Święty Leibowitz i dzikokonna - Walter M. Miller Jr. - ebook

Święty Leibowitz i dzikokonna ebook

Walter M. Miller Jr

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Po blisko czterdziestu latach Walter M. Miller, Jr. napisał kontynuację książki "Kantyk dla Leibowitza", jednej z największych i najbardziej znanych pozycji science fiction. "Świety Leibowitz i dzikokonna" to powrót do świata walczącego z przerażającym dziedzictwem ciemności, do świata pełnego napięć między miłością i przemocą, walki dobra ze złem - bohater powieści wyrusza w pełną przygód i odkryć podróż, wypełniając los, jaki został mu przeznaczony.

[opis okładkowy]

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Kamiennej Górze

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 775

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Walter M. Miller, Jr.

 

ŚWIĘTY LEIBOWITZIDZIKOKONNA

 

PrzekładAdam Szymanowski

 

Zysk I S-kaWydawnictwo

 

Tytuł oryginału

Saint Leibowitz And The Wild Horse Woman

 

Copyright © 1997 by the estate of Walter M. Miller, Jr.All rights reserved

Copyright © 1998 for the Polish translation byZysk i S-ka Wydawnictwo s.c., PoznanCopyright © for the cover illustration by

Michael Whelan via Thomas Schlück Agentur

 

Wydanie I

 

ISBN 83-7150-505-1

 

Zysk i S-kaWydawnictwo s.c.ul. Wielka 10, 61-774 Poznańtel. 853-27-67,853-27-51tel./fax 853-63-26

Dział handlowy tel. 864-14-03, 864-14-04

 

Davidowi oraz tym wszystkim,którzy wyruszyli w rejs pod wiatr Apokalipsy

 

Zarząd majątku Waltera M. Millera, Jr. chciałby podziękowaćTerry’emu Bissonowi za współpracę wydawniczą przyŚwiętym Leibowitzu i Dzikokonnej.

 

Nota

 

Fikcyjna reguła świętego Leibowitza jest adaptacją reguły benedyktyńskiej do życia na Pustyni Południowo-Zachodniej po upadku Wielkiej Cywilizacji, aczkolwiek fikcyjni mnisi z opactwa Leibowitza nie zawsze wypełniają ją tak doskonale, jak czynili to mnisi benedyktyńscy.

Wydawnictwo Liturgical Press w Collegeville w stanie Minnesota było uprzejme zezwolić na wykorzystanie cytatów z St. Benedict's Rule for Monasteries, przeł. Leonard J. Doyle, Zakon Świętego Benedykta 19481.

Rozdział 1

 

„Słuchaj, synu, nauk mistrza i nakłoń ku nim ucho swego serca”.

Pierwsze zdanie Reguły

 

„Jeśli więc spieszysz do ojczyzny niebieskiej, przestrzegaj najpierw tej maleńkiej Reguły, którą z łaski Chrystusa napisaliśmy dla początkujących. A wówczas, otoczony opieką Bożą, owe wzniosłe szczyty cnoty i wiedzy, o których właśnie wspominaliśmy, i ty także kiedyś osiągniesz”.

Ostatnie zdania Reguły

 

Między tymi dwoma ustępami, napisanymi mniej więcej w 529 A.D., mieści się ów skromny przepis świętego Benedykta na życie zakonne, który przetrwał nawet w okrytych cieniem czasach Magna Civitas.

 

Brat Czarnoząb od Świętego Jerzego AOL, drżąc na całym ciele, siedział w posępnym korytarzu pod drzwiami sali posiedzeń, czekał na orzeczenie kary i wspominał, jak jego mistrz i wuj zabrał go, żeby zobaczył Dzikokonną podczas plemiennej uroczystości nomadów z Równin, i jak diakon (Półplemienny) Kucisawy, który przybył na Równiny w misji dyplomatycznej, próbował wypędzić świeconą wodą diabła z jej kapłanów i odciągnąć jej ducha od wigwamu narad. Doszło do buntu, napaści na osobę młodego diakona, który nie dostąpił jeszcze wówczas godności kardynalskiej, i napastnicy spod znaku szamana (guślarz) zostali bez większych ceregieli straceni przez nowo ochrzczonego szarfa nomadów. Czarnoząb miał wtedy siedem lat i nie zobaczył Konnej, ale wuj upierał się, że była tam, w dymie ogniska, zanim zaczęło się całe zamieszanie. Wujowi-mistrzowi wierzył bardziej niż ojcu. Później, jeszcze zanim uciekł z domu, widział ją dwakroć, raz za dnia, pędzącą na oklep po grzbiecie wzgórza, i raz w niepewnym świetle ogniska, kiedy przemykała niby Nocna Wiedźma przez ciemność rozpościerającą się poza ogrodzeniem osady. Dobrze ją zapamiętał. Teraz związał się z chrześcijaństwem, a to wymagało, by wspominał tamte chwile jako dziecięce zwidy. Jeden z najmniej prawdopodobnych zarzutów, jakie przeciwko niemu wysunięto, sprowadzał się do oskarżenia o to, że w jego umyśle Dzikokonna stopiła się w jedno z Matką Bożą.

Trybunał nie spieszył się. W holu nie było zegara, ale minęła co najmniej godzina od złożenia przez Czarnozęba zeznań w swojej obronie. Poproszono go, by wyszedł z sali posiedzeń, właściwie klasztornego refektarza. Starał się nie myśleć o tym, co było przyczyną zwłoki, ani o znaczeniu faktu, że diakon, teraz już kardynał („Czerwony Diakon”) Kucisawy objął podczas rozprawy — przez czysty przypadek — rolę amicus curiae. Kardynał przybył ze Stolicy Świętej do klasztoru ledwie tydzień temu i wiedziano powszechnie, że chodziło o przedyskutowanie z Opatem, kardynałem Jaradem, sprawy wyboru nowego papieża (trzeciego w ciągu czterech lat), którego trzeba będzie powołać jak najszybciej, kiedy tylko obecny dokona żywota.

Czarnoząb nie potrafił powiedzieć, czy udział znakomitego Półplemiennego w procesie jest dla niego rzeczą korzystną, czy też przeciwnie. Kiedy wspomniał noc egzorcyzmów, uświadomił sobie również, że w owych czasach Kucisawy miał przyjazne stosunki z Wędrowcami Równin — zarówno dzikimi, jak i osiadłymi. Kardynał był wychowany przez siostry na terytorium opanowanym przez Teksark. Powiedziano mu, że jego matka, nomadka, została zgwałcona przez kawalerzystę Teksarkańczyka i po urodzeniu dziecka podrzuciła je siostrom. Ale w ostatnich latach kardynał nauczył się języka nomadów i nie szczędził czasu ani wysiłków, by doprowadzić do przymierza dzikiego ludu z Równin i papiestwa na wygnaniu w twierdzy Valana w Górach Skalistych.

Sam Czarnoząb był czystej krwi nomadem, chociaż jego zmarli rodzice zostali osadzeni na roli. Jego matka nie miała ani jednej klaczy, więc Czarnoząb żył w dzikich plemionach poza wszelkim statusem społecznym. Pochodzenie nie przeszkadzało mu w życiu zakonnym, gdyż bracia byli tolerancyjni, jeśli chodzi o tego rodzaju sprawy; natomiast wielką wagę przykładali do wszystkiego, co miało związek z wiarą. Ale w tak zwanym cywilizowanym świecie zewnętrznym, wszędzie poza Równinami, żywot nomady był bardzo niepewny.

Doszły go podniesione głosy z refektarza, ale nie potrafił wyłowić poszczególnych słów. Tak czy inaczej, wszystko było dla niego skończone; przed nim już tylko ostateczne zamknięcie pewnego etapu w życiu, co będzie niezwykle trudne.

Kilka kroków od ławy, na której miał czekać, znajdowała się w ścianie korytarza płytka nisza z posągiem świętego Leibowitza. Brat Czarnoząb wstał ze swojej ławki i podszedł tam, by się pomodlić — wbrew poleceniu, jakie mu dano: masz siedzieć tu i czekać. Łamanie ślubu posłuszeństwa zaczęło wchodzić mu najwyraźniej w nawyk. Nawet pies warowałby, jak mu kazano, grzecznie — przypomniał jego osobisty diabeł.

Sancte Isaac Eduarde, ora pro me!

Barierka, przy której się klękało, była zbyt blisko wizerunku, żeby Czarnoząb mógł spojrzeć w twarz świętemu, modlił się więc do jego bosych stóp, stojących na wiązce chrustu. Znał już zresztą na pamięć pomarszczone, starcze oblicze.

Przypomniał sobie, że kiedy po raz pierwszy zjawił się w klasztorze, ówczesny opat, dom Gido Graneden, wydał już polecenie, by zabrać posąg z jego pracowni, uświęconego tradycją miejsca, które przeznaczono świętemu, i przenieść na korytarz, gdzie stoi do dzisiaj. Poprzednik Granedena dopuścił się świętokradztwa, gdyż kazał pomalować piękną, starą, drewnianą rzeźbę „na żywszy kolor”, Graneden zaś, który lubił posąg w poprzedniej postaci, nie mógł ani znieść widoku namalowanego uśmiechu i spojrzenia nieprawdopodobnie wzniesionych do nieba źrenic, ani pogodzić się z woniami i hałasami, jakie pociągnęłyby za sobą zabiegi restauracyjne in situ. Czarnoząb nigdy nie widział świętego całkowicie odmalowanego, bo kiedy tu przybył, głowa i ramiona drewnianej postaci wyrastały już z czegoś, co okazało się piersią gipsowego świętego. Niewielką powierzchnię posągu smarowano fosforanową miksturą sporządzoną przez brata farmaceutę i brata furtiana. Kiedy tylko warstwa farby zaczynała pokrywać się pęcherzami, mozolnie zeskrobywali ją, bacząc, by nie zadrapać drewna. Szło to powoli i minął rok pobytu Czarnozęba w klasztorze, zanim przywrócono świętemu pierwotny wygląd. W tym czasie jego miejsce w gabinecie opata zajęło archiwum, tak więc Leibowitz pozostał już na korytarzu.

Nawet teraz nie można było uznać, że dokonano całkowitej renowacji, tak przynajmniej uważali ci, którzy widzieli rzeźbę w stanie pierwotnym. Bywało, że brat cieśla przystawał, spoglądał na świętego i marszczył z dezaprobatą brwi, a potem brał do ręki dentystyczne dłuto i poprawiał zmarszczki wokół jego oczu albo pieszczotliwie przecierał papierem o drobnym ziarnie miejsca między palcami. Martwił się, że środek do usuwania farby mógł zaszkodzić drewnu, często więc smarował je olejem i z wielką miłością polerował. Dzieło zostało wykonane prawie sześć stuleci wcześniej przez rzeźbiarza o imieniu Fingo, któremu beatus Leibowitz — jeszcze nie kanonizowany — ukazał się we śnie. Znaczne podobieństwo między posągiem i pośmiertną maską, której Fingo nigdy nie widział, było wykorzystywane jako argument przemawiający za kanonizacją, albowiem potwierdzało prawdziwość wizji, jaką miał artysta.

Święty Leibowitz był ukochanym świętym Czarnozęba, zaraz po Najświętszej Panience, ale teraz nadeszła chwila rozstania. Przeżegnał się, wstał i wrócił jak posłuszny piesek na ławkę, by „siedzieć i czekać”.

Doskonale pamiętał, co się stało, kiedy po raz pierwszy poprosił, żeby zwolniono go z najwyższych ślubów, jakie składał mnich w Zakonie Świętego Leibowitza. Wiele wydarzyło się tamtego roku. Był to rok, w którym dotarła do niego wieść o śmierci matki. Był to także rok, kiedy opat Jarad przyjął w Valanie czerwony kapelusz z rąk Ojca Świętego, a Filpeo Harq został koronowany na siódmego Hannegana Teksarku przez swego stryja Uriona, arcybiskupa cesarskiego miasta. Istotniejsze było jednak to, że był to trzeci rok pracy Czarnozęba (wyznaczonej przez samego Dom Jarada), który trudził się nad przekładem wszystkich siedmiu tomów Liber Originum wielebnego Boedullusa, wielce uczonej, ale i czysto spekulatywnej próby zrekonstruowania na podstawie późniejszych faktów prawdopodobnej historii najmroczniejszego z wieków — dwudziestego pierwszego. Czarnoząb tłumaczył dzieło z osobliwej, starej neołaciny, jaką posługiwano się w klasztorach, na najniezwyklejszy z języków, na swą rodzimą mowę, czyli na pasikonikowy dialekt równinnego nomadzkiego, dla którego przed podbojami dokonanymi przez Hannegana II (3174-3175 A.D.) na obszarach niegdysiejszego Teksasu nie było nawet stosownego alfabetu fonetycznego.

Czarnoząb, nim jeszcze poprosił o to, czego się naprawdę lękał: o zwolnienie ze ślubów, chciał, i to nie raz, odstąpić od tej pracy, ale dom Jarad stwierdził, że braciszek jest w tej sprawie osobliwie uparty, tępy i niewdzięczny. Opat uznał, że trzeba stworzyć niewielką nomadzką biblioteczkę, jako przyszły dar chrześcijańskiej cywilizacji i najwyższego lotu kultury zawartej w klasztornych memorabiliach złożony na ręce nieoświeconych plemion, nadal krążących po północnych partiach Równin, wędrownych pastuchów, którzy prędzej czy później przekonają się do słowa pisanego. Miało się to stać dzięki trudowi zjadanych w przeszłości misjonarzy, już teraz prowadzących wśród nich swoje dzieło i nie uważanych już za jadalnych — na mocy Traktatu Świętej Klaczy podpisanego między koczownikami a sąsiednimi państwami rolniczymi. Ponieważ w wolnych szczepach Pasikonika i Dzikiego Psa, które przemierzały ze swoim długowłosym bydłem tereny na północ od rzeki Nady Ann, umiejętność czytania posiadł mniej niż jeden procent osób, trudno było, nawet dostojnemu opatowi, przewidzieć pożytek płynący z istnienia takiej biblioteki — póki brat Czarnoząb, pragnąc na początku życia zakonnego przypodobać się zwierzchnikowi, nie wyjaśnił dom Jaradowi, że trzy główne dialekty nomadzkie mniej różnią się między sobą dla czytającego niż słuchającego. Jeśli użyje się mieszanej ortografii, pominie zaś idiomy charakterystyczne dla poszczególnych plemion, to tłumaczenie będzie zrozumiałe nawet dla byłego nomady, a teraz poddanego Hannegana VI z obszarów południowych, jeżeli tylko posiadł umiejętność czytania. Na Południu, w chatach, na polach i w oborach nadal mówi się dialektem Królików, chociaż na dworach, w salach sądowych i koszarach policyjnych używany jest język Ol’zark. Odsetek ludzi piśmiennych w niedożywionych nowych pokoleniach podbitej krainy wzrósł do dwudziestu pięciu procent i kiedy dom Jarad wyobraził sobie, że tyle dziatwy mogłoby czerpać światło wiedzy z dzieł autorów w rodzaju wielkiego Boedullusa i innych zakonnych znakomitości, nie było już mowy o tym, by nakłonić go do zaniechania tego pomysłu.

Brat Czarnoząb nie śmiał oświadczyć, że plan jest czczy i jałowy, i przez trzy lata zapewniał, że nie starcza mu talentu do takiego zadania, i biadolił nad intelektualnym ubóstwem swoich dokonań. Założył, że opat nie sprawdzi jego twierdzeń, gdyż poza samym tłumaczem jedynie bracia Strzyżyk od Świętej Maryi i Śpiewająca Krowa od Świętej Marty, kompani z dawnych czasów, znali wystarczająco dobrze nomadzki, żeby ocenić jego przekład. Wiedział jednak, że dom Jarad nie poprosi ich o to. Ale opat polecił mu sporządzić dodatkową kopię jednego z rozdziałów i posłał ją członkowi Świętego Kolegium i swemu przyjacielowi z Valany, który mówił płynnie dialektem Dzikich Królików. Przyjaciel był zachwycony i wyraził pragnienie przeczytania po zakończeniu dzieła translatorskiego wszystkich siedmiu tomów. Tym przyjacielem był nie kto inny jak Czerwony Diakon, kardynał Kucisawy. Opat wezwał tłumacza do gabinetu i przeczytał mu fragmenty tego pochwalnego listu.

— Kardynał diakon Kucisawy ma osobisty udział w nawróceniu na chrześcijaństwo niejednego znamienitego rodu nomadów. Sam więc widzisz... — W tym miejscu przerwał, gdyż ujrzał łzy płynące z oczu tłumacza. — Czarnozębie, synu mój, nie pojmuję! Jesteś człowiekiem wykształconym, a nawet uczonym. Jest to oczywiście rzecz incydentalna w porównaniu z twoim powołaniem zakonnym, nie wiedziałem jednak, że tak niewiele dbasz o to, czegoś nauczył się w tych murach.

Czarnoząb otarł łzę rękawem i zamierzał zapewnić opata o swej głębokiej wdzięczności, lecz ten nie pozwolił mu dojść do słowa.

— Wspomnij, synu, kim byłeś, przystając do nas. Wszyscy trzej kończyliście piętnasty rok życia, a nie potrafiliście wypowiedzieć jednego cywilizowanego słowa. Nie umiałeś napisać własnego imienia. Nie słyszałeś nigdy o Bogu, choć posiadłeś już obszerną wiedzę o chochlikach i wiedźmach dosiadających nocami mioteł. Sądziłeś, że koniec świata jest tuż tuż, na południe od tego miejsca, nieprawdaż?

— O tak, domne.

— Pomyślże więc o setkach, o tysiącach żyjących w stanie dzikości młodzieńców, takich samych jak ty niegdyś. O swoich krewnych, znajomych. Chcę wiedzieć: jakież może być z twej strony większe zadośćuczynienie i jakaż większa satysfakcja może cię spotkać, niźli przekazanie swemu ludowi odrobiny wiary, cywilizacji, kultury, tego wszystkiego, co sam otrzymałeś tutaj, w murach Opactwa Świętego Leibowitza?

— Być może nie pamiętasz, ojcze opacie — odparł mnich, kościsty trzydziestolatek o smutnej twarzy. Jego łagodne obejście i nieśmiałość trudno byłoby skojarzyć ze srogością, jaka cechowała jego przodków. — Nie urodziłem się ani wolny, ani dziki. I moi rodzice nie urodzili się ani wolni, ani dzicy. Moja rodzina nie miała koni od czasów mojej prababki. Mówiliśmy po nomadzku, ale byliśmy eks-nomadami, pracowaliśmy na roli. Prawdziwi nomadzi nazwaliby nas trawożercami i splunęli na nasz widok.

— Nie to opowiedziałeś, kiedyś tu przybył! — powiedział oskarżycielskim tonem Jarad. — Opat Graneden myślał, że jesteście dzikimi nomadami.

Czarnoząb spuścił wzrok. Dom Graneden odesłałby ich do domu, gdyby dowiedział się prawdy.

— A zatem nomadowie splunęliby na ciebie, czy tak? — spytał w zamyśleniu dom Jarad. — O to chodzi? Nie chcesz rzucać naszych pereł przed wieprze?

Brat Czarnoząb otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Zaczerwienił się, zesztywniał, skrzyżował ramiona i nogi, powrócił do poprzedniej pozycji, zamknął oczy, zaczął marszczyć brwi, zaczerpnął głęboko powietrza w płuca i wydał z siebie przez zaciśnięte zęby powarkiwanie:

— Żadne perły...

Opat Jarad, uprzedzając wybuch, przerwał mu pospiesznie:

— Masz nazbyt pesymistyczne podejście do osiedlonych na nowo plemion. Myślisz, że nie mają przed sobą przyszłości. Ponieważ jednak ja powziąłem już w tej kwestii decyzję, ta praca musi być wykonana, tobie ona przypada, tylko ty bowiem możesz się z nią uporać. Czyżbyś zapomniał o ślubie posłuszeństwa? Jeśli nie możesz przekonać się do celowości swej pracy, uznaj, że celem jest praca sama w sobie. Znasz powiedzenie: „Praca jest modlitwą”. Myśl o świętym Leibowitzu, myśl o świętym Benedykcie. I myśl o swym powołaniu!

Czarnoząb odzyskał panowanie nad sobą.

— A jakże, me powołanie — rzekł z goryczą. — Mniemałem ongiś, że zostałem powołany do życia kontemplacyjnego. A właściwie tak mi powiedziano, ojcze opacie.

— A któż ci powiedział, że mnisi z zakonów kontemplacyjnych nie pracują?

— Nikt. Nie miałem na myśli tego, że...

— Sądzisz zatem, iż praca naukowa to nieodpowiedni rodzaj pracy dla kogoś pragnącego kontemplacji, czy tak? Myślisz, że szorowanie kamiennej posadzki albo wybieranie odchodów z latryny bardziej zbliży cię do Boga niż praca nad przekładem czcigodnego Boedullusa? Posłuchaj, synu, jeśli pracy uczonego nie da się pogodzić z kontemplacją, czymże był żywot świętego Leibowitza? I co my czynimy na Pustyni Południowo-Zachodniej od dwunastu i pół wieku? I co powiemy o mnichach, którzy wznieśli się do świętości w tym samym skryptorium, w którym ty teraz pracujesz?

— To nie to samo.

Czarnoząb poddał się. Znalazł się w pułapce zastawionej przez opata i musiałby doprowadzić do tego, by Jarad przyjął do wiadomości rozróżnienie, którego ten — wiedział o tym — z rozmysłem unikał. Był taki rodzaj pracy naukowej, który stał się formą kontemplacyjnej praktyki religijnej właściwej Zakonowi, ale z pewnością nie chodziło tu o mozolne tłumaczenie czcigodnego historyka. Jarad — Czarnoząb zdawał sobie z tego sprawę — miał na myśli autentyczny, i nadal traktowany jak rytuał, trud przy konserwowaniu memorabiliów po Leibowitzu, fragmentarycznych i zwykle niezrozumiałych zapisków z czasów Magna Civitas, Wielkiej Cywilizacji, tekstów uratowanych ze stosów rozpalanych w czasach Sprostaczenia przez najdawniejszych uczniów Isaaka Edwarda Leibowitza, ukochanego świętego Czarnozęba, zaraz po Najświętszej Panience. Późniejsi uczniowie Leibowitza, dzieci czasów ciemności, podjęli z samozaparciem stosunkowo bezmyślną pracę kopiowania wciąż na nowo owych tajemniczych pism, ucząc się ich na pamięć, a nawet odśpiewując je chórem. Ta nudna praca wymagała całkowitego i bezmyślnego skupienia, ażeby wyobraźnia nie dodała czegoś, co miałoby znaczenie dla kopisty w pozbawionej przecież znaczeń dżungli dwudziestowiecznego diagramu zaginionej myśli. Wymagała zatopienia własnego „ja” w pracy, która była modlitwą. Kiedy człowiek się w niej zanurzył, byle dźwięk, byle słowo, byle dzwonek klasztorny sprawiały, że podnosił wzrok znad stołu i dostrzegał ze zdumieniem, iż świat wokół niego odmienił się w jakiś tajemniczy sposób i jaśnieje Bożą obecnością. Być może tysiące kopistów dostało się już do raju przez tę iluminowaną pergaminową bramę, lecz był to trud nie mający nic wspólnego z nużącym umysł zajęciem, jakim jest przybliżanie Boedullusa nomadom. Czarnoząb doszedł jednak do wniosku, że lepiej się nie sprzeczać.

— Chcę wrócić do świata, domne — oznajmił stanowczym głosem.

Jedyną odpowiedzią była martwa cisza. Oczy opata zmieniły się w szparki, z których wystrzelały groźne błyskawice. Czarnoząb zamrugał i odwrócił wzrok. Przez otwarte okno wleciał z bzykiem jakiś owad, który okrążył dwa razy pokój, a potem usiadł na karku Jarada; przez chwilę pełzł po skórze opata, zaraz jednak wzbił się znowu i zniknął za oknem, przez które tu przyleciał.

Przytłumiony głos nowicjusza lub postulanta recytującego wyznaczone mu memorabilium, dochodzący przez zamknięte drzwi sąsiedniego pomieszczenia, przeszywał ciszę, ale wcale jej nie zakłócał:

„...A rotacja wektora natężenia pola magnetycznego równa się przyrostowi w czasie wektora gęstości strumienia elektrycznego razy cztery pi wektora gęstości prądu. Ale trzecie prawo mówi, że rozbieżność wektora gęstości strumienia elektrycznego jest...”

Był to głos miękki, prawie kobiecy, słowa padały szybko, jakby mnich, skupiwszy umysł na rozważaniu którejś z Tajemnic, odmawiał różaniec. Czarnozębowi ten głos wydał się znajomy, ale jakoś nie potrafił powiązać go z osobą.

W końcu dom Jarad westchnął i powiedział:

— Nie, bracie Czarnozębie, nie zostaniesz zwolniony ze ślubów. Masz trzydzieści lat, lecz kimże jesteś poza tymi murami? Czternastoletnim uciekinierem, który nie ma dokąd pójść. Też coś! Poczciwi prostaczkowie ze świata oskubali cię jak kurczątko. Twoi rodzice pomarli, nie mylę się? A ziemia, którą uprawiali, nie należała do nich, nie mylę się?

— Jak mogę uzyskać zwolnienie, ojcze opacie?

— Uparciuch, cóż za uparciuch! Co masz przeciwko Boedullusowi?

— Przede wszystkim żywi pogardę dla nomadów...

Czarnoząb przerwał, gdyż pojął, że znowu znalazł się w pułapce. Nie miał nic a nic przeciwko Boedullusowi. Lubił go. Jak na świętego z wieków ciemnoty Boedullus był racjonalny, przenikliwy, pomysłowy —i nietolerancyjny. Chodziło o tę nietolerancję, z którą człowiek cywilizowany odnosi się do barbarzyńcy, właściciel plantacji do wędrownego poganiacza stad, Kain do Abla. O nietolerancję, jaką okazywał Jarad. Ale umiarkowana pogarda Boedullusa dla nomadów nie miała tu nic do rzeczy. Czarnoząb nie cierpiał projektu w całości. Po drugiej stronie stołu zasiadł jednak jego twórca i patrzył na niego z troską. Dom Jarad był od początku klasztornym zwierzchnikiem Czarnozęba, lecz w tym momencie młodemu mnichowi ciążyło to bardziej niż kiedykolwiek. Poza opackim pierścieniem Jarad nosił czerwoną piuskę. Jako najjaśniejszy kardynał Kendemin, książę Kościoła, mógłby nosić tytuł Pogromcy Wszelkiej Racji.

— Czy jest jakiś sposób, żebym się stąd wydostał, panie? — spytał raz jeszcze.

Jarad skrzywił się.

— Nie! Jeśli chcesz, weź trzy tygodnie wolnego, żeby ułożyć sobie wszystko w głowie. Ale nie wracajmy do tej sprawy. I nie próbuj szantażować mnie takimi napomknieniami!

— Niczego nie napomykam, nie próbuję szantażu!

— Doprawdy? Jeśli nie wyznaczę ci innej pracy, opuścisz te mury, nieprawdaż?

— Tego nie rzekłem.

— I bardzo dobrze! Posłuchaj mnie zatem, synu. Składając ślub posłuszeństwa, wyzbyłeś się wolnej woli. Przysiągłeś być posłuszny, i to nie tylko wtedy, kiedy tak ci się podoba. Twoja praca jest dla ciebie krzyżem? Podziękuj więc Bogu i dźwigaj ten krzyż! Niechże będzie ofiarą Jemu złożoną!

Czarnoząb posmutniał, spojrzał na podłogę i pokiwał powoli głową.

Dom Jarad wyczuł, że zwyciężył, i podjął:

— Nie chcę słyszeć już ani słowa na temat Boedullusa, póki nie uporasz się z wszystkimi siedmioma tomami.

Wstał. Dźwignął się także Czarnoząb. Opat wypchnął mnicha ze swojego gabinetu, śmiejąc się przy tym, jakby chodziło o żart.

Na korytarzu brat Czarnoząb natknął się na brata Śpiewną Krowę, który szedł właśnie na nieszpory. Reguła milczenia uniemożliwiła im jakąkolwiek wymianę zdań. Śpiewna Krowa uśmiechnął się. Czarnoząb obrzucił go spojrzeniem spode łba. Obaj jego towarzysze, z którymi uciekł z plantacji pszenicy, znali jego sytuację, lecz żaden nie okazał współczucia. Uważali, że przydzielono mu bardzo wygodne zajęcie. Śpiewna Krowa pracował w nowej drukami, Strzyżyk — w kuchni jako drugi kuchmistrz.

Tego wieczora spotkał Strzyżyka w refektarzu. Drugi kuchmistrz wielką, drewnianą warząchwią nakładał kukurydzianą papkę na talerze. Każdy z mnichów, mijając go, szeptał: Deo Gratias, a Strzyżyk odpowiadał skinieniem głowy, jakby mówił: „Bardzo proszę”.

Kiedy podszedł Czarnoząb, Strzyżyk miał już w warząchwi ogromną porcję papki. Czarnoząb przycisnął talerz do piersi i dał palcami znak „za dużo”, lecz Strzyżyk odwrócił się właśnie, żeby przekazać „niezbędne” instrukcje chłopcu pchającemu wózek. Kiedy Czarnoząb wystawił talerz, Strzyżyk wysypał nań zawartość warząchwi.

— Połowa z powrotem! — szepnął Czarnoząb, łamiąc nakaz milczenia. — Ból głowy!

Strzyżyk podniósł palec do warg, potrząsnął głową i wskazał tabliczkę „Zasady Higieny” za linią obsługi, a potem znak przy wyjściu, gdzie nadzorca odpadków przyjmował resztki.

Czarnoząb postawił talerz na kotle. Prawą dłonią nabrał garść papki, a lewą chwycił Strzyżyka za suknię. Wciskał papkę w twarz kuchmistrza, póki ten nie ugryzł go w kciuk.

Przeor przyszedł z zawiadomieniem prosto do celi Czarnozęba: dom Jarad zwolnił go na trzy tygodnie z pracy w skryptorium, aby mógł skupić się na modlitewnym szorowaniu kamiennej posadzki w kuchni i jadalni. Tak więc przez dwadzieścia jeden dni Czarnoząb, klęcząc w mydlinach, znosił wybaczający uśmiech

Strzyżyka. Minął ponad rok, zanim ważył się znowu bąknąć o swojej pracy, powołaniu i ślubach.

W ciągu tego roku Czarnoząb miał wrażenie, że reszta wspólnoty przygląda się mu bacznie, czuł, że coś się zmieniło. Bez względu na to, czy naprawdę zaszła zmiana w postawie innych wobec niego, czy też była to zmiana w nim samym, skutkiem była samotność. Czuł się czasem wyobcowany. Podczas odmawiania chórem modlitw zacinał się przy słowach „Jeden chleb i jedno ciało, choć jest nas wielu”. Jego jedność z kongregacją przestała być oczywistością. Słowa „Chcę odejść” wypowiedział być może, nim powziął naprawdę taki zamiar. Sedno sprawy tkwiło w tym, że nie tylko oznajmił to opatowi, lecz pozwolił, by przyjaciele dowiedzieli się o incydencie. Wśród tych, którzy złożyli uroczyste śluby i oddali się w ten sposób nieodwołalnie Bogu i regułom zakonnym, mnich pełen żalu był czymś nienormalnym, źródłem niepokoju, wybrykiem natury, kimś godnym politowania. Niektórzy unikali go, inni obrzucali dziwnymi spojrzeniami. Jeszcze inni zaczęli okazywać mu nadmierną uprzejmość.

Nowych przyjaciół znalazł sobie wśród młodszych członków wspólnoty, nowicjuszy i postulantów, którzy jeszcze nie we wszystkim podążali Drogą. Jednym z nich był młodzieniec o zniewalającym uroku, Torrildo, którego roczny pobyt w opactwie zaznaczył się kilkakrotnie ogólnym poruszeniem. Kiedy Czarnoząb przybył do kuchni w celu odbycia swojej trzytygodniowej kary, zastał już Torrilda szorującego posadzkę w ramach pokuty za jakiś nie ujawniony ogółowi występek i rychło dowiedział się, że to właśnie stłumiony głos Torrilda recytującego memorabilium dochodził go z pokoju przyległego do gabinetu opata podczas niefortunnej rozmowy z dom Jaradem. Dwaj zakonnicy różnili się znacznie, jeśli chodzi o zainteresowania, pochodzenie, charakter i wiek, ale wspólnie odbywana kara sprzyjała wytworzeniu się między nimi więzi.

Torrildo był zachwycony, że poznał starszego mnicha, który jest daleki od doskonałości. Czarnoząb, nie przyznając się do końca przed samym sobą, że zazdrościł postulantowi względnej swobody, pozwalającej opuścić klasztor, zaczął wyobrażać sobie, że znalazł się w położeniu Torrilda, ma jego kłopoty, urok i talenty (które uchodziły uwadze wielu). Spostrzegł, że zaczyna udzielać młodzieńcowi rad, i poczuł się zaszczycony, kiedy Śpiewna Krowa wyjawił mu z kwaśną miną, iż Torrildo naśladuje jego zachowanie i zaczyna nawet mówić zupełnie jak on. Był to jakby krótkotrwały związek ojciec-syn, lecz ta sytuacja oddaliła Czarnozęba jeszcze bardziej od innych mnichów, którzy marszczyli brwi, patrząc na tę przyjaźń.

A Czarnozębowi coraz trudniej było odróżnić wyrzut w spojrzeniu wspólnoty od wyrzutów własnego sumienia. Pewnej nocy przyśniło się mu, że klęczy w kaplicy, czekając na komunię. „Niechaj Ciało Jezusa Chrystusa doprowadzi cię do życia wiecznego” — powtarzał kapłan każdemu przyjmującemu komunię, ale kiedy podszedł bliżej, Czarnoząb zobaczył, że to Torrildo, który kładąc opłatek na języku mnicha, nachylił się i szepnął: „Ten, który spożywa ze Mną chleb, ten Mnie zdradzi”.

Czarnoząb obudził się. Dławił go szloch. Próbował zapomnieć o tym sennym koszmarze.

Rozdział 2

 

„Najprzedniejszym stopniem pokory jest bezzwłoczne posłuszeństwo. Osiągnęli go ci, dla których nie ma nic droższego od Chrystusa. Czy to ze względu na Świętą Służbę, jaką ślubowali, czy to z lęku przed piekłem, czy wreszcie dla chwały życia wiecznego, gdy tylko przełożony wyda jakieś polecenie, nie zwlekają oni ani chwili z jego wykonaniem, jak gdyby sam Bóg rozkazywał”.

Reguła świętego Benedykta, rozdział V

 

Kiedy brat Czarnoząb tłumaczył jedenasty rozdział z siódmego i ostatniego woluminu Boedullusa i gorączkowo pracując zbliżał się do końca, z Valany do Wolnego Państwa Denver przybył specjalny posłaniec z tragicznymi nowinami. Papież Linus VI, najprzenikliwszy, a może i najświętszy z ostatnich papieży, człowiek najbardziej zasłużony w dziele zabliźniania schizmy, do jakiej doszło po podbojach, zmarł na niewydolność serca, gdy stał w sięgającym mu łydek lodowatym potoku i potrząsał groźnie wędką na pstrągi w stronę pozostającej na brzegu delegacji Kurii. Zapewniał ich, że nasz Pan, powierzając Piotrowi dzieło łowienia ludzi, nie zakazał mu zgoła łowienia ryb. „Wszak papież Piotr zabrał pięciu apostołów do łodzi zaraz po Zmartwychwstaniu”, uświadomił im Linus. I nagle zamilkł, zbladł, rzucił wędzisko i przycisnął dłonie do piersi. Wykrztusił jeszcze, jakby się buntując: „Idę łowić ryby”, i runął w zimną wodę. Zauważono później, że jego ostatnie słowa były cytatem z Ewangelii (Jan 21,3).

Natychmiast po otrzymaniu wiadomości najjaśniejszy pan kardynał opat przystąpił do pakowania swoich pięknych insygniów. Zawiadomił Papieską Placówkę Drogową w Sanly Bowitts, że potrzebuje zbrojnej eskorty, i polecił bratu masztelarzowi przygotować parę najszybszych koni i najlżejszy powóz, chciał bowiem jak najmniej czasu spędzić w drodze. Kiedy sposobił się do podróży, raz dostawał napadu żalu, raz ogarniała go ekscytacja i łzy mieszały się z potem, którym spływał wskutek zdenerwowania. To właśnie zmarły papież wyniósł go do godności kardynalskiej. Po raz pierwszy weźmie udział w konklawe. Wspólnota zakonna rozumiała, jak mieszane uczucia nim targają, i starała się schodzić mu z drogi.

W wieczór poprzedzający wyjazd, po wygłoszeniu mowy pochwalnej ku czci Linusa i odprawieniu za niego mszy, a potem spożyciu posiłku, przemówił do zgromadzonych w refektarzu mnichów.

— Podczas mojej nieobecności obowiązki opata będzie pełnił przeor Olshuen. Czy przysięgacie dochować mu posłuszeństwa w Chrystusie, jakie okazywaliście mnie?

Wśród zgromadzonych rozległ się potwierdzający pomruk. — Czy ktokolwiek chce wypowiedzieć to posłuszeństwo?

Milczeli, ale Czarnoząb czuł, że wszyscy patrzą na niego.

— Umiłowani synowie, nie naszą rzeczą, mnichów z tego klasztoru, jest rozprawianie o sprawach Świętego Kolegium albo polityce Kościoła czy państwa. — Przerwał, żeby spojrzeć na oświetlone kagankiem twarze. — Powinniście jednak wiedzieć, dlaczego moja nieobecność może się przedłużyć. Jak wszyscy wiecie, jednym z rezultatów schizmy było mianowanie przez dwóch rywali do papieskiego tronu bezprecedensowej liczby kardynałów. I wiecie też, że jeden z warunków układu kończącego schizmę był taki, iż nowy papież, teraz już świętej pamięci, zatwierdzi tych wszystkich kardynałów, bez względu na to, która ze stron ich mianowała. Tak też się stało i mamy teraz na kontynencie sześciuset osiemnastu kardynałów, z których wielu nie ma nawet godności biskupiej, a kilku nie otrzymało święceń kapłańskich. Ponieważ siły są podzielone niemal równo między Wschód i Zachód, być może trudno będzie osiągnąć większość dwóch trzecich plus jeden, niezbędną do wyboru papieża. Konklawe może potrwać jakiś czas. Mam nadzieję, że nie dłużej niż kilka miesięcy, ale nie potrafię tego w żaden sposób przewidzieć.

Lękam się, że do waszych uszu będą trafiały plotki przynoszone przez podróżnych. Póki trwa wygnanie papieża z Nowego Rzymu obleganego przez siły zbrojne Teksarku, nieprzyjaciele valanskiego papiestwa mają nadzieję na odnowienie schizmy i dlatego będą rozsiewać najrozmaitsze pogłoski. Błagam was, umiłowani bracia, nie słuchajcie ich.

Siła państwa uległa nadwątleniu. Siódmy z Hanneganów nie jest takim tyranem, jakim był drugi, który, wiecie o tym z historii, uciekał się do podstępu, i wprowadzając chore zwierzęta hodowlane między włochate bydło nomadów, wywoływał zarazę, aby zdobyć dla siebie imperium. Posłał swoją piechotę daleko nad Bajdos, a jego kawaleria ścigała maruderów nawet za naszymi Bråmami. Zabił papieskiego wysłannika, a kiedy papież Benedykt obłożył Teksaranę interdyktem, Hannegan wtargnął do wszystkich kościołów, pałaców i szkół. Zajął ziemie wokół Nowego Rzymu, zmuszając Jego Świątobliwość do schronienia się w upadającym Cesarstwie Denver. Zebrał wystarczającą liczbę kardynałów ze Wschodu, żeby wybrać anty papieża albo raczej papieża-konkurenta, który osiadł w Nowym Rzymie. Nastąpił okres sześćdziesięciopięcioletniej schizmy.

I oto siódmym Hanneganem został Filipeo Harq. Jest spadkobiercą zdobywcy, ale istnieje pomiędzy nimi pewna różnica. Jego poprzednik był niepiśmiennym półbarbarzyńcą. Obecny władca otrzymał odpowiednie wykształcenie i wychowanie, a niektórzy jego nauczyciele byli naszymi uczniami. Nie traćcie więc, umiłowani synowie, nadziei i nie ustawajcie w modlitwie.

Jeśli prawy Hannegan zasiądzie z prawym papieżem, z pewnością dojdą, z Bożą pomocą, do porozumienia i zakończy się wygnanie. Módlcie się, by papież, którego wybierzemy, mógł wrócić do Nowego Rzymu wolnego od teksarkańskiej hegemonii. Wszędzie są ludzie wrogo nastawieni do okupacji, nic dobrego nie wyniknie jednak z tego, że zaczniemy spierać się na Świętym Kolegium o to, czy wojska teksarkańskie powinny wycofać się przed powrotem papieża. Rozstrzygnie to nowo wybrany papież.

Módlcie się o wybór, lecz nie za kandydatów. Módlcie się, by czuwał nad nami Duch Święty. Kościół potrzebuje mądrego i świątobliwego papieża, nie papieża wschodniego czy zachodniego, lecz takiego, który godny byłby odwiecznego tytułu „sługi sług Bożych”. — Dom Jarad zniżył głos. — Módlcie się, bracia, także za mnie. Kimże bowiem jestem, jeśli nie starym wiejskim mnichem, któremu papież Linus wręczył, być może w chwili słabości, czerwony kapelusz? Jeśli ktokolwiek w Świętym Kolegium ma niższą rangę, to tylko kobieta... hmm... Jej Eminencja ksieni N’Orku, albo mój młody przyjaciel diakon Kucisawy, który pozostał człowiekiem świeckim. Niechaj wasze modlitwy uchronią mnie przed szaleństwem. Co nie oznacza zgoła, że trafię między wilki, prawda?

Rozległy się ledwie dosłyszalne parsknięcia i chichoty. Jarad zmarszczył lekko brwi.

— Pragnę pokazać, że nie jestem wrogiem Cesarstwa, i dlatego przeprawię się na drugi brzeg Bajdos i ruszę drogą przez Prowincję. Muszę jednak przesunąć jutrzejszą mszę. I tak będzie to dzień świąteczny, więc przed moim wyjazdem odśpiewamy mszę za unicestwienie schizmy.

Rozłożył ramiona, jakby chciał objąć nimi ciżbę, nakreślił w powietrzu wielki znak krzyża, zszedł z podwyższenia z pulpitem i opuścił salę.

Czarnoząb poczuł, że ogarnia go szaleńcza trwoga. Starał się o rozmowę z dom Jaradem przed wyjazdem opata, ale spotkał się z odmową. Przed świtem, bliski paniki, znalazł przeora Olshuena, idącego krużgankami na jutrznię, i przywarł do rękawa swego przełożonego.

— Kto tam znowu? — spytał Olshuen głosem pełnym irytacji. — Jesteśmy spóźnieni. — Wszedł między cienie, jakie rzucały oświetlone jednym łuczywem kolumny. — Och, brat Czarnoząb! Mówże, o co chodzi?

— Dom Jarad obiecał, że wysłucha mnie, kiedy skończę Boedullusa. Jestem bliski końca, lecz oto opat wyjeżdża.

— Obiecał, że cię wysłucha? Jeśli nie zniżysz głosu, usłyszy cię teraz. Cóż masz mu do powiedzenia?

— Chodzi o zmianę pracy. Albo wystąpienie z zakonu. A teraz nie będzie go przez wiele miesięcy.

— Tego nie możesz wiedzieć. Tak czy inaczej, cóż mogę dla ciebie uczynić? I co to ma niby znaczyć, że chcesz wystąpić z zakonu?

— Czy zechcesz przypomnieć mu o mnie przed wyjazdem?

— W związku z czym?

— Nie mogę już tak dalej żyć.

— Nawet mu nie wspomnę. Jak niby żyć? Jesteśmy spóźnieni. — Ruszył w stronę kościoła, ciągnąc za sobą Czarnozęba. — Czy dom Jarad będzie wiedział, o co chodzi, jeżeli znajdzie rano wolną chwilę i jeżeli napomknę mu o twoim jawnym wzburzeniu?

— Och, to pewne, że będzie wiedział. Pewne!

— Co to za mówienie o wystąpieniu z zakonu? Nieważne, czeka nas jutrznia. Jeśli chcesz, zajrzyj do mnie za dzień lub dwa. Albo lepiej poślę po ciebie. A teraz uspokój się. Jego nieobecność nie potrwa długo.

 

Po odprawieniu mszy w intencji unicestwienia schizmy opat Jarad ogłosił z ambony, iż pragnie, aby w dniu rozpoczęcia konklawe odśpiewali mszę wotywną za pomyślny wybór papieża, a kolejne takie msze nazajutrz po dotarciu do opactwa wszelkich nowin z Valany, chyba że będzie to nowina o wyborze papieża. Następnie odjechał w stronę rzeki Bajdos.

Dwa tuziny albo i więcej mnichów, w tym Czarnoząb i Torrildo, stanęły wzdłuż parapetu wschodniego muru i patrzyły na pióropusz kurzu, póki nie zniknął za horyzontem.

— Wybrał drogę przez Prowincję, by dowieść, że nie jest wrogiem Cesarstwa — Czarnoząb powtórzył słowa opata posępnym tonem. — Ale zabrał zbrojny orszak. Po co mu zbrojni?

— Czujesz się tym rozgoryczony? — spytał Torrildo, który zwykle skupiał się na uczuciach Czarnozęba, nie zaś na jego myślach.

— Gdyby był wrogiem Cesarstwa, sprawy mogłyby ułożyć się dla mnie inaczej, Torrildo.

— Jakże to?

— Sprawy ułożyłyby się inaczej dla wszystkich, jeśliby nikt tutaj nie szedł na kompromisy. I ten człowiek śmiał mi mówić o rzucaniu pereł przed wieprze.

— Nie pojmuję cię, bracie.

— I nie oczekuję tego od ciebie. Skoro moi kuzyni, Strzyżyk i Śpiewna Krowa, nie potrafią mnie pojąć, jakże mógłbyś ty? — Położył uspokajająco rękę na spoczywającej na parapecie dłoni Torrilda. — Wystarczy, że budzi to twoją troskę.

— O tak, budzi!

Postulant spojrzał na niego szarozielonymi oczami, które Czarnozębowi przypomniały łagodne i badawcze spojrzenie matki. Było w nich coś kobiecego. Czarnoząb poczuł się zakłopotany intensywnością tej chwili i cofnął dłoń.

— Oczywiście. Nie myślmy o tym. A co z tym twoim trudnym memorabilium?

— To się nazywa równania Maxwella. Czytam w jedną i drugą stronę, ale nie wiem, czym są ani co oznaczają.

— Jak i ja, ale nie oczekuje się od ciebie, że będziesz wiedział. Powiem ci jedno: ich znaczenie przeniknięto w ubiegłym wieku. Podobno owe równania znalazły się wśród notatek, które jakieś siedemdziesiąt lat temu thon Taddeo Pfardentrott zabrał ze sobą do Teksarku. Słyszałem, że należą do największych memorabiliów.

— Pfardentrott? Wynalazca telegrafu? I dynamitu?

— Zdaje się, że tak.

— Dlaczego więc muszę uczyć się tego na pamięć, skoro przeniknięto znaczenie tych tekstów?

— Chyba chodzi o tradycję. Nie, o coś więcej. Niech te słowa przepływają przez twój umysł jak modlitwa. Jeżeli wytrwasz dostatecznie długo, Bóg cię oświeci. Tak zapewniają ci, którzy pamiętają dawne czasy.

— Skoro ktoś przeniknął już ich znaczenie, być może i ja do niego dotrę.

— Mogłoby się okazać, bracie, żeś zrujnował jeno swój świat. Jeśli jednak tego pragniesz, spróbuj. Możesz przeczytać to, co napisał na ten temat brat Komhoer po wyjeździe Pfardentrotta, lecz sądzę, że nie uda ci się tego zrozumieć.

— Jaki brat?

— Komhoer. Wynalazł tę starą maszynę elektryczną, która stoi jeszcze dziś w podziemiach.

— I nie działa.

— Ależ działała, kiedy ją zbudował, ale była w tym miejscu bardzo niepraktyczna, a poza tym z takich czy innych względów jego opat nie pozwolił mu nauczyć innych obchodzenia się z tym urządzeniem. Czy widziałeś kiedyś światło elektryczne?

— Nie.

— Ja też nie, ale pełno go w pałacu Hannegana w Teksarku. Mają je też na tamtejszym uniwersytecie. Brat Komhoer i Pfardentrott przyjaźnili się, o ile pamiętam, ale opat Hieronim tego nie pochwalał. Dlaczego właściwie nie przeczytałeś wywieszki, która znajduje się nad maszyną Komhoera?

— Widziałem ją, lecz nie przeczytałem. Czyszczenie maszyny jest bardzo nieprzyjemne. Mnóstwo szpar i zagłębień, w których gromadzi się kurz. — Torrildo był dozorcą podziemi i magazynierem. — Nigdy nie mówiłeś mi o swoim memorabilium, bracie Czarnozębie.

— Jest całkowicie religijne. Nie sądzę, by miało jakieś utajone znaczenie naukowe. Nazywają je „Towary kolonialne według świętego Leibowitza”.

Starał się ukryć dumę z tego, że powierzono mu memorabilium samego Założyciela, ale Torrildo niczego nie zauważył.

— Czy dzieje się coś szczególnego, kiedy je odmawiasz?

— Nie mogę powiedzieć ani tak, ani nie. Może nie przykładałem się należycie. Jak zwykł mawiać sam święty Leibowitz: „Co widzisz, to twoje”.

— Gdzie zapisano to powiedzenie? Co ono znaczy?

Czarnoząb, który lubił tajemnicze „powiedzenia świętego Leibowitza”, uniknął wyjaśnień, gdyż zadzwoniono na sekstę, co oznaczało powrót do reguły milczenia, zawieszonej tego przedpołudnia z powodu wyjazdu opata. Mnisi stojący przy parapecie muru zaczęli się rozchodzić.

— Przyjdź do przyziemia, jeśli uda ci się wyrwać — szepnął Torrildo, gwałcąc regułę.

 

Nomadzcy przodkowie Czarnozęba zawsze bardzo cenili ekstatyczne przeżycia magiczne lub religijne i choć było to dziedzictwo pogańskie, nie można powiedzieć, by nie pasowało do tradycyjnych mistycznych poszukiwań, które były dla niego czymś tak naturalnym i pociągającym w życiu klasztornym. Kiedy jednak poczucie jedności z braćmi zakonnymi zaczęło stopniowo zanikać, spostrzegł, że formalne obrzędy wspólnoty nie mają już dla niego tej zniewalającej siły, co dawniej. Procesje i śpiewanie psalmów nie porywały już jego duszy na wyżyny uniesienia. Nawet przyjmowanie komunii podczas mszy nie poruszało jego serca. Mimo że wątpił teraz w swe zakonne powołanie, odczuwał to dotkliwie jako stratę czegoś cennego. To, co stało się dla niego niedostępne podczas wspólnych nabożeństw, starał się osiągnąć w samotnej modlitwie.

Mnich spędzał w swej celi tylko siedem nocnych godzin, z czego co najmniej półtorej godziny przeznaczał na medytacyjną, albo kontemplacyjną modlitwę. Część czasu na nią przewidzianego poświęcał na czytanie tych partii oficjum, których nie mógł odśpiewać w toku obrządków nakazanych regułą, gdyż wykonywał jakąś pracę na rzecz klasztoru. Czarnoząb jednak prawie nigdy nie potrzebował nawet dwudziestu minut na dokończenie brewiarza, przez pozostały czas mógł więc oddać się Jezusowi i Maryi. Jego sny bywały jednak zabarwione legendami z dzieciństwa i opowieściami o Dzikokonnej, którą ujrzał niegdyś na własne oczy.

Jego spowiednik i duchowy kierownik stanowczo i wielokrotnie ostrzegał go przed poważnym traktowaniem tego rodzaju nadprzyrodzonych objawień, jakie spływały na niego w postaci głosów lub wizji, gdy pogrążał się w kontemplacji, są to bowiem albo dzieła szatana, albo zwodnicze, uboczne skutki intesywnego skupienia, jakiego wymaga modlitwa medytacyjna czy kontemplacyjna. Kiedy więc miał pewnej nocy wizje, przypisał je gorączce, ponieważ poprzedniego dnia zachorował i został zwolniony z pracy w skryptorium.

Ukląkł koło łóżka na cieniutko wyścielonym klocku drewna i wpatrywał się bez mrugnięcia powieką w wiszący na ścianie obrazek Niepokalanego Serca. Kiedy zaczynał błądzić myślami gdzieś daleko albo pojawiała się jakaś konkretna myśl, czym prędzej z powrotem skupiał na nim całą uwagę. Obrazek niczym się nie wyróżniał, namalowano go, nie dbając o szczegóły i, na dobrą sprawę, w sposób czysto symboliczny. Modlitwa to wyzbycie się wszelkiej myśli i skupienie umysłu na sercu Najświętszej Panny. Wskutek gorączki kręciło mu się nieco w głowie i kiedy uklęknął, ogarnęło go jakieś odrętwienie. Czasem miał przed oczyma tylko ciemność. Serce zaczęło pulsować, a potem się powiększać. Nie mógł już zatrzymać na nim spojrzenia. Miał uczucie, że jego umysł zagłębia się w mroczny korytarz, który prowadzi do pustki.

I nagle stało się: ujrzał żywe serce, które zawisło w powietrzu przed jego oczyma i biło rytmicznie. Nie brakowało żadnego szczegółu. Z przebitej lewej komory wypływał strumyczek krwi. Przez chwilę nie czuł ani strachu, ani zaskoczenia. Patrzył tylko, całkowicie pochłonięty widokiem. Wiedział, nie ujmując tego w słowa, że nie patrzy na serce Maryi, ale zdziwiło go to i zaniepokoiło dopiero później, po zastanowieniu. Patrząc na serce, akceptował po prostu to, co miał przed oczami.

Z tego transu wyrwało go gwałtowne stukanie do drzwi. Nagły powrót świadomości otaczającego świata spowodował, że poczuł, jak cierpnie mu skóra.

— Benedicamus domino — odpowiedział po chwili.

— Deo Gratias — doszedł do jego uszu stłumiony głos z korytarza.

Był to brat Jonan, który budził zakonników na jutrznię. Po chwili kroki oddaliły się.

Czarnoząb dźwignął się na nogi i jął przygotowywać do codziennych zajęć, ale czar wizji nie opuścił go do końca tego dnia i przez cały następny. Było to bardzo intrygujące — nawet kiedy minęła mu gorączka.

Ponieważ przeor nie wzywał go przez pierwsze trzy dni nieobecności dom Jarada, Czarnoząb sam do niego poszedł. Łączyła go z Olshuenem stara przyjaźń; zanim został przeorem, był jego nauczycielem i spowiednikiem, ale w tym momencie widok dawnego ucznia stojącego w drzwiach gabinetu nie wywołał życzliwego uśmiechu.

— No tak, rzeczywiście powiedziałem, żebyś przyszedł — powiedział. — Siadajże.

Opadł z powrotem na swoje krzesło, oparł łokcie na stole, złączył opuszki palców i wreszcie obdarzył Czarnozęba wątłym uśmiechem. Czekał.

Młody mnich usiadł na brzeżku krzesła i uniósł brwi. Też czekał. Przeor jął pukać palcami o palce, opuszkami, po dwa palce naraz, a potem złożył je z powrotem. Ten widok zawsze fascynował Czarnozęba, który podziwiał doskonałą koordynację mchów.

— Chciałem zapytać...

— Dom Jarad powiedział, żebym cię wyrzucił za drzwi, jeżeli poprosisz o coś więcej niż błogosławieństwo, chyba że masz już za sobą pracę nad Boedullusem. Wiem jednak, że tak nie jest. Nie wyrzucam cię, ponieważ zostałeś tu zaproszony. — Każde zdanie podkreślał puknięciem palców. Robił to tylko wtedy, gdy był zdenerwowany. — Czego więc pragniesz, mój synu?

— Błogosławieństwa.

Dobrodusznego z natury Olshuena nietrudno było rozbroić i teraz położył dłonie na stole, pochylił się do przodu i uśmiechnął z wyraźną ulgą.

— Dla mojej prośby o zwolnienie ze ślubów.

Uśmiech zniknął. Przeor odchylił się do tyłu, złączył z powrotem opuszki palców i oznajmił łagodnym tonem:

— Czarnozębie, mój synu. Ależ z ciebie plugawy i zepsuty nomadzki pomiot!

— Oczywiście rozmawiałeś o mnie z dom Jaradem, ojcze przeorze. — Czarnoząb zdobył się na posępny uśmiech.

— Nie powiedział niczego, co chciałbyś usłyszeć, a za to parę rzeczy, których słyszeć nie powinieneś. Dla własnego dobra. Ostatnie pół minuty tutaj spędził, mówiąc bardzo wiele i w pośpiechu o tobie. Potem polecił, bym cię wyrzucił, i wyjechał.

Czarnoząb wstał.

— Czy mógłbyś, ojcze, wyjawić, nim mnie wyrzucisz, gdzie znajdę materiały dotyczące procedury?

— Jakiej znowu procedury? Zwolnienia ze ślubów? — Olshuen poczekał, aż Czarnoząb skinie potwierdzająco głową, a potem ciągnął: — Kiedy stąd wyjdziesz, skręć w prawo. Kiedy dojdziesz do schodów, zejdź do krużganków. Dotrzesz nimi do furty i wyjdziesz na dziedziniec. Po drugiej stronie dziedzińca jest główna Bråma, za nią zaś ciągnie się droga. Od tego miejsca będziesz już polegał tylko na samym sobie. Szlak do nowej przyszłości będzie przed tobą otwarty.

Uznał, iż nie musi dodawać, że Czarnozęba czeka ekskomunika, że w wielu miejscach nikt nie zechce go zatrudnić, że będzie pozbawiony wszelkiego prawa do składania petycji w sądach kościelnych, a także do przyjmowania sakramentów, że duchowni i pobożni świeccy będą unikać go jak ognia i że rychło padnie ofiarą pierwszego lepszego opryszka, kiedy tylko ten zorientuje się, iż były mnich nie może ścigać nikogo na drodze sądowej.

— Oczywiście chcę uzyskać prawowite zwolnienie.

— W bibliotece znajdziesz książki komentujące prawo kanoniczne.

— Dziękuję, ojcze przeorze. — Czarnoząb wstał i gotował się do wyjścia.

— Czekajże! — polecił udobruchany nagle Olshuen. — Powiedz mi, synu, czy po skończeniu Boedullusa... a mówię to wyłącznie hipotetycznie... jeśli więc po skończeniu Boedullusa mógłbyś sam wybrać sobie następne zajęcie, jakie wówczas byłoby twe stanowisko w tamtej sprawie?

Mnich zawahał się.

— Zapewne przemyślałbym to od nowa.

— Jak daleko masz jeszcze do końca?

— Dwa rozdziały.

Olshuen westchnął i powiedział:

— Usiądź z powrotem.

Przerzucał papiery na biurku, aż natrafił na zapieczętowaną kopertę. Czarnoząb zobaczył na niej swoje imię wypisane ręką dom Jarada. Przeor rozciął kopertę, rozłożył kartkę, przeczytał ją powoli i spojrzał na Czarnozęba. Znowu zetknął opuszki palców i zaczął pukać nimi o siebie.

— Wybór zajęcia?

— Tak. Opat dał ci wolną rękę. Kiedy uporasz się z Księgą początków, możesz wziąć się do Śladów stóp po dawnych cywilizacjach tego samego autora. Chyba, że masz po dziurki w nosie czcigodnego Boedullusa.

— Mam go po dziurki w nosie.

— W takim razie zajmiesz się tłumaczeniem Trwałości pojęć w lokalnych sektach Yogena Durena.

— Nanomadzki?

— Oczywiście.

— Dziękuję, ojcze przeorze.

Czarnoząb poszedł korytarzem do schodów, zszedł do krużganków, minął furtę, przemierzył dziedziniec i wyszedł główną bramą na drogę. Przystanął na chwilę, wpatrując się niepewnie w pustynny krajobraz. Szlak prowadził do osady Sanly Bowitts, a kilka mil dalej docierało się do wzgórza o płaskim wierzchołku, zwanego Mesą Ostatniego Ratunku. W oddali wznosiły się góry, a przed nimi pagórki. Ziemię porastały tu i ówdzie kaktusy i krzewinki juki, a w zagłębieniach — skąpa trawa i drzewka jadłoszynu. W oddali zobaczył antylopę i brata pasterza, który wiódł swoją trzodę przez przełęcz. Pies został z tyłu i warcząc poganiał maruderów.

Przy Czarnozębie zatrzymał się wóz ciągnięty przez muła o wklęsłym grzbiecie i mnich znalazł się w obłoku drobnego pyłu.

— Braciszek do miasta? — spytał z wysokości stosu worków z żywnością siwowłosy woźnica.

Czarnoząb miał wielką ochotę wyminąć miasto i wspiąć się na Ostatni Ratunek. Powiadano, że jest to nawiedzone miejsce i mnisi wędrują tam czasem samotnie (ale z pozwoleniem przełożonych), żeby przeżyć na tym pustkowiu coś w rodzaju duchowego oczyszczenia.

— Wielkie dzięki, cny prostaczku.

Przeszedł z powrotem główną bramą i ruszył w stronę podziemi. Tradycja mówiła, że kiedy święty Leibowitz zakładał zakon, nie było tu nic poza starym wojskowym bunkrem albo przejściowym składem amunicji, który on i jego pomocnicy zdołali zamaskować tak, że człowiek mógł przejść o rzut kamieniem od tego miejsca i niczego nie zauważyć. Tam właśnie przechowywano najstarsze memorabilia. Według Boedullusa przed połową dwudziestego pierwszego wieku nie wzniesiono tu żadnych budynków mieszkalnych. Mnisi mieszkali w rozproszonych celach i przychodzili do tego miejsca tylko po to, by składać księgi i zapiski — póki nie minęła zawierucha Sprostaczenia i cennym dokumentom nic już nie groziło. Tutaj, pod ziemią, starożytne memorabilia i późniejsze komentarze czekały na swe przeznaczenie, którego czas być może już się wypełnił.

Rozdział 3

 

„Niech śpią odziani, przepasani pasem albo sznurem. Niech jednak nie mają przy boku swoim noży, aby nikt się przypadkiem przez sen nie skaleczył [...] Łóżka młodszych braci nie powinny stać obok siebie, lecz rozdzielone posłaniami starszych”.

Reguła świętego Benedykta, rozdział XXII

 

W każdej niszy z książkami płonął oliwny kaganek, który dawał jednak zbyt słabe światło, by dało się przy nim czytać. Trzeba było chodzić z lampką w ręku, by odnaleźć na półkach pożądany tytuł. Zwykle zabierało się książkę do czytelni z rzędem wysokich okien, ale Czarnoząb wyciąg z De Perennibus sententiis sectarum rurum Durena, przedmiot swojej następnej pracy, przeglądał przy świetle świecy, którą trzymał w dłoni. Wkrótce odstawił książkę na półkę i podszedł do brata Torrilda, który pochylał się nad starym, zbudowanym przez Komhoera generatorem esencji elektrycznej, rdzewiejącą bryłą ustawioną w nieoświetlonej niszy.

— Usiądźmy gdzieś, gdzie nikt nas nie przyłapie — szepnął Torrildo i schował się w głębokim cieniu za maszyną. — Brat Obohl wyszedł, ale nie wiem dokąd.

Czarnoząb zawahał się.

— Nie muszę się ukrywać. Mam powód, żeby tu przebywać. Nawet bez pozwolenia.

— Sza! Nie musisz szeptać, ale zniż głos. Wolno mi tu przychodzić tylko w celu oczyszczenia maszyny. Aczkolwiek nie ma to już większego znaczenia.

— Co to za drzwi? — Czarnoząb wskazał głową na ścianę w głębi niszy.

— To skład pełen rupieci. Chyba części maszyny. Chodź, bracie.

Mnich znowu się zawahał. Widok maszyny przyprawiał go, nie wiedzieć czemu, o gęsią skórkę. Przypominał mu osobliwe krzesło stojące w kaplicy, świętą relikwię.

Kiedy zaczęto podróżować szybciej, a podboje Hannegana II umożliwiły komunikację, wynalazek zaczął szerzyć się na całym świecie, który zaczynał wracać do normalności dwanaście wieków po tym, jak Magna Civitas zginęła w Potopie Płomieni. Większość wynalazków była oczywiście ponownym odkryciem — możliwym dzięki nielicznym zachowanym dokumentom tamtej wielkiej cywilizacji — rzeczy znanych już dawniej, niemniej nowe urządzenia były pomysłowe i przydatne. W Mieście Hannegana najbardziej potrzebowano sprawnego i humanitarnego sposobu wykonywania wyroków śmierci. Nic więc dziwnego, że w kilka lat po zbudowaniu w 3175 A.D. w Opactwie Świętego Leibowitza generatora pojawiło się w Mieście Hannegana w Cesarstwie Teksarku krzesło na esencję elektryczną. Pierwszym przestępcą straconym nową metodą był leibowitzanski mnich, którego zbrodnia polegała na tym, że przekazał wystosowaną przez kardynała opata propozycję azylu synowi wroga teksarkanskiego państwa, zmarłego thona Taddeo Pfandentrotta, choć praca tego ostatniego w Opactwie Leibowitzanskim umożliwiła dokonanie wielu wynalazków, pożytecznych także dla Cesarstwa, w tym krzesła na esencję elektryczną.

Krzesła użyto wówczas po raz pierwszy i ostatni. Hannegan III ustawił je na podwyższeniu pośrodku miejskiego placu i dwa zaprzęgi mułów jęły obracać wirnik generatora, a burmistrz osobiście przeciął wstęgę, wskutek czego sprężyna zamknęła obwód. Ku zadowoleniu tłumu napięcie było zbyt niskie i mnich umierał powoli i hałaśliwie. Zrezygnowano więc z tej metody do chwili zbudowania sprawniejszego generatora. Wynaleziono maszynę parową, ale krzesła nie wyciągnięto już z magazynu, gdyż późniejsi Hanneganowie znaleźli najlepszego kata na kontynencie, w osobie niejakiego Wooshina, który posługiwał się toporem z taką maestrią i swobodą, że po całym popołudniu spędzonym na odcinaniu głów nie był ani trochę zmęczony, zachowywał pogodę ducha i mógł spędzić dwie godziny na medycji, zanim zasiadł do wieczerzy.

W końcu krzesło na esencję elektryczną zostało rozebrane i przemycone przez południową część Równin nad rzekę Bajdos. Po jakimś czasie znalazło się w Opactwie Leibowitzańskim, gdzie ustawiono je w kościele nad kryptą, w której spoczywały szczątki straconego na nim mnicha, i w każdą rocznicę egzekucji okadzano je, spryskiwano święconą wodą i oddawano mu cześć na pamiątkę zabitego na nim nieszczęśnika. W ten sposób Opactwo Leibowitzańskie stało się jedynym na całym kontynencie klasztorem posiadającym własne krzesło elektryczne. Jakieś trzydzieści lat później Opactwo odziedziczyło też podstarzałego już kata Wooshina, który wyłonił się pewnego dnia z burzy piaskowej i poprosił o wodę i azyl. To wydarzenie miało miejsce ledwie trzy lata temu.

— Zamierzasz sterczeć tu, aż mnie złapią? — spytał zniecierpliwiony Torrildo.

Czarnoząb westchnął i wcisnął się za nim w mroczną szczelinę. W tym ciemnym miejscu za maszyną ktoś zrobił stos z wytartych mat, podartych i cuchnących pleśnią. Usiedli wygodnie.

— Nie miałem pojęcia o tym miejscu—oznajmił rozbawiony Czarnoząb.

— Bracie Czarnozębie, czy naprawdę zamierzałeś uciec?

Starszy mnich przez chwilę zastanawiał się w milczeniu. Przedtem chciał po prostu dotrzeć do Ostatniego Ratunku, tam podjąć decyzję i być może wrócić. Torrildo dotknął jego uda, jakby szukając po omacku odpowiedzi na swoje pytanie. Czarnoząb zsunął dłoń młodzieńca i westchnął.

— Przeczytałem właśnie wyciąg z książki Durana. Jest to historia lokalnych kultów i herezji, które pojawiają się albo odżywają w różnych miejscach. Bóg jeden wie, dlaczego dom Jarad chce, by coś takiego zostało przełożone na nomadzki. Na nic zda się zgadywanie, póki nie przeczytam książki od deski do deski.

— Nie uciekasz?

— Jakże mógłbym? Złożyłem uroczyste śluby.

W ciemności rozległ się urywany szloch Torrilda.

— Ja jednak ucieknę.

— To niemądre. Jeśli chcesz stąd wyjść bez żadnej szkody dla siebie, wystarczy ci pozwolenie dom Jarada, a w przypadku postulanta jest to czysta formalność.

— Dom Jarad wyjechał. A ja muszę odejść natychmiast!

Szloch nabrał intensywności. Czarnoząb otoczył pocieszycielsko ręką ramiona mniszka. Torrildo wtulił głowę w jego szyję i płakał teraz cichutko.

— No, no, co się z tobą dzieje? — spytał starszy mnich.

Plączący braciszek uniósł głowę i przybliżył twarz do twarzy Czarnozęba. Ten widział tylko owalny cień, z którego patrzyły piękne oczy Torrilda.

— Czy naprawdę mnie lubisz, Czarnozębie?

— Ależ oczywiście, Torri. Cóż to za pytanie!

— Tylko z twojego powodu pozostawałem tu przez ostatnie miesiące.

— Nie pojmuję.

— Och, tylko tak mówisz! Jestem pewien, że pojmujesz. A teraz nie mogę zostać ani chwili dłużej. Tak czy inaczej czekałyby mnie same kłopoty. Jestem nieczysty. Nie dochowałem ci wierności.

— Co też powiadasz? O jaką wierność ci chodzi? — Czarnoząb poruszył się niespokojnie na zatęchłym materacu.

— Och! Jesteś taki bystry, a jednocześnie taki naiwny! — Ujął twarz Czarnozęba w delikatne, szczupłe dłonie. — Odchodzę. Nie pocałujesz mnie na pożegnanie? — Wyczuł, że Czarnoząb zmarszczył brwi, opuścił więc dłonie. — A więc nie uczynisz tego.

— Ależ pocałuję cię, Torri.

Ostrożnie złożył pocałunek pokoju — najpierw na jednym policzku mniszka, a potem...

— Uhhh!... — westchnął młodzieniaszek i przyciągnął go gwałtownie do siebie.

Czarnoząb poczuł jego wargi na swoich i język wdzierający się za przegrodę jego zębów. Szarpnął głową w bok i odchylił się do tyłu, zaciskając usta. Torri runął na niego, sięgnął pod kraj sukni i jął przesuwać dłonią po jego nogach. Czarnoząb najpierw przestraszył się, potem wpadł w popłoch, gdy spostrzegł, że ma wzwód, co rozpalony Torrildo odkrył z zachwytem.

— Torri, nie!

— Wiesz, że to ja mam być dziewczynką...

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Oświetliła ich lampa zawieszona na końcu czyjegoś kościstego ramienia. W nagłej jasności Czarnoząb ujrzał na chwilę cztery gołe nogi i dwa wzwiedzione penisy.

— Sodomici! — wrzasnął przełożony biblioteki, brat Obohl. — Przyłapałem cię! Wreszcie mam cię, ścierwo! Marsz do przeora!

Chciał kopnąć Torrilda w obnażony zadek, ale chybił. Był krótkowidzem. Niegdyś posiadał jedyną parę okularów w opactwie, wy szlifowanych specjalnie dla niego w Teksarku, ale wyrzekł się ich ze względów religijnych. Teraz chwycił Torrilda za ramię i zaczął wrzeszczeć do Czarnozęba, który gramolił się na maszynę.

— Elwen! Bracie Elwen! Wracaj, ty plugawy pedale.

Kiedy Czarnoząb pędził co sił w nogach po schodach, słyszał za swoimi plecami odgłosy szarpaniny. Przystanął na podeście, żeby opanować wzburzenie, a potem przeszedł spokojnie przez czytelnię i znalazł się na dziedzińcu. Stanął w oślepiającym blasku słońca; kręciło mu się w głowie, nie wiedział, co ma ze sobą począć. Krótkowzroczny starzec pomylił go z Elwenem, nowicjuszem, który pracował pod okiem brata ogrodnika. Czarnoząb wiele razy widział Torrilda i Elwena razem, ale z niczym tego faktu nie kojarzył. Wyglądało więc na to, że wpadł w sidła, które bibliotekarz zastawił na kogoś innego. Pomyłka rychło się wyjaśni. Po drugiej stronie dziedzińca widać było doskonale Elwena, który klęcząc, kładł nawóz pod krzewy różane. Żadnego honorowego wyjścia. Ruszył już w stronę skryptorium, ale doszłoby tam do wielce kłopotliwej sytuacji, jeśliby przeor kogoś po niego przysłał. Zawrócił więc w stronę swojej celi, atoli usłyszał, że ktoś biegnie, więc obejrzał się. To Torrildo pędził w stronę głównej bramy. Czarnoząb stał, spodziewając się, że zaraz zrobi się straszne zamieszanie, ale nic takiego nie zaszło.

Odczekał całą minutę. Po krótkiej modlitwie do świętego Leibowitza postanowił wrócić do podziemi. U stóp schodów panowała cisza. Światło było przyćmione jak przedtem. Znalazł świecę, z której przed chwilą korzystał, i zajrzał za maszynę. Stary bibliotekarz leżał na plecach. Trzymał się za głowę i przetaczał ją z boku na bok. Na czole widać było krew. Czarnoząb pochylił się nad nim.

— Kim jesteś? — wychrypiał nieszczęsny.

— Czarnoząb od Świętego Jerzego.

— Bogu niech będzie chwała, bracie. Potrzebuję pomocy.

Czarnoząb uniósł starca, przepchał się obok maszyny i z trudem mszył w stronę schodów.

— Zostaw mnie. Jestem dla ciebie za ciężki. Za chwilę zrobi mi się lepiej.

Odpoczywali, oparci o ścianę. Potem Czarnoząb zarzucił sobie ramię bibliotekarza na barki i pomógł mu wgramolić się na schody. Obohl chrypiał i ciężko dyszał.

— To Elwen i Torrildo. Co za pedały! Dobrze wiedziałem, co w trawie piszczy. Nie mogłem ich przyłapać. Do dzisiaj. Semeni Mnóstwo nasienia rozsianego za maszyną! Zaraz! Dokąd umknęli?

Nadal ciężko dysząc, mrugając powiekami, rozejrzał się wokół.

Czarnoząb posadził go ostrożnie na końcu stołu w czytelni, a potem delikatnie ułożył. Mnisi siedzący przy pulpitach zerwali się i stłoczyli dokoła starca. Jeden z nich przyniósł dzban z wodą i otarł twarz bibliotekarza. Inny obejrzał ranę na głowie. Jeszcze inny spytał: „Co ci się stało, bracie?”

— Przyłapałem ich. Wreszcie przyłapałem! Brata Torrilda i brata Elwena, jak robili to za elektrycznym bałwanem. I Torrildo uderzył mnie... Nie wiem czym....

— Torrildo cię uderzył, to prawda — powiedział Czarnoząb — ale Elwena tam nie było. To byłem ja, Czarnoząb od Świętego Jerzego.

Obrócił się na pięcie i wyszedł bez pośpiechu. Udał się do swojej celi. Leżał na plecach i dopóki po niego nie przyszli, wpatrywał się w obrazek Niepokalanego Serca Najświętszej Panny.

Gdyby nie fakt, że przerzucanie kompostu było karą publiczną, Czarnoząb być może przedkładałby to rzemiosło nad tłumaczenie mnisiego dzieła historycznego dla nomadów, którzy byli zbyt dumni, żeby czytać. Wybieranie łajna z latryn i przewożenie go taczkami do pierwszej kadzi kompostowej było najsmrodliwszą częścią pracy. Potem mieszał je z trzykroć większą objętością ogrodowych chwastów, wyłuskanych korb kukurydzianych, posiekanych kaktusów i resztek z talerzy. Codziennie przerzucał cuchnącą mieszankę z jednej kadzi do następnej, aby powietrze mogło wszędzie dotrzeć i przyspieszyć proces rozkładu. Kiedy mieszanka znalazła się w ostatniej kadzi, była doskonale rozkruszona. Straciła już prawie całkowicie pierwotną woń. Zabierał ją stamtąd czystymi taczkami i zsypywał na wielki stos koło ogrodu, gdzie czekała, aż ogrodnicy zechcą jej użyć.

Trzeciego dnia brat Elwen, po rozmowie z przeorem, wymaszerował za mury klasztoru. Czarnoząb spodziewał się, że poczuje ulgę. Nic z tego. Przez całe trzy tygodnie odmawiał swoją kompostową modlitwę, ofiarowując każdą szuflę cuchnącej materii za duszę tego biedaczyny Torrilda. „Aby smażył się w piekle, nie pragnę, o Panie!” — zmuszał się do modlitwy.

Nikt go nie znieważał, nikt nie unikał (po kąpieli), lecz hańba publicznej kary kazała mu odsunąć się od innych. Nocami z coraz większym żarem starał się w samotności swej celi dojść do tego niewyrażalnego wyzbycia się samego siebie, które dawało swoistą jedność z sercem Maryi, z owym sercem nie przepełnionym smutkiem, lecz opustoszałym przez smutek, otwartym przez smutek, bezinteresownym przez smutek, z sercem będącym otchłanią mroku przesyconego miłością, gdzie dostrzegał czasem przelotnie inne serce, zranione, a jednak nadal bijące.

— Powiadają, że także diabeł ma takich, którzy go kontemplują — ocenił szorstko tę wizję i osobiste praktyki dewocyjne Czarnozęba spowiednik. — Ogniskiem skupienia musi być nasz Pan. Nabożeństwo do Naszej Pani jest rzeczą wspaniałą, ale zbyt wielu mnichów zwraca się ku niej tylko wtedy, kiedy śluby zbyt ich uwierają, kiedy zbyt trudno jest żyć w posłuszeństwie. Nazywają ją Ucieczką Grzesznych, i jest nią zaiste. Można jednak patrzeć na to dwojako: wedle Pana i wedle grzesznika. Bądź uważny w chórze, mój synu, i przestań uganiać się po nocach za wizjami.

Tak więc Czarnoząb nauczył się, że lepiej nie wspominać o swojej wizji. Spostrzegł, że spowiednik wpada w gniew, kiedy mu o niej mówi, jakże bowiem mnich, który złożył śluby, a teraz tego żałuje, może oczekiwać jakiejkolwiek łaski — poza łaską skruchy i pokuty? Podobną postawę zauważył u przeora Olshuena, który po trzytygodniowej pokucie odesłał go do zwykłej pracy, ale jednocześnie, ku wielkiemu zmartwieniu Czarnozęba, polecił mu spędzać w tygodniu godzinę z bratem rekoncyliatorem, który będzie udzielał mu osobistej porady duchowej.

Brat rekoncyliator, mnich o imieniu Levion, był w wolnych chwilach asystentem brata chirurga, a także powiernikiem memorabiliów dotyczących starożytnej sztuki uzdrawiania. Zajmował się przypadkami zgrzybiałości, rozstroju nerwowego, depresji, omamów oraz — krnąbrności. Został też wyświęcony na egzorcystę. Olshuen nie wątpił, że Czarnoząb podał prawdziwą wersję wydarzeń w podziemiach, ale dostrzegł w tym także przejaw buntowniczego niezadowolenia, a niezadowolenie równało się w jego oczach grzechowi albo szaleństwu.

Cześć Czarnozęba dla Najświętszej Panny nie tylko się jednak nie zmniejszyła, a przeciwnie, ta dezaprobata jeszcze bardziej ją umacniała. Dawny jego bohater, święty Leibowitz, znalazł się, przynajmniej chwilowo, na uboczu, musiał ustąpić miejsca Najświętszej Pannie. Wybrał jako następne zadanie translatorskie Trwałości pojęć w lokalnych sektach Yogena Durena. Przedkładał pracę tego autora nad dalsze dzieła Boedullusa w znacznej mierze z tej przyczyny, że omawiane przez niego wiejskie kulty skupione były na osobie Maryi albo na rozmaitych lokalnych boginiach, które zapożyczyły osobowość Maryi i trzymały w ramionach Jej Dzieciątko. Dureń wspomniał nawet o nomadzkiej Dziewicy Dnia. Czarnoząb miał wkrótce pożałować swojego wyboru, ponieważ przekładanie koncepcji teologicznych na język nomadów było zajęciem najeżonym straszliwymi trudnościami, ale na razie zafascynował go jeden z paragrafów (Apud Oregonenses), w którym omówiono pozostałości tego, co kilka wieków wcześniej nazywało się „Herezją północno-zachodnią”. Wydawało mu się, że opis wierzeń tej sekty rzuca światło na jego własną mistyczną wizję.

„Oregończycy — napisał Dureń — uznawali Matkę Bożą za pierwotną maciczną Ciszę, w którą w momencie stworzenia przeniknęło Słowo. Była ciemną Pustką zapłodnioną światłem i materią, kiedy Bóg huknął: Fiat! Słowo i Cisza istniały równocześnie — powiadali — i każde z nich zawierało w sobie drugie”.

Przypomniało to Czarnozębowi widok mroczniejącego serca, które stało się otchłanią czerni skrywającej w sobie inne żywe serce. Był tym głęboko poruszony.

„W tej sytuacji wyznawcy sekty — ciągnął Dureń — nie mogli uniknąć oskarżenia, jakie rzucił przeciwko nim inkwizytor, a mianowicie, że uczynili z Najświętszej Panny czwartą Osobę Boską, wcielenie kobiecej mądrości Boga”.

Ponieważ poza Strzyżykiem i Śpiewną Krową nikt w opactwie nie czytał po nomadzku, Czarnoząb mógł pozwolić sobie na pewną swobodę w wyrażaniu myśli tekstu tak opornie poddającego się wtłaczaniu w ten prymitywny język. Tłumacząc słowo eculeum (źrebię), mógł wybrać dowolny z dziewięciu nomadzkich wyrazów oznaczających młodego konia, tak bogaty był ten język, jeśli chodzi o sferę codziennego życia. Lecz wszelkie jednowyrazowe tłumaczenie łacińskich słów „wieczność” albo „transubstancjalny” wprawiłoby czytelnika w zakłopotanie. W końcu terminy teologiczne pozostawił w brzmieniu łacińskim i próbował wyjaśnić je w rozwlekłych przypisach. Ale kiedy tylko wyobraził sobie, że wykłada tego rodzaju kwestie swemu zmarłemu ojcu albo wujowi, owe przypisy nabierały groteskowego posmaku, którego — zdawał sobie sprawę — będzie musiał pozbyć się w ostatecznej wersji. Ten brak powagi urozmaicał pracę, ale i umacniał tłumacza w przekonaniu, że jego trud jest całkowicie daremny.

Po dwóch miesiącach nieobecności opat Jarad napisał z Valany do przeora i zażądał, wśród wielu innych rzeczy, by raz w tygodniu odprawiano mszę w intencji wyboru papieża, gdyż nie widział możliwości rychłego zakończenia konklawe. Kościół bez rządcy ogarniały niepokoje i zamęt. Miasto Valana było zbyt małe, by mogło ugościć należycie setki kardynałów wraz z ich sekretarzami, służbą i zmiennikami. Niektórzy musieli mieszkać w stodołach.

O samym konklawe napisał niewiele poza tym, że z oczywistym niesmakiem odnotował, iż niejeden z kardynałów wrócił już do siebie, zostawiając na miejscu pełnomocnika, który miał oddać za niego głos. Tego rodzaju praktyki umożliwiał kanon ustanowiony dla wygody zagranicznych kardynałów, ale także miejscowi korzystali z niego w długich okresach interregnum. Pełnomocnikiem kardynała na konklawe powinien być, jeśli to tylko możliwe, któryś ksiądz z tytularnego kościoła noworzymskiego (lub valanańskiego) i jego obowiązkiem było oddawać głos w zgodzie z własnym przekonaniem powziętym z natchnienia Ducha Świętego, lecz swego zastępcę kardynał wyznaczał spośród najwierniejszych i rzadko zdarzało się, by głosował on niezgodnie z jego życzeniami — chyba że rozstrzygnięcie było już oczywiste i rzeczą właściwą stało się poparcie zwycięzcy. Ta praktyka utrudniała osiągnięcie kompromisu, jako że sługa okazywał zawsze mniej giętkości niźli pan. Jarad nie potrafił przewidzieć daty swojego powrotu. Natomiast posłaniec, który dostarczył list, upił się lekko w Sanly Bowitts i ośmielił się wygłosić swój osobisty pogląd: albo wszyscy kardynałowie wyznaczą pełnomocników i wrócą na zimę do siebie, pozostawiając sprawę wyboru w impasie, albo wybiorą schorowanego starca, który umrze, nim zdąży zająć się którymkolwiek z poważnych problemów.

Inne nowiny i plotki przesączały się z Valany do opactwa dzięki podróżnym, strażnikom dróg papieskich i wysłannikom, którzy spędzali w klasztorze noc przed wyruszeniem do celu swojej misji. Ponoć w trzydziestym ósmym głosowaniu Opat Jarad kardynał Kendemin otrzymał dwa głosy i ta wielce wątpliwa pogłoska spowodowała wybuch podniecenia i radości w opactwie, a popłoch w sercu Czarnozęba, którego zgodnie z obowiązującym prawem tylko papież mógł zwolnić ze ślubów.

— Mówisz od rzeczy — zapewnił podczas jednego z cotygodniowych posiedzeń brat reconcyliator po wysłuchaniu pięciominutowej nerwowej tyrady. — Myślisz, że dom Jarad nałożył jarzmo na twój kark. Myślisz, że nigdy nie zmieni zdania. Jeśli wróci tu jako opat, będziesz mógł zwrócić się do papieża. Jeśli zaś zostanie papieżem, mniemasz, że nie będzie miał nic lepszego do roboty, jak zwracać uwagę wyłącznie na ciebie? Spędzisz resztę życia na tłumaczeniu memorabiliów na nomadzki. Czemu sądzisz, że dom Jarad żywi do ciebie tyle niechęci?

— Tego nie rzekłem. To ty wkładasz te słowa w moje usta.

— Wybacz, proszę. Nałożył więc jarzmo na twój kark. Także twój ojciec to robił, jak sam powiedziałeś. Och, zapomniałem. Ojciec cię nienawidził, czy tak?

— Nie! Tego też nie powiedziałem. Nie w ten sposób!

Levion zaczął szperać w swoich notatkach. Siedzieli w jego celi, która służyła za pracownię. Funkcję osobistego doradcy pełnił dorywczo.

— Trzy tygodnie temu wypowiedziałeś te oto słowa: „Ojciec mnie nienawidził”. Zapisałem je sobie.

Czarnoząb siedział przygnębiony na łóżku Leviona, opierając się plecami o ścianę. Nagle pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach i jął wykręcać sobie palce. Mówił, wbijając wzrok w podłogę.

— Jeśli tak powiedziałem, miałem na myśli to, że nienawidził mnie, kiedy się upił. Nienawidził odpowiedzialności. Moim wychowaniem miał zajmować się mój mistrz i wuj. Był też wściekły, bo matka uczyła mnie trochę czytania.

Czarnoząb chwycił się za usta, gdyż zdał sobie sprawę, że niechcący się wygadał.

— Dwóch rzeczy nie pojmuję, bracie od Świętego Jerzego. Po pierwsze, przybyłeś tu jako człek niepiśmienny, czyż nie tak? A po drugie, czemuż to wuj miałby ponosić za ciebie odpowiedzialność, nie zaś ojciec?

— Takie obyczaje panują na Równinach. Bracia matki biorą na siebie odpowiedzialność za jej dzieci.

Czarnoząb był coraz bardziej niespokojny i co chwilę zerkał w stronę drzwi.

— Ach prawda, u nomadów panuje matriarchat. Czy tak?

— Nie, nieprawda! Spuścizna przechodzi po kądzieli. To nie to samo.

— No dobrze. Twojego ojca drażniło to, że matka nie miała braci?

— Nie, to nie tak. Miała czterech braci. Najstarszym z nich był mój mistrz i wuj. Uczył mnie tańców i pieśni, zabierał na plemienne narady. To wszystko. Nie mogłem zostać wojownikiem. Matka nie miała ogierów ani klaczy rozpłodowych. Żyliśmy poza nawiasem wspólnoty.

— Klacze rozpłodowe? Co klacze mają mają tu... — Nie dokończył pytania, machnął ręką, jakby próbując rozproszyć echo swojego głosu. — Nieważne. Nomadzki obyczaj. Nigdy tego nie rozwikłam. Wróćmy do istoty sprawy. Czułeś, że ojciec nałożył ci jarzmo na kark. Matka uczyła cię czytać? Powiedziałeś, że przybyłeś tu jako niepiśmienny. Skłamałeś?

Czarnoząb oparł podbródek na dłoniach i patrzył na swoje stopy. Poruszał paluchami i milczał.

— Cokolwiek powiesz, bracie, nie wydostanie się to poza tą celę.

Rozmówca brata rekoncyliatora milczał przez chwilę.

— Czytałem słabo, słabo też posługiwałem się skalistogórskim. Strzyżyk i Śpiewna Krowa nie umieli czytać. Milczałem, bo wszyscy myśleli, że jesteśmy prawdziwymi nomadami. Gdyby opat Geneden dowiedział się, że przybyliśmy z osad, odesłałby nas do domu.

— Rozumiem. Oto powód, żeś robił postępy w czytaniu szybciej niż Strzyżyk i Śpiewna Krowa. Matka cię uczyła. Ale skąd ona to umiała?

— Uczył ją misjonarz.

Levion milczał przez chwilę, wpatrując się bacznie w swojego przygodnego ucznia.

— Kto wpadł na pomysł, żeby uciec i dołączyć do dzikich nomadów?

— Śpiewna Krowa.

— A komu przyszło do głowy, żeby zjawić się tutaj, kiedy nomadowie was przepędzili?

— Mnie.

— Powiedz mi raz jeszcze. Kiedy umarła twoja matka?

— Dwa lata temu.

— A kiedy wyznałeś po raz pierwszy dom Jaradowi, że chcesz opuścić zakon?

Czarnoząb milczał.

— Tuż po śmierci matki, prawda?

— Jedno nie ma nic wspólnego z drugim — burknął Czarnoząb.

— Doprawdy? Co czułeś jako zbieg, kiedy dowiedziałeś się o śmierci matki?

Rozległ się dzwon. Na twarzy Czarnozęba pojawił się nagle uśmiech; mnich wstał z nieskrywaną ulgą.

— No więc?

— Oczywiście, zrobiło mi się smutno. Muszę wracać do pracy, bracie.

— Oczywiście. Za tydzień wrócimy do tej sprawy.

Czarnozębowi coraz mniej podobały się te spotkania. Nie chciał pojednania dokonanego przez brata rekoncyliatora, który jego pragnienie odejścia traktował zapewne jako objaw choroby, może nawet szaleństwa. Po drodze do skryptorium postanowił, że nie powie już Levionowi ani słowa o krewnych i dzieciństwie.

Ten mnich nie miał najmniejszego pojęcia o życiu nomadów, do tego stopnia, że rozmowy z nim, miast pojednać Czarnozęba z jego powołaniem, umacniały tylko tęsknotę za życiem, które nigdy nie stało się jego udziałem. Przypomniał sobie, jak matka została chrześcijanką i jak ojciec, który próbował czasem sprawować nad nim władzę przypadającą wujowi, nalegał, by zaczął przygotowywać się do rytów przejścia w wiek męski, choć Czarnoząb wiedział już wtedy, że nigdy się im nie podda. Kościół zabraniał uczestniczenia w obrządkach, które zmieniały wyrostka w pełnoprawnego członka wspólnoty wyznającej kult wojny. Ale przeszedł odpowiednie przeszkolenie i rozumiał częściowo nomadzkiego wojownika i jego bojową gorączkę. Trudno byłoby znaleźć choćby trochę zbliżoną do prawdy odpowiedź na pytanie: „Jaką wiarę wyznają nomadzi?” Wszystko, co robił dziki nomada, było uzasadnione względami religijnymi albo magicznymi. Nie sposób byłoby powiedzieć, co dla niego nie jest religią. Można by sporządzić wykaz składników religii: ceremonie, obyczaje, prawa, magię, medycynę, przepowiednie, tańce, zdarzające się od czasu do czasu rytualne zabójstwa, Puste Niebo, Dzikokonną, zbyt wiele zabrakłoby tu jednak z codzienności. Nawet wypróżniano się według ściśle określonego rytuału.

Pochylił się nad pulpitem i przeczytał raz jeszcze swój ulubiony ustęp z Trwałych wyobrażeń