Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
23 osoby interesują się tą książką
Weronika, chowana pod kloszem perfekcjonistka, łyżwiarka figurowa, skrzypaczka, córka idealna, której każdy mógłby pozazdrościć, marzy o wyrwaniu się spod wpływu toksycznych, wymagających rodziców. Los robi jej niespodziewany, mroczny prezent na osiemnastkę – samolot rejsowy, którym wracają z wycieczki, wpada do morza i znika bez śladu.
Wejście w dorosłość jest jak trzęsienie ziemi, a wolność ma gorzki posmak. Czy z pomocą Gupika, jedynego przyjaciela, ekscentrycznej współlokatorki Wiewióry i przystojnego trenera capoeiry Janka Weronika wydepcze sobie nową ścieżkę w dorosłość, tym razem samodzielnie zaplanowaną?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 221
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Świetliki
Copyright © by Agata Suchocka, Opole 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska
Projekt okładki: Łukasz Białek
Ilustracje: Agata Suchocka
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Wydanie I
Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2024
planeta-czytelnika.pl
ISBN 978-83-67735-62-9
Mam na imię Weronika i stoję na rozdrożu. Życiowym zakręcie i to takim ostrym. Nawet nie stoję, tylko pędzę na złamanie karku i nie wiem, co się za nim znajduje. Nie wiem, czy za moment nie wylecę z drogi, nie wpadnę do rowu, w jakieś życiowe bagno. Czy nie rozwalę się na amen. Ale to się dopiero okaże.
Za chwilę poznacie zagubioną, wchodzącą w dorosłość dziewczynę, której zawalił się cały świat. Trochę mu w tym pomogłam, bo można powiedzieć, że podcinałam gałąź, na której siedzę. Taka już jestem, ale gdy mnie lepiej poznacie, zrozumiecie, dlaczego to robię. A może nie…? Ja sama jeszcze dobrze siebie nie poznałam i nie bardzo się rozumiem. W ciągu ostatniego roku podjęłam mnóstwo decyzji, które były irracjonalne, żeby powiedzieć łagodnie. Głupie. Najśmieszniejsze jest to, że gdybym znalazła się ponownie w tamtych sytuacjach, to pewnie postąpiłabym identycznie. Znacie to uczucie? Gdy robi się coś głupiego, ale po prostu nie można się powstrzymać?
I ze wszystkim musiałam radzić sobie sama. Nikt nie wyciągnął do mnie pomocnej dłoni, to znaczy nikt dorosły. Przynajmniej na początku, gdy wszystko się posypało. Miałam tylko jednego przyjaciela i nasze drogi rozeszły się niedługo po maturze. Cóż, życie, każde z nas miało na nie inny plan.
Źle to powiedziałam. Gupik miał plan i go zrealizował, a moim planem był całkowity brak planu. Jak do tego doszło? Już opowiadam.
Ta moja niechęć do planowania czegokolwiek wzięła się z tego, że moi rodzice mieli na mnie plan dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Od poczęcia traktowali mnie jak „projekt”. Miałam być grzeczną dziewczynką, chowaną pod kloszem, wykonującą polecenia, niepyskującą, trzymającą się prosto i mówiącą tylko wówczas, gdy ktoś jej udzieli głosu. Moim jedynym obowiązkiem było pilnowanie czerwonego paska na świadectwie. I jeszcze bieganie na zajęcia dodatkowe, których nie cierpiałam. Szkoła muzyczna trzy razy w tygodniu, a w pozostałe cztery dni łyżwiarstwo figurowe. Tak, nawet w soboty i niedziele. Nie cierpiałam ani grania na skrzypcach, ani jeżdżenia na łyżwach, ale nikt mnie nie pytał o zdanie, a ja nie miałam odwagi zaprotestować, bo tak mnie wychowano. No i okazałam się świetna w obu tych dziedzinach, więc wiecie, przerąbane na całej linii, no bo jak tu powiedzieć, że się nie cierpi czegoś, w czym ma się znakomite wyniki? Dobrze wychowane dziewczynki robią to, co każe im się robić.
Dobrze wytresowane dziewczynki.
Rodzicom się nie pyskuje. Rodzicom się nie sprzeciwia. Rodzicom się nie odmawia.
Szczególnie wówczas, gdy jest się drugą, gorszą opcją, więc trzeba się starać bardziej.
Jak się domyślacie, trochę mi to tresowanie i przymus wiecznej perfekcji zryły bańkę. Chyba byłam małoletnią psychopatką, nakręcanym robocikiem, zaprogramowanym tak, by bez szemrania wykonywać polecania. Że nie miałam charakteru? Jasne, pokażcie mi charakter u kilkulatki, której daje się do zrozumienia przy każdej możliwej okazji, że jeśli nie zachowa się odpowiednio, to mamusia i tatuś przestaną ją kochać.
Odważyłam się przeciwstawić rodzicom dopiero przy wyborze kierunku studiów. Nalegali na stomatologię, ale ja uważałam, że grzebanie w zepsutych zębach jest obrzydliwe, nawet jeśli się zgarnia za to mnóstwo pieniędzy. Oznajmiłam, że idę na psychologię. Może gdy skończę ten kierunek, to trochę mi się w głowie poukłada. I będę pomagać innym, tak samo pogubionym, jak ja. Żeby nie wylecieli ze swoich zakrętów. Aby do tego jednak doszło, to sama muszę się utrzymać na prostej.
Wróćmy do rzeczy, do mojego sporu z rodzicami o kierunek studiów. To była nasza pierwsza poważna kłótnia, i ostatnia zarazem. Ich kluczowy argument był taki, że zarabiają świetnie, przez całe życie robiąc to, czego nie cierpią, i jakoś żyją, tak? Całe pokolenie ludzi uważających, że żyje się po to, żeby cierpieć. Jakoś się żyje.
No właśnie, jakoś żyli. Ale już nie żyją.
Historia tego, jak pękł mój szklany klosz i musiałam z grzecznej dziewczynki natychmiast zmienić się w odpowiedzialną za siebie dorosłą, zaczyna się w chwili, w której samolot rejsowy wpada do morza i nie zostaje po nim nawet ślad.
Rodzice dwa razy do roku wylatywali na drugi koniec świata, żeby „naładować baterie”. Co znamienne, zawsze beze mnie. Zostawiali mnie na wsi pod opieką babci, póki nie dorosłam na tyle, by spędzić tydzień w domu sama. Ja nawet nie wiedziałam, czy można zostawiać piętnastolatkę samą w domu i sobie lecieć do jakiegoś Zimbabwe czy na inne Malediwy. Ojciec był prawnikiem, więc pewnie wiedział lepiej, a ja nie pytałam, bo jak już wiecie, nigdy nie zadawałam pytań.
Nie przypomniałam rodzicom również o tym, że gdy oni będą sączyć drinki z palemkami, ja będę świętować osiemnastkę z kotem. Bo przecież nie odważyłabym się zrobić imprezy pod ich nieobecność. Siedziałam sama w domu i zastanawiałam się, czy otwierać butelkę sherry podkradzioną z ojcowskiego barku, gdy zadzwonił telefon z konsulatu.
Moich rodziców i ponad setki innych pasażerów nie przecedzono sitkiem. Nie mogłam urządzić im pogrzebu, choć przecież nawet nie wiedziałabym, jak się za to zabrać. Wysłuchałam bez słowa, gdzie i kiedy można odebrać akty zgonu.
I to tyle.
Taki właśnie prezent zrobili mi na osiemnastkę.
A potem było już tylko gorzej.
Wyobraź to sobie. Przejdźmy na ty, będzie łatwiej.
Skończył się rok szkolny i czekają cię najdłuższe wakacje życia. Trzy i pół miesiąca laby. Papiery złożone, egzaminy zdane i masz pewność, że już jesteś jedną nogą na uniwerku, choć jeszcze nie ogłosili wyników naboru. No ale przecież „prymuska” to twoje drugie imię.
Budzisz się rano na potwornym kacu, bo poprzedniego wieczoru, wyjąc wniebogłosy, wypiłaś prawie całą butlę słodkiej wiśniówki. Spało się kiepsko, gdyż połowę nocy przeznaczyłaś na rzyganie. Jak się okazuje, nie tylko do sedesu, ale i koło łóżka. To pierwszy alkohol skonsumowany w twoim życiu i tego ranka masz pewność, że ostatni.
Ktoś, kto właśnie dowiedział się o śmierci rodziców, choćby nie wiem jak ich nienawidził jeszcze kilka dni wcześniej, nie myśli o tym, by podstawić sobie miskę, wiadro, cokolwiek.
Ja nawet nie wiedziałam, gdzie my trzymamy wiadro i czy w ogóle jakieś mamy. Obudziłam się w zafajdanej pościeli, świat wirował i wszystko się trzęsło i migotało przed oczyma.
No więc budzisz się i przypominasz sobie, że wieczorny telefon to nie był żaden zły sen. Nie ma taty, mamy też nie ma. Już nigdy nie będą ci mówić, co masz robić. Już nigdy nie będą groźnie zerkać i sprawdzać, czy w restauracji przypadkiem nie położyłaś łokcia na stole. Już nigdy nie będą czytać szkolnego świadectwa tak, jakby to był twój wyrok śmierci, choć średnia na nim wynosiła ponad pięć.
Nie no, to i tak już nie miałoby miejsca, bo przecież zdałaś na studia i planowałaś ucieczkę. Właśnie teraz, tuż po osiemnastce, chciałaś wyjść z walizką i nigdy już nie wracać. Tak naprawdę rodzice zrobili ci przysługę, znikając z planszy. Żadnych więcej kłótni, żadnych tłumaczeń. No i nie musisz się spieszyć z tą walizą, nie musisz po kryjomu uciekać.
Choć rodzice przez całe życie przypominali mi bezduszne, zimne manekiny, wydające polecenia i od czasu do czasu patrzące na mnie z rozczarowaniem, to coś we mnie pękło na wieść o ich śmierci. Zauważali mnie tylko wówczas, gdy ponosiłam porażkę, bo odnoszenie sukcesów było moim zasranym obowiązkiem.
Oczywiście na głos nie powiedziałabym przy nich słowa „zasrany”, tylko w głowie przeklinałam jak szewc. Czy to dobrze, czy źle, że będę mogła robić to bez skrępowania?
Moje życie to tragikomedia. No bo to przecież w jakiś pokrętny sposób zabawna sytuacja. Ile razy modliłam się, w sumie nie wiadomo do kogo, życząc im w duszy śmierci? Przecież chciałam, by zniknęli, właśnie tak, by rozpłynęli się w powietrzu. I proszę, spełniło się. Moi starzy rozpłynęli się w słonej wodzie, pewnie pożarły ich ryby, żółwie czy jakieś ukwiały.
Ja wiem, to jest potworne, a ja jestem suką. Jak można życzyć śmierci własnym rodzicom? I to takim, którzy nie pili i nie bili, nie molestowali czy co tam jeszcze? Takim, którzy płacili grubą kasę za to, bym się rozwijała i zdobywała wykształcenie?
Nie cierpiałam skrzypiec i łyżew, mówiłam już? To nie był żaden rozwój, a mordęga. Wieczna presja, przepłakane pod kołdrą setki nocy i powracająca myśl, że gdybym to ja zmiotła się z planszy, to nie musiałabym żyć cudzym, idealnym życiem, którego nienawidziłam.
Rodzice w białych rękawiczkach popychali mnie na skraj przepaści. Czasami przemoc psychiczna jest gorsza od fizycznej.
I kto to mówi! Laska, która ma wszystko! Tak, laska, która ma wszystko oprócz rodzicielskiej miłości.
No cóż, tej miłości już nigdy miałam nie dostać, bo ciężko domagać się jej od nieżyjących rodziców. Ale w tamtej chwili wydoroślałam, wyrzygałam z siebie całe to toksyczne, cisnące mnie w mózg i serce dzieciństwo. Przestałam być dzieckiem, łaknącym ciepłego słowa i przytulenia.
No i przecież płakałam. Płakałam bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Brałam łyk wiśniówki i krztusząc się, zanosiłam szlochem. Nie w poczuciu straty, ale z bezsilności i strachu. Co miałam dalej robić?
Czujecie to? To wszechogarniające poczucie bezradności i… wolności?
Chyba jednak się nią nie nacieszę, bo za moment umrę.
Głowa mi pękała, szarpany przez pół nocy torsjami żołądek cholernie bolał, trzęsły mi się ręce.
Spojrzałam na Gilmunda i zdałam sobie sprawę z tego, że teraz już tylko on może patrzeć na mnie, jakby chciał zacmokać i pokręcić łebkiem. Mój kot tak właśnie miał na imię, Gilmund, bo nie mogłam wybrać między Gilbertem i Zygmuntem. Powinien dostać śniadanie przed godziną i minę miał taką, jakby brała go chętka na posadzenie zadka na mojej twarzy. Powstrzymywała go przed tym chyba tylko brudna pościel i smród.
Małymi kroczkami do przodu. Najpierw pozbierać się z wyrka, sprzątnąć tę rozpierduchę rodem z meliny, wypić kawę.
O tak, kawa. Gdy ma się pewność, że za moment się umrze od kaca giganta, to nawet czyjaś śmierć odchodzi w niepamięć. Trzeba samemu przeżyć. Jeśli tak wygląda umieranie, to dziękuję bardzo, jednak nie skorzystam.
No dobra, wyjaśnijmy coś sobie. Grzeczną dziewczynką to ja byłam tylko na wierzchu. Moja dusza była czarna jak smoła. W środku żużel, na zewnątrz brokat. Ta moja dziecięca duszyczka, ciśnięta, ciśnięta i ciśnięta, przez tyle lat gnieciona przez zimnych, wymagających rodziców, zamieniła się w czarny diament. Idealny kamień zła.
Stałam więc przed ekspresem, bo kawę zaczęłam popijać po kryjomu gdzieś w połowie podstawówki, i patrzyłam, jak czarny napar ciurkiem spływa do dzbanka. Rodzice zawsze kupowali najlepszą kawę. Wszystko musiało być najlepsze, najdroższe, na pokaz. Niech wszyscy zazdroszczą. Tej kawy i tej córki.
Wiedziałam, że nie utrzymam tak dużego mieszkania. Rodzice zabrali w morską głębię swoje znienawidzone kariery zawodowe i zarabiane pieniądze.
Dobrze, że znam piny do ich kart. Niedobrze, nic mi po tym, bo karty utonęły razem z nimi, a więc i tak z nich nie skorzystam. Czy pełnoletnie dziecko może po śmierci rodziców przejąć ich konta bankowe? To się chyba dzieje z automatu, prawda? Jedyna córka dostaje wszystko.
Ale nie chciałam tego wszystkiego. Blichtr na pokaz kojarzył mi się tylko z męką.
Usiadłam przy nieskazitelnym blacie śniadaniowym i chlipałam w drogą filiżankę, czując, jak Gilmund mości się na moich kolanach. Chyba widząc mój stan, stwierdził, że jednak poczeka jeszcze chwilę na to śniadanie.