Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 2150. Albo coś koło tego, bo nikt już czasu nie liczy.
Wyludniony, zaśmiecony i owładnięty manią cyborgizacji świat przestał zapadać w sen. Nastała wieczna noc, promienie słoneczne nie penetrują warstwy industrialnych wyziewów i gęstych, nisko wiszących chmur.
Po pulsującej neonowym światłem i biciem serc niedobitków ludzkości ostatniej ostoi cywilizacji szlaja się ON – znudzony trzystuletnią egzystencją Nocny Łowca, który wszędzie już był i widział rzeczy, w które ludzie by nie uwierzyli. Aby zabić monotonię niezapadania w sen, dorabia jako mnemoniczny kurier, przenosząc w ciele newralgiczne dane. Sprzedaje je tym, którzy zapłacą najwięcej, by kupić jedyne dobro, na którym mu jeszcze zależy – rozpuszczone w czystej krwi ludzkie życie. Jest to towar wysoce deficytowy w świecie, w którym nie sposób odróżnić człowieka od androida.
Otrzymane od gigakorporacji zlecenie marzeń szybko przeradza się w koszmar na jawie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 227
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: BITE ME
Copyright © by Agata Suchocka, Opole 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska
Projekt okładki i ilustracje: Łukasz Białek
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Wydanie I
Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2024
planeta-czytelnika.pl
ISBN 978-83-67735-75-9
Oooo, taaaak, jeszcze chwila, tylko chwileczka, już praaaawieeee…!
Nadeszło gwałtowne szarpnięcie, ale z zupełnie innej strony niż się go spodziewał.
No dobra, miało być na ostro, ale na pewno nie aż tak. Głowa odskoczyła do tyłu, rozległo się mokre chrupnięcie, a potem poczuł dziwaczne, gorące ciągnięcie u podstawy czaszki, za uszami, w delikatnym nawet u niego miąższu policzków.
Ostry ból przyćmił zmysły; w pełnych cudzych płynów ustrojowych ustach odczuł dźgnięcie, jakby ktoś wbił mu w szczękę szpikulec do lodu. Albo dwa naraz. Gorzkawy posmak przeszedł w żelazisty, gdy do gardła zaczęła spływać jego własna krew.
Dziwne… pamiętał ten smak zupełnie inaczej, jako coś wspaniałego, pysznego, a nie mdląco-słonawego.
Kurwa.
To nie tak miało wyglądać, na pewno nie tak.
Jeszcze kwadrans temu mierzyli się głodnymi spojrzeniami, stali jak równy z równym, oczekując rozkosznej, brutalnej konfrontacji. I początkowo wszystko szło według zwykłego w takich sytuacjach scenariusza, robiło się coraz gwałtowniej i coraz przyjemniej.
I nagle – w sekundzie, w której pozwolił sobie na moment zatracenia, na chwilową dekoncentrację przed spektakularnym finałem – poczuł, że dzieje się coś nieprzewidywalnego. Stracił przewagę, o ile w ogóle ją miał, czego był pewien. Zbyt pewien.
Jesteś samcem alfa, dopóki nie trafisz na silniejszego od siebie.
Nie trafił przez trzy wieki i właśnie dlatego stracił czujność, przekonany, że cokolwiek się wydarzy, uda mu się wywinąć, wdeptując przy tym pretendenta do mistrzowskiego pasa w ziemię.
No dobra, koniec tych dywagacji, co się przed chwilą stało?
Chyba dostał po mordzie, na tym etapie zdarzyło mu się to nie raz i nie dwa. Brał po pysku i sam też lał, co tylko dodawało tempa akcji. Ale nie tym razem. To był inny rodzaj bólu, dziwny i prawie już zapomniany, przeszywający i odbierający przytomność, a nie powierzchowny i gwałtowny. Ból, który mógłby odczuwać torturowany człowiek. A on od trzech wieków nie jest człowiekiem.
Odleciał na chwilę? Film mu się urwał? Przecież to niemożliwe! Takim jak on to się nie zdarza. A może jednak? To pewnie z głodu, w końcu pościł już… ile? Stracił rachubę. Miesiąc albo coś koło tego. W każdym razie długo, dłużej niż kiedykolwiek wcześniej. A i przez ostatnie kilka miesięcy żywił się naprawdę podle, nic więc dziwnego, że opadł z sił. To znaczy… mógłby się nie dziwić, gdyby był człowiekiem, a skoro nim nie jest, to jednak troszkę go zaskoczyła ta sytuacja. Sytuacja, w której ma się wrażenie, że za moment się umrze. Dziwna świadomość po trzech wiekach przekonania, iż jest się nieśmiertelnym.
Trzeba było najpierw się nasycić, a potem zabawiać, a nie odwrotnie. Jednak co to za zabawianie się z kimś, z kogo się przed chwilą wyssało życie? Przejawiał różne zboczenia, ale nekrofilia to akurat nie jego bajka. Miał również jasno określony, sprawdzony niejednokrotnie plan: pozwolić oprawcy sobie poużywać, sprawić, by stracił czujność, a potem serią szybkich ruchów pokazać mu, kto tak naprawdę rządzi. Ostatnimi czasy upodobał sobie atak w ostatniej chwili, odwrócenie się w momencie uniesienia i zatopienie ostrza w gardle. Tym razem w dość dobrze opancerzonej szyi napastnika. Przyjrzał się, zanim przystąpili do akcji, wybrał szczelinę między tytanowymi płytkami. Plan zdawał się idealny, dopracowany jak zwykle. Opleść ofiarę wszystkimi kończynami, przywrzeć jak pijawka, zmiażdżyć i wyssać z tej góry pulsującego mięsa jedyne, co miało dla niego wartość.
Rozpuszczone w wysokooktanowej krwi życie.
Cóż, najwyraźniej jego partner, czy też, jak się okazało, przeciwnik, miał taki sam plan.
No więc teraz on leży sobie sponiewierany w kałuży własnej krwi i cholera wie czyich jeszcze wydzielin, i nie jest w stanie się podnieść. Z ust leniwie sączy się krew, a wyrwy po wyszarpniętych znienacka implantach w górnej szczęce pulsują tępym bólem.
W sumie to dość ciekawa sytuacja, bo ostatnimi czasy wszystko szło zbyt gładko i zaczynał się nudzić. No to ma nową rozrywkę. Nazywa się umieranie.
Niedoczekanie! Problem umierania od stuleci nie jest jego problemem. To zapewne tylko chwilowa niedyspozycja. Może z ustrojstwa, które zamontował mu Charon, przesączyła się do krwiobiegu jakaś powodująca taką słabość substancja. Nie dopytał, co zasila databank i teraz trochę tego żałował. Ale bez paniki. Poleży sobie chwilkę, odpocznie. To wszystko za moment minie, przecież musi minąć, jak zawsze. Rany się zamkną i ciało w godzinę zapomni, że tak niedelikatnie się z nim obchodził. Musi tylko dopełznąć do jakiejś bezpiecznej kryjówki, co nie wydawało się łatwe ze spodniami okręconymi wokół kostek i pikselami latającymi przed oczyma.
Nie, to się nie dzieje, to musi być tylko głupi sen!
Sęk w tym, że od dekady nie zasypiał, a od trzydziestu dekad nic mu się nie przyśniło.
Spróbował unieść się na rękach, ale dłonie rozjechały się w lepkiej mazi, której składu nie zamierzał zgadywać.
Rąbnął pokaleczoną twarzą o beton i stracił przytomność.
wcześniej, ale nie wiadomo dokładniekiedy…
Przejechał językiem po górnych zębach, zatrzymując go na każdym z kłów. Koronkowa robota, naprawdę pierwszorzędna, warto było się wykosztować. Narzędzie pracy na stałe zamontowane w ciele, zasilane… czym? W sumie nieważne. Nie dopytywał, bo gówno go to obchodziło, ważne, że działa. Może napędza je jego energia życiowa, więc będzie działać wiecznie.
Grymas wyglądał upiornie, bo po implantacji miał taki wyraz twarzy, jakby usiłował splunąć przez zęby. Górna warga wybrzuszała się nieco na kłach, nadając jego ustom pogardliwy wyraz. Urody mu to nie dodawało, ale i jakoś drastycznie nie odbierało, wciąż może uchodzić za przystojnego skurwysyna. Czarne oczy, białe włosy, ekstrawagancki kontrast. No dobra, był ekstrawagancki dwieście lat temu, ale dziś już nie bardzo. Nie w czasach, w których można sobie doszyć dodatkową rękę, drugiego chuja albo ukryć pod różową grzywką trzecie oko.
Czuł mrowienie u podstawy czaszki, jakby to, co dostało się pod jego potylicę, zamieniło się w uwięzioną w pudełku mysz. Dotknął newralgicznego miejsca. Jak to jest zamontowane? Przyśrubowane do czaszki, czy tylko przykryte skórą? Wyczuł pod palcami subtelne wibrowanie. Osobliwie przyjemne uczucie. Ciekawe, co to za dane? Lepiej nie wiedzieć, ignorancja jest błogosławieństwem. Im mniej wie, tym lepiej. Nie lubił, gdy ktoś zadawał mu zbyt dużo pytań. Więc tak naprawdę wcale nie był ciekawy.
Zwykle nie zapamiętywał nośników, nie kodował szczegółów powierzchowności, bo przecież ta nie miała najmniejszego znaczenia. Liczyło się tylko to, co w środku. Ona jednak spojrzała na niego tak błagalnie, umierając, że coś ukłuło go w serce, czy cokolwiek tam ma w jego miejscu. Wściekle neonowe włosy pieściły przedramię, na którym spoczywało ciężkie, zesztywniałe ciało, osypały się do tyłu z czoła i to trzecie oko, patrzące na niego z niemym wyrzutem, w końcu wywróciło się do wnętrza czaszki i zgasło. Rozległo się kliknięcie, jakby jej życie nie było niczym więcej. Klik! I po sprawie.
Życie, dobre sobie! Prawie się nabrał! Który to już raz?
Dość tych sentymentalnych pierdół!
Po pierwsze nie umierała, tylko rzęziła na resztkach energii, a po drugie to, co się na niego gapiło, nie miało nawet prawdziwych oczu. Zapominał o tym, bo każda kolejna generacja androidów wyzbywała się coraz efektywniej manekinowej sztuczności, jakże powszechnej kilka dekad temu. Po Przewrocie androidy zmiotło na jakiś czas z powierzchni globu, ale nie przewaliło się nawet jedno ludzkie pokolenie i znów zaczęły wyłazić, nie wiadomo właściwie skąd. Obserwował tamtą rewoltę przyczajony, przekonany, że ludzie po raz kolejny coś spierdolą.
Nie pomylił się.
Mogli na powrót odzyskać władzę nad światem, pozbyć się maszyn, ale to oznaczało powrót do korzeni, machanie kamienną siekierką, czy czym tam się machało w epoce kamienia łupanego. Znalazło się kilku, którzy nie posłuchali dobrej rady plemiennej starszyzny, banalnie prostej: Nie podłączaj tego do żadnego źródła energii!
Znalazły się źródła, znalazły się gniazdka i wtyczki, i BUM! Wszystko zatrybiło od nowa. Sztuczna inteligencja uczyła się szybciej od niedobitków ludzkiego gatunku, którzy drugą turę wyścigu o światową dominację przegrali z kretesem. No dobra, kolejnego konfliktu nuklearnego już nie było i to uznano za niemały sukces.
Na tym sukcesy się skończyły.
Ludzie siedzieli podobni robactwu pod kamieniami i przyglądali się, jak wirtualne istoty budują sobie coraz to doskonalsze ciała. Już po raz drugi w swojej krótkiej bytności na tym świecie.
I gówno mogli na to wszystko poradzić. Nie nauczyli się niczego na błędach. Nawet tych błędów nie znali i nie pamiętali, bo przecież wszyscy, którzy żyli w czasach wielkiego triumfu maszyn, dawno umarli, a tym, którzy przetrwali, nie chciało się ryć świadectwa na glinianych tabliczkach.
A on siedział razem z tymi cholernymi jaskiniowcami i biernie przyglądał się, jak maszyny wracają do swojej dawnej glorii, no bo co innego mógł zrobić? Jako jeden z niewielu pamiętał, jak ludzie zachłysnęli się możliwościami sztucznej inteligencji, wyobrażając sobie, że wkrótce prawie we wszystkim ich wyręczy. I wyręczyła, z roli dominantów na planecie. Tak naprawdę to było przezabawne, ale oczywiście tylko dla niego, a nie dla ludzkości.
Ci, którzy przetrwali, musieli wytworzyć w sobie zdolności adaptacyjne.
Adaptuj się albo, kurwa, giń!!
No więc ludzie adaptowali się po swojemu, a maszyny po swojemu. Oczywiście tym drugim szło o wiele sprawniej i szybciej.
Dowód na to spoczywał zimny i sztywny w jego ramionach.
Przy ciałach najnowszej generacji naprawdę można się pomylić, złudzenie jest mamiące. Nawet on, dopóki nie poczuł ciężaru opakowanego klonowanym mięsem endoszkieletu, nie mógł mieć pewności, czy ma do czynienia z człowiekiem, czy z maszyną. Lekkie stelaże karbonowe na razie się nie sprawdziły, ale podejrzewał, że to tylko kwestia czasu. Kwestia adaptacji. Jeszcze dekada czy dwie i androidy będą nie do odróżnienia od ludzi.
Czym jest dla niego dekada albo dwie? Niczym wobec pieprzonej wieczności. Nie zauważy upływu tych lat, szczególnie teraz, gdy miasta nie zapadają w sen. Dzień jest nie do odróżnienia od nocy, czy może raczej panuje wieczna noc, rozświetlana histeryczną feerią świateł w kolorach, które nawet nie mają nazw. Promieniowanie ultrafioletowe nie przebija się przez zmodyfikowaną warstwę ozonową, a więc słońce już mu nie zagraża. Nikt nie wiedział, co dokładnie kłębi się w stratosferze, czym uszczelniono warstwę ozonową tak skutecznie, że prawie całkowicie zamarła wegetacja. Poza tym pod nią jest tyle smogu, maszynowych wyziewów i wiecznie kłębiących się chmur, że i tak promienie nie byłyby w stanie tego wszystkiego spenetrować. Non stop pada deszcz, ale nikt nie wie, na jakich zasadach, bo nie ma już roślin, które regulowałyby obieg wody w przyrodzie. Przyrody zresztą też już prawie nie ma, a jeśli jest, to na pewno nie tutaj, gdzie przyszło mu żyć.
Wszystko wygląda tak, jakby zostało narysowane tępym ołówkiem przez upośledzone dziecko. Swoją drogą dawno nie widział dziecka… Nic nie działa tak, jak działało kiedyś, a ludzie są zbyt zajęci unikaniem śmierci i nie mają czasu zastanawiać się nad tym, kto co spieprzył, i kiedy.
Gdzieś tam, w górze, za tą kopułą przykrywającą ziemski glob, wciąż świeci słońce, ale nikt nie wie, w którym momencie cyklu dobowego się znajduje, bo nie sposób tego określić.
A w związku z tym, że nie ma podziału na dzień i noc, on przestał zapadać w sen.
Nie sądził, że to w ogóle możliwe. Ciekawe, czy tak samo jest poza zurbanizowanymi terenami? Czy istnieje jeszcze jakaś „wieś”, czy może zindustrializowano już całą nadającą się do zindustrializowania powierzchnię wyeksploatowanej, na poły wymarłej planety? Dzisiejsza wieś to tylko błoto.
Przez całą dobę jest zimno i ciemno, nastał permanentny listopad. Ciągle pada, bo wilgoć paruje po zetknięciu z prymitywnymi źródłami światła i ciepła. Świat zamienił się w burą kulę pulsującą neonowym blaskiem, jak w wizjonerskim futurystycznym filmie. W takich warunkach prawie nie ma wegetacji, więc nikomu nie są potrzebne pola uprawne. Gleby się wypłukały, każdy skrawek ziemi niezastawiony budynkami zamienia się w jałowe grzęzawisko. Zdarza się, że jakaś wyjątkowo zdeterminowana roślinność pojawi się w obficiej oświetlonych miejscach, ale pech chce, że jest to zwykle roślinność niejadalna. Przecież ludzie bluszczu nie są w stanie zeżreć! A może…? Od kilku lat nie widział, by ktokolwiek spożywał normalny posiłek, łykają tylko jakieś proteinowe piguły, pewnie z robactwa, piją smrodliwe koktajle, co lepiej sytuowani odżywiają się dożylnie, o ile w ogóle jeszcze istnieją jakieś wyższe sfery. Brylował kiedyś w wyższych sferach, ale gdy tak siedział i gapił się na swoją wykrzywioną gębę, to był przekonany, że chyba sobie wymyślił to niegdysiejsze brylowanie.
Androidy zaś jadą na bateriach, zdaje się atomowych, więc jeść nie muszą wcale. Roślinożercy powymierali, drapieżniki żywią się sobą nawzajem i ludzie pewnie też się wzajemnie zżerają.
Zielona pożywka 2.0.
Widział to wszystko przed stuleciem i czasami wierzyć mu się nie chciało, że przeżywa to na nowo, że wegetuje w stanie permanentnego déjà vu. Wtedy jednak było bardziej… hmm… elegancko. Wszystko miało posmak nowości, tajemnicy. Metropolie pod kopułami, wymuskani, wytrawieni na świetlisty blond ludzie, wśród których on, ze swoimi białymi włosami i porcelanową skórą, żył sobie jak pączek w maśle. Pączki też się zdarzały, a teraz? Nie sądził, że można tęsknić za pączkami, których nie jest się nawet w stanie zjeść. A jednak, na wspomnienie rautów i balów organizowanych w wyższych sferach odczuwał nostalgię.
No cóż… było, minęło.
Przytulne gniazdko pod kopułą, w którym ludzie i androidy egzystowały w pozornie idyllicznym społeczeństwie, zniknęło bezpowrotnie, a w jego miejscu wyrosło miasto przypominające plan zdjęciowy Mad Maxa. Trzeciej części. Podejrzewał, że jest jedną z niewielu istot chodzących po ziemi, która pamięta, co to kino, w końcu od premiery minęły prawie dwa wieki.
Dlaczego on myśli o tych wszystkich pierdołach? Przestał już się łudzić, że świat wróci do stanu, który pamiętał z przełomu tysiącleci. Świat się zmienił i on też musi się zmienić, dopasować. Adaptować.
Adaptuj się albo… Tak, tak, wiadomo.
Na szczęście o żarcie martwić się nie musi. Będzie miał co żreć, póki po ziemi chodzą ludzie. A chodzą, prawie czternaście miliardów, przynajmniej takie są oficjalne dane, fabrykowane przez nie wiadomo kogo i nie wiadomo dla kogo. Podobno mnożą się jak pojebani, więc muszą wzajemnie się zjadać. Przestał być absolutnym drapieżnikiem, siedzącym na szczycie łańcucha pokarmowego. Czy łańcuch może mieć szczyt? Z jednej strony szkoda, że utracił tę wątpliwie zaszczytną pozycję, a z drugiej wydawało mu się to przezabawne. Propaganda tworzona dla samej siebie, najpewniej przez jakiś archaiczny, zgliczowany program. Nijak mająca się do stanu faktycznego, no ale przecież po to właśnie istnieje propaganda, żeby fałszować rzeczywistość. W kontrze do tego, co mówiły przekazy, jemu wydawało się, że ludzi jest coraz mniej, a już na pewno ludzi czystej krwi. Ma co jeść, owszem, ale jest to żarcie paskudnej jakości. Skażona chemikaliami krew nie daje już tyle wigoru co zwykle, jej ostatni łyk, niosący w sobie życiodajną iskrę, przypomina zaledwie przyłożenie języka do baterii. Kiedyś to dopiero była krew!
Była i spłynęła gdzieś poza jego zasięg.
Obecna rzeczywistość jest iście gówniana.
I on będzie się babrał w tym gównie. Wiecznie.
Aby utrzymać cybernetyczne wszczepy, ludzie robią sobie transfuzje z przeróżnych świństw. Większość tych modyfikacji i wlewów odbywa się w undergroundzie przy użyciu mało sterylnych narzędzi i chemikaliów podłej jakości. Chrzczona krew jest gorzka, niskooktanowa i osłabia organizm. Znaleźć naturszczyka, czyściocha, to jego obecne wyzwanie!
Westchnął zrezygnowany, domknął usta, wciąż ucząc się odpowiedniego ułożenia warg nad chromowanymi kłami, i klepnął panel płatniczy w polerowanym blacie. Aż dziw bierze, że cokolwiek jest wypolerowane w tej mordowni.
Puszkę załadował w pełni, więc zaczynało go brać na sentymenty. Charon wspominał o skutkach ubocznych, ale nie słuchał go uważnie. Przecież to wszystko go nie dotyczy, nie jest pierwszym lepszym organicznym naiwniakiem, któremu trochę żelastwa w ciele mogłoby zaszkodzić. Odmówił wlewu z immunosupresantów, uznając, że to zbędne. Czy jego krew można z czymkolwiek wymieszać? Wolał nie sprawdzać, bo bycie świnką doświadczalną pierdolniętego cyborga jakoś mu nie odpowiadało.
Sam to wszystko ogarnie, jego ciało da radę. Tak sądził.
Mylił się, najwyraźniej. Siedział przymulony, na granicy łez, odczuwając coś na podobieństwo migreny. To nawet nie jest ból, raczej dyskomfort i poczucie niepokoju, jakby ktoś go obserwował. Nie wątpił, że tak z pewnością jest, ale to zdawało się prawie namacalne, jak muśnięcie dłoni na karku, które może być preludium zarówno do pieszczoty, jak i do duszenia.
Na Charona trafił przypadkiem.
Podsłuchał rozmowę świeżo stuningowanych chłystków, wyłowił co istotniejsze informacje szeptane pokątnie na jakiejś imprezie w dzielnicy rozrywki. To jedno nie ulegało zmianie, od kiedy pamiętał: tam, gdzie są ludzie, tam są również burdele, bary, puby, szynki, mordownie, jak zwał, tak zwał, oraz przeróżne tancbudy, od czasu ponownego okiełznania elektryczności migające feerią świateł. Czyli miejsca będące od zawsze jego naturalnym środowiskiem.
Charon nieco się zdziwił, widząc w swojej rzeźniczo-informatycznej pracowni niezapowiedzianego gościa, ale zdziwienie zamieniło się w respekt, gdy ów gość jednym ciosem rozpieprzył zbudowanego z żelastwa i klonowanej psiej skóry strażnika pilnującego wejścia.
– Przykuł pan moją uwagę – rzekł gospodarz, taksując przybysza wilczymi ślepiami połyskującymi pod przyłbicą wydłużoną na kształt szakalego pyska.
– Nosisz to nawet, gdy jesteś sam? – zapytał kpiąco nieznajomy.
I tak zaczęła się ta szorstka znajomość najbardziej osławionego w undergroundzie biomodyfikatora i nocnego łowcy, który zażyczył sobie skonstruowania urządzenia pozwalającego na pobieranie danych z portali androidów w bliskim kontakcie. Bardzo bliskim.
Pomysł spodobał się obu, a niespotykane właściwości ciała tajemniczego pacjenta fascynowały Charona wręcz chorobliwie. Mimo prób, bardziej i mniej jawnych, podczas prac nad wszczepem nie udało mu się uzyskać odpowiedzi na ani jedno nurtujące go pytanie, jak również pobrać nieco krwi do badań.
Poznał jedynie imię niespodziewanego klienta.
Lothar.
Nic wyszukanego jak na obecne czasy, ale szybko stało się jasne, że ten klient pragnie pozostać anonimowy i nie szuka poklasku w podziemiu, jak wielu przed nim i zapewne wielu po nim. Chciał zarobić, szybko i efektywnie, a Charon miał skonstruować mu narzędzie pracy.
Tylko tyle i aż tyle.
Początkowo Lothar zakładał moduł na głowę, ale wychodzące z kącików ust kable, wrzynające się nieestetycznie w policzki i biegnące nad uszami do portu na karku nie dość, że wyglądały idiotycznie, to jeszcze były niepraktyczne i niewygodne. Czuł się, jakby miał non stop założony knebel. Owszem, od czasu do czasu pozwalał zamknąć sobie czymś usta i wydymać od tyłu, ale pracy wolał nie kojarzyć ze swoimi sadomasochistycznymi rozrywkami uprawianymi w czasie wolnym, którego miał aż nadto.
No dobra, trochę się oszukuje, no bo przecież czym są te gierki, które teraz rozgrywa dla pieniędzy, jeśli nie projekcją jego odwiecznej walki o dominację? Ofiara w ramionach, kły wbite w kark, poczucie władzy. To go od zawsze kręciło, od chwili, w której po raz pierwszy poczuł smak krwi. A to całe wbijanie kłów to świeży kink, przecież w rzeczywistości nikt nigdy nikogo w szyję nie kąsał. To popkultura wykoślawiła jego naturę, tak jak zmodyfikowała na swoje potrzeby kult Voodoo. Co ciekawe, Candomblé ma się całkiem nieźle, teraz, w dobie racjonalizmu tak przyziemnego, że już chyba bardziej się nie da.
Sekty, brudne interesy, walka o zasoby, o dane, o przetrwanie, korporacje na szczycie, ludzkie i nieludzkie robactwo w slumsach. Dziwne dni.
I w tych bizarnych czasach na scenę, czy może raczej do podziemia, wkroczył on, obnażając kły zaprojektowane tak, by idealnie pasowały do portów w androidalnych ciałach. Krótka szarpanina, zaciśnięcie szczęk i to dziwaczne uczucie, gdy dane przepływają przez jego usta z nośnika do databanku u podstawy czaszki, nieco po lewej. Ma w tym miejscu niewielkie wybrzuszenie, ale długie włosy je ukrywają. No i w każdej chwili może to wszystko z siebie wydłubać, a jego ciało zapomni o sprawie w ciągu kilku godzin.
Stał się pieprzonym Johnnym Mnemonikiem.
To w istocie bardzo zabawne, a przynajmniej jemu wydawało się prześmieszne. Półtora wieku wcześniej bawił się przez chwilę w hakerkę, ale szybko mu się znudziło. Teraz nie musi już walić w klawiaturę, wystarczy przycelować, wgryźć się i…
…to prawie tak samo przyjemne, jak zabijanie, iście orgazmiczne! Robi to tylko dlatego, żeby dostarczyć znudzonemu ciału świeżych bodźców. Nie pozostało już nic innego, co stanowiłoby odpowiednio intensywną rozrywkę. Muzyka, sztuka, to wszystko przestało istnieć. Pozostała tylko prymitywna fizyczna przyjemność. Charon tłumaczył, jak to działa, chodzi o połączenie neuronowe z ośrodkiem przyjemności w mózgu, z którym styka się dysk. Nie słuchał uważnie pełnych pasji opowieści o niuansach konstrukcyjnych i instrukcji obsługi, bo przecież nie zamierzał sam zacząć produkować takich urządzeń. Po co niby, aby robić samemu sobie konkurencję? Działa? Działa, a na jakiej zasadzie to już sprawa drugorzędna. Choć Charon udawał obojętność, Lothar widział, że bardzo kręci go udoskonalanie prototypu i przede wszystkim przekonywanie się, iż ten działa prawidłowo.
Biomodyfikator obiecał nie produkować takich gadżetów seryjnie, ale Lothar podejrzewał, że kłamie. Może jednak nie, bo nie zetknął się z nikim, kto dysponowałby podobnym sprzętem.
Do tej chwili Lothar pozostawał więc bezkonkurencyjny.
Pozyskiwanie, przechwytywanie i gromadzenie danych przestało być bowiem bezproblemowe jak jeszcze trzydzieści lat wcześniej.
Modyfikacja warstwy ozonowej stanowiła kompromis pomiędzy planetą a ludzkością. Planeta obiecała, że nie spali panoszącego się na niej ludzkiego robactwa, ale zażądała wysokiej ceny.
Wszystko, co wznosiło się w powietrze, prawie natychmiast spadało.
No i Wi-Fi przestało działać, choć nikt nie wiedział dlaczego. Tylko tyle i aż tyle.
To nie tak, że komunikacja satelitarna stała się niemożliwa, sputniki pospadały, a może poprzyklejały się do tego czegoś, co z dołu wygląda jak rozsmarowana po nieboskłonie smoła. Satelity ciągle gdzieś tam sobie latały, ale utracono z nimi łączność. Internet zwolnił, połączenia się rwały i po dekadzie bezskutecznych prac nad przywróceniem efektywnej łączności bezprzewodowej ludzie stwierdzili, że taniej i łatwiej będzie znowu okręcić przewodami całą planetę, a dane przerzucać na pendrive’ach, tylko większych. No więc stanęło na tym, że te dane popierdalały po planszy opakowane w ciała coraz nowszych generacji androidów, które było coraz trudniej złapać.
Cała technologia musiała się nieco cofnąć, a potem zdefiniować i rozbudować na nowo, znowu za pomocą okablowania ciągnącego się tunelami i rurami po dnach oceanów, wiszącego jak spaghetti w sosie z mazutu pomiędzy słupami wysokiego napięcia i transformatorami rzygającymi radośnie snopami iskier. Padła komunikacja zdalna i transport powietrzny. Do łask wróciły telegrafy, telefonia analogowa, pociągi i transatlantyki.
Back to the 80’s.
Prawie jak w steampunkowym filmie.
Jak w Powrocie do przyszłości, tylko bez latających deskorolek.
No i WSZĘDZIE wiszą kable.
Żeby przeładować jakiekolwiek dane z nośnika do nośnika, należy spiąć ze sobą dwa nośniki. Nie ma Wi-Fi, nie ma technologii Bluetooth. Jack w dziurę i jazda!
Właśnie takie dwa jacki Lothar ma w ustach, wystające ze szczęk.
Trzeba przyznać Charonowi, że nieźle to wymyślił. Montowanie cieniutkich przewodów pod skórą, bez znieczulenia, nie było przyjemne, jednak próg odporności na ból Lothara od zawsze był wyjątkowo wysoki. Widział, jak Charon się uśmiecha pod swoim szakalim pyskiem, słysząc zbolałe, jakże przypominające ekstatyczne, jęki, jakby cała ta operacja sprawiała przyjemność im obu. Charonowi z pewnością sprawiała, w końcu nigdy wcześniej nie miał okazji podłubania w takim ciele. W ciele, które się buntuje i zasklepia rany szybciej niż ludzkie. Które prawie nie krwawi, a jeśli już, to posoka zastyga w ciągu chwili, czernieje i osypuje się jak sadza. Nie dopytywał. Zaproponował obniżenie ceny o połowę w zamian za fiolkę, ale z oczywistych przyczyn pacjent się nie zgodził. Może jego krew zamieniłaby się czarny pył? Lothar wycierpiał swoje, po zabiegu podniósł się i otrzepał, jakby przeprowadzono ostrzyknięcie osoczem, a nie poważną chirurgiczną ingerencję, i wyszedł, ostrzegając, że w razie nadwerężenia zaufania znajdzie doktorka i ukręci mu łeb. Charon znowu tylko się uśmiechnął, obiecując dyskrecję, a Lothar pomyślał, że polowanie na nieformalnego króla podziemia wynikłe z owego nadwerężenia zaufania mogłoby okazać się przednią zabawą. W końcu „doktorek” był w znaczącym procencie nieorganicznym cyborgiem: dużym, silnym, szybkim i z pewnością ukrywającym w ciele, chociażby w mechanicznym ramieniu, którego używał jako precyzyjnego narzędzia chirurgicznego, jakąś zmyślną broń. Lothar nie mógł się zdecydować, czy w razie konfrontacji najpierw by go przeleciał, czy zabił. Kolejność, w tym wypadku, w sumie nie miała większego znaczenia.
Pacjent wypróbował kły, dokonując przelewu środków płatniczych przez port umieszczony pod lewym obojczykiem rosłego chromochirurga i w sumie nieco to przypominało splot miłosny. A po minie Charona Lothar widział, iż ten ma takie same skojarzenia. Ciekawe, dlaczego te porty są u androidów połączone z ośrodkami przyjemności? Czy one posiadają takowe? Odczuwają rozkosz, gdy ktoś ładuje w nie te gigabajty albo je z nich wysysa? Kto na to wpadł? Dlaczego roboty uznały, iż chcą odczuwać fizyczną przyjemność? Charon mózg posiadał, twierdził nawet, że całkowicie ludzki, a co za tym idzie – przyjemność przy przelewie odczuwał i nawet specjalnie się z tym nie krył.
Charon i jemu podobni, konstruktorzy androidów, pozostający w różnych półformalnych układach ze sztuczną inteligencją, tak to właśnie wymyślili, chcieli, by ich nieorganiczni pobratymcy oddawali cenną zawartość swoich banków danych z rozkoszą. Wiedział, że Lothar i jego ewentualni naśladowcy nie będą zostawiali świadków, a więc postarano się, by dezaktywowane androidy przed odejściem do Wiecznego Wirtualu przeżyły chwilkę rozkoszy.
Wieczny Wirtual, jest zdaje się taka sekta, przekonująca, że dusze dezaktywowanych androidów odpływają do nieskończenie wielkiej, niebiańskiej bazy danych.
Tylko ludzie mogli coś takiego wymyślić, byty niegdyś wirtualne, a teraz obleczone w androidalne ciała, te niezależne, samoświadome programy, czy czym tam są, na pewno nie zawracają sobie procesorów pojęciami Boga, duszy czy wiecznego życia.
A może?
Z każdą kolejną przymiarkową wizytą Lothar nabierał do instalatora coraz większego szacunku, a każdy kolejny transfer środków płatniczych zdawał się trwać dłużej niż poprzedni. Pożegnali się nieco zbyt wylewnie; łowcę do tej pory bolał tyłek spenetrowany również za pomocą legendarnej już w podziemiu mechanicznej ręki, służącej, jak się okazało, nie tylko za chirurgiczne narzędzie. Ciekawe, czy Charon żegna się w ten sposób z każdym pacjentem…?
No i teraz ten pacjent siedzi sobie w barze, czując się jak bohater Blade Runnera iczeka na klienta, który ma odebrać dane wyssane kilka godzin wcześniej z różowowłosej androidki.
Neuromancer, kurwa.
Dosyć wrażeń jak na jeden dzień, czy też noc, czy cokolwiek.
Tym razem płatność tylko gotówką.