Świetnie się bawię w twoich snach - Izabela Skrzypiec-Dagnan - ebook + książka

Świetnie się bawię w twoich snach ebook

Izabela Skrzypiec-Dagnan

3,8

Opis

Jak jeden nieprzemyślany krok może wpłynąć na nasze życie?

Jula kocha Krystiana, Krystian kocha Julę. Wydawałoby się – prosta historia. A jednak nie potrafią być razem. Ona próbuje ukoić smutek, choć nie do końca jej się udaje. On tęskni, ale stara się ułożyć sobie życie na nowo. Na drodze obojga pojawia się ktoś inny. Każde z nich stanie przed pytaniem, czy warto postawić wszystko na jedną kartę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 185

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (24 oceny)
7
9
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Izabela Skrzypiec-Dagnan Świetnie się bawię w twoich snach ISBN Copyright © by Izabela Skrzypiec-Dagnan, 2019All rights reserved Redakcja Agnieszka Czapczyk Projekt okładki i stron tytułowych Paulina Radomska-Skierkowska Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

CZĘŚĆ 1

KRYSTIAN

Kochałem ją.

O świcie, w szerokiej falbaniastej spódnicy, zmagającą się z porankiem, z zaspanym, rozmytym spojrzeniem, w promieniach wstającego słońca. Po stole turlała się dojrzała pomarańcza, a słońce w tym samym rytmie i tym samym kolorze łukiem toczyło się po niebie. Nim wstaliśmy, w zenicie stało nad miastem.

Wieczorami piła różowe wino albo drinki z colą, chodząc po mieszkaniu lekkim krokiem, z nieodgadnionym uśmiechem na ustach, szukając inspiracji. Była niespokojną duszą. Czego ona w życiu nie robiła… Zostawiała po sobie tysiące drobiazgów do odkrywania przez innych. Czasem ludzie nie pozostawiają po sobie nic prócz wspomnień. Jakieś ubrania, które się w końcu wyrzuca, zegarek, który w końcu ktoś sobie z sentymentem przywłaszcza, talerze i szklanki, tłukące się. Stłuczka szklanego życia zostaje uprzątnięta i nie pozostaje nic. Ona — gdziekolwiek akurat mieszkała — zapychała szuflady, zakamarki, strychy i blaszane pudełka po czekoladkach sobą. Swoimi wierszami, rysunkami, zasuszonymi bukietami, ręcznie wylepionymi ceramicznymi świecznikami, wyłowionymi bur­sztynami; we framugi okien wbijała znalezione gwoździe, nadając ducha wszystkiemu wokół. Nie bałaganiła. Przy całej tej rozrzutności materii jednocześnie porządkowała przestrzeń.

Zostawiała siebie. Jestem nią naznaczony od stóp do głów. Jej dotykiem, jej miłością, jej spojrzeniem. Głębokim, szarozielonym, w blasku słońca malachitowym spojrzeniem, które pieści, które gani, które wbija drzazgi, a czasem przeprasza. Jej wargi odbiły się dotknięciem motylego skrzydła na każdym minifragmencie mojego ciała. Każdy receptor skóry zna jej dotyk, jego miękkość, pieśń powtarzaną i powtarzaną, pieśń na styku tysięcy komórek. Moje ciało intuicyjnie na nią reaguje: nerwy, poskręcane i napięte, rozluźniają się, krew w rozszerzonych żyłach płynie szybciej i transportuje ze sobą endorfiny. Cały pragnę jej, całego mnie do niej ciągnie, nie przestaję myśleć.

A ona wtedy się uśmiecha i mam słońce po swojej stronie, nawet jeśli w to wątpię.

Nie zasłużyłem sobie na nią.

I w końcu ona to zrozumiała.

JULA

Kac i motyle w brzuchu. Budzę się o ósmej rano, szarość, świt, niezasłonięte okno, bladość dnia wciska się do pokoju przez cienkie szło szyby. Odwracam się na plecy i usiłuję przypomnieć sobie mężczyznę poznanego wczorajszej nocy. Cała jeszcze jestem muzyką, która wczoraj przesączała się przez moje ciało, którą byłam, w rytm której oddychałam i w rytm której biło moje serce. Nie mogłam się z niej otrząsnąć i zasnąć.

Idę do łazienki. Unikam patrzenia w lustro, na rozmazany, czarny makijaż i zmęczone oczy. Po imprezie ciało musi swoje odchorować, trochę mnie mdli. Wkładam dłonie pod strumień lodowatej wody i chłodzę nią twarz, dopóki resztki makijażu całkowicie nie znikną w odpływie umywalki.

Twarz biała jak mleko. Mrużę jedno oko, uśmiechając się do siebie, i wracam do łóżka.

Miał na imię Rafał, przypominam sobie. I miał na sobie obezwładniający zapach: męska, mocna woda po goleniu, samczy zapach własnego ciała, fajki z domieszką sherry, woń pastowanej skóry butów, zapach wypitego alkoholu na wargach i jeszcze coś, nieuchwytnego. Faceci są wspaniali, pachną jak korzenie, jak las zmrożony zimą, jak bezkres, jak pustynia. Migawka: tańczę z twarzą wtuloną w jego szyję, punkt gdzieś między kołnierzem koszuli a uchem, zamroczona obezwładniającą mieszanką tych wszystkich woni.

Dobieram kolejne elementy układanki: piwne oczy, osadzone tak głęboko, że dopiero w połowie wieczoru dostrzegam ich barwę, głos ciężki i zachrypnięty, miły w odbiorze, gładkie policzki z pojawiającym się po północy cieniem zarostu, boskie siwe włosy na skroni. O wiele starszy ode mnie. Z pierwszym spojrzeniem, rzuconym ot tak, znad pitego drinka, wzbudziliśmy w sobie nawzajem zainteresowanie. I od tego spojrzenia wszystko się zaczęło. Uwodzenie. Powolne, subtelne, w rytm muzyki, tańczyłam z innymi facetami, on z innymi kobietami, nasze spojrzenia między tańczącymi, otwarte, pewne. Czekałam cierpliwie. Po dwóch godzinach do mnie podszedł.

I już nie odszedł.

Zaczęliśmy tańczyć i pić. Zresztą, to ja dyktowałam szybkie tempo.

— Nie za szybko pijesz? Jula?

— Nie za mało kręci ci się w głowie?

Cudowny stan. Całkowite odprężenie, królowa parkietu, czułam się seksownie, lekko, wibrująco, kołysana nocą. Tańczę na wysokich obcasach, sala wiruje, ludzie wirują i nie wiem, jak to się dzieje, stoję nagle oparta o chłodną ścianę, mięśnie pleców i karku napinają się w zetknięciu z zimnym tynkiem. Rafał przede mną, widzę jego uśmiech, sama się uśmiecham i całujemy się, całujemy, całujemy gorąco i namiętnie, i w rytm pulsującego wokół świata. Pił szkocką, czuję ją na języku i mi to smakuje, ręce Rafała na ścianie po obu stronach mojej głowy, jest za daleko, te dziesięć centymetrów to zbyt daleko. Łapię więc delikatnie w dłonie poły jego marynarki i ciągnę ku sobie, aż ze śmiechem się mi poddaje i przybliża, i opiera swoje gorące ciało o moje. Jesteśmy radośni i w dobrych nastrojach, zainteresowani sobą, bez słów wysyłamy sobie niewerbalne sygnały: lecę na ciebie, jesteś seksowna, podniecasz mnie, boska, boska.

Byliśmy tak blisko siebie, że moja rzęsa opadła na jego policzek, kiedy podnosił mnie na ręce. I tańczył, a ja skulona, wtulona w niego, pozwoliłam odpocząć stopom i nogom w jego ramionach. Oparliśmy o siebie nasze spocone czoła i dopiero wtedy, w blasku pogubionych świateł, dostrzegłam kolor jego oczu. Kiedy zamykałam swoje, wpadałam w jakąś przepaść.

Ciemność, czeluści nocy, czeluści alkoholowego upojenia, otchłanie rosnącego pożądania, głębie spojrzenia, urwiska pierwszych chwil znajomości.

— Chodźmy do ciebie. Albo do mnie. — Zaproponował o czwartej nad ranem, szepcząc mi te słowa gorąco do ucha.

Śmiałam się i nie podejmowałam tematu, tańczyliśmy, całowaliśmy się zachłannie, między drinkami. Nie teraz; było mi zbyt dobrze na tej imprezie, pod tym dachem, z nim przy boku. Pewnych oczywistości się nie obawiałam, zobaczymy, co przyniesie czas.

Niewiele mówiliśmy do siebie, przytuleni w tańcu lub w tańcu rozdzieleni. Zresztą słowa były zbędne. Chemia naszych ciał działała, pachniałam różami, moja skóra zaczęła wydzielać przyjemny zapach, który miał go przy mnie zatrzymać. Pory jego skóry zaczęły emitować intensywną woń piżma i korzeni jodeł i cisów. Natura uwięziona w mikrocząstkach naszych ciał wiedziała, co czynić. Nasze spojrzenia zyskały nowy blask, gdzie to zmęczenie, gdzie znaki przetańczonej nocy, wypity alkohol, na stopach bolące odciski od szpilek? Endorfiny znieczulają, adrenalina znieczula, szkocka też.

Kiedy o szóstej zamykali lokal, Rafał zamówił taksówkę i podwiózł mnie pod dom. Akurat miałam ochotę na seks i żadnych przeciwwskazań nie widziałam, ale on nagle tak. Otworzył drzwi moimi własnymi kluczami, całowaliśmy się jeszcze dłuższą chwilę, spleceni ze sobą, oparci o framugę, a potem powiedział, że jeszcze tu wróci, i poszedł sobie.

Oparta w półmroku o wieszak pełen kurtek i płaszczy, z głupim uśmiechem na wargach słuchałam, jak zbiega na dół po schodach.

Zamknęłam drzwi i poszłam do łóżka.

KRYSTIAN

Jeśli biegać, to tylko po zmroku. Otacza człowieka bezpieczna strefa cienia, jest cicho i spokojnie, zmysły ukojone i jednocześnie wyostrzone. Jaskrawe barwy miasta nie rażą, nic nie wytrąca z równowagi, nic nie przeszkadza w skupieniu się na oddechu.

Wdech, wdech, wydech. Wdech, wdech, wydech…

Myślę o niej i instynktownie przyspieszam. Czuję mrowienie na skórze i wewnątrz siebie i mam ochotę krzyczeć. Latarnie i rząd wysokich dębów splatają się z moim rytmem; latarnia, wydech, dąb, dąb, wdech, wdech, latarnia.

Biegnę, ile sił w mięśniach, mijam spacerujących aleją ludzi, zostawiając za plecami nieistotne nocne cienie. Mój własny cień raz mnie wyprzedza, raz zostaje w tyle. Zmęczenie, zmęczyć się, nie myśleć, zamęczyć to, co boli w środku, nie pamiętać.

Biegnę tak szybko, że już teraz chyba ścigam się tylko z wiatrem. Spocone ciało, wilgotne od słonego potu, chłodzi nocne powietrze, które ostro przecinam.

Miałem rano stłuczkę. Stałem na światłach, podkręcając muzykę w odtwarzaczu na maksa, i nagle nieprzyjemne puknięcie z tyłu i uderzenie głowy o zagłówek. Kurwa, pomyślałem, odpinając pas. Wyskoczyłem z przekleństwem na ulicę, akurat zapaliło się zielone, wszyscy wokół mnie ruszyli z piskiem opon przed siebie. Złość w jednej sekundzie we mnie zelżała. Za kierownicą siedziała młoda kobieta i już samym wzrokiem błagała mnie o przebaczenie.

Opuściła szybko boczną szybę, może bała się wysiąść, widząc mnie takiego, agresywnie wyskakującego z samochodu. Na tylnym siedzeniu, w foteliku śpiące niemowlę.

— Przepraszam, bardzo pana przepraszam… Tak się spieszyłam, mam dziś tyle spraw, nie zauważyłam, nie dałam rady tak szybko zahamować. — Tłumaczyła się nieskładnie, przepraszającym tonem, a ja spojrzałem na nią w końcu, przenosząc wzrok z dziecka.

— W porządku, w porządku. — Oparłem się rękami o jej drzwi i z tej odległości oceniłem wgniecenie w swoim zderzaku.

— Zapłacę panu. — Sięgnęła po torebkę szybkim ruchem. — Może nie będziemy wzywać policji…

— Nie trzeba. — Spojrzała z zaskoczeniem, zatrzymując się w pół ruchu. — Nie chcę żadnych pieniędzy. Zdarza się, ale proszę bardziej uważać. — Wskazałem ruchem głowy na tylne siedzenie.

— Dziękuję. — Przez okienko podała mi rękę. Zimną jak styczniowa rzeczna kra. Dlaczego babki zawsze mają zimne dłonie? Uścisnąłem ją mocno.

Opuszczając skrzyżowanie z piskiem i na czerwonym świetle, poczułem energię. Ona też zawsze miała lodowate dłonie. I stopy. Słabe krążenie, piła wino co wieczór, a nie mogła się rozgrzać. Ani ja jej, w tym aspekcie dłoniowo-stopowym, jasne. W każdym innym aspekcie płonęła w moich ramionach.

Biegnę teraz przez miasto, jakaś melodia chodzi mi po głowie i nie mogę przestać przypominać sobie naszych wspólnych chwil radosnych, chwil smutku, chwil neutralnych, chwil intymnych (erotycznych, sercowych, uczuciowych, miłosnych). Jak przestać myśleć? Biegnąc, miałem oczyścić sobie łeb, w zmęczeniu skupić się na czymś innym, na próżno, na próżno. Moje serce nadal bije w rytm jej serca, gdzie jesteś, jak daleko byś nie była, pamiętam miękkość twojej skóry i jej smak, wielkość stopy w dłoni, jedwabisty dotyk włosów na moim ciele, uśmiech w kąciku oka i wszystko, i wszystko. W kadrze nocy i w kadrze dnia.

Zwalniam. To bez sensu.

JULA

Przychodzi cztery dni później, w środę. Nie byłam abstynentką przez ostatni czas, więc kiedy otwieram drzwi i on widzi, w jakim jestem stanie, wzdycha tylko z uśmiechem.

— Miałem nadzieję, że jednak nie — mówi.

— Ale jednak tak. Przepraszam, wejdź. — Usuwam się w bok, a on śmiało przestępuje próg.

Całujemy się w policzki na przywitanie, zachowujemy jeszcze strzępki konwenansów, wskazuję mu drogę do pokoju i idę do kuchni po filiżanki earl greya.

Uśmiecha się, kiedy siadam naprzeciwko niego.

— Co słychać od soboty? — pyta, wyciągając z kieszeni dżinsów papierosy. Zanim wytrząśnie z paczki jednego, wyciąga ją w moim kierunku. Częstuję się.

— Mam dwutygodniowy urlop w pracy. Nie słychać nic.

— Jula. Dlaczego nie Julia?

— Zdaje się, że jedna bohaterka literacka o tym imieniu już była. Więc wystarczy.

— Też jesteś bohaterką literacką? — Śmieje się.

Boże, kiedy się uśmiecha, wokół oczu ma dwa promieniste półokręgi drobnych zmarszczek, które wyglądają niesamowicie seksownie. Cała twarz mu się wypogadza.

— Jestem. Dość tych pytań. — Opieram się na łokciach na stoliku i pochylam do niego, zaciągając się głęboko papierosem. — W świetle dnia wyglądasz na czterdzieści pięć.

— A w świetle nocy?

— Na pięćdziesiąt.

Śmieje się szczerze, dopalając papierosa aż po sam filtr.

— Rozumiem, że przechodzimy do kwestionariusza osobistego?

— Sam zacząłeś. Zresztą… Czy to nie dobry moment? Mamy za sobą wspaniałą noc, ja mam za sobą dodatkowo trzy dni kontemplacji tamtego wieczoru, a w zasadzie śmiało mogę rzec, że znam w tobie tylko twoje imię.

Pochylony nad stołem, wpatruje się we mnie z uś­mie­chem i niekrytym zainteresowaniem. Podoba mi się to, otwartość, działanie wprost.

— Jesteś niezwykła. Każda inna dziewczyna zarzekałaby się, że od naszego ostatniego spotkania ani przez chwilę o mnie nie pomyślała, nie mówiąc już o rozpamiętywaniu czy tęsknocie. A ty otwarcie przyznajesz…

— Nie powiedziałam, że tęskniłam. — Uśmiecham się.

— Możesz mi to powiedzieć teraz.

— Nie tęskniłam.

Krztusi się śmiechem i dymem, bo właśnie się zaciąga.

— Mam trzydzieści dziewięć — mówi w końcu.

— A ja dwadzieścia sześć.

— To dobry wiek na wszystko.

— Dwa sześć czy trzy dziewięć?

— W zasadzie i jeden, i drugi.

— Chciałabym tylko wiedzieć, czy nie masz kogoś — mówię otwarcie, poważniejąc. Jego wiek kojarzy się mi tylko z małżeństwem, ojcostwem, budowaniem domu, płodzeniem syna i sadzeniem drzewa. Ale może się mylę. — Wiesz, na stałe.

— Nie mam. Miałem żonę, ale rozwiedliśmy się wieki temu. Nikt więc na mnie w domu nie czekał, kiedy tańczyliśmy razem w sobotę do rana.

— Co za ulga. — Wydmuchuję dym kącikiem ust.

Nasze spojrzenia, jasne i łagodne, krzyżują się nieskrępowane. Bez wahania więc oboje pochylamy się nad stołem i parującymi filiżankami i, jakby ze znakiem zapytania, przyciskamy wargi do warg. Pytajnik rozwiewa się w powietrzu. Trzy delikatne muśnięcia ust i zdecydowane przejście ku namiętniejszemu pocałunkowi, wilgotnemu, długiemu, drażniącemu zmysły.

Od dawna zamknięte bramy raju się rozchylają.

KRYSTIAN

„Ty masz ten idealny stan, ja mam ten idealny plan…” — śpiewałem sobie kiedyś, mruczałem Juli do ucha, rozkołysanej, na wpół pijanej, po głowie chodził mi tylko seks. Była czarująca, drogocenna, diamentowa. Każdy ma w sobie śladowe ilości złota, srebra, platyny, żelaza. Cenny kruszec niecennego ciała.

Wodziła mnie na pokuszenie. Latem nagim ramieniem, opalonym na cynamonowo, jesienią delikatnym spojrzeniem, wiosną w deszczu i strugach płynących asfaltem, zimą w łóżku, w łóżku, w łóżku…

Jestem wyczerpany myśleniem o niej — powierzchnia mojego mózgu musuje albo fermentuje w zależności od pory dnia i nakładu pracy. W 99,99 procent każdej mijającej sekundy moje myśli wirują wokół niej. I to z pewnością nie jest zdrowe, przynajmniej dla mojej psychiki.

Nie funkcjonuję normalnie.

To znaczy próbuję zachować wrażenie normalności, przynajmniej dla świata zewnętrznego. Regularnie wychodzę do pracy i regularnie wieczorami biegam. Śmieję się z żartów kolegów, uśmiecham się do koleżanek i przepuszczam je w drzwiach. Wymieniłem zderzak. Zrobiłem pranie.

A jednak nocami leżę nago w pustym łóżku i patrzę, jak wolno, centymetr na kwadrans, przesuwają się jasne pasy odbite na suficie, bo nie opuszczam żaluzji. Jula do komfortowego snu potrzebowała absolutnej, stuprocentowej, smolistej ciemności. Ja wolałem półmrok.

Pachniała perfumami z jeżynową nutą serca i w ich zapachu niemal czuło się cierpkość i kolce. Czasem, kiedy mam wyjątkowo zły dzień i przyłożę twarz do jej poduszki, czuję nikły cień tego zapachu, fioletowy.

Ale on zanika, morduję go własną wonią, tak swojską, że niewyczuwalną.

Gdzie jesteś, co robisz, jak bez ciebie żyć?

JULA

— Maleństwo, maleństwo… — mówi Rafał, łapiąc mnie za nadgarstki i odsuwając delikatnie od siebie.

— Hm…? — mruczę, przysuwając się.

— Za dużo alkoholu.

— Nie… — Śmieję się. Czy myślał, że byłabym tak łatwa na trzeźwo? Być może, ale po zastanowieniu. A teraz nie ma się nad czym zastanawiać.

— Nie odsuwaj mnie — mówię cicho.

— Nie mam zamiaru — odpowiada, a głos w ciemności ma seksowny, niski, papierosowy, pełen życia.

Jesteśmy w moim mieszkaniu, jest późny wieczór albo wczesna noc, za oknem mgły opadają na miasto.

Czuję, że kładzie dłoń na mojej głowie i delikatnym naciskiem zmusza, żebym przytuliła się policzkiem do jego ramienia. Więc robię to, pozwalam mu sobą kierować. Trzyma mnie tak w uścisku jak dziecko. Dziwne uczucie. Dalekie od seksu, bliskie intymności. Co się dzieje?

— Chcesz mnie ostudzić? — pytam i zamykam oczy.

— Tak. — Śmieje się. — Jesteś zbyt gorąca.

Nie jestem pewna, czy jestem gotowa na takie przytulanie. Jest zbyt… bliskie. Jego tors unosi się w rytm oddechów, coraz spokojniejszych. Ale przekręcam głowę, przyciskam nos do wgłębienia przy jego szyi, tam gdzie zaczyna się szorstki zarost, ogrzewam to miejsce ciepłym oddechem i czuję, że jego tętno znów przyspiesza. Milczymy mimo wszystko, mimo uciekających minut. Przechodzi mi przez myśl, jak by to było nago przytulić się do jego piersi. Ma twarde mięśnie, męską, betonową klatę, to podniecające i roztapiające mnie zarazem. Mężczyźni są wspaniali.

Pożądanie rośnie, pragnienie ma tendencję zwyżkową, więc unoszę się, dla ustalenia kierunku, w ciemności kładę dłonie na jego szorstkich policzkach i przyciskam wargi do jego ust.

— Cukiereczku… — szepcze po chwili.

— Nie rozumiem — odszeptuję.

— No właśnie, ja też nie — mówi spokojnie. A potem podnosi nieco biodra, ze mną na kolanach, wyciąga rękę i po dłuższej chwili odszukuje dłonią kontakt.

Zapala się światło, mrużę oczy.

— O co chodzi, mała? — pyta, ujmując rękami moją twarz. Jest spokojny, bardzo, bardzo, o wiele bardziej niż ja.

— To znaczy? — Uśmiecham się, patrząc na jego wargi.

— To znaczy dlaczego chcesz uwieść takiego faceta jak ja.

— Jakiego?

— Być może dla ciebie nieodpowiedniego.

Uśmiecham się, ciągle z jego dłońmi na swoich policzkach, czerpię przyjemność z ich ciepła. W końcu w odpowiedzi na mój szczery uśmiech on też się uśmiecha.

— Bzdura — mówię, unosząc jedną brew.

— Naprawdę? Nie próbujesz mnie przypadkiem zaciągnąć do łóżka?

Wzruszam ramionami i to go rozbraja. Śmieje się i zaczyna mnie całować.

— Myślę, że nie robisz tego tylko dlatego, że jesteś pijana — mówi w końcu, przytulając mnie do siebie.

Nie odpowiadam, bo co mam odpowiedzieć? Dalej siedzę na nim, moje kolana znajdują się po obu stronach jego bioder. Delikatnym, ale zdecydowanym ruchem obejmuje dłońmi moje stopy i zaczyna je masować. Zaskoczona rozpływam się pod tym dotykiem, jest niespodziewanie przyjemny.

— Masz coś przeciwko pójściu do łóżka? — pytam wprost.

— Bynajmniej. Ale wolałbym cię wcześniej rozgryźć.

— Proszę bardzo — szepczę, sama sugestywnie przygryzając płatek jego ucha.

— Jesteś zakręcona. — Śmieje się. Jednym zwinnym ruchem obraca mnie i ląduję miękko na plecach, on nade mną, lekko przyciska mnie ciężarem swego ciała. Opiera się na łokciach. Delikatnie odgarnia włosy z mojej twarzy i pochyla się, całując moją dolną wargę. Ssie ją przez chwilę, aż zaczynam się mimowolnie uśmiechać, z zamkniętymi oczami, a wtedy on się nade mną unosi.

— A tak serio, chcę, żebyś miała pewność.

— A ty?

— Ja jestem pewny, odkąd cię tamtego wieczoru zobaczyłem.

Zarzucam mu ręce na szyję i przyciągam go jeszcze bardziej do siebie.

— Powinieneś mniej rozmyślać i analizować.

— W moim wieku dużo się rozmyśla. I analizuje. — Śmieje się.

— Wiesz, że wiek to tylko liczba. A ja mam kiepską głowę do liczb. Na szczęście.

Patrzymy na siebie z bliska, on z góry, ja z dołu, z ciekawością, z otwartością, z zainteresowaniem, co z tego wyniknie, jaki będzie finał tej historii. Podobamy się sobie nawzajem. Nasze ciała pozytywnie na siebie reagują. Nasze charaktery będą się ścierać. Nasze oddechy się synchronizują.

Wstajemy, otwieramy wino i pijemy w milczeniu, patrząc przez otwarte okno na senne, roziskrzone sztucznym światłem miasto.

KRYSTIAN

Mateusz od kilku dni ciągnie mnie na tę imprezę.

— Musisz się rozerwać, stary. Wyglądasz, kurwa, jak jakieś totalne nieszczęście.

— Co masz na myśli? — pytam beznamiętnie, równie beznamiętnie porządkując swoje stanowisko pracy. Mateusz przysiada swobodnie na moim biurku.

— Że straciłeś życiowy polot. To tylko laska, jakich tysiące. Chodź ze mną, rozerwiemy się, noc jest długa i gorąca, zobaczysz, takich Julek jest wokół pełno.

— Proponujesz mi przypadkowy zamiennik? Zapewniam cię, taka Jula jest tylko jedna.

— Daj spokój. Nawet jeśli, to przynajmniej się rozerwij. Aż żal patrzeć.

Nie mam ochoty. Mimo to jednak po pracy idę pobiegać — w jasności dnia, czego nie znoszę, a potem wskakuję pod szybki, gorący prysznic, później prasuję białą koszulę.

Dla przełamania wewnętrznego oporu otwieram butelkę szkockiej. A potem siedzę w półmroku gasnącego dnia i piję, czekając, aż nadejdzie noc. Nie chcę tego, ale zaczynam rozpamiętywać nasze wspólnie spędzone chwile, jej uśmiech, jej ciało, jej zapach, ulubione zwroty, kwieciste sukienki, jej smak, jej ciepło, ją… Ona, ona, ona… Polewam i polewam w samotności z butelki.

Do klubu wchodzę wstawiony. Mateusz prowadzi mnie do baru i zamawia po setce na rozgrzewkę.

— A teraz się baw — mówi, odsuwając kieliszek.

— Najpierw się sponiewierajmy — proponuję, mając nadzieję, że na tym zakończymy ten żałosny wieczór.

— Myślę, że tobie już niewiele brakuje — stwierdza i odchodzi od baru, zostawiając mnie samego.

— Jeszcze raz to samo — zwracam się do barmana.

Kolory wirują wokół mnie: granat i błękit, przebłyski złota, biel oślepiająca jak flesz. Światło współgra z muzyką, pulsuje jak ona, drży niespokojnie, wprowadzając w stan wibracji wszystko wokół. Odwracam się na krześle, opieram plecami o bar i spoglądam na parkiet. Dziesiątki granatowo-turkusowych ciał, ruszających się mechanicznie w przebłyskach światła. Przeważają laski. Jedne tulą się do facetów, inne tańczą samotnie, jeszcze inne z koleżankami. No i co? Żadna z nich nie jest nią. Nawet, szczerze mówiąc, nie sprawia mi szczególnej przyjemności patrzenie na nie w tym momencie.

Wódka leniwie rozpływa się po moim ciele, kojąc to, co wymaga ukojenia. Miesza się ze szkocką w tkankach.

— Jeszcze raz to samo — proszę, odwracając się znów do barmana.

Gdzieś niedaleko ktoś strąca kieliszek, rozlega się orzeźwiający brzęk tłuczonego szkła i owacje.

Muzyka sączy się przeze mnie, melodia, jedna za drugą, pulsuje mi w płucach, żyłach i w głowie. Zewnętrzne bodźce zaczynają docierać do mnie z niejakim opóźnieniem. Mam wrażenie odrealnienia, jak zawsze, kiedy jestem wstawiony. Patrzę na dziesiątki pełnych, pustych i napoczętych butelek za plecami barmana i kontempluję odbijające się na szkle światła.

— A ty dalej w tym samym miejscu. — Czuję uderzenie w plecy i głos Mateusza obok siebie. — W porządku? — pyta, wskazując ruchem głowy na kieliszki stojące przede mną na blacie.

— Jasne.

— Słuchaj, wychodzę. Spotkałem starą znajomą. — Uśmiecha się, zapalając papierosa.

— No to powodzenia.

— Powodzenia trzeba życzyć raczej tobie. Słuchaj, stary, te młode laski pieprzą się jak marzenie. I są na wyciągnięcie ręki, więc rusz tyłek.

— Kawał drania z ciebie — stwierdzam, unosząc się nieco nad krzesłem, żeby wyciągnąć paczkę papierosów z tylnej kieszeni dżinsów.

— Taki jest świat — mówi, nagle poważniejąc. — One łamią nam serca, my je wykorzystujemy.

Nagle przed oczami staje mi Jula. Oczywiście, oczywiście. Jak już się wstawię, to fantazjuję o niej, wspominam, rozdrapuję rany.

Mateusz z dezaprobatą patrzy, jak z przekleństwem na ustach kładę czoło na chłodnej tafli baru. Muszę wyglądać żałośnie. Czuję na plecach jego rękę, chce dodać mi otuchy, a potem odchodzi. Widzę kątem oka, że zgarnia z parkietu jakąś laskę i kierują się do wyjścia.

A potem dostrzegam dziewczynę siedzącą dwa krzesła dalej. Wpatruje się przed siebie, w ustawione na szklanych półkach butelki — jak ja wcześniej. Długie jasne włosy ma związane ciasno w kucyk, opadający na wyprostowane plecy. Ubrana jest w coś szarego, zdecydowanie bardziej zasłaniającego ciało niż odsłaniającego, przez co nie pasuje do tego miejsca. Ma charakterny, zadarty nos i usta jak serce. Między wargami znajduje się czerwona słomka, przez którą popija drinka. Fioletowa papierowa parasolka do drinka leży na blacie obok jej dłoni.

Czuje na sobie moje spojrzenie. Odwraca się i patrzy mi prosto w oczy. Bez uśmiechu.

Podnoszę głowę, zapalam papierosa, ani na sekundę nie odrywając od niej spojrzenia, i myślę. Myślę, co taka dziewczyna jak ona robi w tej jaskini lubieżności.

Przesuwam po ladzie w jej stronę paczkę papierosów i zapalniczkę. Po krótkim wahaniu sięga po nie i zapala jednego, bardzo nieumiejętnie. Wygląda, jakby paliła drugi raz w życiu. Zresztą taka jest prawda, o czym dowiaduję się później.

— Jestem dziś raczej marnym towarzyszem nocnej pijackiej podróży, ale może masz akurat ochotę na towarzystwo? — pytam, przekrzykując melodię za naszymi plecami. Staram się nie bełkotać.

Patrzy na mnie oczami jak z mangi: wielkimi, łzawymi, lśniącymi, w głębokim kolorze grafitu.

— Ja już jestem pijana — mówi z rozbrajającą szczerością. W swoim życiu też chyba raczej wiele nie wypiła.

— Nie szkodzi. Ja też. — Przenoszę się na krzesło obok niej. — Jeśli chcesz być sama, to powiedz, ostatnia szansa, później się już nie odczepię.

Cień uśmiechu na jej ustach.

— W porządku, rozmowa jest chyba lepsza niż picie w pojedynkę.

— Co powiesz na coś mocniejszego?

— To znaczy?

— To znaczy coś mocniejszego niż ten, bez urazy, babski drink. Jack Daniel’s?

Kiwa głową bez pewności.

— No, to najlepsza część nocy przed nami. — Uśmiecham się i przywołuję barmana. Podaję jej rękę. — Jestem Krystian.

— A ja Daria.

JULA

— Cześć.

— Cześć.

Na progu on. Z łobuzerskim uśmiechem na wargach, który ujmuje mu lat. Po drugiej stronie ja, już w piżamie, z włosami związanymi w warkocz i karmelowym piwem w dłoni.

— Chcesz się kochać? — pyta otwarcie, nie robiąc ani kroku w przód.

Jestem zaskoczona tak bardzo, że nie wiem, czy się nie przesłyszałam. Powoli pochylam się i nie odrywając wzroku od jego oczu, odkładam ostrożnie butelkę na podłogę. A potem przekraczam próg i rzucam się mu w ramiona, obejmuję dłońmi jego szorstkie policzki i całuję chłodne od wieczornego powietrza usta. Całujemy się z namiętnością równą skali wszystkich kolorów tęczy, czuję w sobie huragan pożądania i chcę go wciągnąć do środka.

— Nie tutaj — mówi, łapiąc mnie za rękę.

Uśmiecham się.

— Nie tutaj?

— Nie.

— Przebiorę się.

— Nie musisz.

Nie muszę, nie muszę, kołacze mi się po głowie, kiedy z prędkością światła wkładam płaszcz i tenisówki. Rafał śmieje się cicho, zapalając papierosa, czuję woń przypalanych goździków i na myśl o jego ustach smakujących tymi goździkami kręci mi się w głowie.

Szukam torebki, kluczy, biegam między pokojami.

W końcu on nie wytrzymuje. Łapie mnie w korytarzu, w półbiegu i bierze na ręce, śmiejąc się. Wierzgam nogami, patrząc w te jego oczy, w których można utonąć. Wyjmuję mu z ust papierosa i zaciągam się nim, a on wychodzi z mieszkania, ciągle ze mną na rękach.

— Zaczekaj — mówię cicho i ześlizguję się z jego ramion. Z kieszeni płaszcza wyjmuję klucz i podaję mu go, sama kierując się w stronę kuchni. Wyciągam z lodówki zmrożone różowe wino. Z oszronioną butelką w jednej i dwoma smukłymi kieliszkami w drugiej ręce wychodzę z mieszkania. Śmiejąc się, wydycham z płuc goździkowy dym.

Biegnę po schodach w dół.

Słyszę, jak Rafał w pośpiechu zamyka za nami drzwi i przeskakując po kilka stopni naraz, biegnie za mną, mijając po drodze zdegustowaną sąsiadkę.

KRYSTIAN

Budzę się na kacu. I niestety, z bardzo dobrze zachowanym w pamięci obrazem minionej nocy. Nie tak, nie tak, nie tak to powinno wyglądać. Zaproponowałem jej pójście do mnie. Patrzyła na mnie długą chwilę tymi swoimi niesamowitymi oczami, wahając się. Wiedziała, co się święci. W sumie, dlaczego nie? Byłem pijany, gdybym nie był, nie wiem, czy zaproponowałbym seks przypadkowo spotkanej dziewczynie.

W każdym razie objąłem ją w pasie, przytuliłem do siebie i zapytałem, czy pójdziemy do mnie.

Przez chwilę przylgnęła do mojej piersi, potem wywinęła się i wychyliła whisky do dna. Zacisnęła powieki, tłumiąc chęć odkaszlnięcia. Sięgnęła po moją szklankę i ją też opróżniła jednym haustem.

A potem złapała mnie za rękę i pociągnęła za sobą.

W biegu rzuciłem na ladę kilka banknotów, sądząc, że wychodzimy.

Ale ona zaprowadziła mnie do toalety. Nie zwracając uwagi na spojrzenia, całą gromadę znaczących spojrzeń. Czyżbyśmy weszli w kolejkę innej parze? To przepraszam.

Ledwie mieściliśmy się w kabinie, oklejonej lustrami, które powieliły nasze odbicie nieskończoną ilość razy. Daria zamknęła zamek w drzwiach. A potem oparła się pośladkami o zlew, przyciągnęła mnie do siebie za poły koszuli, wsunęła dłonie w moje włosy i pozwoliła mi przejąć inicjatywę.

Byliśmy totalnie pijani. Po głowie tłukło mi się: nie, nie rób tego, nie ulegaj jej, nie ulegaj sobie, ale moje ciało już reagowało na dotyk kobiecego ciała, na jego miękkość i ciepło. Nie pamiętam, jak pozbyliśmy się ubrań. Pamiętam, że smakowała whisky, całe morze whisky w nas, odbicia żyrandola w lustrach, palące podniecenie.

— Chcesz tego? — szepnąłem gorąco wprost w jej ucho to najgłupsze w tej chwili pytanie. Była tak blisko, na wyciągnięcie ręki, ocierała się o mnie i kusiła.

— Tak — odszepnęła stanowczo, odchylając głowę, kiedy całowałem jej szyję.

Ja też tego chciałem. Bo: jestem samotny, czuję pustkę, noce są zbyt długie, a alkoholu za dużo.

Była wspaniała. A więc schody do nieba. Zasługiwała na coś lepszego. Windą na sam dół, znów na ziemię. To jest młodość, brak zobowiązań, swoboda obyczajów, pragnienie życia, wzajemna ciekawość. Kwadrans pieprz­nego, słodkiego seksu.

Pachniała błogo i wytrawnie, znajomy, jakże znajomy zapach jeżynowych perfum. Te same, których używała Jula, rozpoznałbym je na końcu świata i jeszcze dalej. Doprowadzają mnie do szału. Uwielbiam je. Jacy słabi jesteśmy, jacy jednak zdominowani, niby ta silniejsza płeć, a jednak potrafiło mi zawrócić w głowie te kilka kropel perfum wzmocnionych przez rozgrzaną skórę, poleciałem na zapach ukochanego ciała, na zapach wspomnień, zapach mojej miłości. Gdyby nie ta woń, pewnie by nas tam razem nie było.

Pewnie byłbym dziś spokojniejszy. I bez śladów tuszu do rzęs na swojej koszuli. Nie do sprania.

JULA

Wsiadamy do terenowego samochodu Rafała i jedziemy za miasto. Rząd symetrycznych latarni wytycza naszą drogę tunelem żółtego światła. Płonę z ciekawości, gdzie i jak skończy się ta eskapada. Rafał prowadzi spokojnie, rozluźniony, pewny siebie.

Wyczuwa, że mu się przyglądam, oparta swobodnie o drzwi pasażera. Spogląda na mnie i uśmiecha się.

— Jak się czujesz? — pyta.

— Zaskoczona. Myślałam, że to będzie kolejny nudny wieczór.

— Nie będzie taki, bądź pewna.

— Już nie jest.

Korkociągiem przyczepionym do breloka od kluczy otwieram wino, mocując się z nim przez chwilę. Trochę wycieka, oblizuję palce, polewam sobie do kieliszka i próbuję.

— Mmm… — Z przyjemnością rozkładam się wygodniej na fotelu, zsuwam niżej, kolana opieram o deskę rozdzielczą. Obłędny smak, cierpko-słodki i pachnący pełnią lata. Nagrzanymi w słońcu winogronami, błękitem nieba z białymi plamami obłoków, bujną trawą, pękającymi od nadmiaru soku owocami.

Podaję Rafałowi swój kieliszek i przechylam lekko, upija kilka łyków i oblizuje wargi. Gdybym nie była zapięta w pasy, sama chętnie bym to zrobiła. Zaczynałam tracić zmysły.

Skręcamy z głównej szosy w boczną, przejeżdżamy przez most i zaczynamy piąć się niewielkimi serpentynami w górę.

— Hm, znajdziemy tu jakiś trzygwiazdkowy hotel? — Zastanawiam się na głos, wpatrując się w aksamitną ciemność za oknem. Tu już nie ma latarni, drogę wyznacza sznur słupów telefonicznych.

— Trzygwiazdkowy hotel, mówisz? Nie będzie ci potrzebny do szczęścia.

Uśmiecham się tylko pod nosem. Podoba mi się jego pewność siebie.

Wjeżdżamy na szczyt wzniesienia. Droga urywa się niespodziewanie, zakończona metalowym szlabanem. Kilka słabo oświetlonych budynków majaczy w ciemności w pewnym oddaleniu. Wychodzę z samochodu i zatrzaskuję za sobą drzwi. Odwracam się i zatrzymuję wpół kroku. Mamy przed sobą absolutnie całe miasto — oświetlone ciepłymi światłami latarni. Z daleka żyje własnym życiem i emituje blask jak własną duchową aurę. Rozżarzone linie autostrad otaczają aglomerację, nadając jej kształt serca. Ale nie tego symboliczno-rysunkowego, to jest kształt serca kardiologicznego, z odchodzącymi z niego aortą i innymi naczyniami krwionośnymi.

— Pięknie — szepczę zachwycona.

— Byłaś tu kiedyś?

— Przejazdem, bez zatrzymywania się. I w dzień.

— Pomyślałem, że to miejsce trzeba zaliczyć, mam już swoje lata. — Śmieje się, opierając się o maskę samochodu. — Uprawiała tu seks połowa miasta.

— Coś ty? — Też zaczynam się śmiać. Nalewam sobie znów do kieliszka, jemu podaję butelkę, a on pije wprost z niej. — To skąd o tym wiesz, skoro tu jeszcze tego nie robiłeś?

— Z opowieści.

Po chwili odkłada pustą butelkę, podnosi mnie i przenosi na maskę auta. Siadam na chłodnej karoserii. W jednej chwili serce zaczyna mi bić jak szalone. Jestem napięta jak struny gitary.

— Dlaczego zawsze bierzesz mnie na ręce jak dziecko? — pytam.

— Bo jesteś dzieckiem, cukiereczku.

Rafał stoi między moimi udami, opiera się pięściami o maskę po obu stronach moich bioder i całuje mnie w szyję, tuż pod lewym uchem.

— W samochodzie? Na samochodzie? — proponuje gorącym szeptem.

— Jesteś pewien, że nikt nas tu nie nakryje? Jakiś lunatyk? — pytam, szukając ustami jego warg.

— Nie jestem. Zawsze ktoś może przyjechać na seks.

— Bardziej chodzi mi o te budynki w tle.

— Nikogo tam o tej porze nie ma, to stacja badawcza.

Odsuwam go od siebie na wyciągnięcie ramienia, uśmiechając się. W ciemności lśnią jego oczy. Jednym mocnym i zdecydowanym ruchem rozsuwa zamek mojego płaszcza. Pod spodem piżama i gołe ciało. Przez cienki materiał delikatnie kładzie dłonie na moich piersiach.

Już po mnie.

— W aucie — mówię, zamykając oczy. — Na tylnym siedzeniu, jak w piosence.

— Jak sobie życzysz, maleńka. — Podaje mi rękę.

Zeskakuję z maski i tracąc na chwilę równowagę, ląduję w jego ramionach. Skórzana kurtka ma przyjemny, męski zapach i czuję przy uchu jego przyspieszony oddech, kiedy pochyla się, by mnie objąć.

Patrzę ponad jego ramieniem na skrzące i drżące miasto.

Na pewniaka wciskam ręce w tylne kieszenie jego dżinsów i wyciągam z lewej prezerwatywy. Wszyscy faceci są tacy sami.

KRYSTIAN

Ponieważ uparłem się wtedy, że odwiozę ją taksówką do domu, znałem jej adres. Blokowisko na przedmieściach, w szarości dnia jeszcze bardziej szare niż wtedy, w blasku różowego świtu i zmrożeniu poalkoholowym.

Teraz stoję przed blokiem i wpatruję się w rzędy okien. Może będę mieć tyle szczęścia i ją zastanę.

Zdecydowanym krokiem podchodzę do drzwi wejściowych i opierając się ręką o framugę, spoglądam na listę lokatorów przy domofonie. Nigdzie żadnej Darii, nazwiska nie znam. Hm. Może być mężatką, i któreś z tych męskich imion to imię jej męża, co za satyra. Dzwonię pod jedynkę.

— Słucham? — Kobiecy głos, ale nie jej, zdecydowanie starszy.

— Dzień dobry. Przyszedłem do mojej znajomej, Darii. — Pochylam się nad minimikrofonem. — Ale zapomniałem, pod którym numerem mieszka. Może mi pani pomóc?

Chwila ciszy.

— W tym bloku nie mieszka żadna Daria. — Głos jest pewny swego.

Może pomyliłem bloki? Przecież byłem wtedy pijany.

— Jest pani pewna?

— Oczywiście. Administruję w tym budynku.

— Dziękuję.

Dzwonię pod dwójkę, ale i tym razem męski głos potwierdza: nie mieszka tu żadna kobieta o takim imieniu.

Wracam na chodnik i rozglądam się, próbując ustalić miejsce, gdzie zatrzymała się taksówka i gdzie Daria wysiadła. Bloków jest tu w cholerę i trochę, szukać jej w każdym będzie szaleństwem, ale jestem zdecydowany poświęcić to popołudnie, ten wieczór i pewnie tę noc.

Chodzę po parkingu, zastanawiając się. Zaraz będzie padać.

Zapalam papierosa, a potem podnoszę wzrok i nie wierzę. Daria idzie chodnikiem w kierunku centrum miasta, skąd przyjechałem. Jej rozpuszczone włosy jaś­nieją w szarości, targane przez wiatr. Co mogę jej dziś powiedzieć? Nie wiem, ale chcę.

Biegnę. Doganiam ją i przez chwilę idę krok w krok, tuż za nią, jak kieszonkowiec czekający na dogodną okazję. Mój wzrok ześlizguje się po jej sylwetce. Pod tym kremowym płaszczem jest naprawdę ładne ciało; idąc, porusza lekko tyłeczkiem.

— Daria, Daria — mówię cicho, idąc ciągle za nią.

Odwraca się zdumiona i przez chwilę widzę, że mnie nie rozpoznaje. A potem bierze głęboki wdech, nie spuszczając ze mnie wzroku pełnego nagłej niepewności. Nie wie, co zrobić, boję się, że zaraz mi stąd po prostu ucieknie.

— Wchodziłaś wtedy do tego bloku. — Wskazuję kciukiem za siebie. — Ale chyba tam nie mieszkasz?

— Nie chciałam, żebyś wiedział, gdzie mieszkam.

— A jednak los się do mnie uśmiecha — mówię i gaszę papierosa w popielniczce przy koszu.

— Wiesz co, spieszę się. — Odwraca się i idzie przed siebie szybkim krokiem.

Doganiam ją i zrównuję z nią krok. Nie wygląda na zadowoloną takim obrotem spraw. Chyba myślała, że już się więcej nie spotkamy i oboje zachowamy twarz.

— Mam sobie pójść? — pytam.

— A czego ty właściwie chcesz? — odpowiada pytaniem na pytanie, zimno.

— Chciałem ci tylko powiedzieć, że nie spędzam w ten sposób każdego piątkowego wieczoru.

— Ja też nie.

— To dobrze.

Przez chwilę stoimy i wpatrujemy się w siebie.

— O co ci chodzi? — Atakuje mnie w końcu. Zmarszczone brwi, czuje się niepewnie. — Czego tu szukasz? Nie nachodź mnie.

— Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć. Nie jestem psycholem.

— Skąd ta pewność?

Uśmiechamy się do siebie.

— Chciałem się upewnić, czy u ciebie wszystko w porządku — mówię w końcu miękko. — Więc w porządku u ciebie?

— Tak.

— Świetnie. To tyle. Nie spotkasz mnie już tutaj, bądź spokojna.

Milczy z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie wiem dlaczego, żal mi jej. Gdzieś głęboko w sobie jest jakaś smutna, tak życiowo smutna, coś jej siedzi w duszy, coś niedobrego. Na zewnątrz poker face. Czerwona szminka, staranny makijaż oczu, te sprawy. Pięć tysięcy razy widziałem malującą się Julę, więc wiem, jak z kaca albo niewyspania albo z jakiejś porażki życiowej można makijażem wyczarować seksowną, pewną siebie dziewczynę.

— Do widzenia. — Wyciągam rękę, podaje mi swoją, więc pochylam się i całuję jej drobną opaloną dłoń. Nie mam pojęcia, skąd to rozczulenie.

Coś dławi mnie w gardle, kiedy odchodzę. To był zupełnie niepotrzebny epizod w moim życiu. Jula, Jula, zdradziłem cię. Julko, w słabości swojej nie potrafię zapomnieć o tobie. Zamarzam wewnętrznie, ścina mnie jak lód powierzchnię jeziora, cicho, trzeszcząco, krystalicznie. Krew we mnie jeszcze płynie. Dziwne.

JULA

Nigdy wcześniej nie kochałam się na kocu, wprost na trawie o północy, pod nieskończoną ilością gwiazd. Rafał, co ty mi zrobiłeś, że zapomniałam o swoim życiu i o straconej miłości?

Kocha się ze mną w ciemności, daleko w dole tysiące świateł miasta. Tutaj cisza, nasze przyspieszone oddechy w bezkresie nocy. Jego ciało w moim ciele, miękkość, twardość, czułość, pot.

Wspaniałe uczucie. Nagła beztroska, pożądanie silniejsze niż niepewność, pragnienie w dole brzucha tak mocne, że aż bolesne. Ciepło jego ciała rewanżuje chłód nocy.

Najpierw w samochodzie, na tylnym siedzeniu — jak chciałam, potem pod niebem, w dalekim poblasku świateł miasta.

Brakowało mi tego. Po prostu, faceta. Męskiego ciepła i twardego ciała, do którego można się przytulić, którym można zawładnąć, które można poznać i oswoić. Ust zachłannych, owłosionego torsu, zapachu dymu i drzew iglastych, kasztanów.

Nasze splątane ciała. Rafał całuje mój pępek, a ja uśmiecham się w kierunku bladego księżyca. Jakaś szyszka odbija się na moich plecach w formie małego, jasnoróżowego tatuażu.

— Wargi drżą ci z chłodu — mówi cicho, kiedy leżymy w objęciach na kocu, odpoczywamy.

Zaciskam gwałtownie powieki. Zazwyczaj mam zimne dłonie i stopy, a jak zmarznę, sine usta — Krystian zawsze zwracał na to uwagę, miał fioła na tym punkcie, ogrzewał mnie swoim ciałem, wkładał na ramiona swoją kurtkę, zamykał moje zmarznięte stopy w swoich ciepłych dłoniach, pocałunkami rozcierał wargi, aż zaczynała krążyć w nich krew i znów nabierały czerwonej barwy. Zapomnieć, zapomnieć, zapomnieć.

— To z pożądania — oponuję.

— To chciałem usłyszeć.

Wstaje i całkiem nago, swobodnie, epatując siłą i męskością, idzie do samochodu. Zamykam oczy i uśmiecham się do siebie w ciemności, czując w ciele cudowną ociężałość i bezwolność, jak zawsze po seksie. Rafał wraca po chwili i delikatnie otula mnie drugim kocem, od stóp po ramiona.

Przygotował się.

— To takie seksowne miejsce — mówi, pochylając się i całując wgłębienie między moimi obojczykami.

Patrzę poprzez mrok, co robi. Siada obok mnie, nadal nago i bez skrępowania w ciszy nocy, i zaczyna otwierać markowego szampana. Korek strzela z hukiem.

— Zaczynasz znać moje upodobania — mówię, mrużąc jedno oko. — Szampan po seksie…

— Chyba raczej alkohol o każdej porze dnia i nocy — zauważa i śmieje się. — Za dużo pijesz.

— Gdybym za dużo piła, nie przywoziłbyś mi tu jeszcze dodatkowo szampana.

— A może mi to wcale nie przeszkadza?

— Hm. Aha. — Wzruszam ramionami. — Zaskoczyłeś mnie. Spontaniczny, ryzykowny, w świetle prawa chyba nawet karalny seks w miejscu publicznym? Nie spodziewałam się tego po tobie.

— A czego się spodziewałaś?

— Nie wiem. Nie mam pojęcia, co robią wieczorami prawie czterdziestoletni wolni faceci.

— Teraz już wiesz. — Drażni się ze mną.

Nalewa nam do kieliszków. Bąbelki w szkle, gęsia skórka na moim ciele, księżyc wolno znikający za chmurami.

— Cóż, zaliczyłeś to miejsce — stwierdzam, pijąc.

— Myślę, że mógłbym to powtórzyć.

— Ze mną? Z inną? — Ryzykuję.

— Nie szukam innej. — Cichy trzask zapalniczki w mroku, jego twarz oświetlona na dwie sekundy czerwonym blaskiem płomienia. Zapach goździków chwilę później.

Jego krótkie spojrzenie.

Bo jestem wyjątkowa.

KRYSTIAN

Poniedziałki mijają mi na poweekendowym kacu. Pełen jestem resztek alkoholu, dymu papierosowego, czasem skrętów, jak się akurat trafi, i głodu. Odkąd Jula odeszła, jestem nieustannie głodny, duszą na równi z ciałem. Czegoś mi brakuje i nie jest to chleb. Nie są to też krewetki. Dogłębnie, do szpiku kości brakuje mi JEJ.

Idę pobiegać. W prawidłowo działającym organizmie endorfiny powinny wydzielić się po kwadransie. Mam zaburzenia rytmu serca. Endorfin śladowe ilości. Adrenalina, kortyzol, biegnę coraz szybciej; aż się hiperwentyluję w wieczornej mżawce.

Mijam w ciemności dziesiątki mieszkań. Okna w ciepłym, żółtawym poblasku lamp. Ludzie spędzają tam ze sobą czas, jedzą przy wspólnym stole, oglądają telewizję, tańczą, kochają się i śmieją.

Jestem żałośnie sam.

Biegnę dodatkowe kilometry, pocąc się w chłodzie nocy. Czuję, jak po plecach spływają krople, wsiąkając w termoaktywny podkoszulek. Mięśnie nóg mam twarde jak żelazo, aż drżą mi z wysiłku. Lubię dać sobie wycisk.

Jula nie podzielała mojej pasji. Kilka razy udało mi się ją namówić na wspólne wieczorne bieganie, ale męczyła się szybko, nie miała formy i wkurzało ją to. Zdarzało się więc, że ja okrążałem park już trzeci raz, wymijając ją, idącą spokojnym krokiem w sportowych butach i palącą papierosa. Klepałem ją po tyłeczku i bieg­łem dalej, w mrok, a ona szła, wpatrzona w niebo. Przy kolejnym okrążeniu siedziała na betonie po turecku, na środku trasy i rysowała coś kamieniem.

Przy następnym okrążeniu podziwiałem białe esy-floresy, które po sobie zostawiła; a ona leżała obok, na trawie, wpatrzona w niebo, z papierosem między wargami. Zmęczony, rzucałem się przy niej na murawę.

— Rzeźbij, rzeźbij to swoje ciało, kręci mnie to — mruczała z lubością, podając mi papierosa. Smak jej słodkich ust na filtrze.

Pochylałem się nad nią i całowałem zachłannie, a ona nie zwracała uwagi, że cały byłem mokry od potu, przytulała się do mnie i turlaliśmy się razem po trawie, aż ktoś wołał z ciemności, żebyśmy poszli na seks do własnego domu.

To poszliśmy do całonocnego po butelkę wina, a potem do siebie, na seks.

Była wszystkim, co miałem. W pewnym momencie musiałem opuścić zajmowane od czasu studiów mieszkanie, pracę miałem beznadziejną, prawie żadnej kasy przy sobie, dwie walizki dobytku i brak perspektyw. Przyjęła mnie z otwartymi ramionami, stała w drzwiach swojego mieszkania w różowych skarpetkach w czarne kropki i wyciągała ręce po moje walizki. Przez rok trzymałem rower na jej balkonie, tuż obok pasiastego leżaka, pod sznurkami, na których suszyła się jej kolorowa bielizna.

Czasem zdarzały się soboty albo niedziele, w które w ogóle nie wychodziliśmy z łóżka. Kochaliśmy się i czytaliśmy książki cały dzień, jedząc lody wprost z pudełka, bo niczego innego nie było w lodówce. Zaczytana, opierała głowę na mojej piersi, i to był najsłodszy na świecie ciężar, jej włosy łaskotały mnie i drażniły.

Zdarzały się awarie hydrauliczne, nie było ciepłej wody i braliśmy prysznic w igłach lodowego wodospadu, ona piszczała i szczękała zębami, ja się śmiałem, rozcierając jej ciało, myśląc tylko o tym, jak zaraz, za minutę, za dwie je rozgrzeję.

— Zaraz zamarznie mi serce — mówiła, a makijaż spływał jej ciemnymi smugami po policzkach.

Ujmowałem jej twarz w zimne dłonie i całowałem, a jej włosy kleiły się do mojego ciała. Na ustach gorzki smak tuszu do rzęs.

Byliśmy jednością.

JULA

Chodzę jak upojona. To znaczy ostatnio przez większość czasu jestem na lekkim rauszu, ale teraz dosłownie jestem pijana Rafałem. Ostatnio — czyli odkąd rozstałam się z Krystianem. Czyli odkąd się wyprowadził. Czyli odkąd wyrwał mi serce z piersi i zabrał ze sobą, po drodze wyrzucając na śmietnik. Utylizacja zakochanego i zranionego serca, darmowa, bardzo bolesna.

Nigdy nie piję przed pracą, mam przynajmniej tyle przyzwoitości. Ale po powrocie do domu nalewam sobie kieliszek wina, zanim zajmę się przygotowywaniem kolacji. Na fantomowy ból po stracie serca tylko alkohol. W każdej postaci i każdej ilości.

Wiem, że to tylko koc rzucony na stos śmieci. Niby teraz nic nie widać i spokój święty, ale przecież tam, pod spodem, wciąż jest bałagan. Staram się o tym zapomnieć albo udaję, że tego nie dostrzegam.

Chodzę więc po mieszkaniu z kieliszkiem w dłoni, popijam, słuchając, jak w łazience woda gorącym strumieniem napełnia wannę. Zapach sosnowej soli do kąpieli rozchodzi się po pokojach zieloną wonią. Obrazy z przeszłości bliższej i dalszej nakładają się na siebie, za oknem deszcz. Przyjemny wieczór.

Zahaczam wzrokiem o kartonowe pudło leżące na szafie w przedpokoju. Nie kojarzę go. Podsuwam więc krzesło, dopijam drinka, wchodzę na nie boso i sięgam po pudło.

Podnoszę wieczko i czuję nagłe ukłucie w piersi. A więc ciągle jednak mam serce? Pocieszające, mimo wszystko. Wewnątrz wszystkie medale, które Krystian przywiózł z licznych maratonów. I dyplomy. I kartka z jego odręcznym pismem: daty, liczba kilometrów, zdobyte miejsce. Jego duma — dlaczego to wszystko tu zostawił? Zapomniał, przeoczenie? Wątpliwe.

Dotykam chłodnych rewersów medali; nosił je na piersi, pobrzmiewają jeszcze dalekim echem jego przyspieszonego po biegu oddechu, nierównomiernym biciem przeciążonego w upale serca. Różnobarwne taśmy do nich przymocowane wchłonęły pot z jego karku.

Tęsknię.

Boże, dlaczego ludzie odchodzą od siebie, mijają się, rozchodzą, przerywają tak gwałtownie tę więź, uczucie, przywiązanie, bliskość? Dlaczego tak ciężko się dogadać? Dlaczego tak ciężko ze sobą żyć? Dlaczego świat nie współgra z nami, dlaczego te grudy na drodze, kłody, błoto, w którym się grzęźnie, dlaczego nie jesteśmy kompatybilni z drugim człowiekiem, krawędź nie pasuje do krawędzi, poszarpane to wszystko, niestykające.

Dolewam sobie wina, wrzucam do kieliszka kilka kostek lodu dla ostudzenia emocji. Rozbieram się i wchodzę do wanny napełnionej po brzegi, prawie się przelewa, strużki ciekną pionowo po płytkach. Odprężam się w jednej chwili — napięte mięśnie i ścięg­na rozluźniają się w cieple, wdycham zapach iglastego lasu. Na brzegu wanny pudełko z medalami. Wyciągam i oglądam każdy po kolei, uważając, żeby ich nie zamoczyć. Nigdy się im uważnie nie przyglądałam — są naprawdę piękne, ażurowe, kolekcjonerskie. Zapalam mentolowego slima, dym drapie mnie w gardło, łzy toczą się po owalu policzków ku ustom.

Niech mi coś pomoże na ból duszy.

Stałam na mecie przynajmniej połowy maratonów, w których brał udział. Zazwyczaj siadałam wprost na ziemi tuż przy granicznych barierkach, przygotowana na długie czekanie: dwie paczki fajek, książka, termos z kawą. Rozpierana od wewnątrz kobiecą dumą z własnego faceta, który kolejny raz dokonał czegoś dla mnie niemożliwego. Ultramaraton? Niewykonalne. A on przebiegał te sto kilometrów w trzynaście godzin dwadzieścia dwie minuty i czterdzieści sześć sekund i wpadał mi w ramiona na mecie. Wracaliśmy później samochodem przez całą noc do domu, ja prowadziłam, z jego medalem na swojej szyi, a on spał na siedzeniu pasażera obok mnie, z papierowym kubkiem z kawą między nogami, której ze zmęczenia nie wypił.

Co zrobić z tymi medalami? Oddać mu je? Wysłać pocztą? Woda stygnie w wannie, nie, nie pozbędę się ich, chyba że sam się o nie upomni. Będę je tu trzymać, na tej szafie, i oglądać w chwilach kryzysu. Czyli codziennie.

Zamykam pudełko. Doleję sobie wina i zadzwonię do Rafała. Potrzebuję kogoś.

Nie odbiera.

KRYSTIAN

Wtorkowy wieczór, w klubie umiarkowany ruch, ja i Mateusz rozparci na sofach w zacienionej loży. Muzyka dudni wokół nas, jest stanowczo za głośna jak na godzinę dwudziestą trzecią. Palimy skręty, bo tu można.

— Udało ci się wtedy wyrwać jakąś laskę? — pyta Mateusz, popijając whisky.

— Nie nazwałbym tak tego — mówię, zaciągając się skrętem aż do bólu pęcherzyków płucnych. Niemal czuję, jak płuca się we mnie rozprężają.

— Więc jednak.

— Bez rewelacji — kwituję beznamiętnie, byleby się odczepił.

A właśnie, że rewelacyjnie. Daria jest rewelacyjna, myślę o tym jak typowy samiec. Poza tym po prostu ją polubiłem. Za smutek w oczach.

Mateusz wyciąga metalową papierośnicę i podaje mi jeszcze jednego skręta.

— W firmie będą zwolnienia — mówi niespodziewanie.

Podnoszę na niego zaskoczony wzrok. O czym on mówi? Roboty jest w cholerę, każdy z nas pracuje jak na dwóch etatach w ramach ośmiu godzin, jakie zwolnienia?

— Kurwa. Chcesz mi coś powiedzieć? — pytam spokojnie. W firmowej hierarchii jest wyżej ode mnie, może coś wiedzieć.

— Powiem ci, jak będę pewny.

Bez słowa wstaję i idę do baru po szkocką. Kelnerka nalewa powoli, drżą jej dłonie, małe, szczupłe dłonie, pewnie ze zmęczenia. Na oko ma niewiele ponad osiemnaście lat, powinna teraz siedzieć w domu i uczyć się do kolokwium albo oglądać z chłopakiem film na laptopie, a nie zasuwać za barem do trzeciej rano.

Historia się powtarza, myślę. Jak się pieprzy, to się pieprzy wszystko. A brak pracy to dla faceta stan krytyczny — samoocena spada poniżej zera, palnąć sobie w łeb, gdy to jeszcze wydłuża się w czasie.

Ostatnio poratowała mnie Jula. Teraz chyba stoczę się totalnie. Będę pił i pił, aż zbankrutuję, zrobię zadymę w jakimś klubie, zamkną mnie na czterdzieści osiem godzin, po czym wypuszczą bladym świtem w świat, a ja pójdę w stronę wschodzącego słońca, wypalając ostatniego szluga.

Kelnerka podaje mi szkocką. Wiszę nad ladą i zastanawiam się nad swoim życiem. W głowie pustka.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki