Szklany miecz. Cykl Czerwona Królowa. Tom 2 - Victoria Aveyard - ebook

Szklany miecz. Cykl Czerwona Królowa. Tom 2 ebook

Aveyard Victoria

0,0
52,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Urodziłam się, żeby zabić króla i zakończyć rządy terroru, zanim naprawdę się zaczną. Jednej rzeczy Mare Barrow jest pewna: że jest inna. Jej krew jest czerwona – to kolor pospólstwa – ale jej Srebrna zdolność, moc kontrolowania błyskawic, zmieniła ją w broń, nad którą dwór królewski chce przejąć kontrolę. Ścigana przez Mavena, mściwego Srebrnego króla, Mare postanawia odnaleźć i zwerbować innych Czerwono-Srebrnych wojowników, żeby dołączyli do rebelii. Sama jednak ląduje na zabójczej ścieżce i ryzykuje, że stanie się dokładnie takim potworem, jakiego próbuje pokonać. W elektryzującym drugim tomie cyklu „Czerwona Królowa” nasila się walka między rosnącą armią rebeliantów i podzielonym według koloru krwi światem, który znają od zawsze, a Mare musi też walczyć z mrokiem, jaki rozrasta się w jej duszy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 565

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Dziad­kom, tu i tam.

Zawsze jeste­ście w domu.

Mapy

Rozdział pierwszy

Wzdry­gam się. Szmatka, którą Far­ley mi podaje, jest czy­sta, ale wciąż pach­nie krwią. Nie powin­nam się tym przej­mo­wać. Już całe ubra­nie mam nią wybru­dzone. Czer­wona należy do mnie, rzecz jasna. Srebrna do wielu innych – Evan­ge­line, Pto­le­musa, lorda wod­nika, wszyst­kich tych, któ­rzy pró­bo­wali mnie zabić na are­nie. Pew­nie część należy także do Cala. Stra­cił dużo krwi na pia­skach, poka­le­czony i posi­nia­czony przez nie­do­szłych opraw­ców. Teraz sie­dzi naprze­ciwko mnie, wbi­ja­jąc wzrok w stopy, i pozwala, żeby rany zaczęły się powoli goić w natu­ralny spo­sób. Zer­kam na jedno z licz­nych roz­cięć na mojej ręce; to pew­nie robota Evan­ge­line. Jest świeże i dosta­tecz­nie głę­bo­kie, żeby została po nim bli­zna. Cząstka mnie cie­szy się na samą myśl o tym. Ta nie­równa szrama nie zosta­nie magicz­nie zatarta przez chłodne ręce uzdro­wi­ciela. Cal i ja nie prze­by­wamy już w świe­cie Srebr­nych, gdzie ktoś może po pro­stu usu­nąć ciężko zapra­co­wane bli­zny. Ucie­kli­śmy. A przy­naj­mniej ja ucie­kłam. Łań­cu­chy Cala w nie­zbity spo­sób przy­po­mi­nają o tym, że jest więź­niem.

Far­ley sztur­cha mnie w rękę, a jej dotyk jest zaska­ku­jąco deli­katny.

– Scho­waj twarz, bły­ska­wico. Wła­śnie jej szu­kają.

Cho­ciaż raz robię to, co mi kazano. Inni idą za naszym przy­kła­dem i zawią­zują czer­wony mate­riał na ustach i nosach. Twarz Cala naj­dłu­żej pozo­staje odsło­nięta, ale i to się zmie­nia. Nie sta­wia oporu, kiedy Far­ley zawią­zuje mu maskę. Teraz wygląda jak jeden z nas.

Gdyby tylko naprawdę był jed­nym z nas…

Elek­tryczny szum pod­pala mi krew, przy­po­mi­na­jąc o pul­su­ją­cym i zgrzy­ta­ją­cym pociągu pod­ziem­nym. Nie­sie nas do mia­sta, które kie­dyś było schro­nie­niem. Pędzi, prze­my­ka­jąc z wrza­skiem po sta­ro­żyt­nych szy­nach jak chyży bie­gnący po otwar­tym tere­nie. Słu­cham jęku metalu i czuję go głę­boko w kościach, gdzie zado­ma­wia się już zimny ból. Mój gniew, moja siła, które czu­łam na are­nie, wydają się odle­głymi wspo­mnie­niami, zosta­wia­ją­cymi po sobie tylko ból i strach. Led­wie potra­fię sobie wyobra­zić, co musi myśleć Cal. Stra­cił wszystko. Wszystko, co kie­dy­kol­wiek było mu dro­gie. Ojca, brata, kró­le­stwo. Nie mam poję­cia, w jaki spo­sób na­dal się trzyma, trwa nie­ru­chomy, jeśli pomi­nąć koły­sa­nie pociągu.

Nikt nie musi wyja­śniać mi powo­dów naszego pośpie­chu. Far­ley i jej napięci jak cię­ciwy gwar­dzi­ści są dla mnie wystar­cza­ją­cym wyja­śnie­niem. Wciąż ucie­kamy.

Maven poko­nał już raz tę trasę i teraz zjawi się ponow­nie. Tym razem z całą siłą w postaci woj­ska, swo­jej matki i nowo zdo­by­tej korony. Wczo­raj był księ­ciem, dzi­siaj jest kró­lem. Myśla­łam, że jest moim przy­ja­cie­lem, moim narze­czo­nym, teraz znam prawdę.

Kie­dyś mu ufa­łam. Teraz wiem, że trzeba go nie­na­wi­dzić, że trzeba się go bać. Dla korony pomógł zabić wła­snego ojca i wro­bić brata w tę zbrod­nię. Zdaje sobie sprawę, że pro­mie­nio­wa­nie, które ma ota­czać znisz­czone mia­sto, to kłam­stwo, zwy­kły pod­stęp, i wie, dokąd jedzie pociąg. Azyl, jaki stwo­rzyła Far­ley, nie jest już dla nas bez­piecz­nym miej­scem. Nie dla mnie.

Moż­liwe, że pędzimy pro­sto w pułapkę.

Ktoś obej­muje mnie, wyczu­wa­jąc mój nie­po­kój. Shade. Na­dal nie mogę uwie­rzyć, że mój brat jest tutaj, cały i żywy, a co naj­dziw­niej­sze, że jest taki sam jak ja. Czer­wony i Srebrny. I sil­niej­szy od obu.

– Nie pozwolę, żeby znowu cię zabrali – mru­czy tak cicho, że led­wie go sły­szę. Pew­nie lojal­ność wobec kogo­kol­wiek innego niż Szkar­łatna Gwar­dia, nawet wobec wła­snej rodziny, jest nie­do­zwo­lona. – Obie­cuję ci.

Jego kojąca obec­ność spra­wia, że wra­cam myślami do cza­sów, zanim powo­łano go do woj­ska, do desz­czo­wej wio­sny, kiedy wciąż mogli­śmy uda­wać, że jeste­śmy dziećmi. Nie było niczego poza bło­tem, wio­ską i naszym nie­mą­drym nawy­kiem igno­ro­wa­nia przy­szło­ści. Teraz przy­szłość to wszystko, o czym jestem w sta­nie myśleć, gdy zasta­na­wiam się, na jaką mroczną ścieżkę skie­ro­wały nas moje poczy­na­nia.

– Co teraz zro­bimy? – pytam Far­ley, ale moje spoj­rze­nie pada na Kilorna. Stoi obok niej z zaci­śnię­tymi zębami i zakrwa­wio­nymi ban­da­żami jak przy­stało na sumien­nego straż­nika. I pomy­śleć, że jesz­cze nie tak dawno temu uczył się fachu u rybaka. Tak jak Shade, nie pasuje tu niczym duch minio­nych cza­sów.

– Zawsze jest dokąd ucie­kać – odpo­wiada Far­ley, sku­piona głów­nie na Calu.

Spo­dziewa się, że Cal będzie wal­czył albo sta­wiał opór, ale on nie robi żad­nej z tych rze­czy.

– Nie spusz­czaj jej z oka. – Far­ley zwraca się po dłu­giej chwili do Shade’a. Mój brat kiwa głową, jego ręka ciąży mi na ramie­niu. – Nie możemy jej stra­cić.

Nie jestem gene­ra­łem ani tak­ty­kiem, ale jej rozu­mo­wa­nie jest dla mnie jasne. Jestem małą bły­ska­wicą, żywą elek­trycz­no­ścią, iskrą w ludz­kiej skó­rze. Ludzie znają moje imię, moją twarz, moje zdol­no­ści. Jestem cenna, potężna i Maven zrobi wszystko, żeby unie­moż­li­wić mi odwet. Nie mam poję­cia, jak mój brat ma mnie uchro­nić przed tym nowym kró­lem o wyna­tu­rzo­nym umy­śle, nawet jeśli jest taki jak ja, nawet jeśli jest szyb­szy od wszyst­kiego, co widzia­łam w swoim życiu. Muszę jed­nak w to wie­rzyć, nawet jeżeli mia­łoby to gra­ni­czyć z cudem. W końcu widzia­łam tak wiele nie­moż­li­wych rze­czy. Kolej­nej ucieczce daleko do tych cudów.

Szczęk prze­ła­do­wy­wa­nej broni nie­sie się po wago­nie, kiedy Szkar­łatna Gwar­dia się przy­go­to­wuje. Kilorn staje obok mnie, koły­sząc się lekko, zaci­ska mocno rękę na kara­bi­nie prze­wie­szo­nym przez pierś. Zerka w dół i jego twarz łagod­nieje. Pró­buje się uśmiech­nąć, roz­śmie­szyć mnie, ale jego zie­lone oczy są poważne i prze­stra­szone.

W prze­ci­wień­stwie do Cala, który sie­dzi w mil­cze­niu, nie­mal zupeł­nie spo­kojny. Cho­ciaż naj­bar­dziej ze wszyst­kich ma powody, żeby się bać – jest zakuty w łań­cu­chy, oto­czony przez wro­gów, ści­gany przez wła­snego brata – spra­wia wra­że­nie bez mała pogod­nego. Nie jestem zdzi­wiona. Jest uro­dzo­nym żoł­nie­rzem, któ­rego wycho­wano na żoł­nie­rza. Wojna to coś, co rozu­mie, a my z pew­no­ścią wła­śnie przy­stą­pi­li­śmy do wojny.

– Mam nadzieję, że nie zamie­rzasz wal­czyć – odzywa się po raz pierw­szy od dłuż­szego czasu. Patrzy na mnie, ale jego słowa biją w Far­ley. – Mam nadzieję, że zamie­rzasz ucie­kać.

– Nie mar­nuj odde­chu, Srebrny. – Far­ley pro­stuje się. – Wiem, co musimy zro­bić.

Nie potra­fię powstrzy­mać słów, które wyry­wają mi się z ust.

– Tak samo jak on. – Jej wście­kłe spoj­rze­nie pada na mnie, ale mia­łam do czy­nie­nia z gor­szymi rze­czami. Nawet się nie wzdry­gam. – Cal potrafi wal­czyć i wie, na co tamci są gotowi, żeby nas powstrzy­mać. Posłuż się nim.

„Jakie to uczu­cie zostać wyko­rzy­staną?”. Rzu­cił we mnie tymi sło­wami w wię­zie­niu pod Misą Kości i spra­wił, że zapra­gnę­łam umrzeć. Teraz pra­wie nie robią na mnie wra­że­nia.

Far­ley nic nie mówi i to wystar­cza Calowi.

– Będę mieli smo­kowce – mówi ponuro.

Kilorn śmieje się w głos.

– Kwiatki donicz­kowe?

– Odrzu­towce – odpo­wiada Cal, a w jego oczach błysz­czy nie­smak. – Poma­rań­czowe skrzy­dła, srebrne kadłuby, jeden pilot, zwrotne, ide­alne do ataku w mie­ście. Każdy ma cztery poci­ski. Jedna eska­dra to czter­dzie­ści osiem poci­sków, przed któ­rymi będzie­cie musieli uciec, plus lekka amu­ni­cja. Dacie sobie z tym radę?

Odpo­wiada mu tylko mil­cze­nie.

Nie, nie damy sobie rady.

– A smoki to wasze naj­mniej­sze zmar­twie­nie. Będą tylko krą­żyć, zabez­pie­czać teren, sza­cho­wać nas, aż zjawi się pie­chota.

Spusz­cza wzrok, namy­śla­jąc się szybko. Zasta­na­wia się, jak sam by postą­pił, gdyby stał po dru­giej stro­nie bary­kady. Gdyby to on był kró­lem, a nie Maven.

– Oto­czą nas i przed­sta­wią warunki. Zażą­dają Mare i mnie w zamian za waszą ucieczkę.

Kolejna ofiara do zło­że­nia. Nabie­ram powoli powie­trza w płuca. Tego ranka, wczo­raj, przed tym całym sza­leń­stwem, z rado­ścią bym się poświę­ciła, żeby ura­to­wać Kilorna i brata. Jed­nak teraz… Teraz wiem, że jestem wyjąt­kowa. Teraz mam kogo chro­nić. Nie mogę sie­bie poświę­cić.

– Nie możemy się na to zgo­dzić – mówię.

Gorzka prawda. Spoj­rze­nie Kilorna ciąży na mnie, ale nie pod­no­szę wzroku. Nie mam odwagi zmie­rzyć się z jego osą­dem.

Cal nie jest rów­nie surowy. Kiwa głową, zga­dza się ze mną.

– Król nie ocze­kuje, że się pod­damy – odpo­wiada. – Odrzu­towce zwalą nam ruiny na głowy, a reszta sił zaj­mie się nie­do­bit­kami. To będzie na dobrą sprawę masa­kra.

Far­ley to dumne stwo­rze­nie. Nawet teraz, kiedy wła­ści­wie dała się zago­nić w kozi róg.

– Co suge­ru­jesz? – pyta, pochy­la­jąc się nad nim. Jej słowa ocie­kają pogardą. – Że mamy się pod­dać?

Coś na kształt nie­smaku odma­lo­wuje się prze­lot­nie na twa­rzy Cala.

– Maven ude­rzy tak, żeby zabić. Czy to będzie cela wię­zienna, czy pole bitwy, nie pozwoli, żeby kto­kol­wiek z nas ostał się przy życiu.

– To lepiej umrzeć w walce – mówi Kilorn z więk­szym prze­ko­na­niem, niż powi­nien, ale zdra­dza go drże­nie pal­ców.

Wygląda jak pozo­stali bun­tow­nicy: zrobi wszystko dla sprawy, a mimo to się boi. To wciąż jest chło­piec, ma nie wię­cej niż osiem­na­ście lat, mnó­stwo powo­dów, żeby żyć, i za mało, żeby umie­rać. Cal pry­cha na dźwięk wymu­szo­nej, ale zuchwa­łej dekla­ra­cji Kilorna. Mimo to nie robi nic wię­cej. Wie, że bar­dziej obra­zowy opis naszej nie­unik­nio­nej śmierci nikomu nie pomoże.

Far­ley nie podziela jego opi­nii i zbywa obu mach­nię­ciem ręki. Sie­dzący za mną mój brat podziela jej deter­mi­na­cję.

Wie­dzą coś, o czym my nie mamy poję­cia, o czym nam jesz­cze nie chcą powie­dzieć. Maven nauczył nas, jaką cenę trzeba zapła­cić, gdy zaufa się nie­wła­ści­wej oso­bie.

– To nie my umrzemy dzi­siaj – oznaj­mia Far­ley i masze­ruje na przód pociągu.

Ude­rze­nia jej butów o meta­lową pod­łogę roz­brzmie­wają jak młot, każdy krok wyraża upartą deter­mi­na­cję.

Wyczu­wam, że pociąg zwal­nia. Elek­trycz­ność słab­nie, gdy wjeż­dżamy na pod­ziemną sta­cję. Nie wiem, co znaj­dziemy na nie­bie – białą mgłę czy odrzu­towce o poma­rań­czo­wych skrzy­dłach. Pozo­sta­łym naj­wy­raź­niej to nie prze­szka­dza, wycho­dzą z pod­ziem­nego pociągu zde­cy­do­wa­nym kro­kiem. Kiedy tak mil­czą, uzbro­jeni i zama­sko­wani człon­ko­wie Szkar­łat­nej Gwar­dii wyglą­dają jak praw­dziwi żoł­nie­rze, ale ja wiem swoje. Nie mają szansy z tym, co po nich nad­cho­dzi.

– Przy­go­tuj się. – Głos Cala roz­lega się sykiem w moim uchu i aż mnie dreszcz prze­cho­dzi. Przy­po­mina mi to dni, które dawno minęły, taniec w bla­sku księ­życa. – Pamię­taj, jaka jesteś silna.

Kilorn prze­py­cha się do mnie, roz­dzie­la­jąc nas, zanim mogę powie­dzieć Calowi, że moja siła i zdol­ność to jedyne, czego jestem teraz pewna. Elek­trycz­ność w moich żyłach może być jedyną rze­czą, któ­rej ufam na tym świe­cie.

Chcę wie­rzyć w Szkar­łatną Gwar­dię, a już na pewno w Shade’a i Kilorna, ale nie pozwa­lam na to sobie – nie po tym, w jaki bała­gan wpa­ko­wało nas moje zaufa­nie, moja śle­pota na punk­cie Mavena. A Cal zupeł­nie nie wcho­dzi w grę. Jest więź­niem, Srebr­nym, wro­giem, który zdra­dziłby nas, gdyby tylko mógł. Gdyby miał dokąd uciec.

Mimo to czuję, że mnie przy­ciąga. Pamię­tam chłopca ugi­na­ją­cego się pod brze­mie­niem, który dał mi srebrną monetę, gdy byłam niczym. Tym jed­nym gestem zmie­nił moją przy­szłość i znisz­czył wła­sną.

Spaja nas sojusz, nie­pewny, wykuty we krwi i zdra­dzie. Coś nas łączy, jed­no­czymy się prze­ciwko Mave­nowi, prze­ciwko wszyst­kim, któ­rzy nas zwie­dli, prze­ciwko światu, który jest o krok od tego, żeby roz­nieść sie­bie na strzępy.

* * *

Czeka na nas cisza. Szara, wil­gotna mgła wisi nad ruinami Naer­cey, przez co niebo opada tak nisko, że mogła­bym go dotknąć. Jest zimno; to chłód jesieni, pory zmiany i śmierci. Na razie nic nie nawie­dza nieba, nie ma odrzu­tow­ców, które zala­łyby znisz­cze­niem już i tak zdru­zgo­tane mia­sto. Far­ley rusza szyb­kim kro­kiem, pro­wa­dząc nas od torów do sze­ro­kiej, opu­sto­sza­łej alei. Ruiny two­rzą nie­mal kanion i są bar­dziej szare i potrza­skane, niż to zapa­mię­ta­łam.

Masze­ru­jemy ulicą na wschód ku otu­lo­nemu mgłą nabrzeżu. Wyso­kie, na wpół zawa­lone kon­struk­cje pochy­lają się nad nami, ich okna przy­po­mi­nają obser­wu­jące nas oczy. Srebrni mogą cze­kać w wyrwa­nych dziu­rach i ciem­nych wnę­kach, gotowi zabić Szkar­łatną Gwar­dię. Maven mógłby mnie zmu­sić, żebym patrzyła, jak zabija jed­nego rebe­lianta za dru­gim. Nie dałby mi luk­susu szyb­kiej, czy­stej śmierci. Albo jesz­cze gorzej, myślę sobie: może w ogóle nie pozwo­liłby mi umrzeć.

Na tę myśl krew ścina mi się lodem w żyłach, jak pod wpły­wem dotyku Srebr­nego dresz­cza. Cho­ciaż Maven okła­my­wał mnie na każ­dym kroku, pozna­łam okruch jego serca. Pamię­tam, jak zła­pał mnie przez pręty celi i trzy­mał drżą­cymi pal­cami. Pamię­tam imię, jakie nosi ze sobą, imię, które przy­po­mina mi, że w jego piersi wciąż bije serce. „Nazy­wał się Tho­mas i patrzy­łem, jak umiera”. Nie mógł ura­to­wać tego chłopca. Może jed­nak na swój pokrętny spo­sób ura­to­wać mnie.

Nie. Ni­gdy nie dam mu tej satys­fak­cji. Prę­dzej umrę.

Cho­ciaż sta­ram się, jak mogę, nie potra­fię zapo­mnieć o cie­niu, za który bra­łam Mavena, o utra­co­nym i zapo­mnia­nym księ­ciu. Żałuję, że ta osoba nie ist­nieje naprawdę. Żałuję, że żyje tylko w moich wspo­mnie­niach.

Ruiny Naer­cey roz­brzmie­wają dziw­nym echem; panuje tu nie­na­tu­ralna cisza. Coś nagle do mnie dociera: bra­kuje uchodź­ców. Kobiety zmia­ta­ją­cej góry popiołu, dzieci cho­wa­ją­cych się w kana­łach, cieni moich Czer­wo­nych braci i sióstr: wszy­scy ucie­kli. Zosta­li­śmy tylko my.

– Myśl, co chcesz, o Far­ley, ale wiedz, że nie jest głu­pia – mówi Shade, odpo­wia­da­jąc na moje pyta­nie, zanim zdążę je zadać. – Dała roz­kaz ewa­ku­acji zeszłej nocy, po tym, jak ucie­kła z Arche­onu. Bała się, że ty albo Maven wyga­da­cie się pod­czas tor­tur.

Myliła się. Nie było potrzeby tor­tu­ro­wać Mavena. Oddał tę infor­ma­cję i swój umysł dobro­wol­nie. Otwo­rzył głowę przed matką, pozwa­la­jąc jej grze­bać we wszyst­kim, co tam ujrzała. Pociąg pod­ziemny, tajemne mia­sto, lista. Teraz to wszystko należy do niej, tak jak zawsze nale­żał do niej Maven.

Sznur Szkar­łat­nej Gwar­dii cią­gnie się za nami, nie­zor­ga­ni­zo­wana zbie­ra­nina uzbro­jo­nych męż­czyzn i kobiet. Kilorn masze­ruje tuż za mną, strze­la­jąc oczami na boki, a Far­ley nas pro­wa­dzi. Dwóch krzep­kich żoł­nie­rzy pil­nuje, żeby Cal szedł tuż za nią, trzy­ma­jąc go mocno za ręce. W czer­wo­nych sza­li­kach wyglą­dają jak żyw­cem wyjęci z kosz­maru. Teraz jed­nak jest nas bar­dzo nie­wielu, może ze trzy­dzie­ści osób. I wszy­scy są ranni. Bar­dzo mało nas prze­żyło.

– Jest nas za mało, żeby utrzy­mać tę rebe­lię przy życiu, nawet jeśli znowu uciek­niemy – szep­czę do brata. Nisko wisząca mgła tłumi mój głos, ale on i tak mnie sły­szy.

Kącik ust mu drży, jakby chciał się uśmiech­nąć.

– To nie twoje zmar­twie­nie.

Zanim zdążę go przy­ci­snąć, żoł­nierz przed nami zatrzy­muje się. Nie on jeden. Far­ley na czele kolumny unosi pięść, pio­ru­nu­jąc wzro­kiem szare jak łupek niebo. Pozo­stali idą za jej przy­kła­dem, roz­glą­da­jąc się za czymś, czego nie możemy zoba­czyć. Tylko Cal nie pod­nosi wzroku. On już wie, jak wygląda koniec. Odle­gły, nie­ludzki wrzask dociera do nas przez mgłę. To mecha­niczny, stały dźwięk, krą­żący nad nami. Nie jest jedyny. Dwa­na­ście cieni w kształ­cie strzał pędzi przez niebo, ich poma­rań­czowe skrzy­dła prze­ci­nają chmury. Ni­gdy dotąd nie mia­łam oka­zji naprawdę przyj­rzeć się odrzu­tow­cowi, nie z bli­ska i bez osłony nocy, więc wbrew sobie roz­dzia­wiam usta, kiedy w końcu się poja­wiają. Far­ley wydaje roz­kazy Szkar­łat­nej Gwar­dii, ale ja jej nie sły­szę. Za bar­dzo jestem zajęta wpa­try­wa­niem się w niebo, patrze­niem na skrzy­dlatą śmierć kre­ślącą łuki na nie­bie. Tak jak moto­cykl Cala, lata­jące maszyny są piękne – nie­moż­li­wie powy­gi­nana stal i szkło. Podej­rze­wam, że magne­tron pra­co­wał przy ich kon­struk­cji, bo jakim innym cudem metal mógłby latać?! Zabar­wione na nie­biesko sil­niki iskrzą pod skrzy­dłami, cha­rak­te­ry­styczna oznaka elek­trycz­no­ści. Led­wie wyczu­wam jej ukłu­cie, jest jak oddech na skó­rze, ale sil­niki znaj­dują się za daleko, żebym mogła na nie wpły­nąć. Mogę tylko patrzeć ze zgrozą.

Z wrza­skiem krążą wokół wyspy Naer­cey nie­prze­rwa­nym krę­giem. Mogę nie­mal uda­wać, że są nie­groźne, że to tylko cie­kaw­skie ptaki, które nad­le­ciały, żeby popa­trzeć na resztki prak­tycz­nie zrów­na­nej z zie­mią rebe­lii. A potem strzałka z sza­rego metalu szy­buje przez niebo, cią­gnąc za sobą smugę dymu. Poru­sza się pra­wie za szybko, żeby ją spo­strzec. Ude­rza w budy­nek przy ulicy, wpada do środka przez okno. Uła­mek sekundy póź­niej bucha poma­rań­czowo-czer­wony pió­ro­pusz, nisz­cząc całe pię­tro już i tak walą­cego się domu. Budy­nek zapada się w sobie, tysiąc­let­nie pod­pory pękają jak wyka­łaczki. Cała kon­struk­cja prze­chyla się i osuwa tak wolno, że ten widok nie może być praw­dziwy. Kiedy maje­sta­tycz­nie osuwa się na ulicę, blo­ku­jąc przej­ście przed nami, czuję dud­nie­nie głę­boko w piersi. Chmura dymu i pyłu ude­rza w nas, ale ja się nie cho­wam. Coś takiego nie jest już w sta­nie mnie prze­stra­szyć.

Cal staje obok mnie pośród sza­ro­brą­zo­wych tuma­nów, cho­ciaż jego straż­nicy przy­kuc­nęli. Patrzymy sobie prze­lot­nie w oczy. Przez chwilę garbi się lekko. To jedyna oznaka uczu­cia porażki, jaką pozwala sobie oka­zać.

Far­ley łapie naj­bliż­szą osobę ze Szkar­łat­nej Gwar­dii – kobietę – i zmu­sza ją do wsta­nia.

– Roz­pro­szyć się! – krzy­czy, wska­zu­jąc na zaułki po obu naszych stro­nach. – Na pół­noc! Do tuneli! – Wska­zuje swo­ich przy­bocz­nych, gdy mówi, dokąd mają się kie­ro­wać. – Shade, w stronę parku! – Mój brat kiwa głową, wie­dząc, co Far­ley ma na myśli.

Kolejny pocisk ude­rza w pobli­ski budy­nek, zagłu­sza­jąc jej słowa, ale łatwo odgad­nąć, co wykrzy­ki­wała.

„Ucie­kaj­cie!”.

Pewna cząstka mnie nie chce ucie­kać, woli zostać i wal­czyć. Moja fio­le­towo-biała bły­ska­wica z pew­no­ścią zro­bi­łaby ze mnie dosko­nały cel i odcią­gnęła odrzu­towce od ucie­ka­ją­cej Szkar­łat­nej Gwar­dii. Może przy oka­zji nawet znisz­czy­ła­bym jeden albo dwa statki powietrzne. Jed­nak nic z tego. Jestem warta wię­cej niż pozo­stali, wię­cej niż czer­wone maski i ban­daże. Shade i ja musimy prze­żyć, jeśli nie dla sprawy, to dla pozo­sta­łych. Dla listy z set­kami nam podob­nych – hybryd, ano­ma­lii, dzi­wactw, Czer­wono-Srebr­nych nie­moż­li­wo­ści – które z pew­no­ścią zginą, jeśli zawie­dziemy. Shade wie to rów­nie dobrze jak ja. Łapie mnie za rękę tak mocno, że zosta­wia siniaki. Bie­gnię­cie z nim krok w krok wydaje się aż zbyt łatwe. Daję mu się wypro­wa­dzić z sze­ro­kiej alei w szaro-zie­loną plą­ta­ninę wyro­śnię­tych drzew wyle­wa­ją­cych się na ulicę. Im bar­dziej się pomię­dzy nie zagłę­biamy, tym gęściej rosną, splą­tane ze sobą jak zde­for­mo­wane palce. Tysiące lat zanie­dba­nia zmie­niły tę nie­wielką działkę w mar­twą dżun­glę. Osła­nia nas przed nie­bem, aż sły­szymy tylko odrzu­towce, które coraz bar­dziej się zbli­żają. Kilorn jest nie­da­leko za nami. Przez chwilę mogę uda­wać, że wró­ci­li­śmy do domu, wędru­jemy po Palach, szu­kamy roz­rywki i pro­simy się o kło­poty.

I wygląda na to, że znaj­du­jemy same kło­poty.

Kiedy Shade w końcu zatrzy­muje się z takim pośli­zgiem, że żłobi pię­tami zie­mię, oglą­dam się. Kilorn zatrzy­muje się obok nas, celuje w niebo z kara­binu, który na nic mu się nie zda, ale nikt inny za nami nie nad­ciąga. Nie widzę już ulicy ani czer­wo­nych szmat zni­ka­ją­cych wśród ruin.

Mój brat świ­druje złym wzro­kiem plą­ta­ninę kona­rów, cze­ka­jąc, aż odrzu­towce odlecą poza zasięg.

– Dokąd idziemy? – pytam go zady­szana.

Zamiast niego odpo­wiada mi Kilorn.

– Nad rzekę – mówi. – A potem nad ocean. Dasz radę nas zabrać?

Zerka na ręce Shade’a, jakby wyraź­nie widział zdol­no­ści w jego ciele. Jed­nak jego siła jest ukryta tak samo jak moja, pozo­staje nie­wi­dzialna, dopóki Shade nie zde­cy­duje się jej ujaw­nić.

Mój brat kręci głową.

– Nie za jed­nym sko­kiem, to za daleko. I wolę biec, oszczę­dzać ener­gię. – Oczy mu chmur­nieją. – Dopóki naprawdę nie będziemy jej potrze­bo­wać.

Kiwam głową, zga­dzam się z nim. Wiem z wła­snego doświad­cze­nia, co to zna­czy nad­użyć zdol­no­ści, znam to zmę­cze­nie w kościach, kiedy czło­wiek led­wie może się ruszyć, nie mówiąc już o walce.

– Dokąd zabie­rają Cala?

Kilorn krzywi się, sły­sząc moje pyta­nie.

– Mam to w nosie.

– A nie powi­nie­neś – odgry­zam się, cho­ciaż głos mi drży, zdra­dza­jąc waha­nie.

Powi­nien, myślę, i ja też powin­nam mieć to w nosie. Jeśli książę odej­dzie, musisz mu na to pozwo­lić, mówię sobie.

– Może nam pomóc z tego wyjść. Może wal­czyć po naszej stro­nie.

– Uciek­nie albo poza­bija nas, kiedy tylko damy mu szansę – war­czy Kilorn, zry­wa­jąc sza­lik z twa­rzy, którą wykrzy­wia gniew.

Oczami wyobraźni widzę ogień Cala, który spala wszystko na swo­jej dro­dze: od metalu po ciało.

– Już mógł was zabić – mówię i nie prze­sa­dzam.

Kilorn dobrze wie, że to prawda.

– Nie wiem czemu, ale myśla­łem, że wy dwoje wyro­śnie­cie z tych zło­śli­wo­stek – odzywa się Shade, sta­jąc mię­dzy nami. – Ależ ja jestem głupi.

Kilorn zmu­sza się do prze­pro­sin, które cedzi przez zęby, ale ja nie prze­pra­szam. Sku­piam się na odrzu­tow­cach, ich elek­tryczne serca biją tuż przy moim. Ich rytm z każdą sekundą jest coraz słab­szy, coraz bar­dziej się odda­lają.

– Odla­tują. Jeśli mamy ruszać, to teraz.

Mój brat i Kilorn patrzą na mnie dziw­nie, ale się nie sprze­ci­wiają.

– Tędy. – Shade wska­zuje wąziutką, pra­wie nie­wi­dzialną ścieżkę klu­czącą mię­dzy drze­wami, gdzie odgar­nięto zie­mię, odsła­nia­jąc kamień i asfalt. Znowu łapie mnie za rękę, a Kilorn bie­gnie przo­dem, wyzna­cza­jąc tempo.

Pochy­la­jące się nad wąską ścieżką gałę­zie dra­pią nas, aż w końcu nie da się biec obok sie­bie. Jed­nak zamiast mnie puścić, Shade łapie mnie jesz­cze moc­niej. A potem nagle zdaję sobie sprawę, że on wcale mnie nie ści­ska. To powie­trze, to sam świat! Wszystko zaci­ska się w palą­cej, czar­nej sekun­dzie. Nagle w oka­mgnie­niu znaj­du­jemy się po dru­giej stro­nie drzew, odwra­camy się i widzimy, że Kilorn dopiero wyła­nia się z sza­rego zagaj­nika.

– Ale prze­cież biegł przed nami – mru­czę, zer­ka­jąc to na ścieżkę, to na Shade’a. Wycho­dzimy na śro­dek ulicy, nad nami wznosi się niebo i snuje dym. – Ty…

Shade uśmie­cha się sze­roko. To zupeł­nie nie na miej­scu, gdy w tle nie­sie się ryk odrzu­tow­ców.

– Powiedzmy, że… sko­czy­łem. Dopóki się mnie trzy­masz, możesz sko­czyć razem ze mną – wyja­śnia i pro­wa­dzi nas pośpiesz­nie do następ­nego zaułka.

Serce bije mi jak sza­lone, gdy uświa­da­miam sobie, że wła­śnie się tele­por­to­wa­łam i nie­wiele bra­kuje, a pra­wie zapo­mnia­ła­bym o naszym trud­nym poło­że­niu.

Odrzu­towce szybko mi o tym przy­po­mi­nają. Kolejny pocisk wybu­cha na pół­nocy, budy­nek wali się z hukiem, jakby to było trzę­sie­nie ziemi. Fala kurzu pędzi zauł­kiem, pokry­wa­jąc nas kolejną war­stwą sza­ro­ści. Dym i ogień są mi teraz tak zna­jome, że led­wie czuję ich zapach, nawet kiedy popiół zaczyna sypać jak śnieg. Utrwa­lamy w nim nasze odci­ski stóp. Może to ostat­nie ślady, jakie po sobie zosta­wimy.

Shade wie, dokąd zmie­rzamy, i potrafi bie­gać. Kilorn bez pro­blemu nadąża, cho­ciaż kara­bin mu ciąży. Zato­czy­li­śmy kółko i wró­ci­li­śmy do alei. Na wscho­dzie świa­tło prze­bija się przez kurz i pył, nio­sąc ze sobą słony oddech morza. Na zacho­dzie pierw­szy znisz­czony budy­nek leży jak powa­lony olbrzym, blo­ku­jąc powrót do pociągu. Ota­czają nas żela­zne szkie­lety budyn­ków, potłu­czone szkło, dziwne płaty wybla­kłych bia­łych ekra­nów. Pałac ruin.

Co to było? Julian by wie­dział. Już sama myśl o nim spra­wia mi ból. Odpy­cham to uczu­cie.

Kilka innych czer­wo­nych szmat miga w popiele wypeł­nia­ją­cym powie­trze. Roz­glą­dam się za zna­jomą syl­wetką, ale Cala ni­gdzie nie widać, więc zaczy­nam się potwor­nie bać.

– Ni­gdzie bez niego nie idę.

Shade nawet nie pyta, o kim mówię. Już wie.

– Książę idzie z nami. Daję ci słowo.

– Nie ufam ci. – Moja wła­sna odpo­wiedź rani mnie jak nóż wbity w brzuch.

Shade jest żoł­nie­rzem. Nie miał łatwego życia i wie, co to ból. Mimo to moje słowa głę­boko go ranią. Widzę to na jego twa­rzy.

Póź­niej go prze­pro­szę, obie­cuję sobie.

O ile będzie jakieś póź­niej.

Kolejny pocisk leci nad nami, ude­rza parę ulic dalej. Odle­gły grzmot eks­plo­zji nie maskuje bar­dziej prze­ra­ża­ją­cego dźwięku, który nie­sie się wokół nas.

Huk tysiąca masze­ru­ją­cych stóp.

Rozdział drugi

Powie­trze gęst­nieje od popiołu, dzięki czemu mamy kilka sekund, żeby popa­trzeć na naszą nad­cią­ga­jącą zgubę. Syl­wetki żoł­nie­rzy prze­su­wają się uli­cami z pół­nocy. Nie widzę na razie ich broni, ale armia Srebr­nych nie potrze­buje jej, żeby zabi­jać.

Pozo­stali gwar­dzi­ści ucie­kają przed nami, z zapa­mię­ta­niem pędzą aleją. Na razie wydaje się, że mogą uciec. Ale dokąd? Dalej jest tylko rzeka i ocean. Nie ma dokąd ucie­kać, nie ma gdzie się scho­wać. Armia masze­ruje powoli, ich krok jest dziw­nie ospały. Pró­buję prze­bić wzro­kiem pył, zoba­czyć ich. I wtedy dociera do mnie, co widzę. Co zro­bił Maven. Szok iskrzy we mnie, prze­pływa przeze mnie, aż Shade i Kilorn muszą ode mnie odsko­czyć.

– Mare! – krzy­czy Shade, po czę­ści zasko­czony, po czę­ści roz­gnie­wany.

Kilorn nic nie mówi, tylko patrzy, jak się chwieję.

Zaci­skam dłoń na jego ręce, a on nawet się nie wzdryga. Iskry już znik­nęły i wiem, że nie zro­bię mu krzywdy.

– Spójrz. – Wska­zuję.

Wie­dzie­li­śmy, że żoł­nie­rze nadejdą. Cal powie­dział nam, ostrzegł nas, że Maven przy­śle legion w ślad za odrzu­tow­cami. Jed­nak nawet Cal nie był w sta­nie prze­wi­dzieć cze­goś takiego. Tylko ktoś o tak cho­rym sercu jak Maven mógł wymy­ślić podobny kosz­mar.

Postaci z pierw­szego sze­regu nie noszą przy­ku­rzo­nych sza­ro­ści wyszko­lo­nych przez Cala Srebr­nych żoł­nie­rzy. To w ogóle nie są żoł­nie­rze. To słu­żący w czer­wo­nych płasz­czach, czer­wo­nych sza­lach i tuni­kach, czer­wo­nych spodniach, czer­wo­nych butach. Tyle tej czer­wieni, że wyglą­dają, jakby krwa­wili. A wokół ich stóp podzwa­niają o zie­mię żela­zne łań­cu­chy. Ten dźwięk drażni moje nerwy, zagłu­sza­jąc odrzu­towce i poci­ski, a nawet wykrzy­ki­wane ostrym tonem roz­kazy Srebr­nych ofi­ce­rów, któ­rzy idą za murem z Czer­wo­nych. Sły­szę tylko brzęk łań­cu­chów.

Kilorn się jeży i war­czy. Robi krok przed sie­bie, unosi kara­bin do strzału, ale broń drży mu w rękach. Woj­sko na­dal jest po dru­giej stro­nie alei, za daleko dla snaj­pera, nawet gdyby żoł­nie­rze nie cho­wali się za ludzką tar­czą. Teraz strzał jest mniej niż nie­moż­liwy.

– Nie możemy się zatrzy­my­wać – mru­czy Shade. Gniew roz­bły­skuje mu w oczach, ale wie, co trzeba zro­bić i co trzeba zigno­ro­wać, żeby pozo­stać przy życiu. – Kilor­nie, chodź z nami, bo ina­czej cię tu zosta­wimy.

Słowa mojego brata tną, wyry­wa­jąc mnie z oszo­ło­mie­nia i zgrozy. Kiedy Kilorn na­dal stoi nie­ru­chomo, biorę go za rękę, szep­cząc mu do ucha w nadziei, że zagłu­szę brzęk łań­cu­chów.

– Kilor­nie. – Takim gło­sem mówi­łam do mamy, kiedy moi bra­cia poszli na wojnę; kiedy tata miał znowu atak i nie mógł oddy­chać; kiedy świat się roz­pa­dał. – Kilor­nie, nic nie możemy dla nich zro­bić.

W odpo­wie­dzi cedzi przez zęby:

– To nie­prawda. – Ogląda się na mnie przez ramię. – Musisz coś zro­bić. Możesz ich ura­to­wać…

Z bez­mier­nym zawsty­dze­niem kręcę głową.

– Nie, nie mogę.

Ucie­kamy. Kilorn rusza za nami.

Kolejne poci­ski wybu­chają coraz szyb­ciej i coraz bli­żej z każdą mija­jącą sekundą. Led­wie cokol­wiek sły­szę z powodu dzwo­nie­nia w uszach. Stal i szkło koły­szą się na wie­trze jak trzcina, ugi­nają się i łamią, aż spada na nas srebrny, kłu­jący deszcz. Wkrótce bieg jest zbyt nie­bez­pieczny, Shade łapie mnie moc­niej. Chwyta też Kilorna i cała nasza trójka prze­ska­kuje, gdy świat się wali. Żołą­dek zaci­ska mi się za każ­dym razem, kiedy ciem­ność zamyka się wokół mnie, i za każ­dym razem walące się mia­sto jest coraz bli­żej. Popiół i beto­nowy pył unie­moż­li­wiają nam widze­nie, utrud­niają oddy­cha­nie. Szkło pęka i sypie się lśnią­cym gra­dem, zna­czy płyt­kimi roz­cię­ciami moją twarz i ręce, tnie na mnie ubra­nie. Kilorn wygląda gorzej ode mnie, ban­daże ma czer­wone od świe­żej krwi, ale nie zwal­nia i stara się nie zosta­wić nas w tyle. Mój brat nie prze­staje ani na chwilę ści­skać mojej ręki, bled­nie przy każ­dym kolej­nym skoku. Nie jestem bez­bronna, wyko­rzy­stuję iskry, żeby odpy­chać postrzę­pione meta­lowe odłamki, przed któ­rymi nawet Shade nie może usko­czyć. Jed­nak nasze zdol­no­ści nie wystar­czą nawet do tego, żeby ura­to­wać nas samych.

– Ile jesz­cze? – Mój głos jest cichutki, fala wojny sku­tecz­nie go zagłu­sza.

W tuma­nach kurzu nie widzę dalej niż na kilka stóp przed sobą, ale na­dal dużo wyczu­wam. Skrzy­dła, sil­niki, elek­trycz­ność wrzesz­czącą w górze, krą­żącą coraz bli­żej nas. Jeste­śmy jak myszy, które tylko cze­kają, aż sokół porwie nas z ziemi.

Shade zatrzy­muje nas nagle, roz­gląda się. Przez jedną prze­ra­ża­jącą sekundę boję się, że zabłą­dził.

– Cze­kaj­cie – mówi, wie­dząc o czymś, o czym my nie mamy poję­cia.

Zerka w górę, na szkie­let nie­gdyś wspa­nia­łej kon­struk­cji. Jest potężna, wyż­sza od naj­wyż­szych iglic Sło­necz­nego Pałacu, szer­sza niż ogromny Plac Caesara w Arche­onie. Dreszcz prze­biega mi po krę­go­słu­pie, gdy zdaję sobie sprawę, że to coś się poru­sza. W tył i w przód, na boki, koły­sze się na poskrę­ca­nych pod­po­rach już znisz­czo­nych przez setki lat zanie­dba­nia. Gdy tak patrzymy, prze­chyla się, począt­kowo powoli niczym sta­rzec, który osuwa się na krze­sło. A potem coraz szyb­ciej, zwala się nad nami i wokół nas.

– Trzy­maj­cie się mnie! – Shade prze­krzy­kuje zgiełk, łapiąc solid­niej nas oboje.

Obej­muje mnie za ramiona, miaż­dży w obję­ciach, aż pra­wie nie mogę oddy­chać. Spo­dzie­wam się teraz tego nie­przy­jem­nego uczu­cia, jakie towa­rzy­szy sko­kowi, ale ono nie nad­cho­dzi. Zamiast tego wita mnie zna­jomy dźwięk.

Strzały.

Teraz to nie zdol­ność Shade’a mnie ratuje, ale jego ciało. Jeden prze­zna­czony dla mnie pocisk tra­fia go w biceps, a drugi w nogę. Mój brat ryczy z bólu, pra­wie pada na spę­kaną zie­mię. Wyczu­wam tra­fie­nie poprzez jego ciało, ale nie mam czasu na ból. Kolejne poci­ski tną z wizgiem powie­trze. Są zbyt szyb­kie i jest ich za dużo, żeby wal­czyć. Możemy tylko biec, ucie­kać przed walą­cym się budyn­kiem i nad­cia­ga­ją­cym woj­skiem. Jedno zagro­że­nie anu­luje dru­gie: poskrę­cana stal zwala się pomię­dzy nami a legio­nem. Przy­naj­mniej tak wła­śnie powinno być, bo wpraw­dzie gra­wi­ta­cja i ogień dopro­wa­dziły do tego, że kon­struk­cja się zawa­liła, ale potęga magne­tro­nów spra­wia, że nas nie osła­nia. Kiedy się oglą­dam, widzę ich – mniej wię­cej tuzin srebr­no­wło­sych ludzi w czar­nych zbro­jach – jak zmia­tają na bok każdą spa­da­jącą belkę i sta­lową pod­porę. Nie jestem dość bli­sko, żeby dostrzec ich twa­rze, ale znam dosta­tecz­nie dobrze dom Samos. Evan­ge­line i Pto­le­mus kie­rują swoją rodziną, oczysz­czają ulicę, żeby legion mógł kon­ty­nu­ować natar­cie. Żeby mogli skoń­czyć to, co zaczęli, i zabić nas wszyst­kich.

Gdyby tylko Cal znisz­czył Pto­le­musa na are­nie. Gdyby tylko oka­zał Evan­ge­line tyle samo ser­decz­no­ści, co mnie. Może wtedy mie­li­by­śmy szansę. Jed­nak nasza litość ma swoją cenę i moż­liwe, że zapła­cimy za nią wła­snym życiem.

Trzy­mam się brata, pod­pie­ram go naj­le­piej, jak się da. Kilorn bie­rze na sie­bie więk­szość cię­żaru, na wpół wle­kąc go w stronę wciąż dymią­cego kra­teru po tra­fie­niu. Z rado­ścią dajemy tam nura, cho­wa­jąc się przed gra­dem kul. Po czę­ści. I nie na długo.

Kilorn dyszy. Czoło ma zlane potem. Odrywa jeden z ręka­wów i ban­da­żuje Shade’owi nogę. Krew szybko prze­siąka przez mate­riał.

– Dasz radę sko­czyć?

Mój brat marsz­czy czoło, sku­pia­jąc się nie na bólu, lecz na swo­jej sile. Rozu­miem to dosta­tecz­nie dobrze. Powoli kręci głową. Pochmur­nieje.

– Jesz­cze nie.

Kilorn klnie pod nosem.

– To co robimy?

Potrze­buję sekundy, żeby zro­zu­mieć, że pyta mnie, a nie mojego star­szego brata. Nie żoł­nie­rza, który zna walkę lepiej niż nasza dwójka. Jed­nak tak naprawdę to wcale nie mnie pyta. Nie pyta Mare Bar­row z Palów, zło­dziejki i przy­ja­ciółki. Zwraca się do kogoś innego, kim sta­łam się w pała­co­wych salach i na pia­sku areny.

Zadaje pyta­nie bły­ska­wicy.

– Mare, co teraz?

– Zosta­wi­cie mnie! To wła­śnie zro­bi­cie! – Shade war­czy przez zaci­śnięte zęby, uprze­dza­jąc moją odpo­wiedź. – Bie­gnij­cie do rzeki, znajdź­cie Far­ley. Prze­sko­czę, gdy tylko będę mógł.

– Nie okła­muj kłamcy – mówię, sta­ra­jąc się ze wszyst­kich sił powstrzy­mać drże­nie. Dopiero co odzy­ska­łam brata, to duch, który powró­cił z mar­twych. Za nic w świe­cie nie pozwolę, żeby znowu mi się wymknął. – Wyj­dziemy stąd razem. Cała trójka.

Nie­sie się grzmot masze­ru­ją­cych stóp. Zer­kam ponad kra­wę­dzią kra­teru i widzę, że są już nie­całe sto jar­dów od nas i szybko się zbli­żają. Widzę Srebr­nych w lukach pomię­dzy Czer­wo­nymi. Pie­chota nosi sza­ro­bure mun­dury, ale nie­któ­rzy mają też zbroje, płyty przy­ozdo­bione rodo­wymi bar­wami. Wojow­nicy z Naj­wyż­szych Domów. Widzę błę­kit, żółć, czerń, brąz i inne kolory. Wod­niki i tele­ki­ne­tycy, jedwa­bie i siła­cze, naj­po­tęż­niejsi wojow­nicy, jakich Srebrni mogą na nas rzu­cić. Myślą, że Cal zabił króla, a ja jestem ter­ro­rystką, więc znisz­czą całe mia­sto, byle nas dopaść.

Cal.

Tylko krew brata i nie­równy oddech Kilorna powstrzy­mują mnie przed wysko­cze­niem z kra­teru. Muszę go zna­leźć, muszę! Jeśli nie dla sie­bie, to dla sprawy, żeby osło­nić nasz odwrót. Jest wart setkę dobrych żoł­nie­rzy. Jest złotą tar­czą. On jed­nak pew­nie uciekł, sto­pił łań­cu­chy i czmych­nął, kiedy mia­sto zaczęło się walić w gruzy.

Nie, on by nie uciekł. Ni­gdy nie uciekłby przed woj­skiem, przed Mave­nem ani ode mnie.

Mam nadzieję, że się nie mylę.

Mam nadzieję, że na­dal żyje.

– Pod­nieś go, Kilorn. – W Sło­necz­nym Pałacu nie­ży­jąca już lady Blo­nos nauczyła mnie prze­ma­wiać tonem god­nym księż­niczki. Zim­nym, nie­ugię­tym, nie­zno­szą­cym sprze­ciwu.

Kilorn wyko­nuje posłusz­nie roz­kaz, ale Shade na­dal jest gotowy pro­te­sto­wać.

– Będę was tylko spo­wal­niał.

– Póź­niej możesz za to prze­pro­sić – odpo­wia­dam, poma­ga­jąc mu się pod­nieść. Jed­nak pra­wie nie zwra­cam na nich dwóch uwagi, bo sku­piam się na czymś innym. – Ruszaj­cie.

– Mare, jeśli myślisz, że cię zosta­wimy…

Kiedy odwra­cam się do Kilorna, dło­nie mi skrzą, a serce wypeł­nia deter­mi­na­cja. Słowa zamie­rają mu na ustach. Zerka ponad moim ramie­niem na woj­sko zbli­ża­jące się z każdą sekundą. Kine­tycy i magne­trony odwa­lają gruz z ulicy, two­rząc przej­ście przy akom­pa­nia­men­cie zgrzytu metalu o kamień.

– Bie­giem!

Znowu wypeł­nia roz­kaz, a Shade nie ma innego wyj­ścia, jak pokuś­ty­kać razem z nim, zosta­wia­jąc mnie za sobą. Kiedy wycho­dzą z kra­teru i brną na zachód, ja ruszam mia­ro­wym kro­kiem na wschód. Woj­sko zatrzyma się dla mnie. Musi.

Po jed­nej prze­ra­ża­ją­cej sekun­dzie Czer­woni zwal­niają i przy­stają w brzęku łań­cu­chów. Srebrni za nimi opie­rają kara­biny na ich ramio­nach, jakby to w ogóle nie byli ludzie. Trans­por­tery na kołach z gru­bym bież­ni­kiem zatrzy­mują się ze zgrzy­tem gdzieś za ple­cami żoł­nie­rzy. Czuję ich moc wibru­jącą w moich żyłach.

Woj­sko znaj­duje się dosta­tecz­nie bli­sko, żebym sły­szała, jak ofi­ce­ro­wie wykrzy­kują roz­kazy:

– To bły­ska­wica!

– Trzy­mać szyk, nie cofać się!

– Cel!

– Wstrzy­mać ogień!

Naj­gor­szy roz­kaz pada ostatni, nie­sie się po nagle cichej ulicy. Pul­su­jący nie­na­wi­ścią i wście­kło­ścią głos Pto­le­musa brzmi zna­jomo.

– Przej­ście dla króla!

Zata­czam się do tyłu. Spo­dzie­wa­łam się wojsk Mavena, ale nie jego samego. Nie jest żoł­nie­rzem jak jego brat, nie ma powodu by dowo­dzić armią. Jest tu jed­nak, idzie przez roz­stę­pu­jące się sze­regi, a tuż za nim masze­rują Pto­le­mus i Evan­ge­line. Kiedy wycho­dzi przed sze­reg Czer­wo­nych, kolana pra­wie się pode mną ugi­nają. Nosi czarną wypo­le­ro­waną zbroję i szkar­łatną pele­rynę. Jakimś cudem spra­wia wra­że­nie wyż­szego, niż był jesz­cze rano. Na­dal nosi ojcow­ską pło­mie­ni­stą koronę, cho­ciaż pole bitwy to nie miej­sce na takie nakry­cia głowy. Pew­nie chce poka­zać światu, co zdo­był za pomocą kłamstw, popi­sać się skra­dzioną zdo­by­czą. Nawet z daleka czuję żar jego spoj­rze­nia i kotłu­jący się w nim gniew. Prze­pala mnie na wylot.

Tylko odrzu­towce gwiż­dżą w górze. To jedyny dźwięk na świe­cie. – Widzę, że wciąż jesteś odważna – mówi Maven, a jego głos nie­sie się wyraź­nie po alei. Odbija się echem, szy­dzi ze mnie. – I głu­pia.

Tak jak na are­nie, nie daję mu tej satys­fak­cji, żeby oka­zać gniew lub strach.

– Powinni nazwać cię małym milcz­kiem. – Śmieje się chłodno, a żoł­nie­rze mu wtó­rują. Czer­woni mil­czą, wbi­jają wzrok w zie­mię. Nie chcą patrzeć na to, co zaraz się wyda­rzy. – Cóż, mil­cząca dziew­czyno, powiedz swoim zaprzy­jaź­nio­nym szczu­rom, że to koniec. Są oto­czeni. Zawo­łaj ich, a ja poda­ruję im dobrą śmierć.

Nawet gdy­bym mogła wydać taki roz­kaz, ni­gdy bym tego nie zro­biła.

– Już ucie­kli.

Nie okła­muj kłamcy. A Maven to naj­więk­szy kłamca świata.

On jed­nak traci pew­ność sie­bie. Szkar­łatna Gwar­dia wymknęła się już tyle razy, nawet z Placu Caesara w Arche­onie. Może znowu ucie­kła. Jaki to byłby wstyd. Kata­stro­falny począ­tek jego rzą­dów.

– A zdrajca? – pyta ostrzej.

Evan­ge­line przy­suwa się do niego. Jej srebrne włosy błysz­czą niczym ostrze brzy­twy, jaśniej niż jej zło­cona zbroja. On jed­nak odsuwa się, odpy­cha ją na bok jak kot zabawkę.

– Co z moim nie­szczę­snym bra­tem, upa­dłym księ­ciem?

Nie usły­szy mojej odpo­wie­dzi, bo jej nie mam.

Znowu się śmieje i tym razem tra­fia pro­sto w moje serce:

– Cie­bie też porzu­cił? Uciekł? Tchórz zabija naszego ojca i pró­buje ukraść mój tron po to, żeby wymknąć się i ukryć?

Najeża się, gra ze względu na swo­ich ary­sto­kra­tów i żoł­nie­rzy. Przed nimi musi wyglą­dać na tra­gicz­nego syna, króla, któ­remu ni­gdy nie była pisana korona i który niczego tak nie pra­gnie, jak wymie­rzyć spra­wie­dli­wość w imię zabi­tych.

Uno­szę wyzy­wa­jąco pod­bró­dek.

– Myślisz, że Cal tak by postą­pił?

Maven nie jest głupi. Jest występny, ale nie jest głupi i zna brata lepiej niż kto­kol­wiek inny. Cal nie jest tchó­rzem i ni­gdy nim nie będzie. Okła­my­wa­nie pod­da­nych niczego tu nie zmieni. Oczy Mavena zdra­dzają jego serce, gdy zerka w bok, na zaułki i uliczki odcho­dzące od roz­dar­tej wojną alei. Cal może gdzieś się tam cho­wać, cze­kać na moż­li­wość ataku. Mogę być pułapką, przy­nętą mającą wywa­bić łasicę, którą kie­dyś nazy­wa­łam narze­czo­nym i przy­ja­cie­lem. Kiedy odwraca głowę, korona mu się zsuwa – jest dla niego za duża. Nawet metal wie, że nie należy do Mavena.

– Myślę, że jesteś tu sama, Mare – mówi cicho. Mimo tego wszyst­kiego, co mi zro­bił, moje imię w jego ustach przy­pra­wia mnie o drże­nie i myślę o minio­nych dniach, kiedy jego słowa były ser­deczne i czułe. Teraz zabrzmiało jak prze­kleń­stwo. – Twoi przy­ja­ciele prze­pa­dli. Prze­gra­łaś. I jesteś wyna­tu­rze­niem, jedy­nym przed­sta­wi­cie­lem nie­szczę­snego rodzaju. Wyświad­czę ci łaskę, usu­wa­jąc cię z tego świata.

Kolejne kłam­stwa, o czym oboje wiemy. Odpo­wia­dam zim­nym śmie­chem, takim samym jak jego wła­sny. Przez sekundę wyglą­damy, jak­by­śmy znowu byli przy­ja­ciółmi. Nic nie jest dal­sze od prawdy.

Odrzu­to­wiec prze­la­tuje nad nami, jego skrzy­dła pra­wie ocie­rają się o szczyty pobli­skich ruin. Tak bli­sko. Za bli­sko. Wyczu­wam jego elek­tryczne serce, wiru­jące sil­niki, które jakimś cudem utrzy­mują go w powie­trzu. Się­gam ku nim naj­le­piej, jak potra­fię, tak jak to robi­łam wiele razy. I tak jak w przy­padku świa­teł, kamer, każ­dego kabla i obwodu, odkąd sta­łam się bły­ska­wicą, łapię się elek­trycz­no­ści i… ją odci­nam.

Odrzu­to­wiec nur­kuje, przez chwilę szy­buje na cięż­kich skrzy­dłach. Pier­wotna tra­jek­to­ria miała go pro­wa­dzić ponad aleją, wysoko nad legio­nem, żeby chro­nił króla. Teraz spada pro­sto na nich, prze­la­tuje nad sze­re­giem Czer­wo­nych i ude­rza w setki Srebr­nych. Magne­trony Samo­sów i tele­ki­ne­tycy Pro­vo­sów nie są dosta­tecz­nie szybcy, żeby zatrzy­mać odrzu­to­wiec, który ude­rza w ulicę. Asfalt i ciała sypią się na wszyst­kie strony. Huk eks­plo­zji pra­wie zwala mnie z nóg, odpy­cha do tyłu. Wybuch jest ogłu­sza­jący, dez­orien­tu­jący i bole­sny. Nie ma czasu na ból – te słowa wybrzmie­wają raz po raz w mojej gło­wie. Nie patrzę na chaos, jaki wybuchł wśród ludzi Mavena. Już bie­gnę, a razem ze mną bie­gnie moja bły­ska­wica.

Fio­le­towo-białe iskry osła­niają mój odwrót, chro­nią przed chy­żymi, któ­rzy pró­bują mnie dogo­nić. Paru zde­rza się z moją bły­ska­wicą, usi­łu­jąc się przez nią prze­bić. Odpa­dają, two­rząc stosy dymią­cego ciała i dygo­cą­cych kości. Cie­szę się, że nie widzę ich twa­rzy, bo ina­czej mogłyby mi się z cza­sem przy­śnić. Potem nad­la­tują kule, ale ucie­kam zyg­za­kiem i trudno mnie tra­fić. Tych kilka poci­sków, które jed­nak się zbliżą, roz­pada się z wizgiem na mojej tar­czy, jak miało roz­paść się moje ciało, kiedy spa­dłam na elek­tryczną sieć pod­czas Kró­lew­skiej Próby. Wydaje się, że to wyda­rzyło się dawno temu. W górze znowu roz­lega się ryk odrzu­tow­ców, które tym razem są ostrożne, zacho­wują dystans. Ich poci­ski nie są rów­nie uprzejme.

Ruiny Naer­cey stały od tysięcy lat, ale nie prze­trwają dzi­siej­szego dnia. Budynki i ulice walą się nisz­czone przez moce Srebr­nych i przez poci­ski. Rzu­cono do ataku wszyst­kich i wszystko. Magne­trony wygi­nają i łamią sta­lowe pod­pory, kine­tycy i siła­cze ciskają gru­zem w szare od popiołu niebo. Woda wylewa się z kana­łów ście­ko­wych, kiedy wod­nicy pró­bują zato­pić mia­sto i wypło­szyć nie­do­bitki Szkar­łat­nej Gwar­dii cho­wa­jące się w tune­lach. Wiatr wyje, pory­wi­sty jak hura­gan, dzięki obec­no­ści tka­czy wia­tru w woj­sku. Woda i gruz szczy­pią mnie w oczy, podmu­chy są tak silne, że pra­wie mnie ośle­piają. Nisz­czy­ciele roz­sa­dzają kamie­nie pod moimi nogami, poty­kam się, tracę orien­ta­cję. Ni­gdy się nie prze­wra­ca­łam, ale teraz szo­ruję twa­rzą o asfalt, zosta­wia­jąc za sobą ślad z wła­snej krwi. Kiedy się pod­no­szę, wrzask zdolny roz­trza­skać szkło powala mnie z powro­tem i zmu­sza do zatka­nia uszu. Znowu krew – pły­nie szybko gęstą strugą spo­mię­dzy moich pal­ców. Jed­nak atak ban­shee, który mnie powa­lił, przy­pad­kiem ratuje mi też życie. Kiedy upa­dam, kolejny pocisk prze­la­tuje nad moją głową – pra­wie czuję wzbu­dzony przez niego podmuch powie­trza.

Wybu­cha za bli­sko, żar pul­suje przez moją pro­wi­zo­ryczną tar­czę z elek­trycz­no­ści. Zasta­na­wiam się nie­zbyt przy­tom­nie, czy zginę bez brwi. Jed­nak zamiast mnie spa­lić, żar pozo­staje stały, nie­przy­jemny, ale zno­śny. Silne ręce, które aż sinia­czą mi ciało, pod­no­szą mnie, w świe­tle ognia roz­bły­skują blond włosy. Led­wie jestem w sta­nie zoba­czyć jej twarz w zawie­ru­sze. Far­ley. Stra­ciła broń, ubra­nie ma podarte, mię­śnie jej dygocą, ale pod­trzy­muje mnie w pio­nie.

Za nią wysoka, zna­joma postać rysuje się czarną syl­wetką na tle eks­plo­zji. Wycią­gniętą ręką powstrzy­muje ogień. Znik­nęły łań­cu­chy – sto­pione, a może odrzu­cone. Kiedy się odwraca, pło­mie­nie rosną, liżą niebo i znisz­czoną ulicę, ale nas nie tykają. Cal dosko­nale wie, co robi, kie­ru­jąc pożogą tak, żeby opły­nęła nas jak woda skałę. Tak jak na are­nie, two­rzy teraz pło­nący mur w poprzek alei, osła­nia­jąc nas przed swoim bra­tem i jego legio­nem. Teraz jed­nak jego pło­mie­nie są silne, kar­mione tle­nem i gnie­wem. Ska­czą w niebo tak gorące, że nie­mal przy­bie­rają barwę wid­mo­wego błę­kitu.

Kolejne poci­ski spa­dają, ale Cal znowu neu­tra­li­zuje eks­plo­zje, wyko­rzy­stu­jąc je do wzmoc­nie­nia swo­ich pło­mieni. To jest pra­wie piękne, gdy jego dłu­gie ręce kre­ślą łuki i obra­cają się w sta­łym ryt­mie, zmie­nia­jąc znisz­cze­nie w osłonę.

Far­ley pró­buje mnie odcią­gnąć. Pło­mie­nie nas bro­nią, a ja odwra­cam się i widzę rzekę sto jar­dów dalej. Dostrze­gam nawet zgar­bione cie­nie Kilorna i mojego brata kuś­ty­ka­ją­cego w kie­runku rze­komo bez­piecz­nego azylu.

– Chodź, Mare – war­czy Far­ley, na wpół wle­kąc moje posi­nia­czone i słabe ciało.

Przez sekundę pozwa­lam jej na to. Jasne myśle­nie za bar­dzo boli. Oglą­dam się jed­nak i rozu­miem, co robi, do czego pró­buje mnie zmu­sić.

– Ni­gdzie bez niego nie idę! – krzy­czę po raz drugi tego dnia.

– Myślę, że świet­nie sobie radzi sam – odpo­wiada Far­ley, a w jej nie­bie­skich oczach odbija się ogień.

Kie­dyś myśla­łam, że ją lubię. Uwa­żała, że Srebrni są nie­zwy­cię­żeni, że bogo­wie żyjący na ziemi są zbyt potężni, by ich znisz­czyć. Jed­nakże zale­d­wie tego ranka zabi­łam trzech z nich – Arvena, siła­cza z Rham­bo­sów i wod­nika, lorda Osa­nosa. Pew­nie jesz­cze wię­cej zgła­dzi­łam burzą bły­ska­wic. Fakt, że przy oka­zji pra­wie zabili mnie i Cala. Musie­li­śmy wza­jem­nie rato­wać się na are­nie. I teraz znowu musimy to zro­bić.

Far­ley jest więk­sza ode mnie, wyż­sza i sil­niej­sza, ale ja jestem zwin­niej­sza. Nawet kiedy jestem poobi­jana i na wpół głu­cha. Jeden ruch stopy, dobrze wymie­rzone pchnię­cie i Far­ley leci do tyłu, potyka się i mnie wypusz­cza. Odwra­cam się, wycią­gam dło­nie, szu­kam tego, czego potrze­buję. W Naer­cey jest o wiele mniej elek­trycz­no­ści niż w Arche­onie czy nawet w Palach, ale teraz nie potrze­buję wysy­sać z niczego mocy, mogę two­rzyć wła­sną.

Pierw­sze ude­rze­nie wody kie­ro­wa­nej przez wod­nika ata­kuje pło­mie­nie z siłą przy­pływu. Więk­szość zamie­nia się w parę, ale reszta opada na ogień i gasi potężne jęzory. Odpo­wia­dam na wodę elek­trycz­no­ścią, celu­jąc w falę, która zała­muje się w powie­trzu. Za nią masze­ruje Srebrny legion. Przy­naj­mniej sku­tych Czer­wo­nych zabrali na tyły. To robota Mavena: nie pozwoli, żeby spo­wal­niali armię.

Tym­cza­sem jego żoł­nie­rze natra­fiają na moją bły­ska­wicę, za którą już oży­wają z tlą­cych się węgiel­ków pło­mie­nie Cala.

– Cofaj się powoli – mówi Cal, wska­zu­jąc kie­ru­nek dło­nią.

Naśla­duję jego mia­rowe kroki, nie odry­wa­jąc oczu od nad­cią­ga­ją­cej zguby. Zmie­niamy się, nawza­jem osła­nia­jąc swój odwrót. Gdy jego pło­mie­nie słabną, poja­wia się moja bły­ska­wica i tak dalej, na prze­mian. Razem mamy szansę.

Pół­gło­sem wydaje krót­kie pole­ce­nia – kiedy zro­bić krok, kiedy pod­nieść tar­czę, kiedy dać jej opaść. Ni­gdy w życiu nie widzia­łam, żeby był tak bar­dzo wyczer­pany, żyły są nie­mal sino­czarne na tle jego bla­dej skóry, szare sińce oka­lają mu oczy. Wiem, że sama muszę wyglą­dać jesz­cze gorzej. Jed­nak narzu­cony przez niego spo­kojny rytm spra­wia, że nie padamy cał­kiem, że odzy­sku­jemy odro­binę siły, aby posłu­żyć się nią, kiedy jest potrzebna.

– Jesz­cze tro­chę! – woła Far­ley; jej głos roz­brzmiewa za naszymi ple­cami. Nie ucieka. Zostaje z nami, cho­ciaż jest zwy­kłym czło­wie­kiem.

Jest dziel­niej­sza, niż myśla­łam.

– Jesz­cze tro­chę dokąd? – war­czę przez zaci­śnięte zęby, zarzu­ca­jąc kolejną sieć elek­trycz­no­ści. Mimo roz­ka­zów Cala staję się coraz wol­niej­sza i odro­binę gruzu prze­wala się przez moją tar­czę. Kawałki roz­pa­dają się kilka metrów dalej w pył. Koń­czy nam się czas.

Ale nie tylko nam – Mave­nowi także.

Czuję zapach rzeki i leżą­cego dalej oce­anu. Prze­ni­kliwy i słony, przy­zywa, ale nie mam poję­cia do czego. Wiem tylko, że Far­ley i Shade wie­rzą, że wyrwie nas z pasz­czy Mavena. Kiedy się oglą­dam, nie widzę niczego poza aleją koń­czącą się ślepo nad rzeką. Far­ley stoi, czeka, gorący wiatr roz­wiewa jej krót­kie włosy. „Skacz!” – mówią jej poru­sza­jące się usta, zanim sama znika z kra­wę­dzi walą­cej się ulicy.

Co jest z tą kobietą? Zawsze musi ska­kać w prze­paść?

– Chce, żeby­śmy sko­czyli – mówię Calowi i odwra­cam się w samą porę, żeby zastą­pić swoją tar­czą jego pło­mie­nie.

Pomru­kuje pota­ku­jąco, zbyt sku­piony, żeby coś powie­dzieć. Tak jak moja bły­ska­wica, jego ogień też słab­nie. Pra­wie widzimy poprzez pło­mie­nie żoł­nie­rzy po dru­giej stro­nie. Migo­czący ogień znie­kształca ich twa­rze, zmie­nia oczy w pło­nące węgielki, usta w uśmiech­nięte pasz­cze z kłami, ludzi w demony.

Jeden z nich pod­cho­dzi do ściany ognia dość bli­sko, żeby się popa­rzyć. Jed­nak nie pło­nie. Zamiast tego roz­suwa ją jak zasłonę.

Tylko jedna osoba to potrafi.

Maven strząsa węgielki ze swo­jej idio­tycz­nej pele­ryny. Jedwab pło­nie, ale zbroja wytrzy­muje. Uśmie­cha się. Co za tupet!

Jakimś cudem Cal znaj­duje dość siły, by się odwró­cić. Zamiast roze­rwać Mavena gołymi rękami, łapie mnie za nad­gar­stek. Jego uścisk parzy. Bie­gniemy, nie osła­nia­jąc już swo­jego odwrotu. Maven nie dorów­nuje żad­nemu z nas i dobrze o tym wie. Dla­tego tylko krzy­czy. Mimo korony i krwi na rękach jest wciąż bar­dzo młody.

– Ucie­kaj, mor­derco! Ucie­kaj, bły­ska­wico! Ucie­kajcie szybko i daleko! – Jego śmiech nie­sie się pośród walą­cych się ruin, prze­śla­duje mnie. – Wszę­dzie was znajdę!

Jak przez mgłę zdaję sobie sprawę, że moja bły­ska­wica słab­nie, w miarę jak się odda­lam. Pło­mie­nie Cala też przy­ga­sają i jeste­śmy odsło­nięci przed całym legio­nem, ale my już ska­czemy, szy­bu­jemy w powie­trzu do rzeki, która pły­nie dzie­sięć stóp niżej.

Lądu­jemy, ale nie pośród plu­sku, lecz gło­śnego brzęku metalu. Muszę się prze­tur­lać, żeby nie poła­mać kostek, ale i tak czuję ból w kościach. Co znowu?! Far­ley stoi po kolana w zim­nej wodzie obok meta­lo­wego cylin­dra z otwartą klapą na górze. Bez słowa wcho­dzi do środka i znika w tym, co znaj­duje się pod nami. Nie mamy czasu na kłót­nie ani pyta­nia, idziemy za nią ślepo.

Cal ma przy­naj­mniej dość roz­sądku, żeby zatrza­snąć klapę za nami, odci­na­jąc nas od rzeki i wojny w górze. Roz­lega się syk, gdy klapa zamyka się szczel­nie. Jed­nak to nas nie osłoni zbyt długo przed legio­nem.

– Kolejne tunele? – pytam zady­szana, odwra­ca­jąc się do Far­ley. Wzrok mi się mgli i muszę oprzeć się o ścianę, bo moje nogi dygocą.

Tak jak wcze­śniej na ulicy, Far­ley obej­muje mnie za ramiona i pod­trzy­muje.

– Nie, to nie tunel – odpo­wiada z zagad­ko­wym uśmie­chem.

I wtedy to czuję. Gdzieś wibruje coś podob­nego do bate­rii, ale dużo więk­szego. Sil­niej­szego. Pul­suje wokół nas, wzdłuż dziw­nego kory­ta­rza wypeł­nio­nego migo­czą­cymi lamp­kami i sła­bym żół­tym świa­tłem. Dostrze­gam w głębi czer­wone chustki skry­wa­jące twa­rze człon­ków Szkar­łat­nej Gwar­dii. Wyglą­dają jak zamglone szkar­łatne cie­nie. Z jękiem kory­tarz drży i… opada. W wodę.

– Łódź. Pod­wodna łódź – mówi Cal.

Jego głos dobiega z daleka, jest drżący i słaby. Tak samo ja się czuję.

Żadne z nas nie daje rady przejść wię­cej niż kilka kro­ków, zanim osu­niemy się pod zakrzy­wio­nymi ścia­nami.

Rozdział trzeci

W ciągu paru ostat­nich dni naj­pierw obu­dzi­łam się w celi wię­zien­nej, a potem w pociągu. A teraz na łodzi pod­wod­nej. Gdzie obu­dzę się jutro?

Zaczy­nam myśleć, że to wszystko jest snem albo halu­cy­na­cją. A może czymś gor­szym. Tylko czy w snach czuje się zmę­cze­nie? Bo ja z pew­no­ścią je czuję. Wyczer­pa­nie prze­nika mnie do szpiku kości, zalewa każdy mój mię­sień i nerw. Moje serce to cał­kiem inna rana: na­dal krwawi z powodu zdrady i porażki. Kiedy otwie­ram oczy, widzę cia­sne szare ściany i wszystko, o czym chcę zapo­mnieć, powraca gwał­tow­nie. Jakby kró­lowa Elara znowu weszła mi do głowy, zmu­sza­jąc mnie do ponow­nego prze­ży­cia naj­gor­szych wspo­mnień. Cho­ciaż bar­dzo się sta­ram, nie potra­fię ich powstrzy­mać.

Moje ciche poko­jówki zostały stra­cone. W żaden spo­sób nie zawi­niły, malo­wały tylko moją skórę. Tri­stana nadziano jak pro­siaka na rożen. Walsh. Była w wieku mojego brata, słu­żąca z Palów, moja przy­ja­ciółka. Była jedną z nas. Zgi­nęła okrutną śmier­cią z wła­snej ręki, żeby chro­nić Szkar­łatną Gwar­dię, naszą sprawę, mnie. Jesz­cze wię­cej ludzi zgi­nęło w tune­lach pod Pla­cem Caesara, gwar­dzi­ści pole­gli z rąk żoł­nie­rzy Cala, przez nasz głupi plan. Wspo­mnie­nie czer­wo­nej krwi pali, ale tak samo pali myśl o srebr­nej. Lucas, przy­ja­ciel, obrońca, Srebrny o dobrym sercu, został stra­cony za to, do czego zmu­si­li­śmy go z Julia­nem. Lady Blo­nos – ścięta, ponie­waż uczyła mnie, jak należy sie­dzieć. Puł­kow­nik Macan­thos, Rey­nald Iral, Beli­cos Lero­lan. Zostali poświę­ceni dla sprawy. Pra­wie wymio­tuję, kiedy przy­po­mi­nam sobie bliź­nięta Lero­lana, czte­ro­let­nich chłop­ców zabi­tych w wybu­chu, do któ­rego doszło po strze­la­ni­nie. Maven powie­dział mi, że to był wypa­dek, prze­bity prze­wód gazowy, ale teraz wiem swoje. Jest za bar­dzo prze­siąk­nięty złem, żeby to mógł być przy­pa­dek. Wąt­pię, żeby miał coś prze­ciwko dorzu­ce­niu paru ciał do pożogi, choćby po to, żeby prze­ko­nać świat, że Szkar­łatna Gwar­dia składa się z potwo­rów. Zabije też Juliana i Sarę. Pew­nie już nie żyją. Nie mogę myśleć o nich wszyst­kich. To zbyt bole­sne. Teraz moje myśli kie­rują się do samego Mavena, jego zim­nych, nie­bie­skich oczu i chwili, kiedy zda­łam sobie sprawę, że jego cza­ru­jący uśmiech ukrywa bestię.

Koja pode mną jest twarda, koc cie­niutki, nie mam poduszki, o któ­rej warto by wspo­mi­nać, ale pewna cząstka mnie chce z powro­tem się poło­żyć. Już powraca ból głowy, tętni w rytm elek­trycz­nego pulsu tej cudow­nej łodzi. To bru­talne przy­po­mnie­nie, że nie ma tu dla mnie spo­koju. Na razie, dopóki pozo­stało tak wiele do zro­bie­nia. Lista. Nazwi­ska. Muszę zna­leźć tych ludzi. Muszę ich ura­to­wać przed Mave­nem i jego matką. Żar roz­pływa się po mojej twa­rzy, rumie­niec oblewa mi skórę, gdy przy­po­mi­nam sobie ksią­żeczkę od Juliana z ciężko wywal­czo­nymi sekre­tami. Rejestr takich ludzi jak ja, z dziwną muta­cją, która daje nam Czer­woną krew i zdol­no­ści Srebr­nych. Ta lista to spu­ści­zna Juliana. I moja. Spusz­czam nogi z pry­czy, pra­wie ude­rzam głową w łóżko nade mną i znaj­duję na pod­ło­dze schlud­nie zło­żone ubra­nia. Czarne spodnie są za dłu­gie, ciem­no­czer­wona koszula prze­ciera się na łok­ciach, a w butach nie ma sznu­ró­wek. Daleko im do wspa­nia­łych ubrań, które zna­la­złam w celi Srebr­nych, ale ich dotyk na skó­rze jest miły.

Led­wie zdą­żam wcią­gnąć koszulę przez głowę, kiedy drzwi do mojej kajuty otwie­rają się z łomo­tem na wiel­kich żela­znych zawia­sach. Kilorn stoi wycze­ku­jąco po dru­giej stro­nie. Jego uśmiech jest wymu­szony i ponury. Nie powi­nien się rumie­nić, bo już widział mnie w róż­nym stop­niu roz­ne­gli­żo­wa­nia w ciągu wielu minio­nych let­nich mie­sięcy, ale policzki mu pąso­wieją.

– To nie w twoim stylu spać tak długo – mówi i sły­szę tro­skę w jego gło­sie.

Zby­wam to wzru­sze­niem ramion i staję mimo sła­bych nóg.

– Chyba tego potrze­bo­wa­łam.

Dzwoni mi dziw­nie w uszach. Dźwięk jest prze­ni­kliwy, ale nie spra­wia bólu. Potrzą­sam głową, pró­bu­jąc się go pozbyć i wyglą­dam przy tym jak otrzą­sa­jący się mokry pies.

– To przez wrzask ban­shee. – Pod­cho­dzi i ujmuje deli­kat­nie moją głowę w stward­niałe dło­nie. Pod­daję się temu bada­niu, choć wzdy­cham z roz­draż­nie­niem. Obraca mnie w bok, zerka do uszu, z któ­rych nie­dawno lała mi się krew. – Masz szczę­ście, że nie obe­rwa­łaś bez­po­śred­nio.

– Dużo można o mnie powie­dzieć, ale nie to, że mam szczę­ście.

– Żyjesz – odpo­wiada ostro i się odsuwa. – Wielu nie może powie­dzieć nawet tego.

Jego spoj­rze­nie przy­po­mina mi o Naer­cey, kiedy powie­dzia­łam bratu, że nie ufam jego słowu. W głębi serca wiem, że na­dal mu nie wie­rzę.

– Prze­pra­szam – mam­ro­czę.

Oczy­wi­ście, wiem, że inni zgi­nęli dla sprawy i dla mnie. Ale ja też zgi­nę­łam. Mare z Palów umarła tego dnia, gdy spa­dła na elek­tryczną tar­czę. Mare­ena, zagi­niona Srebrna księż­niczka, umarła w Misie Kości. Nie wiem, jaka nowa osoba otwo­rzyła oczy w pod­ziem­nym pociągu. Wiem tylko, czym była i co stra­ciła. Brze­mię tego pra­wie mnie przy­gniata.

– Powiesz mi, dokąd pły­niemy, czy to kolejny sekret? – Sta­ram się nie mówić tego z gory­czą, ale zupeł­nie mi się nie udaje.

Kilorn jest na tyle uprzejmy, żeby to zigno­ro­wać. Opiera się o drzwi.

– Opu­ści­li­śmy Naer­cey pięć godzin temu i pły­niemy na pół­nocny wschód. To wszystko, co tak naprawdę wiem.

– I to w ogóle ci nie prze­szka­dza?

Wzru­sza tylko ramio­nami.

– Dla­czego uwa­żasz, że wyżej posta­wieni mi ufają? Albo tobie, skoro już o tym mowa? Wiesz jak mało kto, jacy byli­śmy głupi i jak wysoką cenę zapła­ci­li­śmy. – Znowu wra­cają bole­sne wspo­mnie­nia. – Sama powie­dzia­łaś, że nie ufasz nawet Shade’owi. Wąt­pię, żeby kto­kol­wiek podzie­lił się tu sekre­tami w prze­wi­dy­wal­nej przy­szło­ści.

Ten cios nie rani mnie tak bar­dzo, jak się spo­dzie­wa­łam.

– Jak on się ma?

Kilorn ruchem głowy wska­zuje kory­tarz.

– Far­ley wykro­iła tu cał­kiem zno­śny laza­ret. Shade ma się lepiej niż pozo­stali. Klnie jak szewc, ale bez wąt­pie­nia jest w lep­szym sta­nie. – Jego zie­lone oczy pochmur­nieją. Odwraca twarz. – Jego noga…

Nabie­ram gwał­tow­nie powie­trza.

– To infek­cja?

W domu, to zna­czy w Palach, infek­cja prak­tycz­nie rów­nała się ampu­ta­cji. Nie mie­li­śmy za dużo leków, a kiedy krew się psuła, można było tylko ciąć i mieć nadzieję, że wyprze­dzi się gorączkę i czer­nie­jące żyły.

Ku mojej uldze Kilorn kręci głową.

– Nie, Far­ley solid­nie go naszpry­co­wała, a Srebrni wal­czą czy­stymi kulami. To bar­dzo wiel­ko­duszne z ich strony. – Śmieje się ponuro, spo­dzie­wa­jąc się, że mu zawtó­ruję. A ja tylko drżę. Zimno tu na dole. – Ale na pewno przez jakiś czas będzie kuś­ty­kał.

– Zabie­rzesz mnie do niego, czy sama muszę odkryć drogę?

Znowu śmieje się ponuro i wyciąga rękę. Ze zdu­mie­niem stwier­dzam, że potrze­buję pomocy, żeby iść. Naer­cey i Misa Kości sporo mnie kosz­to­wały.

* * *

Baty­skaf. Tak Kilorn nazywa tę dziwną pod­wodną łódź. Oboje nie poj­mu­jemy, jak może żeglo­wać pod powierzch­nią oce­anu, ale jestem pewna, że Cal to roz­gry­zie. On jest następny na mojej liście. Znajdę go, gdy się upew­nię, że mój brat na­dal oddy­cha. Przy­po­mi­nam sobie, że Cal był led­wie przy­tomny, gdy ucie­ka­li­śmy, tak samo jak ja. Wąt­pię jed­nak, żeby Far­ley umie­ściła go w izbie cho­rych razem z ran­nymi człon­kami Szkar­łat­nej Gwar­dii. Za dużo złej krwi mię­dzy nimi, a nikt nie życzy sobie pożaru w zamknię­tej meta­lo­wej rurze.

Wrzask ban­shee na­dal dzwoni mi w gło­wie, przy­tłu­miony jęk, który sta­ram się igno­ro­wać. Przy każ­dym kroku dowia­duję się o nowych sinia­kach i obo­la­łych miej­scach. Kilorn zauważa to za każ­dym razem, gdy się krzy­wię, i zwal­nia, żebym mogła wes­przeć się na jego ramie­niu. Nie zwraca uwagi na wła­sne rany, głę­bo­kie roz­cię­cia ukryte pod kolejną war­stwą świe­żych ban­daży. Ręce zawsze miał poobi­jane, posi­nia­czone i pora­nione od haczy­ków na ryby i lin, ale to były zna­jome rany. Ozna­czały, że jest bez­pieczny, zatrud­niony, wolny od poboru. Gdyby nie śmierć jego mistrza rybac­twa te drobne ranki byłyby jego jedy­nym brze­mie­niem.

Kie­dyś smut­nia­łam na tę myśl, teraz czuję tylko wście­kłość.

Główny kory­tarz jest długi, ale wąski, podzie­lony meta­lo­wymi drzwiami o gru­bych zawia­sach i her­me­tycz­nych zamknię­ciach. Pozwa­lają odciąć czę­ści wnę­trza, gdyby zaszła taka potrzeba, dzięki czemu całość nie zosta­nie zalana i nie zato­nie. Jed­nak te drzwi ani tro­chę mnie nie pocie­szają. Nie mogę prze­stać myśleć o śmierci na dnie oce­anu w tej pod­wod­nej zamknię­tej trum­nie. Nawet Kilorn, chło­pak, który wycho­wał się na wodzie, czuje się tu nie­swojo. Słabe lampy w sufi­cie, rzu­ca­jąc dziwne świa­tło, rzeź­bią jego twarz cie­niami, przez co wygląda staro i mizer­nie.

Na pozo­sta­łych człon­kach Szkar­łat­nej Gwar­dii łódź nie robi więk­szego wra­że­nia – kręcą się to w tę, to we w tę napę­dzani wznio­słym celem. Opu­ścili czer­wone sza­liki i chustki, odkry­wa­jąc zacięte, zde­ter­mi­no­wane twa­rze. Noszą mapy, tace z medy­ka­men­tami, ban­da­żami, jedze­niem, a cza­sem nawet kara­biny. Zawsze się śpie­szą i roz­ma­wiają mię­dzy sobą. Zatrzy­mują się jed­nak na mój widok, prze­su­wają się pod ścianę, żeby zro­bić mi jak naj­wię­cej miej­sca w tej wąskiej prze­strzeni. Ci śmielsi patrzą mi w oczy, gdy kuś­ty­kam obok nich, ale więk­szość gapi się pod nogi.

Nie­któ­rzy wyglą­dają, jakby się bali.

Jakby się bali mnie.

Chcę podzię­ko­wać, wyra­zić w jakiś spo­sób to, jak wielką dłuż­niczką jestem każ­dego męż­czy­zny i kobiety na pokła­dzie tej dziw­nej łodzi. Pra­wie wyrywa mi się „dzię­kuję za waszą służbę”, ale zaci­skam zęby, żeby powstrzy­mać te słowa. „Dzię­ku­jemy za waszą służbę”. To wła­śnie dru­kuje się w powia­do­mie­niach, w listach wysy­ła­nych do rodzi­ców, żeby poin­for­mo­wać ich, że ich dzieci zgi­nęły w bez­sen­sow­nej woj­nie. Jak wielu rodzi­ców widzia­łam szlo­cha­ją­cych nad tymi sło­wami? Jak wielu jesz­cze je otrzyma, kiedy Dyrek­tywy poślą na front jesz­cze młod­sze dzieci?

Ani jeden, wma­wiam sobie. Far­ley będzie miała jakiś plan, żeby temu zapo­biec, tak jak znaj­dziemy spo­sób, żeby odszu­kać tych ludzi o nowej krwi, ludzi takich jak ja. Zro­bimy coś. Musimy coś zro­bić.

Gwar­dzi­ści pod ścia­nami pomru­kują mię­dzy sobą, gdy ich mijam. Nawet ci, któ­rzy nie potra­fią na mnie spoj­rzeć, szep­czą, nawet nie pró­bu­jąc ukryć słów. Pew­nie myślą, że ich słowa to kom­ple­ment.

„Bły­ska­wica” – dobiega z ich ust. Słowo odbija się od meta­lo­wych ścian. Ota­cza mnie jak prze­klęte szepty Elary wkra­da­jące się do mojego mózgu. Mała bły­ska­wica. Tak mnie zwy­kła nazy­wać i teraz oni mnie tak nazy­wają.

Nie, to nie­prawda.

Mimo bólu pro­stuję się tak bar­dzo, jak tylko mogę.

Już nie jestem mała.

Szepty podą­żają za nami aż do izby cho­rych, gdzie dwóch gwar­dzi­stów strzeże zamknię­tych drzwi. Obser­wują także dra­binę, ciężką i meta­lową, wzno­szącą się do sufitu. Jedyne wej­ście i jedyne wyj­ście z pod­wod­nego poci­sku, jakim jest ta łódź. Jeden ze straż­ni­ków ma ciem­no­rude włosy, takie jak Tri­stan, cho­ciaż nie jest nawet w przy­bli­że­niu rów­nie wysoki. Drugi jest zbu­do­wany jak głaz, ma brą­zową skórę, sko­śne oczy, sze­roką pierś, potężne ręce, które bar­dziej paso­wa­łyby do siła­cza. Na mój widok pochy­lają głowy w ukło­nie, ale ku mojej uldze pra­wie na mnie nie patrzą. Zamiast tego sku­piają się na Kilor­nie i szcze­rzą do niego zęby w uśmie­chach jak szkolni kole­dzy.

– Tak szybko wró­ci­łeś, War­ren? – Rudzie­lec śmieje się i poru­sza zna­cząco brwiami. – Lena już skoń­czyła dyżur.

Lena? Kilorn sztyw­nieje pod moim ramie­niem, ale nic nie mówi, by nie zdra­dzić swo­jego skrę­po­wa­nia. Zamiast tego śmieje się tylko razem z nimi. I pomy­śleć, że flir­to­wał sobie, kiedy ja byłam nie­przy­tomna, a Shade leżał ranny i krwa­wił.

– Chło­pak ma dość roboty i bez uga­nia­nia się za ład­nymi pie­lę­gniar­kami – mówi osi­łek. Jego niski głos dudni w kory­ta­rzu, pew­nie nie­sie się aż do kajuty Leny. – Far­ley jest jesz­cze na obcho­dzie, jeśli to jej szu­kasz – dodaje, wska­zu­jąc kciu­kiem drzwi.

– A mój brat? – odzy­wam się i wyplą­tuję z pod­trzy­mu­ją­cego mnie uści­sku Kilorna. Kolana na­dal się pode mną ugi­nają, ale stoję pew­nie. – Shade Bar­row?

Uśmie­chy rzedną, zastę­puje je coś bar­dziej ofi­cjal­nego. Pra­wie jak­bym wró­ciła na dwór Srebr­nych. Osi­łek łapie drzwi, obraca potężne koło, żeby na mnie nie patrzeć.

– Docho­dzi do sie­bie szybko, panienko… ehm, moja pani.

Ści­ska mnie w żołądku na dźwięk tego tytułu. Myśla­łam, że mam już za sobą takie rze­czy.

– Mów mi, pro­szę, Mare.

– Oczy­wi­ście – odpo­wiada bez naj­mniej­szego prze­ko­na­nia.

Cho­ciaż oboje nale­żymy do Szkar­łat­nej Gwar­dii i jeste­śmy żoł­nie­rzami wal­czą­cymi za tę samą sprawę, nie jeste­śmy tacy sami. Ten męż­czy­zna, podob­nie jak wielu innych, ni­gdy nie zwróci się do mnie po imie­niu, bez względu na to, jak bar­dzo będę tego chciała.

Otwiera drzwi z leciut­kim ski­nie­niem głowy, odsła­nia­jąc sze­roką, ale płytką komorę wypeł­nioną kojami. Kie­dyś to była zbio­rowa sypial­nia, ale teraz na łóż­kach leżą pacjenci, a w poje­dyn­czym przej­ściu mię­dzy nimi uwi­jają się męż­czyźni i kobiety w bia­łych stro­jach. Wielu ma ubra­nia uwa­lane szkar­łatną krwią i są zbyt zajęci nasta­wia­niem nogi albo poda­wa­niem leków, żeby zauwa­żyć, jak kuś­ty­kam mię­dzy nimi.

Ręka Kilorna unosi się w pobliżu mojej talii, jest gotowy zła­pać mnie, gdy­bym znowu go potrze­bo­wała, ale zamiast tego opie­ram się o łóżka. Jeśli wszy­scy mają się na mnie gapić, to rów­nie dobrze mogę spró­bo­wać iść o wła­snych siłach.

Shade leży na poje­dyn­czej, cien­kiej poduszce i opiera się głów­nie o zakrzy­wioną meta­lową ścianę. Na pewno nie jest mu wygod­nie, ale oczy ma zamknięte, a jego pierś unosi się i opada w spo­koj­nym ryt­mie snu. Sądząc po nodze pod­wie­szo­nej na pro­wi­zo­rycz­nym wyciągu nad koją i po ban­dażu na ramie­niu, musiano mu podać leki, i to kilka razy. Jego widok w takim sta­nie – cho­ciaż jesz­cze wczo­raj myśla­łam, że nie żyje – to dla mnie zbyt wielki szok.

– Powin­ni­śmy dać mu pospać – mru­czę nie wia­domo do kogo, nie ocze­ku­jąc żad­nej odpo­wie­dzi.

– Tak, popro­szę – odpo­wiada, nie otwie­ra­jąc oczu. Jed­nak krzywi usta w zna­jo­mym, szel­mow­skim uśmieszku. Nie potra­fię powstrzy­mać śmie­chu, cho­ciaż brat pre­zen­tuje się kiep­sko.

To zna­joma sztuczka. Shade czę­sto uda­wał, że śpi w szkole albo pod­czas szep­ta­nych roz­mów naszych rodzi­ców. Śmieję się na to wspo­mnie­nie, przy­po­mi­nam sobie, ile sekre­tów poznał w ten wła­śnie spo­sób. Może ja jestem uro­dzoną zło­dziejką, ale Shade to uro­dzony szpieg. Nic dziw­nego, że wylą­do­wał w Szkar­łat­nej Gwar­dii.

– Pod­słu­chu­jesz pie­lę­gniarki? – Kolana mi trzesz­czą, kiedy sia­dam na brzegu jego łóżka, uwa­ża­jąc, żeby go nie szturch­nąć. – Dowie­dzia­łeś się już, ile ban­daży zacho­mi­ko­wały?

Jed­nak zamiast zaśmiać się z mojego żartu, Shade otwiera oczy. Przy­wo­łuje nas z Kilor­nem mach­nię­ciem ręki.

– Pie­lę­gniarki wie­dzą wię­cej, niż myśli­cie – odpo­wiada, zer­ka­jąc na drugi koniec kajuty.

Widzę, że Far­ley uwija się nad zaję­tym łóż­kiem. Leży tam nie­przy­tomna kobieta, pew­nie uśpiona lekami, a Far­ley uważ­nie moni­to­ruje jej puls. W tym świe­tle jej bli­zny wyraź­nie się rysują: wykrzy­wiają kącik jej ust w gry­ma­sie, a potem zsu­wają się na szyję i zni­kają pod koł­nie­rzem. Rana czę­ściowo otwo­rzyła się i została pośpiesz­nie zaszyta. Teraz jedyna czer­wień, jaką Far­ley nosi, to plama krwi na bia­łym pie­lę­gniar­skim stroju i na wpół sprane plamy się­ga­jące aż po łok­cie. Obok niej stoi pie­lę­gniarz, ale jego strój jest czy­sty; gorącz­kowo szep­cze jej coś do ucha. Far­ley kiwa cza­sem głową, ale krzywi się gniew­nie.

– Co sły­sza­łeś? – pyta Kilorn, prze­su­wa­jąc się tak, żeby cał­kiem zasło­nić Shade’a. Dla pozo­sta­łych wygląda to tak, jak­by­śmy po pro­stu popra­wiali mu ban­daże.

– Pły­niemy do kolej­nej bazy, tym razem kawa­łek od wybrzeża. Poza tery­to­rium Norty.

Pró­buję przy­po­mnieć sobie starą mapę Juliana, ale nie się­gam pamię­cią poza linię brze­gową.

– To wyspa?

Shade kiwa głową.

– Nazywa się Tuck. To nie może być nic wiel­kiego, bo Srebrni nie mają tam nawet pla­cówki. Cał­kiem o niej zapo­mnieli.

Strach zalewa mi żołą­dek. Per­spek­tywa odizo­lo­wa­nia na wyspie, skąd nie ma nawet jak uciec, prze­raża mnie jesz­cze bar­dziej niż łódź pod­wodna.

– Wie­dzą jed­nak, że ist­nieje. Tyle wystar­czy.

– Far­ley spra­wia wra­że­nie pew­nej, że ta baza to dobry pomysł.

Kilorn gło­śno pry­cha.

– Pamię­tam, jak uwa­żała, że Naer­cey jest bez­pieczne.

– To nie jej wina, że stra­ci­li­śmy Naer­cey – wtrą­cam się.

Nie jej. Moja.

– Maven wszyst­kich zwiódł – odpo­wiada Kilorn, sztur­cha­jąc mnie w ramię. – Oszu­kał mnie, cie­bie i nawet Far­ley. Wszy­scy mu uwie­rzy­li­śmy.

Maven miał matkę, która go szko­liła, czy­tała nam w umy­słach i kształ­to­wała go zgod­nie z naszymi nadzie­jami, więc nic dziw­nego, że dali­śmy się oszu­kać. A teraz on jest kró­lem. Teraz oszuka cały świat i będzie go kon­tro­lo­wał. Ale co to będzie za świat, mający za króla potwora, któ­rego trzyma na smy­czy jego matka!

Odpy­cham jed­nak takie myśli. Mogą pocze­kać.

– Czy Far­ley powie­działa coś jesz­cze? Co z listą? Na­dal ją ma, prawda?

Shade zerka na nią ponad moim ramie­niem i stara się mówić cicho.

– Ma, ale bar­dziej się mar­twi innymi, któ­rych spo­tkamy na Tuck, nie wyłą­cza­jąc mamy i taty. – Zalewa mnie fala cie­pła, ożyw­czy roz­błysk szczę­ścia. Shade roz­pro­mie­nia się na widok tego drob­nego, ale szcze­rego uśmie­chu i bie­rze mnie za rękę. – Gisa też tam będzie. I te obi­boki, któ­rych nazy­wamy braćmi.

Część napię­cia ucho­dzi z mojej piersi, ale zaraz poja­wia się nowe. Ści­skam moc­niej jego rękę, uno­szę pyta­jąco brew.

– Inni? To zna­czy kto? Kto to może być?

Po masa­krze na Placu Caesara i ewa­ku­owa­niu Naer­cey zwąt­pi­łam, żeby ktoś jesz­cze ist­niał.

Jed­nak Kilorn i Shade nie są tak zdu­mieni jak ja i tylko spo­glą­dają po sobie ukrad­kiem. Znowu o niczym nie mam poję­cia i to mi się nie podoba. Jed­nak tym razem to mój wła­sny brat i naj­lep­szy przy­ja­ciel mają przede mną sekrety, a nie zła kró­lowa i pod­stępny książę.

Z jakie­goś powodu to bar­dziej mnie rani. Pio­ru­nuję ich wzro­kiem skrzy­wiona, aż zro­zu­mieją, że cze­kam na wyja­śnie­nia.

Kilorn zgrzyta zębami i ma dość roz­sądku, żeby posłać mi prze­pra­sza­jące spoj­rze­nie. Wska­zuje Shade’a. Zrzuca na niego winę.

– Ty wiesz wię­cej niż ja.

– Szkar­łatna Gwar­dia woli nie odkry­wać swo­ich kart i ma rację. – Shade popra­wia się, siada nieco wyżej. Syczy z bólu, łapiąc się za ranne ramię, ale zbywa mnie mach­nię­ciem ręki, zanim zdążę mu pomóc. – Chcemy robić wra­że­nie orga­ni­za­cji małej, osła­bio­nej, zdez­or­ga­ni­zo­wa­nej…

Wbrew sobie pry­cham, patrząc na jego ban­daże.

– I świet­nie to wam wycho­dzi.

– Nie bądź okrutna – war­czy Shade tonem naszej matki. – Pró­buję ci powie­dzieć, że sytu­acja nie jest taka zła, jak to wygląda. Naer­cey nie było naszą jedyną twier­dzą, a Far­ley nie jest naszym jedy­nym przy­wódcą. Tak naprawdę to ona nawet nie należy do praw­dzi­wego Dowódz­twa. Jest tylko kapi­ta­nem. Są inni tacy jak ona, a jesz­cze wię­cej jest takich, któ­rzy stoją wyżej od niej.

Sądząc po tym, jak roz­ka­zy­wała swoim żoł­nie­rzom, pomy­śla­ła­bym, że Far­ley jest cesa­rzową. Kiedy mogę znowu na nią zer­k­nąć, jest zajęta zakła­da­niem świe­żych ban­daży, przez cały czas besz­ta­jąc pie­lę­gnia­rza, który opa­trzył ranę wcze­śniej. Nie mogę jed­nak zigno­ro­wać prze­ko­na­nia, z jakim mówi mój brat. Wie o wiele wię­cej niż ja o Szkar­łat­nej Gwar­dii i jestem skłonna uwie­rzyć, że mówi prawdę. W tej orga­ni­za­cji kryje się coś wię­cej, niż widzę. To pocie­sza­jące… i prze­ra­ża­jące zara­zem.

– Srebrni myślą, że wyprze­dzają nas o dwa kroki, ale nawet nie wie­dzą, gdzie sto­imy – tłu­ma­czy dalej Shade roz­go­rącz­ko­wa­nym tonem. – Spra­wiamy wra­że­nie sła­bych, bo tego wła­śnie chcemy.

Odwra­cam się szybko.

– Maven oszu­kał was, zła­pał w pułapkę i wymor­do­wał, a potem prze­pę­dził z waszego wła­snego domu. Czy może chcesz mi wmó­wić, że to część waszego planu?

– Mare… – mam­ro­cze Kilorn, opie­ra­jąc się o mnie ramie­niem; jest wyraź­nie skrę­po­wany.

Odpy­cham go jed­nak. On też musi to usły­szeć.

– Nie obcho­dzi mnie, ile taj­nych tuneli, łodzi i baz macie. Nie wygra­cie z nim. Nie w taki spo­sób.

Łzy, do któ­rych nawet nie wie­dzia­łam, że jestem jesz­cze zdolna, pieką mnie w oczy na wspo­mnie­nie Mavena. Trudno zapo­mnieć, jaki był. Nie: jakiego uda­wał. Życz­li­wego, zapo­mnia­nego chłopca. Cień pło­mie­nia.

– To co suge­ru­jesz, bły­ska­wico?

Głos Far­ley wywo­łuje we mnie podobny szok jak moje wła­sne elek­tryczne iskry, każda żyłka we mnie się trzę­sie. Przez jedną krótką, okropną sekundę gapię się na wła­sne ręce, które zaci­skam na prze­ście­ra­dle Shade’a. Może odej­dzie, jeśli się nie odwrócę. Może da mi spo­kój.

Nie bądź głu­pia, Mare Bar­row.

– Zwal­czaj ogień ogniem – odpo­wia­dam jej, wsta­jąc. Kie­dyś jej wzrost mnie onie­śmie­lał. Teraz pio­ru­no­wa­nie jej wzro­kiem stało się dla mnie natu­ralne i zna­jome.

– To jakiś żart Srebr­nych? – szy­dzi, krzy­żu­jąc ramiona na piersi.

– A wyglą­dam, jak­bym żar­to­wała?

Nie odpo­wiada i to wystar­cza. Kiedy mil­czy, dociera do mnie, że wszy­scy w pomiesz­cze­niu uci­chli. Nawet ranni powstrzy­mują jęki. Patrzą, jak bły­ska­wica rzuca wyzwa­nie ich pani kapi­tan.

– Bazu­je­cie na tym, że uda­je­cie sła­bych i uder­za­cie mocno, tak? Oni zaś robią wszystko, żeby wyglą­dać na sil­nych, nie­zwy­cię­żo­nych. Ale na are­nie dowio­dłam, że to nie­prawda. – Powiedz to raz jesz­cze, żeby wszy­scy usły­szeli, myślę sobie. Przy­wo­łuję sta­now­czy ton, któ­rego nauczyła mnie lady Blo­nos. – Oni nie są nie­zwy­cię­żeni.

Far­ley nie jest głu­pia i z łatwo­ścią podąża za moim tokiem myśle­nia.

– Jesteś sil­niej­sza od nich – oznaj­mia rze­czowo. Patrzy na Shade’a, który leży na łóżku, cały spięty. – I nie ty jedna.

Kiwam zde­cy­do­wa­nie głową, zado­wo­lona, że Far­ley już wie, czego chcę.

– Setki nazwisk, setki Czer­wo­nych obda­rzo­nych zdol­no­ściami. Sil­niej­szych, szyb­szych, lep­szych od nich i z krwią Czer­woną jak świt. – Zatyka mnie, jakby moje wła­sne płuca wie­działy, że staję na progu przy­szło­ści. – Maven spró­buje ich zabić, ale jeśli pierwsi do nich dotrzemy, mogą…

– …stwo­rzyć naj­po­tęż­niej­szą armię w histo­rii świata. – Wzrok Far­ley staje się mgli­sty na samą myśl o tym wszyst­kim. – Armię nowo­kr­wi­stych.

Kiedy się uśmie­cha, szwy na bliź­nie napi­nają się i grożą, że znowu pękną. Ona jed­nak uśmie­cha się jesz­cze sze­rzej. Nie prze­szka­dza jej ból.

A mnie ow­szem. I to się pew­nie ni­gdy nie zmieni.