.

– Jak dobrze! Już się bałam, że to mor­derca! – Kon­stan­cja pierw­sza odzy­skała głos.

– Ale jak to? Że co to? Że kto to? – Wpa­tru­jąc się w prze­strzeń mię­dzy oknem a sofą, pro­fe­so­rowa łap­czy­wie chwy­tała powie­trze.

– Nie wiem… Tu ją zna­la­złam, przed chwilą…

Wsparły się o sofę i spoj­rzały w dół. Wbrew ich nadzie­jom, choć zgod­nie z logiką, nie­zna­joma leżała tam na­dal.

– Co tu się dzieje? – Usły­szały nagle za ple­cami.

Obie krzyk­nęły wystra­szone i rów­no­cze­śnie odwró­ciły się w stronę drzwi.

Oto świat się skoń­czył. Hra­bina Maria Józefa poka­zała się światu bez gor­setu. I w dodatku z roz­pusz­czo­nymi wło­sami, któ­rych siwe cien­kie pasma sko­ja­rzyły się Kon­stan­cji z paję­czymi nićmi. Na suk­nię nocną nało­żyła jedwabny szla­frok.

– Co tu się dzieje, pytam? – powtó­rzyła ziry­to­wana Kul­wiec. – Jakieś hałasy! Krzyki jakieś, i to po nocy. I gdzie, na miłość Pań­ską, jest Flora? Dzwo­ni­łam i dzwo­ni­łam, bez­sku­tecz­nie! Tę dziew­czynę należy pil­nie zwol­nić! Bez refe­ren­cji!

Jadwiga chciała odpo­wie­dzieć, ale zabra­kło jej słów. W mil­cze­niu wska­zała ręką w stronę sofy i odsu­nęła się, by wzbu­rzona krewna mogła na wła­sne oczy zoba­czyć to, co chwilę wcze­śniej ujrzała ona.

– Kim jest ta kobieta? – obu­rzyła się Maria Józefa. – I co robi w naszym domu?

– Nie wiem. – Po chwili mil­cze­nia ode­zwała się Tata­re­wi­czówna. – Zna­la­złam ją przy­pad­kiem.

Hra­bina pochy­liła się w stronę ciała.

– Dziecko, przy­nieś mi mój lor­gnon. Jest na sto­liku przy łóżku – zaor­dy­no­wała.

Kon­stan­cja pobie­gła w te pędy.

Chwilę póź­niej, zaopa­trzona w odpo­wied­nie szkła, hra­bina ponow­nie pochy­liła się nad zwło­kami.

– Święci Pań­scy, to prze­cież Flora! – Mimo wyraź­nej abo­mi­na­cji zapa­no­wała nad gło­sem.

– Jak to?

Wszyst­kie trzy ponow­nie pochy­liły się nad cia­łem. Przez chwilę wyglą­dały jak uczen­nice pro­fe­sora Tulpa.

– Rze­czy­wi­ście, przy­po­mina naszą Flo­ren­tynę – stwier­dziła pro­fe­so­rowa. – Jest jej wzro­stu i ma podobną budowę ciała. Kolor wło­sów też się zga­dza. Ale – zawa­hała się – jed­nak wygląda ina­czej…

– Śmierć zmie­nia nawet naj­szla­chet­niej­sze rysy – orze­kła auto­ry­ta­tyw­nie hra­bina Maria Józefa primo voto Haw­ry­nie­wicz, secundo voto Kul­wiec.

Dwie pozo­stałe nie ośmie­liły się pole­mi­zo­wać z jej doświad­cze­niem.

– Ta suk­nia… – Kon­stan­cja z nie­do­wie­rza­niem spoj­rzała na ele­gancką kre­ację. – Jestem pewna, że to Herse, skąd Flora mia­łaby…? – Nie dokoń­czyła.

– I kto ją udu­sił? – wyrwało się spa­zma­tycz­nie Jadwi­dze. – I dla­czego w salo­niku myśliw­skim? Już prę­dzej w służ­bówce… – zaczęła ner­wowo chi­cho­tać.

Nestorka unio­sła wzrok ku niebu, to jest w stronę wyso­kiego sufitu ze spo­rym żyran­do­lem, i z zado­wo­le­niem kolejny raz skon­sta­to­wała, że pod­gór­ski archi­tekt Józef Kry­łow­ski spi­sał się nad­zwy­czaj dobrze. Moder­ni­styczna willa wznie­siona w stylu histo­rycz­nym, w zamy­śle nawią­zu­jąca do śre­dnio­wiecz­nego zamku, łączyła w sobie tra­dy­cję i nowo­cze­sność. A elek­try­fi­ka­cja oka­zała się cał­kiem wygodna.

– Kon­stan­cjo, trzeba będzie przy­nieść z mojego pokoju sole bromu. Są na toa­letce. – Skoro słu­żąca nie żyła, hra­bina wyrę­czyła się kło­po­tliwą gości­nią.

Tata­re­wi­czówna oka­zała się prędka i cał­kiem roz­sądna, bo góra po dwóch minu­tach zja­wiła się z powro­tem, a oprócz bute­leczki z lekar­stwem miała też szklankę wody.

Gdy tylko hra­bina zaapli­ko­wała krew­nej podwójną dawkę środka uspo­ka­ja­ją­cego, naka­zała znowu:

– Zapro­wadź ciotkę do łóżka. Tylko cicho, żeby panie­nek nie zbu­dzić. Tego jesz­cze nam trzeba, żeby przy­szły tu lamen­to­wać. I zaraz wróć. Musimy poroz­ma­wiać.

Dziew­czyna bez słowa sprze­ciwu speł­niła jej pole­ce­nia. Nie minęło pięć minut, gdy znowu zna­la­zła się w salo­niku. W tym cza­sie Maria Józefa zdą­żyła już cał­kiem zapa­no­wać nad ner­wami i obmy­ślić plan dzia­ła­nia.

– Że też taki skan­dal, dobry Boże… Praw­dziwy amba­ras! Trudno, trzeba się zmie­rzyć z losem. Naj­le­piej byłoby wynieść dziew­czynę jak naj­da­lej stąd, do Wiel­moży albo w stronę zamku, ale we dwie nie damy rady. Ciało swoje waży. Wielka to nie­do­god­ność doprawdy, że Hen­ryk prze­bywa w dele­ga­cji w War­sza­wie.

– Należy wezwać poli­cję. – Kon­stan­cja zde­cy­do­wała się zabrać głos.

– Ależ o czym ty mówisz, na Boga! – Kul­wiec posłała jej pełne zdu­mie­nia spoj­rze­nie. – Jaką poli­cję? Do uczci­wego domu? I to po nocy? Żeby dziew­częta już ni­gdy męża nie zna­la­zły? Albo tra­fiły na jakąś słabą par­tię? Mowy nie ma! – ucięła.

– To może cho­ciaż leka­rza dla cioci?

Hra­bina pokrę­ciła głową nie­za­do­wo­lona.

– Prze­cież jest druga w nocy! O tej porze uczciwi ludzie śpią. Chyba że są na balu, ale my prze­cież na balu nie jeste­śmy.

– Do wujka jed­nak trzeba zadzwo­nić! – Tata­re­wi­czówna się nie pod­da­wała. – Przy­je­dzie jutro, a Flora prze­cie na­dal tu będzie… I wów­czas dopiero wuj­cio się zde­ner­wuje.

Może z racji wieku, a może pod cię­ża­rem tych argu­men­tów hra­bina Kul­wiec usia­dła na sofie. Przez chwilę wpa­try­wała się w sokoła, jakby w nakry­tym klo­szem tro­feum szu­kała jakiejś pod­po­wie­dzi.

– Trzeba zadzwo­nić do Hen­ryka – orze­kła auto­ry­ta­tyw­nie po chwili. – Jutro naj­pew­niej wróci z War­szawy i jeśli niczego mu wcze­śniej nie powiemy, będzie się nie­po­trzeb­nie alte­ro­wać.

Posłała dziew­czy­nie surowe spoj­rze­nie.

– Oczy­wi­ście ja się tym zajmę – dodała. – Tu trzeba odpo­wied­nio dobrać słowa, tu takt jest nie­zbędny.

Zamil­kła na moment.

– Zro­bimy, co tam uzna za sto­sowne – stwier­dziła. – Męż­czyźni w takich razach lep­sze mają od nas, kobiet, roze­zna­nie. Za moich cza­sów uwa­żano, że mamy mniej­sze czaszki, a zatem i mózgi, stąd nasza nie­zdol­ność do rozu­mie­nia spraw wyż­szych. Teraz, co prawda, tę teo­ryję się odrzuca, ale skoro i świę­tej pamięci radca prawny Haw­ry­nie­wicz, i inży­nier Kul­wiec to samo powta­rzali… Strze­żo­nego Pan Bóg strzeże – dokoń­czyła sen­ten­cjo­nal­nie. – Za to Jadwigę i panienki trzeba będzie jutro z samego rana stąd wyeks­pe­dio­wać. Jak się sprawa roz­nie­sie po oko­licy, ich już w domu być nie może! Przy­naj­mniej tak je zdo­łamy ochro­nić.

– Może nad morze? – roz­ma­rzyła się Tata­re­wi­czówna.

Miała ze sobą spe­cjalny kostium pla­żowy z weł­nia­nego try­kotu i jedwabny płaszcz kąpie­lowy. Wzięła je z myślą o kąpie­lach sło­necz­nych w Ojco­wie, ale nad Bał­ty­kiem, w takim Wol­nym Mie­ście Gdań­sku, dajmy na to, w Sopo­cie, przy­dałby się jesz­cze bar­dziej. Nie­dawno otwarty hotel Grand cie­szył się, jak sły­szała, dosko­nałą renomą.

– Może rze­czy­wi­ście! – uznała Maria Józefa. – Jutro z samego rana każemy im się spa­ko­wać i wyeks­pe­diu­jemy je na waka­cje. W Gdań­sku mam zna­jo­mych, na pewno chęt­nie ich ugosz­czą.

„Czyli pojadą beze mnie” – zro­zu­miała Kon­stan­cja. „Ale przy­naj­mniej coś się tu będzie działo”.

Hra­bina, naj­wy­raź­niej zado­wo­lona z faktu, że naj­waż­niej­sze decy­zje zostały pod­jęte, przyj­rzała się uważ­nie sto­ją­cej przy biurku dziew­czy­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki