52,00 zł
Urodziłam się, żeby zabić króla i zakończyć rządy terroru, zanim naprawdę się zaczną. Jednej rzeczy Mare Barrow jest pewna: że jest inna. Jej krew jest czerwona – to kolor pospólstwa – ale jej Srebrna zdolność, moc kontrolowania błyskawic, zmieniła ją w broń, nad którą dwór królewski chce przejąć kontrolę. Ścigana przez Mavena, mściwego Srebrnego króla, Mare postanawia odnaleźć i zwerbować innych Czerwono-Srebrnych wojowników, żeby dołączyli do rebelii. Sama jednak ląduje na zabójczej ścieżce i ryzykuje, że stanie się dokładnie takim potworem, jakiego próbuje pokonać. W elektryzującym drugim tomie cyklu „Czerwona Królowa” nasila się walka między rosnącą armią rebeliantów i podzielonym według koloru krwi światem, który znają od zawsze, a Mare musi też walczyć z mrokiem, jaki rozrasta się w jej duszy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 565
Dziadkom, tu i tam.
Zawsze jesteście w domu.
Wzdrygam się. Szmatka, którą Farley mi podaje, jest czysta, ale wciąż pachnie krwią. Nie powinnam się tym przejmować. Już całe ubranie mam nią wybrudzone. Czerwona należy do mnie, rzecz jasna. Srebrna do wielu innych – Evangeline, Ptolemusa, lorda wodnika, wszystkich tych, którzy próbowali mnie zabić na arenie. Pewnie część należy także do Cala. Stracił dużo krwi na piaskach, pokaleczony i posiniaczony przez niedoszłych oprawców. Teraz siedzi naprzeciwko mnie, wbijając wzrok w stopy, i pozwala, żeby rany zaczęły się powoli goić w naturalny sposób. Zerkam na jedno z licznych rozcięć na mojej ręce; to pewnie robota Evangeline. Jest świeże i dostatecznie głębokie, żeby została po nim blizna. Cząstka mnie cieszy się na samą myśl o tym. Ta nierówna szrama nie zostanie magicznie zatarta przez chłodne ręce uzdrowiciela. Cal i ja nie przebywamy już w świecie Srebrnych, gdzie ktoś może po prostu usunąć ciężko zapracowane blizny. Uciekliśmy. A przynajmniej ja uciekłam. Łańcuchy Cala w niezbity sposób przypominają o tym, że jest więźniem.
Farley szturcha mnie w rękę, a jej dotyk jest zaskakująco delikatny.
– Schowaj twarz, błyskawico. Właśnie jej szukają.
Chociaż raz robię to, co mi kazano. Inni idą za naszym przykładem i zawiązują czerwony materiał na ustach i nosach. Twarz Cala najdłużej pozostaje odsłonięta, ale i to się zmienia. Nie stawia oporu, kiedy Farley zawiązuje mu maskę. Teraz wygląda jak jeden z nas.
Gdyby tylko naprawdę był jednym z nas…
Elektryczny szum podpala mi krew, przypominając o pulsującym i zgrzytającym pociągu podziemnym. Niesie nas do miasta, które kiedyś było schronieniem. Pędzi, przemykając z wrzaskiem po starożytnych szynach jak chyży biegnący po otwartym terenie. Słucham jęku metalu i czuję go głęboko w kościach, gdzie zadomawia się już zimny ból. Mój gniew, moja siła, które czułam na arenie, wydają się odległymi wspomnieniami, zostawiającymi po sobie tylko ból i strach. Ledwie potrafię sobie wyobrazić, co musi myśleć Cal. Stracił wszystko. Wszystko, co kiedykolwiek było mu drogie. Ojca, brata, królestwo. Nie mam pojęcia, w jaki sposób nadal się trzyma, trwa nieruchomy, jeśli pominąć kołysanie pociągu.
Nikt nie musi wyjaśniać mi powodów naszego pośpiechu. Farley i jej napięci jak cięciwy gwardziści są dla mnie wystarczającym wyjaśnieniem. Wciąż uciekamy.
Maven pokonał już raz tę trasę i teraz zjawi się ponownie. Tym razem z całą siłą w postaci wojska, swojej matki i nowo zdobytej korony. Wczoraj był księciem, dzisiaj jest królem. Myślałam, że jest moim przyjacielem, moim narzeczonym, teraz znam prawdę.
Kiedyś mu ufałam. Teraz wiem, że trzeba go nienawidzić, że trzeba się go bać. Dla korony pomógł zabić własnego ojca i wrobić brata w tę zbrodnię. Zdaje sobie sprawę, że promieniowanie, które ma otaczać zniszczone miasto, to kłamstwo, zwykły podstęp, i wie, dokąd jedzie pociąg. Azyl, jaki stworzyła Farley, nie jest już dla nas bezpiecznym miejscem. Nie dla mnie.
Możliwe, że pędzimy prosto w pułapkę.
Ktoś obejmuje mnie, wyczuwając mój niepokój. Shade. Nadal nie mogę uwierzyć, że mój brat jest tutaj, cały i żywy, a co najdziwniejsze, że jest taki sam jak ja. Czerwony i Srebrny. I silniejszy od obu.
– Nie pozwolę, żeby znowu cię zabrali – mruczy tak cicho, że ledwie go słyszę. Pewnie lojalność wobec kogokolwiek innego niż Szkarłatna Gwardia, nawet wobec własnej rodziny, jest niedozwolona. – Obiecuję ci.
Jego kojąca obecność sprawia, że wracam myślami do czasów, zanim powołano go do wojska, do deszczowej wiosny, kiedy wciąż mogliśmy udawać, że jesteśmy dziećmi. Nie było niczego poza błotem, wioską i naszym niemądrym nawykiem ignorowania przyszłości. Teraz przyszłość to wszystko, o czym jestem w stanie myśleć, gdy zastanawiam się, na jaką mroczną ścieżkę skierowały nas moje poczynania.
– Co teraz zrobimy? – pytam Farley, ale moje spojrzenie pada na Kilorna. Stoi obok niej z zaciśniętymi zębami i zakrwawionymi bandażami jak przystało na sumiennego strażnika. I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno temu uczył się fachu u rybaka. Tak jak Shade, nie pasuje tu niczym duch minionych czasów.
– Zawsze jest dokąd uciekać – odpowiada Farley, skupiona głównie na Calu.
Spodziewa się, że Cal będzie walczył albo stawiał opór, ale on nie robi żadnej z tych rzeczy.
– Nie spuszczaj jej z oka. – Farley zwraca się po długiej chwili do Shade’a. Mój brat kiwa głową, jego ręka ciąży mi na ramieniu. – Nie możemy jej stracić.
Nie jestem generałem ani taktykiem, ale jej rozumowanie jest dla mnie jasne. Jestem małą błyskawicą, żywą elektrycznością, iskrą w ludzkiej skórze. Ludzie znają moje imię, moją twarz, moje zdolności. Jestem cenna, potężna i Maven zrobi wszystko, żeby uniemożliwić mi odwet. Nie mam pojęcia, jak mój brat ma mnie uchronić przed tym nowym królem o wynaturzonym umyśle, nawet jeśli jest taki jak ja, nawet jeśli jest szybszy od wszystkiego, co widziałam w swoim życiu. Muszę jednak w to wierzyć, nawet jeżeli miałoby to graniczyć z cudem. W końcu widziałam tak wiele niemożliwych rzeczy. Kolejnej ucieczce daleko do tych cudów.
Szczęk przeładowywanej broni niesie się po wagonie, kiedy Szkarłatna Gwardia się przygotowuje. Kilorn staje obok mnie, kołysząc się lekko, zaciska mocno rękę na karabinie przewieszonym przez pierś. Zerka w dół i jego twarz łagodnieje. Próbuje się uśmiechnąć, rozśmieszyć mnie, ale jego zielone oczy są poważne i przestraszone.
W przeciwieństwie do Cala, który siedzi w milczeniu, niemal zupełnie spokojny. Chociaż najbardziej ze wszystkich ma powody, żeby się bać – jest zakuty w łańcuchy, otoczony przez wrogów, ścigany przez własnego brata – sprawia wrażenie bez mała pogodnego. Nie jestem zdziwiona. Jest urodzonym żołnierzem, którego wychowano na żołnierza. Wojna to coś, co rozumie, a my z pewnością właśnie przystąpiliśmy do wojny.
– Mam nadzieję, że nie zamierzasz walczyć – odzywa się po raz pierwszy od dłuższego czasu. Patrzy na mnie, ale jego słowa biją w Farley. – Mam nadzieję, że zamierzasz uciekać.
– Nie marnuj oddechu, Srebrny. – Farley prostuje się. – Wiem, co musimy zrobić.
Nie potrafię powstrzymać słów, które wyrywają mi się z ust.
– Tak samo jak on. – Jej wściekłe spojrzenie pada na mnie, ale miałam do czynienia z gorszymi rzeczami. Nawet się nie wzdrygam. – Cal potrafi walczyć i wie, na co tamci są gotowi, żeby nas powstrzymać. Posłuż się nim.
„Jakie to uczucie zostać wykorzystaną?”. Rzucił we mnie tymi słowami w więzieniu pod Misą Kości i sprawił, że zapragnęłam umrzeć. Teraz prawie nie robią na mnie wrażenia.
Farley nic nie mówi i to wystarcza Calowi.
– Będę mieli smokowce – mówi ponuro.
Kilorn śmieje się w głos.
– Kwiatki doniczkowe?
– Odrzutowce – odpowiada Cal, a w jego oczach błyszczy niesmak. – Pomarańczowe skrzydła, srebrne kadłuby, jeden pilot, zwrotne, idealne do ataku w mieście. Każdy ma cztery pociski. Jedna eskadra to czterdzieści osiem pocisków, przed którymi będziecie musieli uciec, plus lekka amunicja. Dacie sobie z tym radę?
Odpowiada mu tylko milczenie.
Nie, nie damy sobie rady.
– A smoki to wasze najmniejsze zmartwienie. Będą tylko krążyć, zabezpieczać teren, szachować nas, aż zjawi się piechota.
Spuszcza wzrok, namyślając się szybko. Zastanawia się, jak sam by postąpił, gdyby stał po drugiej stronie barykady. Gdyby to on był królem, a nie Maven.
– Otoczą nas i przedstawią warunki. Zażądają Mare i mnie w zamian za waszą ucieczkę.
Kolejna ofiara do złożenia. Nabieram powoli powietrza w płuca. Tego ranka, wczoraj, przed tym całym szaleństwem, z radością bym się poświęciła, żeby uratować Kilorna i brata. Jednak teraz… Teraz wiem, że jestem wyjątkowa. Teraz mam kogo chronić. Nie mogę siebie poświęcić.
– Nie możemy się na to zgodzić – mówię.
Gorzka prawda. Spojrzenie Kilorna ciąży na mnie, ale nie podnoszę wzroku. Nie mam odwagi zmierzyć się z jego osądem.
Cal nie jest równie surowy. Kiwa głową, zgadza się ze mną.
– Król nie oczekuje, że się poddamy – odpowiada. – Odrzutowce zwalą nam ruiny na głowy, a reszta sił zajmie się niedobitkami. To będzie na dobrą sprawę masakra.
Farley to dumne stworzenie. Nawet teraz, kiedy właściwie dała się zagonić w kozi róg.
– Co sugerujesz? – pyta, pochylając się nad nim. Jej słowa ociekają pogardą. – Że mamy się poddać?
Coś na kształt niesmaku odmalowuje się przelotnie na twarzy Cala.
– Maven uderzy tak, żeby zabić. Czy to będzie cela więzienna, czy pole bitwy, nie pozwoli, żeby ktokolwiek z nas ostał się przy życiu.
– To lepiej umrzeć w walce – mówi Kilorn z większym przekonaniem, niż powinien, ale zdradza go drżenie palców.
Wygląda jak pozostali buntownicy: zrobi wszystko dla sprawy, a mimo to się boi. To wciąż jest chłopiec, ma nie więcej niż osiemnaście lat, mnóstwo powodów, żeby żyć, i za mało, żeby umierać. Cal prycha na dźwięk wymuszonej, ale zuchwałej deklaracji Kilorna. Mimo to nie robi nic więcej. Wie, że bardziej obrazowy opis naszej nieuniknionej śmierci nikomu nie pomoże.
Farley nie podziela jego opinii i zbywa obu machnięciem ręki. Siedzący za mną mój brat podziela jej determinację.
Wiedzą coś, o czym my nie mamy pojęcia, o czym nam jeszcze nie chcą powiedzieć. Maven nauczył nas, jaką cenę trzeba zapłacić, gdy zaufa się niewłaściwej osobie.
– To nie my umrzemy dzisiaj – oznajmia Farley i maszeruje na przód pociągu.
Uderzenia jej butów o metalową podłogę rozbrzmiewają jak młot, każdy krok wyraża upartą determinację.
Wyczuwam, że pociąg zwalnia. Elektryczność słabnie, gdy wjeżdżamy na podziemną stację. Nie wiem, co znajdziemy na niebie – białą mgłę czy odrzutowce o pomarańczowych skrzydłach. Pozostałym najwyraźniej to nie przeszkadza, wychodzą z podziemnego pociągu zdecydowanym krokiem. Kiedy tak milczą, uzbrojeni i zamaskowani członkowie Szkarłatnej Gwardii wyglądają jak prawdziwi żołnierze, ale ja wiem swoje. Nie mają szansy z tym, co po nich nadchodzi.
– Przygotuj się. – Głos Cala rozlega się sykiem w moim uchu i aż mnie dreszcz przechodzi. Przypomina mi to dni, które dawno minęły, taniec w blasku księżyca. – Pamiętaj, jaka jesteś silna.
Kilorn przepycha się do mnie, rozdzielając nas, zanim mogę powiedzieć Calowi, że moja siła i zdolność to jedyne, czego jestem teraz pewna. Elektryczność w moich żyłach może być jedyną rzeczą, której ufam na tym świecie.
Chcę wierzyć w Szkarłatną Gwardię, a już na pewno w Shade’a i Kilorna, ale nie pozwalam na to sobie – nie po tym, w jaki bałagan wpakowało nas moje zaufanie, moja ślepota na punkcie Mavena. A Cal zupełnie nie wchodzi w grę. Jest więźniem, Srebrnym, wrogiem, który zdradziłby nas, gdyby tylko mógł. Gdyby miał dokąd uciec.
Mimo to czuję, że mnie przyciąga. Pamiętam chłopca uginającego się pod brzemieniem, który dał mi srebrną monetę, gdy byłam niczym. Tym jednym gestem zmienił moją przyszłość i zniszczył własną.
Spaja nas sojusz, niepewny, wykuty we krwi i zdradzie. Coś nas łączy, jednoczymy się przeciwko Mavenowi, przeciwko wszystkim, którzy nas zwiedli, przeciwko światu, który jest o krok od tego, żeby roznieść siebie na strzępy.
Czeka na nas cisza. Szara, wilgotna mgła wisi nad ruinami Naercey, przez co niebo opada tak nisko, że mogłabym go dotknąć. Jest zimno; to chłód jesieni, pory zmiany i śmierci. Na razie nic nie nawiedza nieba, nie ma odrzutowców, które zalałyby zniszczeniem już i tak zdruzgotane miasto. Farley rusza szybkim krokiem, prowadząc nas od torów do szerokiej, opustoszałej alei. Ruiny tworzą niemal kanion i są bardziej szare i potrzaskane, niż to zapamiętałam.
Maszerujemy ulicą na wschód ku otulonemu mgłą nabrzeżu. Wysokie, na wpół zawalone konstrukcje pochylają się nad nami, ich okna przypominają obserwujące nas oczy. Srebrni mogą czekać w wyrwanych dziurach i ciemnych wnękach, gotowi zabić Szkarłatną Gwardię. Maven mógłby mnie zmusić, żebym patrzyła, jak zabija jednego rebelianta za drugim. Nie dałby mi luksusu szybkiej, czystej śmierci. Albo jeszcze gorzej, myślę sobie: może w ogóle nie pozwoliłby mi umrzeć.
Na tę myśl krew ścina mi się lodem w żyłach, jak pod wpływem dotyku Srebrnego dreszcza. Chociaż Maven okłamywał mnie na każdym kroku, poznałam okruch jego serca. Pamiętam, jak złapał mnie przez pręty celi i trzymał drżącymi palcami. Pamiętam imię, jakie nosi ze sobą, imię, które przypomina mi, że w jego piersi wciąż bije serce. „Nazywał się Thomas i patrzyłem, jak umiera”. Nie mógł uratować tego chłopca. Może jednak na swój pokrętny sposób uratować mnie.
Nie. Nigdy nie dam mu tej satysfakcji. Prędzej umrę.
Chociaż staram się, jak mogę, nie potrafię zapomnieć o cieniu, za który brałam Mavena, o utraconym i zapomnianym księciu. Żałuję, że ta osoba nie istnieje naprawdę. Żałuję, że żyje tylko w moich wspomnieniach.
Ruiny Naercey rozbrzmiewają dziwnym echem; panuje tu nienaturalna cisza. Coś nagle do mnie dociera: brakuje uchodźców. Kobiety zmiatającej góry popiołu, dzieci chowających się w kanałach, cieni moich Czerwonych braci i sióstr: wszyscy uciekli. Zostaliśmy tylko my.
– Myśl, co chcesz, o Farley, ale wiedz, że nie jest głupia – mówi Shade, odpowiadając na moje pytanie, zanim zdążę je zadać. – Dała rozkaz ewakuacji zeszłej nocy, po tym, jak uciekła z Archeonu. Bała się, że ty albo Maven wygadacie się podczas tortur.
Myliła się. Nie było potrzeby torturować Mavena. Oddał tę informację i swój umysł dobrowolnie. Otworzył głowę przed matką, pozwalając jej grzebać we wszystkim, co tam ujrzała. Pociąg podziemny, tajemne miasto, lista. Teraz to wszystko należy do niej, tak jak zawsze należał do niej Maven.
Sznur Szkarłatnej Gwardii ciągnie się za nami, niezorganizowana zbieranina uzbrojonych mężczyzn i kobiet. Kilorn maszeruje tuż za mną, strzelając oczami na boki, a Farley nas prowadzi. Dwóch krzepkich żołnierzy pilnuje, żeby Cal szedł tuż za nią, trzymając go mocno za ręce. W czerwonych szalikach wyglądają jak żywcem wyjęci z koszmaru. Teraz jednak jest nas bardzo niewielu, może ze trzydzieści osób. I wszyscy są ranni. Bardzo mało nas przeżyło.
– Jest nas za mało, żeby utrzymać tę rebelię przy życiu, nawet jeśli znowu uciekniemy – szepczę do brata. Nisko wisząca mgła tłumi mój głos, ale on i tak mnie słyszy.
Kącik ust mu drży, jakby chciał się uśmiechnąć.
– To nie twoje zmartwienie.
Zanim zdążę go przycisnąć, żołnierz przed nami zatrzymuje się. Nie on jeden. Farley na czele kolumny unosi pięść, piorunując wzrokiem szare jak łupek niebo. Pozostali idą za jej przykładem, rozglądając się za czymś, czego nie możemy zobaczyć. Tylko Cal nie podnosi wzroku. On już wie, jak wygląda koniec. Odległy, nieludzki wrzask dociera do nas przez mgłę. To mechaniczny, stały dźwięk, krążący nad nami. Nie jest jedyny. Dwanaście cieni w kształcie strzał pędzi przez niebo, ich pomarańczowe skrzydła przecinają chmury. Nigdy dotąd nie miałam okazji naprawdę przyjrzeć się odrzutowcowi, nie z bliska i bez osłony nocy, więc wbrew sobie rozdziawiam usta, kiedy w końcu się pojawiają. Farley wydaje rozkazy Szkarłatnej Gwardii, ale ja jej nie słyszę. Za bardzo jestem zajęta wpatrywaniem się w niebo, patrzeniem na skrzydlatą śmierć kreślącą łuki na niebie. Tak jak motocykl Cala, latające maszyny są piękne – niemożliwie powyginana stal i szkło. Podejrzewam, że magnetron pracował przy ich konstrukcji, bo jakim innym cudem metal mógłby latać?! Zabarwione na niebiesko silniki iskrzą pod skrzydłami, charakterystyczna oznaka elektryczności. Ledwie wyczuwam jej ukłucie, jest jak oddech na skórze, ale silniki znajdują się za daleko, żebym mogła na nie wpłynąć. Mogę tylko patrzeć ze zgrozą.
Z wrzaskiem krążą wokół wyspy Naercey nieprzerwanym kręgiem. Mogę niemal udawać, że są niegroźne, że to tylko ciekawskie ptaki, które nadleciały, żeby popatrzeć na resztki praktycznie zrównanej z ziemią rebelii. A potem strzałka z szarego metalu szybuje przez niebo, ciągnąc za sobą smugę dymu. Porusza się prawie za szybko, żeby ją spostrzec. Uderza w budynek przy ulicy, wpada do środka przez okno. Ułamek sekundy później bucha pomarańczowo-czerwony pióropusz, niszcząc całe piętro już i tak walącego się domu. Budynek zapada się w sobie, tysiącletnie podpory pękają jak wykałaczki. Cała konstrukcja przechyla się i osuwa tak wolno, że ten widok nie może być prawdziwy. Kiedy majestatycznie osuwa się na ulicę, blokując przejście przed nami, czuję dudnienie głęboko w piersi. Chmura dymu i pyłu uderza w nas, ale ja się nie chowam. Coś takiego nie jest już w stanie mnie przestraszyć.
Cal staje obok mnie pośród szarobrązowych tumanów, chociaż jego strażnicy przykucnęli. Patrzymy sobie przelotnie w oczy. Przez chwilę garbi się lekko. To jedyna oznaka uczucia porażki, jaką pozwala sobie okazać.
Farley łapie najbliższą osobę ze Szkarłatnej Gwardii – kobietę – i zmusza ją do wstania.
– Rozproszyć się! – krzyczy, wskazując na zaułki po obu naszych stronach. – Na północ! Do tuneli! – Wskazuje swoich przybocznych, gdy mówi, dokąd mają się kierować. – Shade, w stronę parku! – Mój brat kiwa głową, wiedząc, co Farley ma na myśli.
Kolejny pocisk uderza w pobliski budynek, zagłuszając jej słowa, ale łatwo odgadnąć, co wykrzykiwała.
„Uciekajcie!”.
Pewna cząstka mnie nie chce uciekać, woli zostać i walczyć. Moja fioletowo-biała błyskawica z pewnością zrobiłaby ze mnie doskonały cel i odciągnęła odrzutowce od uciekającej Szkarłatnej Gwardii. Może przy okazji nawet zniszczyłabym jeden albo dwa statki powietrzne. Jednak nic z tego. Jestem warta więcej niż pozostali, więcej niż czerwone maski i bandaże. Shade i ja musimy przeżyć, jeśli nie dla sprawy, to dla pozostałych. Dla listy z setkami nam podobnych – hybryd, anomalii, dziwactw, Czerwono-Srebrnych niemożliwości – które z pewnością zginą, jeśli zawiedziemy. Shade wie to równie dobrze jak ja. Łapie mnie za rękę tak mocno, że zostawia siniaki. Biegnięcie z nim krok w krok wydaje się aż zbyt łatwe. Daję mu się wyprowadzić z szerokiej alei w szaro-zieloną plątaninę wyrośniętych drzew wylewających się na ulicę. Im bardziej się pomiędzy nie zagłębiamy, tym gęściej rosną, splątane ze sobą jak zdeformowane palce. Tysiące lat zaniedbania zmieniły tę niewielką działkę w martwą dżunglę. Osłania nas przed niebem, aż słyszymy tylko odrzutowce, które coraz bardziej się zbliżają. Kilorn jest niedaleko za nami. Przez chwilę mogę udawać, że wróciliśmy do domu, wędrujemy po Palach, szukamy rozrywki i prosimy się o kłopoty.
I wygląda na to, że znajdujemy same kłopoty.
Kiedy Shade w końcu zatrzymuje się z takim poślizgiem, że żłobi piętami ziemię, oglądam się. Kilorn zatrzymuje się obok nas, celuje w niebo z karabinu, który na nic mu się nie zda, ale nikt inny za nami nie nadciąga. Nie widzę już ulicy ani czerwonych szmat znikających wśród ruin.
Mój brat świdruje złym wzrokiem plątaninę konarów, czekając, aż odrzutowce odlecą poza zasięg.
– Dokąd idziemy? – pytam go zadyszana.
Zamiast niego odpowiada mi Kilorn.
– Nad rzekę – mówi. – A potem nad ocean. Dasz radę nas zabrać?
Zerka na ręce Shade’a, jakby wyraźnie widział zdolności w jego ciele. Jednak jego siła jest ukryta tak samo jak moja, pozostaje niewidzialna, dopóki Shade nie zdecyduje się jej ujawnić.
Mój brat kręci głową.
– Nie za jednym skokiem, to za daleko. I wolę biec, oszczędzać energię. – Oczy mu chmurnieją. – Dopóki naprawdę nie będziemy jej potrzebować.
Kiwam głową, zgadzam się z nim. Wiem z własnego doświadczenia, co to znaczy nadużyć zdolności, znam to zmęczenie w kościach, kiedy człowiek ledwie może się ruszyć, nie mówiąc już o walce.
– Dokąd zabierają Cala?
Kilorn krzywi się, słysząc moje pytanie.
– Mam to w nosie.
– A nie powinieneś – odgryzam się, chociaż głos mi drży, zdradzając wahanie.
Powinien, myślę, i ja też powinnam mieć to w nosie. Jeśli książę odejdzie, musisz mu na to pozwolić, mówię sobie.
– Może nam pomóc z tego wyjść. Może walczyć po naszej stronie.
– Ucieknie albo pozabija nas, kiedy tylko damy mu szansę – warczy Kilorn, zrywając szalik z twarzy, którą wykrzywia gniew.
Oczami wyobraźni widzę ogień Cala, który spala wszystko na swojej drodze: od metalu po ciało.
– Już mógł was zabić – mówię i nie przesadzam.
Kilorn dobrze wie, że to prawda.
– Nie wiem czemu, ale myślałem, że wy dwoje wyrośniecie z tych złośliwostek – odzywa się Shade, stając między nami. – Ależ ja jestem głupi.
Kilorn zmusza się do przeprosin, które cedzi przez zęby, ale ja nie przepraszam. Skupiam się na odrzutowcach, ich elektryczne serca biją tuż przy moim. Ich rytm z każdą sekundą jest coraz słabszy, coraz bardziej się oddalają.
– Odlatują. Jeśli mamy ruszać, to teraz.
Mój brat i Kilorn patrzą na mnie dziwnie, ale się nie sprzeciwiają.
– Tędy. – Shade wskazuje wąziutką, prawie niewidzialną ścieżkę kluczącą między drzewami, gdzie odgarnięto ziemię, odsłaniając kamień i asfalt. Znowu łapie mnie za rękę, a Kilorn biegnie przodem, wyznaczając tempo.
Pochylające się nad wąską ścieżką gałęzie drapią nas, aż w końcu nie da się biec obok siebie. Jednak zamiast mnie puścić, Shade łapie mnie jeszcze mocniej. A potem nagle zdaję sobie sprawę, że on wcale mnie nie ściska. To powietrze, to sam świat! Wszystko zaciska się w palącej, czarnej sekundzie. Nagle w okamgnieniu znajdujemy się po drugiej stronie drzew, odwracamy się i widzimy, że Kilorn dopiero wyłania się z szarego zagajnika.
– Ale przecież biegł przed nami – mruczę, zerkając to na ścieżkę, to na Shade’a. Wychodzimy na środek ulicy, nad nami wznosi się niebo i snuje dym. – Ty…
Shade uśmiecha się szeroko. To zupełnie nie na miejscu, gdy w tle niesie się ryk odrzutowców.
– Powiedzmy, że… skoczyłem. Dopóki się mnie trzymasz, możesz skoczyć razem ze mną – wyjaśnia i prowadzi nas pośpiesznie do następnego zaułka.
Serce bije mi jak szalone, gdy uświadamiam sobie, że właśnie się teleportowałam i niewiele brakuje, a prawie zapomniałabym o naszym trudnym położeniu.
Odrzutowce szybko mi o tym przypominają. Kolejny pocisk wybucha na północy, budynek wali się z hukiem, jakby to było trzęsienie ziemi. Fala kurzu pędzi zaułkiem, pokrywając nas kolejną warstwą szarości. Dym i ogień są mi teraz tak znajome, że ledwie czuję ich zapach, nawet kiedy popiół zaczyna sypać jak śnieg. Utrwalamy w nim nasze odciski stóp. Może to ostatnie ślady, jakie po sobie zostawimy.
Shade wie, dokąd zmierzamy, i potrafi biegać. Kilorn bez problemu nadąża, chociaż karabin mu ciąży. Zatoczyliśmy kółko i wróciliśmy do alei. Na wschodzie światło przebija się przez kurz i pył, niosąc ze sobą słony oddech morza. Na zachodzie pierwszy zniszczony budynek leży jak powalony olbrzym, blokując powrót do pociągu. Otaczają nas żelazne szkielety budynków, potłuczone szkło, dziwne płaty wyblakłych białych ekranów. Pałac ruin.
Co to było? Julian by wiedział. Już sama myśl o nim sprawia mi ból. Odpycham to uczucie.
Kilka innych czerwonych szmat miga w popiele wypełniającym powietrze. Rozglądam się za znajomą sylwetką, ale Cala nigdzie nie widać, więc zaczynam się potwornie bać.
– Nigdzie bez niego nie idę.
Shade nawet nie pyta, o kim mówię. Już wie.
– Książę idzie z nami. Daję ci słowo.
– Nie ufam ci. – Moja własna odpowiedź rani mnie jak nóż wbity w brzuch.
Shade jest żołnierzem. Nie miał łatwego życia i wie, co to ból. Mimo to moje słowa głęboko go ranią. Widzę to na jego twarzy.
Później go przeproszę, obiecuję sobie.
O ile będzie jakieś później.
Kolejny pocisk leci nad nami, uderza parę ulic dalej. Odległy grzmot eksplozji nie maskuje bardziej przerażającego dźwięku, który niesie się wokół nas.
Huk tysiąca maszerujących stóp.
Powietrze gęstnieje od popiołu, dzięki czemu mamy kilka sekund, żeby popatrzeć na naszą nadciągającą zgubę. Sylwetki żołnierzy przesuwają się ulicami z północy. Nie widzę na razie ich broni, ale armia Srebrnych nie potrzebuje jej, żeby zabijać.
Pozostali gwardziści uciekają przed nami, z zapamiętaniem pędzą aleją. Na razie wydaje się, że mogą uciec. Ale dokąd? Dalej jest tylko rzeka i ocean. Nie ma dokąd uciekać, nie ma gdzie się schować. Armia maszeruje powoli, ich krok jest dziwnie ospały. Próbuję przebić wzrokiem pył, zobaczyć ich. I wtedy dociera do mnie, co widzę. Co zrobił Maven. Szok iskrzy we mnie, przepływa przeze mnie, aż Shade i Kilorn muszą ode mnie odskoczyć.
– Mare! – krzyczy Shade, po części zaskoczony, po części rozgniewany.
Kilorn nic nie mówi, tylko patrzy, jak się chwieję.
Zaciskam dłoń na jego ręce, a on nawet się nie wzdryga. Iskry już zniknęły i wiem, że nie zrobię mu krzywdy.
– Spójrz. – Wskazuję.
Wiedzieliśmy, że żołnierze nadejdą. Cal powiedział nam, ostrzegł nas, że Maven przyśle legion w ślad za odrzutowcami. Jednak nawet Cal nie był w stanie przewidzieć czegoś takiego. Tylko ktoś o tak chorym sercu jak Maven mógł wymyślić podobny koszmar.
Postaci z pierwszego szeregu nie noszą przykurzonych szarości wyszkolonych przez Cala Srebrnych żołnierzy. To w ogóle nie są żołnierze. To służący w czerwonych płaszczach, czerwonych szalach i tunikach, czerwonych spodniach, czerwonych butach. Tyle tej czerwieni, że wyglądają, jakby krwawili. A wokół ich stóp podzwaniają o ziemię żelazne łańcuchy. Ten dźwięk drażni moje nerwy, zagłuszając odrzutowce i pociski, a nawet wykrzykiwane ostrym tonem rozkazy Srebrnych oficerów, którzy idą za murem z Czerwonych. Słyszę tylko brzęk łańcuchów.
Kilorn się jeży i warczy. Robi krok przed siebie, unosi karabin do strzału, ale broń drży mu w rękach. Wojsko nadal jest po drugiej stronie alei, za daleko dla snajpera, nawet gdyby żołnierze nie chowali się za ludzką tarczą. Teraz strzał jest mniej niż niemożliwy.
– Nie możemy się zatrzymywać – mruczy Shade. Gniew rozbłyskuje mu w oczach, ale wie, co trzeba zrobić i co trzeba zignorować, żeby pozostać przy życiu. – Kilornie, chodź z nami, bo inaczej cię tu zostawimy.
Słowa mojego brata tną, wyrywając mnie z oszołomienia i zgrozy. Kiedy Kilorn nadal stoi nieruchomo, biorę go za rękę, szepcząc mu do ucha w nadziei, że zagłuszę brzęk łańcuchów.
– Kilornie. – Takim głosem mówiłam do mamy, kiedy moi bracia poszli na wojnę; kiedy tata miał znowu atak i nie mógł oddychać; kiedy świat się rozpadał. – Kilornie, nic nie możemy dla nich zrobić.
W odpowiedzi cedzi przez zęby:
– To nieprawda. – Ogląda się na mnie przez ramię. – Musisz coś zrobić. Możesz ich uratować…
Z bezmiernym zawstydzeniem kręcę głową.
– Nie, nie mogę.
Uciekamy. Kilorn rusza za nami.
Kolejne pociski wybuchają coraz szybciej i coraz bliżej z każdą mijającą sekundą. Ledwie cokolwiek słyszę z powodu dzwonienia w uszach. Stal i szkło kołyszą się na wietrze jak trzcina, uginają się i łamią, aż spada na nas srebrny, kłujący deszcz. Wkrótce bieg jest zbyt niebezpieczny, Shade łapie mnie mocniej. Chwyta też Kilorna i cała nasza trójka przeskakuje, gdy świat się wali. Żołądek zaciska mi się za każdym razem, kiedy ciemność zamyka się wokół mnie, i za każdym razem walące się miasto jest coraz bliżej. Popiół i betonowy pył uniemożliwiają nam widzenie, utrudniają oddychanie. Szkło pęka i sypie się lśniącym gradem, znaczy płytkimi rozcięciami moją twarz i ręce, tnie na mnie ubranie. Kilorn wygląda gorzej ode mnie, bandaże ma czerwone od świeżej krwi, ale nie zwalnia i stara się nie zostawić nas w tyle. Mój brat nie przestaje ani na chwilę ściskać mojej ręki, blednie przy każdym kolejnym skoku. Nie jestem bezbronna, wykorzystuję iskry, żeby odpychać postrzępione metalowe odłamki, przed którymi nawet Shade nie może uskoczyć. Jednak nasze zdolności nie wystarczą nawet do tego, żeby uratować nas samych.
– Ile jeszcze? – Mój głos jest cichutki, fala wojny skutecznie go zagłusza.
W tumanach kurzu nie widzę dalej niż na kilka stóp przed sobą, ale nadal dużo wyczuwam. Skrzydła, silniki, elektryczność wrzeszczącą w górze, krążącą coraz bliżej nas. Jesteśmy jak myszy, które tylko czekają, aż sokół porwie nas z ziemi.
Shade zatrzymuje nas nagle, rozgląda się. Przez jedną przerażającą sekundę boję się, że zabłądził.
– Czekajcie – mówi, wiedząc o czymś, o czym my nie mamy pojęcia.
Zerka w górę, na szkielet niegdyś wspaniałej konstrukcji. Jest potężna, wyższa od najwyższych iglic Słonecznego Pałacu, szersza niż ogromny Plac Caesara w Archeonie. Dreszcz przebiega mi po kręgosłupie, gdy zdaję sobie sprawę, że to coś się porusza. W tył i w przód, na boki, kołysze się na poskręcanych podporach już zniszczonych przez setki lat zaniedbania. Gdy tak patrzymy, przechyla się, początkowo powoli niczym starzec, który osuwa się na krzesło. A potem coraz szybciej, zwala się nad nami i wokół nas.
– Trzymajcie się mnie! – Shade przekrzykuje zgiełk, łapiąc solidniej nas oboje.
Obejmuje mnie za ramiona, miażdży w objęciach, aż prawie nie mogę oddychać. Spodziewam się teraz tego nieprzyjemnego uczucia, jakie towarzyszy skokowi, ale ono nie nadchodzi. Zamiast tego wita mnie znajomy dźwięk.
Strzały.
Teraz to nie zdolność Shade’a mnie ratuje, ale jego ciało. Jeden przeznaczony dla mnie pocisk trafia go w biceps, a drugi w nogę. Mój brat ryczy z bólu, prawie pada na spękaną ziemię. Wyczuwam trafienie poprzez jego ciało, ale nie mam czasu na ból. Kolejne pociski tną z wizgiem powietrze. Są zbyt szybkie i jest ich za dużo, żeby walczyć. Możemy tylko biec, uciekać przed walącym się budynkiem i nadciagającym wojskiem. Jedno zagrożenie anuluje drugie: poskręcana stal zwala się pomiędzy nami a legionem. Przynajmniej tak właśnie powinno być, bo wprawdzie grawitacja i ogień doprowadziły do tego, że konstrukcja się zawaliła, ale potęga magnetronów sprawia, że nas nie osłania. Kiedy się oglądam, widzę ich – mniej więcej tuzin srebrnowłosych ludzi w czarnych zbrojach – jak zmiatają na bok każdą spadającą belkę i stalową podporę. Nie jestem dość blisko, żeby dostrzec ich twarze, ale znam dostatecznie dobrze dom Samos. Evangeline i Ptolemus kierują swoją rodziną, oczyszczają ulicę, żeby legion mógł kontynuować natarcie. Żeby mogli skończyć to, co zaczęli, i zabić nas wszystkich.
Gdyby tylko Cal zniszczył Ptolemusa na arenie. Gdyby tylko okazał Evangeline tyle samo serdeczności, co mnie. Może wtedy mielibyśmy szansę. Jednak nasza litość ma swoją cenę i możliwe, że zapłacimy za nią własnym życiem.
Trzymam się brata, podpieram go najlepiej, jak się da. Kilorn bierze na siebie większość ciężaru, na wpół wlekąc go w stronę wciąż dymiącego krateru po trafieniu. Z radością dajemy tam nura, chowając się przed gradem kul. Po części. I nie na długo.
Kilorn dyszy. Czoło ma zlane potem. Odrywa jeden z rękawów i bandażuje Shade’owi nogę. Krew szybko przesiąka przez materiał.
– Dasz radę skoczyć?
Mój brat marszczy czoło, skupiając się nie na bólu, lecz na swojej sile. Rozumiem to dostatecznie dobrze. Powoli kręci głową. Pochmurnieje.
– Jeszcze nie.
Kilorn klnie pod nosem.
– To co robimy?
Potrzebuję sekundy, żeby zrozumieć, że pyta mnie, a nie mojego starszego brata. Nie żołnierza, który zna walkę lepiej niż nasza dwójka. Jednak tak naprawdę to wcale nie mnie pyta. Nie pyta Mare Barrow z Palów, złodziejki i przyjaciółki. Zwraca się do kogoś innego, kim stałam się w pałacowych salach i na piasku areny.
Zadaje pytanie błyskawicy.
– Mare, co teraz?
– Zostawicie mnie! To właśnie zrobicie! – Shade warczy przez zaciśnięte zęby, uprzedzając moją odpowiedź. – Biegnijcie do rzeki, znajdźcie Farley. Przeskoczę, gdy tylko będę mógł.
– Nie okłamuj kłamcy – mówię, starając się ze wszystkich sił powstrzymać drżenie. Dopiero co odzyskałam brata, to duch, który powrócił z martwych. Za nic w świecie nie pozwolę, żeby znowu mi się wymknął. – Wyjdziemy stąd razem. Cała trójka.
Niesie się grzmot maszerujących stóp. Zerkam ponad krawędzią krateru i widzę, że są już niecałe sto jardów od nas i szybko się zbliżają. Widzę Srebrnych w lukach pomiędzy Czerwonymi. Piechota nosi szarobure mundury, ale niektórzy mają też zbroje, płyty przyozdobione rodowymi barwami. Wojownicy z Najwyższych Domów. Widzę błękit, żółć, czerń, brąz i inne kolory. Wodniki i telekinetycy, jedwabie i siłacze, najpotężniejsi wojownicy, jakich Srebrni mogą na nas rzucić. Myślą, że Cal zabił króla, a ja jestem terrorystką, więc zniszczą całe miasto, byle nas dopaść.
Cal.
Tylko krew brata i nierówny oddech Kilorna powstrzymują mnie przed wyskoczeniem z krateru. Muszę go znaleźć, muszę! Jeśli nie dla siebie, to dla sprawy, żeby osłonić nasz odwrót. Jest wart setkę dobrych żołnierzy. Jest złotą tarczą. On jednak pewnie uciekł, stopił łańcuchy i czmychnął, kiedy miasto zaczęło się walić w gruzy.
Nie, on by nie uciekł. Nigdy nie uciekłby przed wojskiem, przed Mavenem ani ode mnie.
Mam nadzieję, że się nie mylę.
Mam nadzieję, że nadal żyje.
– Podnieś go, Kilorn. – W Słonecznym Pałacu nieżyjąca już lady Blonos nauczyła mnie przemawiać tonem godnym księżniczki. Zimnym, nieugiętym, nieznoszącym sprzeciwu.
Kilorn wykonuje posłusznie rozkaz, ale Shade nadal jest gotowy protestować.
– Będę was tylko spowalniał.
– Później możesz za to przeprosić – odpowiadam, pomagając mu się podnieść. Jednak prawie nie zwracam na nich dwóch uwagi, bo skupiam się na czymś innym. – Ruszajcie.
– Mare, jeśli myślisz, że cię zostawimy…
Kiedy odwracam się do Kilorna, dłonie mi skrzą, a serce wypełnia determinacja. Słowa zamierają mu na ustach. Zerka ponad moim ramieniem na wojsko zbliżające się z każdą sekundą. Kinetycy i magnetrony odwalają gruz z ulicy, tworząc przejście przy akompaniamencie zgrzytu metalu o kamień.
– Biegiem!
Znowu wypełnia rozkaz, a Shade nie ma innego wyjścia, jak pokuśtykać razem z nim, zostawiając mnie za sobą. Kiedy wychodzą z krateru i brną na zachód, ja ruszam miarowym krokiem na wschód. Wojsko zatrzyma się dla mnie. Musi.
Po jednej przerażającej sekundzie Czerwoni zwalniają i przystają w brzęku łańcuchów. Srebrni za nimi opierają karabiny na ich ramionach, jakby to w ogóle nie byli ludzie. Transportery na kołach z grubym bieżnikiem zatrzymują się ze zgrzytem gdzieś za plecami żołnierzy. Czuję ich moc wibrującą w moich żyłach.
Wojsko znajduje się dostatecznie blisko, żebym słyszała, jak oficerowie wykrzykują rozkazy:
– To błyskawica!
– Trzymać szyk, nie cofać się!
– Cel!
– Wstrzymać ogień!
Najgorszy rozkaz pada ostatni, niesie się po nagle cichej ulicy. Pulsujący nienawiścią i wściekłością głos Ptolemusa brzmi znajomo.
– Przejście dla króla!
Zataczam się do tyłu. Spodziewałam się wojsk Mavena, ale nie jego samego. Nie jest żołnierzem jak jego brat, nie ma powodu by dowodzić armią. Jest tu jednak, idzie przez rozstępujące się szeregi, a tuż za nim maszerują Ptolemus i Evangeline. Kiedy wychodzi przed szereg Czerwonych, kolana prawie się pode mną uginają. Nosi czarną wypolerowaną zbroję i szkarłatną pelerynę. Jakimś cudem sprawia wrażenie wyższego, niż był jeszcze rano. Nadal nosi ojcowską płomienistą koronę, chociaż pole bitwy to nie miejsce na takie nakrycia głowy. Pewnie chce pokazać światu, co zdobył za pomocą kłamstw, popisać się skradzioną zdobyczą. Nawet z daleka czuję żar jego spojrzenia i kotłujący się w nim gniew. Przepala mnie na wylot.
Tylko odrzutowce gwiżdżą w górze. To jedyny dźwięk na świecie. – Widzę, że wciąż jesteś odważna – mówi Maven, a jego głos niesie się wyraźnie po alei. Odbija się echem, szydzi ze mnie. – I głupia.
Tak jak na arenie, nie daję mu tej satysfakcji, żeby okazać gniew lub strach.
– Powinni nazwać cię małym milczkiem. – Śmieje się chłodno, a żołnierze mu wtórują. Czerwoni milczą, wbijają wzrok w ziemię. Nie chcą patrzeć na to, co zaraz się wydarzy. – Cóż, milcząca dziewczyno, powiedz swoim zaprzyjaźnionym szczurom, że to koniec. Są otoczeni. Zawołaj ich, a ja podaruję im dobrą śmierć.
Nawet gdybym mogła wydać taki rozkaz, nigdy bym tego nie zrobiła.
– Już uciekli.
Nie okłamuj kłamcy. A Maven to największy kłamca świata.
On jednak traci pewność siebie. Szkarłatna Gwardia wymknęła się już tyle razy, nawet z Placu Caesara w Archeonie. Może znowu uciekła. Jaki to byłby wstyd. Katastrofalny początek jego rządów.
– A zdrajca? – pyta ostrzej.
Evangeline przysuwa się do niego. Jej srebrne włosy błyszczą niczym ostrze brzytwy, jaśniej niż jej złocona zbroja. On jednak odsuwa się, odpycha ją na bok jak kot zabawkę.
– Co z moim nieszczęsnym bratem, upadłym księciem?
Nie usłyszy mojej odpowiedzi, bo jej nie mam.
Znowu się śmieje i tym razem trafia prosto w moje serce:
– Ciebie też porzucił? Uciekł? Tchórz zabija naszego ojca i próbuje ukraść mój tron po to, żeby wymknąć się i ukryć?
Najeża się, gra ze względu na swoich arystokratów i żołnierzy. Przed nimi musi wyglądać na tragicznego syna, króla, któremu nigdy nie była pisana korona i który niczego tak nie pragnie, jak wymierzyć sprawiedliwość w imię zabitych.
Unoszę wyzywająco podbródek.
– Myślisz, że Cal tak by postąpił?
Maven nie jest głupi. Jest występny, ale nie jest głupi i zna brata lepiej niż ktokolwiek inny. Cal nie jest tchórzem i nigdy nim nie będzie. Okłamywanie poddanych niczego tu nie zmieni. Oczy Mavena zdradzają jego serce, gdy zerka w bok, na zaułki i uliczki odchodzące od rozdartej wojną alei. Cal może gdzieś się tam chować, czekać na możliwość ataku. Mogę być pułapką, przynętą mającą wywabić łasicę, którą kiedyś nazywałam narzeczonym i przyjacielem. Kiedy odwraca głowę, korona mu się zsuwa – jest dla niego za duża. Nawet metal wie, że nie należy do Mavena.
– Myślę, że jesteś tu sama, Mare – mówi cicho. Mimo tego wszystkiego, co mi zrobił, moje imię w jego ustach przyprawia mnie o drżenie i myślę o minionych dniach, kiedy jego słowa były serdeczne i czułe. Teraz zabrzmiało jak przekleństwo. – Twoi przyjaciele przepadli. Przegrałaś. I jesteś wynaturzeniem, jedynym przedstawicielem nieszczęsnego rodzaju. Wyświadczę ci łaskę, usuwając cię z tego świata.
Kolejne kłamstwa, o czym oboje wiemy. Odpowiadam zimnym śmiechem, takim samym jak jego własny. Przez sekundę wyglądamy, jakbyśmy znowu byli przyjaciółmi. Nic nie jest dalsze od prawdy.
Odrzutowiec przelatuje nad nami, jego skrzydła prawie ocierają się o szczyty pobliskich ruin. Tak blisko. Za blisko. Wyczuwam jego elektryczne serce, wirujące silniki, które jakimś cudem utrzymują go w powietrzu. Sięgam ku nim najlepiej, jak potrafię, tak jak to robiłam wiele razy. I tak jak w przypadku świateł, kamer, każdego kabla i obwodu, odkąd stałam się błyskawicą, łapię się elektryczności i… ją odcinam.
Odrzutowiec nurkuje, przez chwilę szybuje na ciężkich skrzydłach. Pierwotna trajektoria miała go prowadzić ponad aleją, wysoko nad legionem, żeby chronił króla. Teraz spada prosto na nich, przelatuje nad szeregiem Czerwonych i uderza w setki Srebrnych. Magnetrony Samosów i telekinetycy Provosów nie są dostatecznie szybcy, żeby zatrzymać odrzutowiec, który uderza w ulicę. Asfalt i ciała sypią się na wszystkie strony. Huk eksplozji prawie zwala mnie z nóg, odpycha do tyłu. Wybuch jest ogłuszający, dezorientujący i bolesny. Nie ma czasu na ból – te słowa wybrzmiewają raz po raz w mojej głowie. Nie patrzę na chaos, jaki wybuchł wśród ludzi Mavena. Już biegnę, a razem ze mną biegnie moja błyskawica.
Fioletowo-białe iskry osłaniają mój odwrót, chronią przed chyżymi, którzy próbują mnie dogonić. Paru zderza się z moją błyskawicą, usiłując się przez nią przebić. Odpadają, tworząc stosy dymiącego ciała i dygocących kości. Cieszę się, że nie widzę ich twarzy, bo inaczej mogłyby mi się z czasem przyśnić. Potem nadlatują kule, ale uciekam zygzakiem i trudno mnie trafić. Tych kilka pocisków, które jednak się zbliżą, rozpada się z wizgiem na mojej tarczy, jak miało rozpaść się moje ciało, kiedy spadłam na elektryczną sieć podczas Królewskiej Próby. Wydaje się, że to wydarzyło się dawno temu. W górze znowu rozlega się ryk odrzutowców, które tym razem są ostrożne, zachowują dystans. Ich pociski nie są równie uprzejme.
Ruiny Naercey stały od tysięcy lat, ale nie przetrwają dzisiejszego dnia. Budynki i ulice walą się niszczone przez moce Srebrnych i przez pociski. Rzucono do ataku wszystkich i wszystko. Magnetrony wyginają i łamią stalowe podpory, kinetycy i siłacze ciskają gruzem w szare od popiołu niebo. Woda wylewa się z kanałów ściekowych, kiedy wodnicy próbują zatopić miasto i wypłoszyć niedobitki Szkarłatnej Gwardii chowające się w tunelach. Wiatr wyje, porywisty jak huragan, dzięki obecności tkaczy wiatru w wojsku. Woda i gruz szczypią mnie w oczy, podmuchy są tak silne, że prawie mnie oślepiają. Niszczyciele rozsadzają kamienie pod moimi nogami, potykam się, tracę orientację. Nigdy się nie przewracałam, ale teraz szoruję twarzą o asfalt, zostawiając za sobą ślad z własnej krwi. Kiedy się podnoszę, wrzask zdolny roztrzaskać szkło powala mnie z powrotem i zmusza do zatkania uszu. Znowu krew – płynie szybko gęstą strugą spomiędzy moich palców. Jednak atak banshee, który mnie powalił, przypadkiem ratuje mi też życie. Kiedy upadam, kolejny pocisk przelatuje nad moją głową – prawie czuję wzbudzony przez niego podmuch powietrza.
Wybucha za blisko, żar pulsuje przez moją prowizoryczną tarczę z elektryczności. Zastanawiam się niezbyt przytomnie, czy zginę bez brwi. Jednak zamiast mnie spalić, żar pozostaje stały, nieprzyjemny, ale znośny. Silne ręce, które aż siniaczą mi ciało, podnoszą mnie, w świetle ognia rozbłyskują blond włosy. Ledwie jestem w stanie zobaczyć jej twarz w zawierusze. Farley. Straciła broń, ubranie ma podarte, mięśnie jej dygocą, ale podtrzymuje mnie w pionie.
Za nią wysoka, znajoma postać rysuje się czarną sylwetką na tle eksplozji. Wyciągniętą ręką powstrzymuje ogień. Zniknęły łańcuchy – stopione, a może odrzucone. Kiedy się odwraca, płomienie rosną, liżą niebo i zniszczoną ulicę, ale nas nie tykają. Cal doskonale wie, co robi, kierując pożogą tak, żeby opłynęła nas jak woda skałę. Tak jak na arenie, tworzy teraz płonący mur w poprzek alei, osłaniając nas przed swoim bratem i jego legionem. Teraz jednak jego płomienie są silne, karmione tlenem i gniewem. Skaczą w niebo tak gorące, że niemal przybierają barwę widmowego błękitu.
Kolejne pociski spadają, ale Cal znowu neutralizuje eksplozje, wykorzystując je do wzmocnienia swoich płomieni. To jest prawie piękne, gdy jego długie ręce kreślą łuki i obracają się w stałym rytmie, zmieniając zniszczenie w osłonę.
Farley próbuje mnie odciągnąć. Płomienie nas bronią, a ja odwracam się i widzę rzekę sto jardów dalej. Dostrzegam nawet zgarbione cienie Kilorna i mojego brata kuśtykającego w kierunku rzekomo bezpiecznego azylu.
– Chodź, Mare – warczy Farley, na wpół wlekąc moje posiniaczone i słabe ciało.
Przez sekundę pozwalam jej na to. Jasne myślenie za bardzo boli. Oglądam się jednak i rozumiem, co robi, do czego próbuje mnie zmusić.
– Nigdzie bez niego nie idę! – krzyczę po raz drugi tego dnia.
– Myślę, że świetnie sobie radzi sam – odpowiada Farley, a w jej niebieskich oczach odbija się ogień.
Kiedyś myślałam, że ją lubię. Uważała, że Srebrni są niezwyciężeni, że bogowie żyjący na ziemi są zbyt potężni, by ich zniszczyć. Jednakże zaledwie tego ranka zabiłam trzech z nich – Arvena, siłacza z Rhambosów i wodnika, lorda Osanosa. Pewnie jeszcze więcej zgładziłam burzą błyskawic. Fakt, że przy okazji prawie zabili mnie i Cala. Musieliśmy wzajemnie ratować się na arenie. I teraz znowu musimy to zrobić.
Farley jest większa ode mnie, wyższa i silniejsza, ale ja jestem zwinniejsza. Nawet kiedy jestem poobijana i na wpół głucha. Jeden ruch stopy, dobrze wymierzone pchnięcie i Farley leci do tyłu, potyka się i mnie wypuszcza. Odwracam się, wyciągam dłonie, szukam tego, czego potrzebuję. W Naercey jest o wiele mniej elektryczności niż w Archeonie czy nawet w Palach, ale teraz nie potrzebuję wysysać z niczego mocy, mogę tworzyć własną.
Pierwsze uderzenie wody kierowanej przez wodnika atakuje płomienie z siłą przypływu. Większość zamienia się w parę, ale reszta opada na ogień i gasi potężne jęzory. Odpowiadam na wodę elektrycznością, celując w falę, która załamuje się w powietrzu. Za nią maszeruje Srebrny legion. Przynajmniej skutych Czerwonych zabrali na tyły. To robota Mavena: nie pozwoli, żeby spowalniali armię.
Tymczasem jego żołnierze natrafiają na moją błyskawicę, za którą już ożywają z tlących się węgielków płomienie Cala.
– Cofaj się powoli – mówi Cal, wskazując kierunek dłonią.
Naśladuję jego miarowe kroki, nie odrywając oczu od nadciągającej zguby. Zmieniamy się, nawzajem osłaniając swój odwrót. Gdy jego płomienie słabną, pojawia się moja błyskawica i tak dalej, na przemian. Razem mamy szansę.
Półgłosem wydaje krótkie polecenia – kiedy zrobić krok, kiedy podnieść tarczę, kiedy dać jej opaść. Nigdy w życiu nie widziałam, żeby był tak bardzo wyczerpany, żyły są niemal sinoczarne na tle jego bladej skóry, szare sińce okalają mu oczy. Wiem, że sama muszę wyglądać jeszcze gorzej. Jednak narzucony przez niego spokojny rytm sprawia, że nie padamy całkiem, że odzyskujemy odrobinę siły, aby posłużyć się nią, kiedy jest potrzebna.
– Jeszcze trochę! – woła Farley; jej głos rozbrzmiewa za naszymi plecami. Nie ucieka. Zostaje z nami, chociaż jest zwykłym człowiekiem.
Jest dzielniejsza, niż myślałam.
– Jeszcze trochę dokąd? – warczę przez zaciśnięte zęby, zarzucając kolejną sieć elektryczności. Mimo rozkazów Cala staję się coraz wolniejsza i odrobinę gruzu przewala się przez moją tarczę. Kawałki rozpadają się kilka metrów dalej w pył. Kończy nam się czas.
Ale nie tylko nam – Mavenowi także.
Czuję zapach rzeki i leżącego dalej oceanu. Przenikliwy i słony, przyzywa, ale nie mam pojęcia do czego. Wiem tylko, że Farley i Shade wierzą, że wyrwie nas z paszczy Mavena. Kiedy się oglądam, nie widzę niczego poza aleją kończącą się ślepo nad rzeką. Farley stoi, czeka, gorący wiatr rozwiewa jej krótkie włosy. „Skacz!” – mówią jej poruszające się usta, zanim sama znika z krawędzi walącej się ulicy.
Co jest z tą kobietą? Zawsze musi skakać w przepaść?
– Chce, żebyśmy skoczyli – mówię Calowi i odwracam się w samą porę, żeby zastąpić swoją tarczą jego płomienie.
Pomrukuje potakująco, zbyt skupiony, żeby coś powiedzieć. Tak jak moja błyskawica, jego ogień też słabnie. Prawie widzimy poprzez płomienie żołnierzy po drugiej stronie. Migoczący ogień zniekształca ich twarze, zmienia oczy w płonące węgielki, usta w uśmiechnięte paszcze z kłami, ludzi w demony.
Jeden z nich podchodzi do ściany ognia dość blisko, żeby się poparzyć. Jednak nie płonie. Zamiast tego rozsuwa ją jak zasłonę.
Tylko jedna osoba to potrafi.
Maven strząsa węgielki ze swojej idiotycznej peleryny. Jedwab płonie, ale zbroja wytrzymuje. Uśmiecha się. Co za tupet!
Jakimś cudem Cal znajduje dość siły, by się odwrócić. Zamiast rozerwać Mavena gołymi rękami, łapie mnie za nadgarstek. Jego uścisk parzy. Biegniemy, nie osłaniając już swojego odwrotu. Maven nie dorównuje żadnemu z nas i dobrze o tym wie. Dlatego tylko krzyczy. Mimo korony i krwi na rękach jest wciąż bardzo młody.
– Uciekaj, morderco! Uciekaj, błyskawico! Uciekajcie szybko i daleko! – Jego śmiech niesie się pośród walących się ruin, prześladuje mnie. – Wszędzie was znajdę!
Jak przez mgłę zdaję sobie sprawę, że moja błyskawica słabnie, w miarę jak się oddalam. Płomienie Cala też przygasają i jesteśmy odsłonięci przed całym legionem, ale my już skaczemy, szybujemy w powietrzu do rzeki, która płynie dziesięć stóp niżej.
Lądujemy, ale nie pośród plusku, lecz głośnego brzęku metalu. Muszę się przeturlać, żeby nie połamać kostek, ale i tak czuję ból w kościach. Co znowu?! Farley stoi po kolana w zimnej wodzie obok metalowego cylindra z otwartą klapą na górze. Bez słowa wchodzi do środka i znika w tym, co znajduje się pod nami. Nie mamy czasu na kłótnie ani pytania, idziemy za nią ślepo.
Cal ma przynajmniej dość rozsądku, żeby zatrzasnąć klapę za nami, odcinając nas od rzeki i wojny w górze. Rozlega się syk, gdy klapa zamyka się szczelnie. Jednak to nas nie osłoni zbyt długo przed legionem.
– Kolejne tunele? – pytam zadyszana, odwracając się do Farley. Wzrok mi się mgli i muszę oprzeć się o ścianę, bo moje nogi dygocą.
Tak jak wcześniej na ulicy, Farley obejmuje mnie za ramiona i podtrzymuje.
– Nie, to nie tunel – odpowiada z zagadkowym uśmiechem.
I wtedy to czuję. Gdzieś wibruje coś podobnego do baterii, ale dużo większego. Silniejszego. Pulsuje wokół nas, wzdłuż dziwnego korytarza wypełnionego migoczącymi lampkami i słabym żółtym światłem. Dostrzegam w głębi czerwone chustki skrywające twarze członków Szkarłatnej Gwardii. Wyglądają jak zamglone szkarłatne cienie. Z jękiem korytarz drży i… opada. W wodę.
– Łódź. Podwodna łódź – mówi Cal.
Jego głos dobiega z daleka, jest drżący i słaby. Tak samo ja się czuję.
Żadne z nas nie daje rady przejść więcej niż kilka kroków, zanim osuniemy się pod zakrzywionymi ścianami.
W ciągu paru ostatnich dni najpierw obudziłam się w celi więziennej, a potem w pociągu. A teraz na łodzi podwodnej. Gdzie obudzę się jutro?
Zaczynam myśleć, że to wszystko jest snem albo halucynacją. A może czymś gorszym. Tylko czy w snach czuje się zmęczenie? Bo ja z pewnością je czuję. Wyczerpanie przenika mnie do szpiku kości, zalewa każdy mój mięsień i nerw. Moje serce to całkiem inna rana: nadal krwawi z powodu zdrady i porażki. Kiedy otwieram oczy, widzę ciasne szare ściany i wszystko, o czym chcę zapomnieć, powraca gwałtownie. Jakby królowa Elara znowu weszła mi do głowy, zmuszając mnie do ponownego przeżycia najgorszych wspomnień. Chociaż bardzo się staram, nie potrafię ich powstrzymać.
Moje ciche pokojówki zostały stracone. W żaden sposób nie zawiniły, malowały tylko moją skórę. Tristana nadziano jak prosiaka na rożen. Walsh. Była w wieku mojego brata, służąca z Palów, moja przyjaciółka. Była jedną z nas. Zginęła okrutną śmiercią z własnej ręki, żeby chronić Szkarłatną Gwardię, naszą sprawę, mnie. Jeszcze więcej ludzi zginęło w tunelach pod Placem Caesara, gwardziści polegli z rąk żołnierzy Cala, przez nasz głupi plan. Wspomnienie czerwonej krwi pali, ale tak samo pali myśl o srebrnej. Lucas, przyjaciel, obrońca, Srebrny o dobrym sercu, został stracony za to, do czego zmusiliśmy go z Julianem. Lady Blonos – ścięta, ponieważ uczyła mnie, jak należy siedzieć. Pułkownik Macanthos, Reynald Iral, Belicos Lerolan. Zostali poświęceni dla sprawy. Prawie wymiotuję, kiedy przypominam sobie bliźnięta Lerolana, czteroletnich chłopców zabitych w wybuchu, do którego doszło po strzelaninie. Maven powiedział mi, że to był wypadek, przebity przewód gazowy, ale teraz wiem swoje. Jest za bardzo przesiąknięty złem, żeby to mógł być przypadek. Wątpię, żeby miał coś przeciwko dorzuceniu paru ciał do pożogi, choćby po to, żeby przekonać świat, że Szkarłatna Gwardia składa się z potworów. Zabije też Juliana i Sarę. Pewnie już nie żyją. Nie mogę myśleć o nich wszystkich. To zbyt bolesne. Teraz moje myśli kierują się do samego Mavena, jego zimnych, niebieskich oczu i chwili, kiedy zdałam sobie sprawę, że jego czarujący uśmiech ukrywa bestię.
Koja pode mną jest twarda, koc cieniutki, nie mam poduszki, o której warto by wspominać, ale pewna cząstka mnie chce z powrotem się położyć. Już powraca ból głowy, tętni w rytm elektrycznego pulsu tej cudownej łodzi. To brutalne przypomnienie, że nie ma tu dla mnie spokoju. Na razie, dopóki pozostało tak wiele do zrobienia. Lista. Nazwiska. Muszę znaleźć tych ludzi. Muszę ich uratować przed Mavenem i jego matką. Żar rozpływa się po mojej twarzy, rumieniec oblewa mi skórę, gdy przypominam sobie książeczkę od Juliana z ciężko wywalczonymi sekretami. Rejestr takich ludzi jak ja, z dziwną mutacją, która daje nam Czerwoną krew i zdolności Srebrnych. Ta lista to spuścizna Juliana. I moja. Spuszczam nogi z pryczy, prawie uderzam głową w łóżko nade mną i znajduję na podłodze schludnie złożone ubrania. Czarne spodnie są za długie, ciemnoczerwona koszula przeciera się na łokciach, a w butach nie ma sznurówek. Daleko im do wspaniałych ubrań, które znalazłam w celi Srebrnych, ale ich dotyk na skórze jest miły.
Ledwie zdążam wciągnąć koszulę przez głowę, kiedy drzwi do mojej kajuty otwierają się z łomotem na wielkich żelaznych zawiasach. Kilorn stoi wyczekująco po drugiej stronie. Jego uśmiech jest wymuszony i ponury. Nie powinien się rumienić, bo już widział mnie w różnym stopniu roznegliżowania w ciągu wielu minionych letnich miesięcy, ale policzki mu pąsowieją.
– To nie w twoim stylu spać tak długo – mówi i słyszę troskę w jego głosie.
Zbywam to wzruszeniem ramion i staję mimo słabych nóg.
– Chyba tego potrzebowałam.
Dzwoni mi dziwnie w uszach. Dźwięk jest przenikliwy, ale nie sprawia bólu. Potrząsam głową, próbując się go pozbyć i wyglądam przy tym jak otrząsający się mokry pies.
– To przez wrzask banshee. – Podchodzi i ujmuje delikatnie moją głowę w stwardniałe dłonie. Poddaję się temu badaniu, choć wzdycham z rozdrażnieniem. Obraca mnie w bok, zerka do uszu, z których niedawno lała mi się krew. – Masz szczęście, że nie oberwałaś bezpośrednio.
– Dużo można o mnie powiedzieć, ale nie to, że mam szczęście.
– Żyjesz – odpowiada ostro i się odsuwa. – Wielu nie może powiedzieć nawet tego.
Jego spojrzenie przypomina mi o Naercey, kiedy powiedziałam bratu, że nie ufam jego słowu. W głębi serca wiem, że nadal mu nie wierzę.
– Przepraszam – mamroczę.
Oczywiście, wiem, że inni zginęli dla sprawy i dla mnie. Ale ja też zginęłam. Mare z Palów umarła tego dnia, gdy spadła na elektryczną tarczę. Mareena, zaginiona Srebrna księżniczka, umarła w Misie Kości. Nie wiem, jaka nowa osoba otworzyła oczy w podziemnym pociągu. Wiem tylko, czym była i co straciła. Brzemię tego prawie mnie przygniata.
– Powiesz mi, dokąd płyniemy, czy to kolejny sekret? – Staram się nie mówić tego z goryczą, ale zupełnie mi się nie udaje.
Kilorn jest na tyle uprzejmy, żeby to zignorować. Opiera się o drzwi.
– Opuściliśmy Naercey pięć godzin temu i płyniemy na północny wschód. To wszystko, co tak naprawdę wiem.
– I to w ogóle ci nie przeszkadza?
Wzrusza tylko ramionami.
– Dlaczego uważasz, że wyżej postawieni mi ufają? Albo tobie, skoro już o tym mowa? Wiesz jak mało kto, jacy byliśmy głupi i jak wysoką cenę zapłaciliśmy. – Znowu wracają bolesne wspomnienia. – Sama powiedziałaś, że nie ufasz nawet Shade’owi. Wątpię, żeby ktokolwiek podzielił się tu sekretami w przewidywalnej przyszłości.
Ten cios nie rani mnie tak bardzo, jak się spodziewałam.
– Jak on się ma?
Kilorn ruchem głowy wskazuje korytarz.
– Farley wykroiła tu całkiem znośny lazaret. Shade ma się lepiej niż pozostali. Klnie jak szewc, ale bez wątpienia jest w lepszym stanie. – Jego zielone oczy pochmurnieją. Odwraca twarz. – Jego noga…
Nabieram gwałtownie powietrza.
– To infekcja?
W domu, to znaczy w Palach, infekcja praktycznie równała się amputacji. Nie mieliśmy za dużo leków, a kiedy krew się psuła, można było tylko ciąć i mieć nadzieję, że wyprzedzi się gorączkę i czerniejące żyły.
Ku mojej uldze Kilorn kręci głową.
– Nie, Farley solidnie go naszprycowała, a Srebrni walczą czystymi kulami. To bardzo wielkoduszne z ich strony. – Śmieje się ponuro, spodziewając się, że mu zawtóruję. A ja tylko drżę. Zimno tu na dole. – Ale na pewno przez jakiś czas będzie kuśtykał.
– Zabierzesz mnie do niego, czy sama muszę odkryć drogę?
Znowu śmieje się ponuro i wyciąga rękę. Ze zdumieniem stwierdzam, że potrzebuję pomocy, żeby iść. Naercey i Misa Kości sporo mnie kosztowały.
Batyskaf. Tak Kilorn nazywa tę dziwną podwodną łódź. Oboje nie pojmujemy, jak może żeglować pod powierzchnią oceanu, ale jestem pewna, że Cal to rozgryzie. On jest następny na mojej liście. Znajdę go, gdy się upewnię, że mój brat nadal oddycha. Przypominam sobie, że Cal był ledwie przytomny, gdy uciekaliśmy, tak samo jak ja. Wątpię jednak, żeby Farley umieściła go w izbie chorych razem z rannymi członkami Szkarłatnej Gwardii. Za dużo złej krwi między nimi, a nikt nie życzy sobie pożaru w zamkniętej metalowej rurze.
Wrzask banshee nadal dzwoni mi w głowie, przytłumiony jęk, który staram się ignorować. Przy każdym kroku dowiaduję się o nowych siniakach i obolałych miejscach. Kilorn zauważa to za każdym razem, gdy się krzywię, i zwalnia, żebym mogła wesprzeć się na jego ramieniu. Nie zwraca uwagi na własne rany, głębokie rozcięcia ukryte pod kolejną warstwą świeżych bandaży. Ręce zawsze miał poobijane, posiniaczone i poranione od haczyków na ryby i lin, ale to były znajome rany. Oznaczały, że jest bezpieczny, zatrudniony, wolny od poboru. Gdyby nie śmierć jego mistrza rybactwa te drobne ranki byłyby jego jedynym brzemieniem.
Kiedyś smutniałam na tę myśl, teraz czuję tylko wściekłość.
Główny korytarz jest długi, ale wąski, podzielony metalowymi drzwiami o grubych zawiasach i hermetycznych zamknięciach. Pozwalają odciąć części wnętrza, gdyby zaszła taka potrzeba, dzięki czemu całość nie zostanie zalana i nie zatonie. Jednak te drzwi ani trochę mnie nie pocieszają. Nie mogę przestać myśleć o śmierci na dnie oceanu w tej podwodnej zamkniętej trumnie. Nawet Kilorn, chłopak, który wychował się na wodzie, czuje się tu nieswojo. Słabe lampy w suficie, rzucając dziwne światło, rzeźbią jego twarz cieniami, przez co wygląda staro i mizernie.
Na pozostałych członkach Szkarłatnej Gwardii łódź nie robi większego wrażenia – kręcą się to w tę, to we w tę napędzani wzniosłym celem. Opuścili czerwone szaliki i chustki, odkrywając zacięte, zdeterminowane twarze. Noszą mapy, tace z medykamentami, bandażami, jedzeniem, a czasem nawet karabiny. Zawsze się śpieszą i rozmawiają między sobą. Zatrzymują się jednak na mój widok, przesuwają się pod ścianę, żeby zrobić mi jak najwięcej miejsca w tej wąskiej przestrzeni. Ci śmielsi patrzą mi w oczy, gdy kuśtykam obok nich, ale większość gapi się pod nogi.
Niektórzy wyglądają, jakby się bali.
Jakby się bali mnie.
Chcę podziękować, wyrazić w jakiś sposób to, jak wielką dłużniczką jestem każdego mężczyzny i kobiety na pokładzie tej dziwnej łodzi. Prawie wyrywa mi się „dziękuję za waszą służbę”, ale zaciskam zęby, żeby powstrzymać te słowa. „Dziękujemy za waszą służbę”. To właśnie drukuje się w powiadomieniach, w listach wysyłanych do rodziców, żeby poinformować ich, że ich dzieci zginęły w bezsensownej wojnie. Jak wielu rodziców widziałam szlochających nad tymi słowami? Jak wielu jeszcze je otrzyma, kiedy Dyrektywy poślą na front jeszcze młodsze dzieci?
Ani jeden, wmawiam sobie. Farley będzie miała jakiś plan, żeby temu zapobiec, tak jak znajdziemy sposób, żeby odszukać tych ludzi o nowej krwi, ludzi takich jak ja. Zrobimy coś. Musimy coś zrobić.
Gwardziści pod ścianami pomrukują między sobą, gdy ich mijam. Nawet ci, którzy nie potrafią na mnie spojrzeć, szepczą, nawet nie próbując ukryć słów. Pewnie myślą, że ich słowa to komplement.
„Błyskawica” – dobiega z ich ust. Słowo odbija się od metalowych ścian. Otacza mnie jak przeklęte szepty Elary wkradające się do mojego mózgu. Mała błyskawica. Tak mnie zwykła nazywać i teraz oni mnie tak nazywają.
Nie, to nieprawda.
Mimo bólu prostuję się tak bardzo, jak tylko mogę.
Już nie jestem mała.
Szepty podążają za nami aż do izby chorych, gdzie dwóch gwardzistów strzeże zamkniętych drzwi. Obserwują także drabinę, ciężką i metalową, wznoszącą się do sufitu. Jedyne wejście i jedyne wyjście z podwodnego pocisku, jakim jest ta łódź. Jeden ze strażników ma ciemnorude włosy, takie jak Tristan, chociaż nie jest nawet w przybliżeniu równie wysoki. Drugi jest zbudowany jak głaz, ma brązową skórę, skośne oczy, szeroką pierś, potężne ręce, które bardziej pasowałyby do siłacza. Na mój widok pochylają głowy w ukłonie, ale ku mojej uldze prawie na mnie nie patrzą. Zamiast tego skupiają się na Kilornie i szczerzą do niego zęby w uśmiechach jak szkolni koledzy.
– Tak szybko wróciłeś, Warren? – Rudzielec śmieje się i porusza znacząco brwiami. – Lena już skończyła dyżur.
Lena? Kilorn sztywnieje pod moim ramieniem, ale nic nie mówi, by nie zdradzić swojego skrępowania. Zamiast tego śmieje się tylko razem z nimi. I pomyśleć, że flirtował sobie, kiedy ja byłam nieprzytomna, a Shade leżał ranny i krwawił.
– Chłopak ma dość roboty i bez uganiania się za ładnymi pielęgniarkami – mówi osiłek. Jego niski głos dudni w korytarzu, pewnie niesie się aż do kajuty Leny. – Farley jest jeszcze na obchodzie, jeśli to jej szukasz – dodaje, wskazując kciukiem drzwi.
– A mój brat? – odzywam się i wyplątuję z podtrzymującego mnie uścisku Kilorna. Kolana nadal się pode mną uginają, ale stoję pewnie. – Shade Barrow?
Uśmiechy rzedną, zastępuje je coś bardziej oficjalnego. Prawie jakbym wróciła na dwór Srebrnych. Osiłek łapie drzwi, obraca potężne koło, żeby na mnie nie patrzeć.
– Dochodzi do siebie szybko, panienko… ehm, moja pani.
Ściska mnie w żołądku na dźwięk tego tytułu. Myślałam, że mam już za sobą takie rzeczy.
– Mów mi, proszę, Mare.
– Oczywiście – odpowiada bez najmniejszego przekonania.
Chociaż oboje należymy do Szkarłatnej Gwardii i jesteśmy żołnierzami walczącymi za tę samą sprawę, nie jesteśmy tacy sami. Ten mężczyzna, podobnie jak wielu innych, nigdy nie zwróci się do mnie po imieniu, bez względu na to, jak bardzo będę tego chciała.
Otwiera drzwi z leciutkim skinieniem głowy, odsłaniając szeroką, ale płytką komorę wypełnioną kojami. Kiedyś to była zbiorowa sypialnia, ale teraz na łóżkach leżą pacjenci, a w pojedynczym przejściu między nimi uwijają się mężczyźni i kobiety w białych strojach. Wielu ma ubrania uwalane szkarłatną krwią i są zbyt zajęci nastawianiem nogi albo podawaniem leków, żeby zauważyć, jak kuśtykam między nimi.
Ręka Kilorna unosi się w pobliżu mojej talii, jest gotowy złapać mnie, gdybym znowu go potrzebowała, ale zamiast tego opieram się o łóżka. Jeśli wszyscy mają się na mnie gapić, to równie dobrze mogę spróbować iść o własnych siłach.
Shade leży na pojedynczej, cienkiej poduszce i opiera się głównie o zakrzywioną metalową ścianę. Na pewno nie jest mu wygodnie, ale oczy ma zamknięte, a jego pierś unosi się i opada w spokojnym rytmie snu. Sądząc po nodze podwieszonej na prowizorycznym wyciągu nad koją i po bandażu na ramieniu, musiano mu podać leki, i to kilka razy. Jego widok w takim stanie – chociaż jeszcze wczoraj myślałam, że nie żyje – to dla mnie zbyt wielki szok.
– Powinniśmy dać mu pospać – mruczę nie wiadomo do kogo, nie oczekując żadnej odpowiedzi.
– Tak, poproszę – odpowiada, nie otwierając oczu. Jednak krzywi usta w znajomym, szelmowskim uśmieszku. Nie potrafię powstrzymać śmiechu, chociaż brat prezentuje się kiepsko.
To znajoma sztuczka. Shade często udawał, że śpi w szkole albo podczas szeptanych rozmów naszych rodziców. Śmieję się na to wspomnienie, przypominam sobie, ile sekretów poznał w ten właśnie sposób. Może ja jestem urodzoną złodziejką, ale Shade to urodzony szpieg. Nic dziwnego, że wylądował w Szkarłatnej Gwardii.
– Podsłuchujesz pielęgniarki? – Kolana mi trzeszczą, kiedy siadam na brzegu jego łóżka, uważając, żeby go nie szturchnąć. – Dowiedziałeś się już, ile bandaży zachomikowały?
Jednak zamiast zaśmiać się z mojego żartu, Shade otwiera oczy. Przywołuje nas z Kilornem machnięciem ręki.
– Pielęgniarki wiedzą więcej, niż myślicie – odpowiada, zerkając na drugi koniec kajuty.
Widzę, że Farley uwija się nad zajętym łóżkiem. Leży tam nieprzytomna kobieta, pewnie uśpiona lekami, a Farley uważnie monitoruje jej puls. W tym świetle jej blizny wyraźnie się rysują: wykrzywiają kącik jej ust w grymasie, a potem zsuwają się na szyję i znikają pod kołnierzem. Rana częściowo otworzyła się i została pośpiesznie zaszyta. Teraz jedyna czerwień, jaką Farley nosi, to plama krwi na białym pielęgniarskim stroju i na wpół sprane plamy sięgające aż po łokcie. Obok niej stoi pielęgniarz, ale jego strój jest czysty; gorączkowo szepcze jej coś do ucha. Farley kiwa czasem głową, ale krzywi się gniewnie.
– Co słyszałeś? – pyta Kilorn, przesuwając się tak, żeby całkiem zasłonić Shade’a. Dla pozostałych wygląda to tak, jakbyśmy po prostu poprawiali mu bandaże.
– Płyniemy do kolejnej bazy, tym razem kawałek od wybrzeża. Poza terytorium Norty.
Próbuję przypomnieć sobie starą mapę Juliana, ale nie sięgam pamięcią poza linię brzegową.
– To wyspa?
Shade kiwa głową.
– Nazywa się Tuck. To nie może być nic wielkiego, bo Srebrni nie mają tam nawet placówki. Całkiem o niej zapomnieli.
Strach zalewa mi żołądek. Perspektywa odizolowania na wyspie, skąd nie ma nawet jak uciec, przeraża mnie jeszcze bardziej niż łódź podwodna.
– Wiedzą jednak, że istnieje. Tyle wystarczy.
– Farley sprawia wrażenie pewnej, że ta baza to dobry pomysł.
Kilorn głośno prycha.
– Pamiętam, jak uważała, że Naercey jest bezpieczne.
– To nie jej wina, że straciliśmy Naercey – wtrącam się.
Nie jej. Moja.
– Maven wszystkich zwiódł – odpowiada Kilorn, szturchając mnie w ramię. – Oszukał mnie, ciebie i nawet Farley. Wszyscy mu uwierzyliśmy.
Maven miał matkę, która go szkoliła, czytała nam w umysłach i kształtowała go zgodnie z naszymi nadziejami, więc nic dziwnego, że daliśmy się oszukać. A teraz on jest królem. Teraz oszuka cały świat i będzie go kontrolował. Ale co to będzie za świat, mający za króla potwora, którego trzyma na smyczy jego matka!
Odpycham jednak takie myśli. Mogą poczekać.
– Czy Farley powiedziała coś jeszcze? Co z listą? Nadal ją ma, prawda?
Shade zerka na nią ponad moim ramieniem i stara się mówić cicho.
– Ma, ale bardziej się martwi innymi, których spotkamy na Tuck, nie wyłączając mamy i taty. – Zalewa mnie fala ciepła, ożywczy rozbłysk szczęścia. Shade rozpromienia się na widok tego drobnego, ale szczerego uśmiechu i bierze mnie za rękę. – Gisa też tam będzie. I te obiboki, których nazywamy braćmi.
Część napięcia uchodzi z mojej piersi, ale zaraz pojawia się nowe. Ściskam mocniej jego rękę, unoszę pytająco brew.
– Inni? To znaczy kto? Kto to może być?
Po masakrze na Placu Caesara i ewakuowaniu Naercey zwątpiłam, żeby ktoś jeszcze istniał.
Jednak Kilorn i Shade nie są tak zdumieni jak ja i tylko spoglądają po sobie ukradkiem. Znowu o niczym nie mam pojęcia i to mi się nie podoba. Jednak tym razem to mój własny brat i najlepszy przyjaciel mają przede mną sekrety, a nie zła królowa i podstępny książę.
Z jakiegoś powodu to bardziej mnie rani. Piorunuję ich wzrokiem skrzywiona, aż zrozumieją, że czekam na wyjaśnienia.
Kilorn zgrzyta zębami i ma dość rozsądku, żeby posłać mi przepraszające spojrzenie. Wskazuje Shade’a. Zrzuca na niego winę.
– Ty wiesz więcej niż ja.
– Szkarłatna Gwardia woli nie odkrywać swoich kart i ma rację. – Shade poprawia się, siada nieco wyżej. Syczy z bólu, łapiąc się za ranne ramię, ale zbywa mnie machnięciem ręki, zanim zdążę mu pomóc. – Chcemy robić wrażenie organizacji małej, osłabionej, zdezorganizowanej…
Wbrew sobie prycham, patrząc na jego bandaże.
– I świetnie to wam wychodzi.
– Nie bądź okrutna – warczy Shade tonem naszej matki. – Próbuję ci powiedzieć, że sytuacja nie jest taka zła, jak to wygląda. Naercey nie było naszą jedyną twierdzą, a Farley nie jest naszym jedynym przywódcą. Tak naprawdę to ona nawet nie należy do prawdziwego Dowództwa. Jest tylko kapitanem. Są inni tacy jak ona, a jeszcze więcej jest takich, którzy stoją wyżej od niej.
Sądząc po tym, jak rozkazywała swoim żołnierzom, pomyślałabym, że Farley jest cesarzową. Kiedy mogę znowu na nią zerknąć, jest zajęta zakładaniem świeżych bandaży, przez cały czas besztając pielęgniarza, który opatrzył ranę wcześniej. Nie mogę jednak zignorować przekonania, z jakim mówi mój brat. Wie o wiele więcej niż ja o Szkarłatnej Gwardii i jestem skłonna uwierzyć, że mówi prawdę. W tej organizacji kryje się coś więcej, niż widzę. To pocieszające… i przerażające zarazem.
– Srebrni myślą, że wyprzedzają nas o dwa kroki, ale nawet nie wiedzą, gdzie stoimy – tłumaczy dalej Shade rozgorączkowanym tonem. – Sprawiamy wrażenie słabych, bo tego właśnie chcemy.
Odwracam się szybko.
– Maven oszukał was, złapał w pułapkę i wymordował, a potem przepędził z waszego własnego domu. Czy może chcesz mi wmówić, że to część waszego planu?
– Mare… – mamrocze Kilorn, opierając się o mnie ramieniem; jest wyraźnie skrępowany.
Odpycham go jednak. On też musi to usłyszeć.
– Nie obchodzi mnie, ile tajnych tuneli, łodzi i baz macie. Nie wygracie z nim. Nie w taki sposób.
Łzy, do których nawet nie wiedziałam, że jestem jeszcze zdolna, pieką mnie w oczy na wspomnienie Mavena. Trudno zapomnieć, jaki był. Nie: jakiego udawał. Życzliwego, zapomnianego chłopca. Cień płomienia.
– To co sugerujesz, błyskawico?
Głos Farley wywołuje we mnie podobny szok jak moje własne elektryczne iskry, każda żyłka we mnie się trzęsie. Przez jedną krótką, okropną sekundę gapię się na własne ręce, które zaciskam na prześcieradle Shade’a. Może odejdzie, jeśli się nie odwrócę. Może da mi spokój.
Nie bądź głupia, Mare Barrow.
– Zwalczaj ogień ogniem – odpowiadam jej, wstając. Kiedyś jej wzrost mnie onieśmielał. Teraz piorunowanie jej wzrokiem stało się dla mnie naturalne i znajome.
– To jakiś żart Srebrnych? – szydzi, krzyżując ramiona na piersi.
– A wyglądam, jakbym żartowała?
Nie odpowiada i to wystarcza. Kiedy milczy, dociera do mnie, że wszyscy w pomieszczeniu ucichli. Nawet ranni powstrzymują jęki. Patrzą, jak błyskawica rzuca wyzwanie ich pani kapitan.
– Bazujecie na tym, że udajecie słabych i uderzacie mocno, tak? Oni zaś robią wszystko, żeby wyglądać na silnych, niezwyciężonych. Ale na arenie dowiodłam, że to nieprawda. – Powiedz to raz jeszcze, żeby wszyscy usłyszeli, myślę sobie. Przywołuję stanowczy ton, którego nauczyła mnie lady Blonos. – Oni nie są niezwyciężeni.
Farley nie jest głupia i z łatwością podąża za moim tokiem myślenia.
– Jesteś silniejsza od nich – oznajmia rzeczowo. Patrzy na Shade’a, który leży na łóżku, cały spięty. – I nie ty jedna.
Kiwam zdecydowanie głową, zadowolona, że Farley już wie, czego chcę.
– Setki nazwisk, setki Czerwonych obdarzonych zdolnościami. Silniejszych, szybszych, lepszych od nich i z krwią Czerwoną jak świt. – Zatyka mnie, jakby moje własne płuca wiedziały, że staję na progu przyszłości. – Maven spróbuje ich zabić, ale jeśli pierwsi do nich dotrzemy, mogą…
– …stworzyć najpotężniejszą armię w historii świata. – Wzrok Farley staje się mglisty na samą myśl o tym wszystkim. – Armię nowokrwistych.
Kiedy się uśmiecha, szwy na bliźnie napinają się i grożą, że znowu pękną. Ona jednak uśmiecha się jeszcze szerzej. Nie przeszkadza jej ból.
A mnie owszem. I to się pewnie nigdy nie zmieni.