Ebook dostępny w abonamencie bez dopłat od 10.02.2026
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
53 osoby interesują się tą książką
Na krańcu świata, pośród ciszy i sztormów, rodzina strzeże przyszłości, która z każdym dniem staje się coraz mniej pewna. Aż morze wyrzuca na brzeg kobietę — i nic już nie pozostaje na swoim miejscu.
Shearwater, niewielka wyspa u wybrzeży Antarktydy, to dziś niemal całkowite pustkowie. Z dawnego centrum badań pozostał jedynie bank nasion i ostatnia rodzina, której powierzono zadanie dopilnowania, by bezcenny zbiór trafił w bezpieczne miejsce. Dominic Salt i jego troje dzieci żyją tu w izolacji, każde z nich zmagając się z tym, co utracili — i z tym, czego wciąż nie potrafią wypuścić z rąk.
Gdy podczas gwałtownej burzy na brzeg trafia nieznajoma, wszystko zaczyna się zmieniać. Rowan — zraniona i niechętna do zwierzeń — powoli zyskuje ich zaufanie. Ale jej obecność rodzi też pytania. Kim naprawdę jest? I co tak naprawdę dzieje się na wyspie?
W miejscu, gdzie każda decyzja może zaważyć na przyszłości świata, bohaterowie będą musieli odpowiedzieć sobie na pytanie, czy można zaufać komuś, kto sam czegoś się boi — i czy możliwe są jeszcze nowe początki.
Nie szukaj dalej, jeśli pragniesz thrillera napisanego w stylu najwyższej próby literatury pięknej. "Dziki, mroczny brzeg", powieść utrzymana w oszczędnym, przejmującym stylu, przedstawia bohaterów tak wyrazistych, że poczujesz się, jakbyś sam utknął z nimi na fikcyjnej wyspie Shearwater.
— Marie Claire
Plastyczna i poruszająca. Powieść oferuje zranionym bohaterom drogę powrotu do więzi i wspólnoty — ryzyko, które, jak przekonuje McConaghy, zawsze warto podjąć, niezależnie od tego, jak niepewna jest przyszłość.
— The New York Times Book Review
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 355
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginału: Wild Dark Shore
WILD DARK SHORE Text Copyright © 2025 by Charlotte McConaghy Published by arrangement with Flatiron Books. All rights reserved.
All rights reserved
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Wydawczyni: Monika Długa
Projekt graficzny: Donna Sinisgalli Noetzel
Adaptacja projektu okładki: Anna Pol
Redakcja: Piotr Chojnacki
Korekta: Agnieszka Luberadzka, Olga Smolec-Kmoch
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
ISBN: 978-83-8402-886-5
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Dla moich dzieci – Finna i Hazel
Oto kraina żywych i kraina umarłych, a mostem, który je łączy, jest miłość, jedyna szansa na przetrwanie, jedyne, co się liczy. Thornton Wilder, The Bridge of San Luis Rey
Przez większość życia nienawidziłam matki, ale to jej twarz widzę, gdy tonę.
Twarz, którą widzę, gdy odzyskuję przytomność, jest inna. Ma ostre rysy, jest ogorzała i pobrużdżona. To właśnie na nią patrzę, gdy znienacka przetacza się przeze mnie fala bólu, i wiem, że twarz tego mężczyzny na zawsze będzie mi się kojarzyć z tym bólem. Za każdym razem, gdy zobaczę tę twarz, przypomnę sobie piekący ból, gdy byłam wleczona po skałach, rozszarpywana, a potem porzucona. Poczuję szarpiący ucisk w piersi, a doznanie będzie tak żywe, jakby to wszystko działo się na nowo. Jego twarz, powrót. Tonięcie.
Przypływa niesiona przez sztorm, wplątana w dryfującą stertę drewna. Dziewczyna dostrzega ją spomiędzy fok. Przebija się między tłustymi, rozespanymi cielskami i podchodzi do falującej linii wody. Niespokojne fale przysuwają kłębowisko bliżej, wraz z przypływem. Mlecznobiały kształt skąpany w blasku księżyca. To ręka, myśli. I włosy z wodorostów. Dłoń delikatnie zaciśnięta na kawałku drewna.
Dziewczyna brodzi w huczącej czerni. Nurkuje i wypływa. Sięga po tę bulwiastą rzecz, żeby ją uwolnić. Kiedy uderza stopą w piasek, wstaje i idzie, ciągnąc za sobą drewno. Fale sieką ją po udach i biodrach, ale ona umie poruszać się w wodzie tak, by nie dać się przewrócić. Przez cały ten czas szykuje się na coś przerażającego. Coś, co wszystko zmieni. Ale ostatnia fala wyrzuca kłąb na plażę i dziewczyna odsuwa zasłonę splątanych wodorostów, odkrywając twarz – ale nie opuchniętą, nie siną czy nadjedzoną; ta twarz oddycha.
Dziewczyna ma na imię Fen i teraz żyje tu, na tym odsłoniętym kawałku wybrzeża, wśród petreli, burzyków, pingwinów i fok. Od dawna nie była na wzgórzu, gdzie w latarni morskiej mieszka jej rodzina. Nie lubi opuszczać morza. Ale ten dzisiejszy sztorm, ta kobieta. Błyskawice na horyzoncie i nadciągający szybko deszcz, już go słyszy. Myśli szybko i zamiast próbować wyplątać ciało, wyciąga całą stertę drewna na czarny piasek tak daleko, jak tylko może. Pozwala sobie na jeszcze jeden rzut oka na tę twarz, tę istotę wyrzuconą przez ocean zbyt rozległy, żeby go pojąć. Dar dla nich czy coś, co zostało odrzucone? I wtedy Fen rusza biegiem.
To miejsce często jest nawiedzane przez sztormy, ale ten sztorm, ten okaże się najgorszym, jaki przeżyli, odkąd się tu znaleźli. Wie to, gdy wydostaje się na grzbiet wzgórza i zderza z wiatrem. Zwala ją z nóg. W oddali widzi światła budynku. Szarpany tam i z powrotem biały kształt leci w górze: prześcieradło zerwane ze sznura. Wszyscy wiedzą, że nie wolno zostawiać rzeczy na dworze na noc, ktoś będzie miał kłopoty przez to porwane prześcieradło. Za nim po trawie pędzi wózek z narzędziami, unosi się na chwilę w powietrze i opada z powrotem na koła, cała jego zawartość się rozsypuje, a to – cenne przedmioty pozostawione na zewnątrz – jest jeszcze gorsze niż prześcieradło.
Ostatecznie nie musi z trudem przebijać się do domu. Tata czuwa, a gdy tylko dostrzega ją na wzgórzu, wychodzi jej naprzeciw. Spotykają się w ciemnościach, na ścieżce biegnącej do oceanu. Nawet słuszny wzrost nie pomaga mu w walce z tym wiatrem i niemal zgina się wpół, gdy ją łapie i zawraca w stronę domu.
– Stój! – krzyczy Fen. – Tato! Musimy zawołać Raffa.
– Jestem – odzywa się brat. Materializuje się u jej drugiego boku, by podtrzymać ją ramionami prawie równie mocnymi jak u ojca, obaj ją popędzają.
– Czekajcie! – mówi Fen, wiedząc, że odtąd czas będzie się dzielił na przed i po. – Tam jest kobieta.
Nie powinno się mieć ulubieńców, ale jest nim ten najmłodszy. Choćby wygrywał tylko o włos i tylko gdybym miał pistolet przystawiony do głowy. Gdybym naprawdę, naprawdę musiał wskazać. I to wcale nie dlatego, że jesteśmy do siebie najbardziej podobni: to byłbym ja i najstarszy. Nie dlatego, że jesteśmy do siebie najmniej podobni: to byłbym ja i moja córka. Może dlatego, że jest ciekawy świata i miły, i tak bystry, że łzy cisną się do oczu. Może dlatego, że mówi szeptem do wiatru i słyszy, jak ten mu odpowiada. Pewnie po prostu nie wiem dlaczego. A może chodzi o to, że dawno temu, przez jedną krótką chwilę chciałem, żeby nie żył.
Zostawiam najmłodszego w bezpiecznym i ciepłym łóżku, jest za mały, żeby go zabrać w burzę, chociaż pewnie wolałby nie zostawać sam. Zaczyna padać, gdy idę za dwójką starszych na plażę. Foki skryły się pod falami. Pingwiny kulą się w gniazdach. Podnosimy z Raffem kobietę i centymetr po centymetrze mozolnie wspinamy się z powrotem krętą ścieżką. Nie ma drzew, które by zapewniły nam chociaż odrobinę osłony. Na wyspie nie rosną drzewa, są tylko wiechy srebrzystej trawy i ścieżka między nimi, którą z każdym krokiem trudniej iść. Wiatr wyje nam w uszach. W taki sztorm jest niebezpieczny: może nas przewrócić i zepchnąć z powrotem w dół.
– Dajesz, bracie – mówię, a przede mną Raff brnie naprzód z uporem.
Córka mówi, że kobieta oddycha. Że jakimś cudem oddycha, a ja wiem, że Fen w duchu zaklina ją, żeby się nie poddawała, że chce, by to ciało trzymało się życia. Mam trochę mniej nadziei, ale podejrzewam też, że skoro dotarła aż tutaj, że przetrwała w tak wzburzonym oceanie, ta kobieta musi być silna.
Widziałem już wcześniej ciało przyniesione przez morze, a jego stan odziera człowieka z wszelkiej pychy. Jesteśmy beznadziejnie słabi w obliczu takiej siły. Ta kobieta, wyrzucona przez ocean – potężniejszy niż zwykle – trzymała się życia z zadziwiającym uporem. Ma otwartą ranę, rozorany cały lewy bok, i nie potrafię zrozumieć, jakim cudem woda nie dostała jej się do płuc, ale moim głównym zmartwieniem jest hipotermia: oddech i tętno wydają się bardzo wolne.
W domu z trójką moich dzieci ostrożnie zdejmujemy z kobiety ubranie, czy też to, co z niego zostało. Orly zajmuje się butami i skarpetkami, Raff i Fen pomagają mi z resztą, zostaje tylko bielizna. Fen też się rozbiera – „Nie musisz”, mówię – a ona bez słowa układa się w łóżku, żeby ogrzać nieznajomą własnym ciałem. To jedyny sposób, żeby tak naprawdę ją rozgrzać. Okrywamy je kocem i mierzę kobiecie temperaturę. Powoli rośnie. Mijają godziny, a my tkwimy w zawieszeniu, obserwujemy i czekamy, a ja zastanawiam się, o czym myśli moja córka, kiedy w ten sposób używa swojego ciała, żeby uratować czyjeś życie.
Później, kiedy wydaje się, że kobieta jest już dostatecznie ogrzana, i nie sądzę, żeby trzeba to było przeciągać, Fen się ubiera. Na pościeli i na jej skórze widać krew. Udaje, że tego nie widzi. Teraz skupiamy się na opatrzeniu ran, trzeba starannie za pomocą pęsety usunąć resztki ubrania. Kończyny kobiety są długie i mocne, głowę ma ogoloną. Twarz, na którą ledwo spojrzałem, zastygła w grymasie, jest kanciasta. Mocne szczęki ma zaciśnięte. Gdy udaje się pozbyć resztek materiału i zanieczyszczeń, zakładam szwy na największe rany, palce mam za grube, więc pracuję niezdarnie. Smarujemy skaleczenia środkiem dezynfekującym, nakrywamy je wszystkimi gazikami, jakie mamy, potem całą bandażujemy. Teraz pojawia się gorączka: ciało ma gorące przy dotyku. Wydaje dźwięki, które przerażają nas wszystkich, a ja idę po rozum do głowy i każę dziewięciolatkowi wyjść z pokoju. Obrusza się, chce pomagać, myślę sobie, że w sumie bardziej przeraża go burza niż odgłosy wydawane przez kobietę. Odpuszczam, pozwalam mu zostać. To taka noc, podczas której wszyscy powinni być razem.
Siedzimy przy niej i obserwujemy, jak się rzuca. Na zewnątrz szaleje sztorm. Kiedy szyby brzęczą, Orly płacze, ale stare mury dobrze się trzymają. W środku ocean ciągle o nią walczy, nie odpuszcza. W tych najgorszych godzinach myślę, że nawet jeśli kobieta przeżyje tę noc, pewnego dnia ocean się o nią upomni.
Przywiozłem dzieci na Shearwater osiem lat temu. Nie spodziewałem się, że wyspa okaże się aż tak przeklęta, ale przecież przez setki lat nasz obecny dom, latarnia, służył za drogowskaz ludziom, którzy zbudowali swoje życie na krwi stworzeń z całego świata. Odpady po łowcach fok i wielorybów zalegają do dziś, rozrzucone po odludnym czarnym brzegu i między muśniętymi srebrem wzgórzami. Kiedy Orly po raz pierwszy wyznał, że słyszy głosy, szepty wszystkich zwierząt wymordowanych na tej ziemi – w tym na dobitkę całego gatunku fok pozabijanych ciosami w głowę i wytrzebionych całkowicie – poważnie rozważałem zabranie stąd dzieci. Ale mój wewnętrzny duch podpowiedział mi, że te głosy mogą być darem. Sposobem, by pamiętać, że z całą pewnością ktoś powinien pamiętać. Nie wiem, czy ten ciężar powinien spaść na dziecko, ale oto jesteśmy tutaj, zostaliśmy, a ja uważam, że moja żona tak naprawdę miała rację, myślę, że te bestie przyniosły mojemu synowi ukojenie.
Przeważnie panuje tu spokój. Życie wypełnione prostymi zadaniami, codzienną rutyną, trawą i wzgórzami, i morzem, i niebem. Życie pełne wiatru, deszczu, mgły i uśmiechów przycupniętych wokół grzejnika, książek czytanych co wieczór. Rąk zaciśniętych na kubkach z gorącą czekoladą lub głów pochylonych dla ochrony przed wiatrem, albo mokrych ubrań zrzuconych przy drzwiach i prób odróżnienia z oddali gigantycznego petrela od albatrosa. Jedzenia z mrożonek, czasem ściągniętych filmów i szkolnych prac domowych, treningów, i muzyki. Bulgoczącego ryku słonia morskiego lub futrzanego stworzenia zwiniętego w rogalik, jaskrawo pomarańczowych brwi ostatniej kolonii pingwinów krótkoczubych na świecie. Życie pełne nasion. Rodzicielstwa. Bicia się stale z myślami, co im powiedzieć o świecie, który zostawiliśmy za sobą.
Od czasu do czasu statki przywożą zaopatrzenie i naukowców. Mimo swojego bogactwa Shearwater nie jest wyspą turystyczną: leży za daleko, zbyt trudno się na nią dostać. Przeważnie nikt tu nie przyjeżdża, z wyjątkiem garstki uczonych, którzy badają dziką przyrodę, pogodę, pływy. A już na pewno ludzie nie przybywają tu wpław. Trudno mi pojąć, jakim cudem w ogóle przeżyła – otaczający nas ocean jest niebezpieczny i bardzo zimny, a w promieniu wielu tysięcy kilometrów nie ma żadnego lądu. Musiała wypaść z jakiejś łodzi, ale obecność łodzi w pobliżu naszego wybrzeża kompletnie nie ma sensu. Okręt zaopatrzeniowy ma się zjawić dopiero za kilka tygodni, inne jednostki przepływają daleko, daleko od nas, kierując się na południe, ku Antarktydzie, a wypadnięcie z którejś z nich oznaczałoby pewną śmierć. Chyba że płynęła łodzią, która zmierzała tutaj, na Shearwater.
Rano oszacowaliśmy z Raffem szkody. Rynny są uszkodzone, woda podeszła pod same drzwi, ale nasza latarnia wytrzymała nawet tak silny sztorm. Nie można powiedzieć tego samego o źródłach zasilania. Wchodzimy na wzgórze i widzimy, że obie turbiny wiatrowe wyrwało z posad. Jedna leży kilkaset metrów dalej – po prostu odleciała – a druga sterczy z ziemi, jakby salutowała własnej śmierci. Panele słoneczne są popękane, a dach szopy został zerwany, więc umieszczone w niej baterie są kompletnie zniszczone. Będę musiał wymienić dach, ale na razie rozłożyliśmy plandekę, żeby osłonić pozostałe baterie – przeniesienie i ponowne podłączenie całego okablowania jest zbyt skomplikowane. Połowa z nich i tak już padła. Druga połowa zachowała jeszcze trochę mocy, która będzie musiała wystarczyć na bardzo długo.
Przetrwanie w miejscach odciętych od świata polega na przygotowywaniu planów awaryjnych. Jeśli coś się zepsuje, zawsze jest jakieś rozwiązanie zastępcze. Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, że panele słoneczne, połowa baterii i obie turbiny wiatrowe mogą zostać uszkodzone jednocześnie.
– Mamy jeszcze diesla, jak coś – mówi Raff, gdy wracamy do domu. W jego głosie nie słyszę lęku, raczej pełną skupienia troskę.
Jedną z rzeczy, bez których nie możemy się obejść, jest ogrzewanie. Nie sądzę, żeby udało nam się bez niego przetrwać mrozy. Normalnie skontaktowalibyśmy się od razu ze stałym lądem przez radio i poprosilibyśmy o pomoc. Serwisanci, części zamienne, więcej gazu, więcej oleju napędowego. Nie tym razem.
Wracamy z Raffem do domu wzdłuż cypla. Nie ma ku temu żadnego powodu, ale nie protestuję, nogi często same prowadzą go tą drogą. Shearwater jest długa i wąska, podzielona na dwie części: północną górzystą, w większości niezbadaną, i mniejszą, południową, bardziej gościnną. To tu właśnie znajdują się różne zabudowania, w tym nasza latarnia, baraki, stacja łączności i bank nasion. Obie części łączy pas lądu, wąski i niski. Nazywamy go przesmykiem i to właśnie tam znajduje się stacja badawcza. Składa się z kilku długich białych kontenerów transportowych, aluminiowych, żeby nie rdzewiały na przesyconym solą powietrzu, oraz kilku drewnianych domków. To zbieranina siedemnastu niewielkich budynków, które pojawiały się na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Stołówka i kuchnia. Laboratoria. Szpital. Magazyn. Kwatery mieszkalne. Do niedawna przesmyk tętnił życiem, teraz jest zbiorowiskiem opustoszałych budynków. I w sumie to dobrze, bo woda zaczęła już podmywać ściany i drzwi. Stacja badawcza wygląda, jakby unosiła się na powierzchni stawu.
– A niech to jasna cholera – mówi Raff.
Przypływ nigdy wcześniej nie był aż tak wysoki.
Jestem wstrząśnięty, ale nie daję tego po sobie poznać.
Mamy jeszcze trochę gazu do gotowania i podgrzania wody oraz oleju napędowego do agregatu, żeby zamrażarka działała i nie zepsuły się zapasy, ale wszystko inne jest wyłączone. Nie będzie światła, komputerów, ładowarek do telefonów, sprzętu stereo, nie będzie pralki, odkurzacza, elektronarzędzi. Dzieci się nie skarżą, kiedy im o tym mówię, funkcjonowanie w tym miejscu to niekończące się ćwiczenie z rozwiązywania problemów, i one to rozumieją. Martwię się tylko o zasilanie skarbca nasion przy południowej plaży i kiedy ono także padnie. Proszę Raffa, żeby zajął się naprawą rynien, a sam pakuję torbę na krótki wypad. Skarbiec znajduje się dziesięć kilometrów marszu na południe, więc zanocuję tam w baraku.
Ale najpierw zaglądam do kobiety. W nogach łóżka siedzi Orly i czyta jej książkę o botanice, którą jego niezwykły umysł bez wątpienia zapamiętuje na bieżąco. Prawie nie odstępuje jej na krok, odkąd się pojawiła.
– Co u niej? – Opadam na krzesło przy oknie.
Wzrusza ramionami.
– Chyba dobrze? Oddycha.
– Nie musisz tu siedzieć cały czas.
– Wiem. – Bawi się rogiem strony, najpierw go zagina, potem wygładza. – Tylko chyba ktoś powinien tu być, kiedy się obudzi.
Zastanawiam się, ile mu zdradzić z moich obaw dotyczących skarbca. W końcu mówię tylko, że jadę na noc na południe.
– Ja też mogę?
– Nie tym razem, bracie.
Kobieta mamrocze coś pod nosem i chociaż nie umarła, jest w tym coś nienaturalnego. Zwłoki wracające do życia. Ręka, długie palce zaciskają się w pięść, potem rozluźniają.
– Nie przywiązuj się za bardzo do tej myśli – mówię Orly’emu.
– Do jakiej?
– Że ona przeżyje. Bo może jej się nie uda. Rozumiesz?
– Taa. – Obserwuje badawczo jej twarz. Ja obserwuję jego. – Tylko… dlaczego się nie budzi?
– Nie wiem, bracie. Długo tu płynęła. Być może nadal płynie.
Światowy Bank Nasion Shearwater zbudowano tak, by wytrzymał wszystko, co świat może na niego sprowadzić. Miał przetrwać ludzkość, istnieć w przyszłości na wypadek, gdyby pewnego dnia ludzie musieli od nowa odbudować źródła pożywienia, żeby utrzymać nas przy życiu. Głównie pyłki. Maleńkie czarne punkciki. Oto czym są. Skarby, które przechowujemy w pojemnikach pod ziemią, tutaj, na końcu świata. Ostatnia nadzieja dla tych gatunków, ale też dla naszego.
Idea jest wielka: ocalić ludzkość. Ale szczerze mówiąc, nie dlatego tu przybyliśmy. Potrzebowałem pracy i to możliwie jak najdalej.
Cel przedsięwzięcia nabrał znaczenia później. Prawdę mówiąc, stało się to wtedy, gdy najmłodszy zdał sobie sprawę z jego wagi.
Chociaż bank nasion należy do Organizacji Narodów Zjednoczonych, zarząd nad nim powierzono Tasmańskiemu Wydziałowi Parków Narodowych i Ochrony Przyrody, który administruje również tutejszym rezerwatem przyrody oraz stacją badawczą – wyspą Shearwater, przynależącą do Australii z racji położenia geograficznego. Zostałem zatrudniony jako dozorca wszystkich zabudowań na wyspie, w tym ogromnego skarbca w wiecznej zmarzlinie na jej najdalej wysuniętym na południe krańcu, tak więc na początku, kiedy przyjechaliśmy, musiałem przemierzać całą wyspę dość często. Ponieważ Orly był mały, nie miałem wyjścia, zabierałem go ze sobą i wcale mi się te regularne wypady nie podobały, bo w tym czasie mogłem zajmować się konserwacją stacji badawczej i latarni. Ale w miarę jak Orly dorastał, zaczął podczas tych spacerów badać otoczenie: dotykał, wąchał i zbierał, a kiedy nauczył się mówić, wymieniał nazwy roślin, które napotkaliśmy, a potem nasion, z powodu których się tu znaleźliśmy, ja zaś zobaczyłem jego oczami, jak ważna jest ta praca. Zacząłem wyobrażać sobie, jak te nasiona zostają wykorzystane, wyobrażałem sobie świat, w którym będą potrzebne. Poczułem się lepiej, będąc tutaj, na wyspie, która chroniła tę ostatnią, gasnącą nadzieję, a nie na stałym lądzie, który miał potrzebować ocalenia. I przy każdym kolejnym niebezpieczeństwie, jakie spadało na Shearwater, przy każdej trudności, myślałem sobie, że przynajmniej nie jesteśmy tam, nie musimy zmagać się z pożarami, powodziami, z niedoborem żywności i wszystkim innym.
Przynajmniej jesteśmy tutaj, w miejscu, które wydaje się wrogie, dopóki nie przyjrzysz się mu z bliska. Dopóki nie zaczniesz dostrzegać jego piękna i delikatności. Dopóki nie zobaczysz ukrytego bogactwa.
Póki tu nie przyjechaliśmy, nigdy nie kochałem żadnego miejsca.
A teraz nadszedł koniec. Bank nasion zostanie zamknięty. Miał trwać wiecznie, a teraz mamy sortować i pakować nasiona do transportu, a za niecałe dwa miesiące my także stąd wyjedziemy, zabierając ze sobą wszystkie małe szczęśliwe nasionka, które są na tyle ważne, że zostały wybrane do przeniesienia.
W tunelu jest sucho, zawsze. Musi być: to jedno z założeń projektu. Tyle że dziś, kiedy wchodzę w wylot długiego zejścia, chlupocze mi pod butami. Zatrzymuję się i wbijam wzrok w ciemność. Mam gęsią skórkę na rękach, bo czuję, że coś jest nie tak. Że to niemożliwe.
Biegnę, rozbryzgując wodę, w głąb ziemi, do podziemnej komory, do hermetycznych drzwi, takich jak drzwi lodówki. Jeśli woda wpłynęła pod nimi, znajdziemy się w poważnych kłopotach, ale tak się nie stało i zaczynam znowu oddychać. Zatem tylko tunel, wszystko jest dobrze. Będzie dobrze. W skarbcu nadal jest sucho. Ale kiedy sprawdzam wskaźnik temperatury, moje obawy się potwierdzają. Światło działa, ale system chłodzenia wysiadł. Jest o stopień cieplej niż powinno być.
Powiedziano nam bardzo wyraźnie, że bezpieczeństwo nasion jest ważniejsze od naszego. W głębi ducha zastanawiam się, czy potrafiłbym dopuścić do wyginięcia tysięcy gatunków roślin, żeby uratować życie trójki moich dzieci. Gdybym przekierował energię, którą ogrzewamy latarnię, mógłbym kupić nasionom trochę czasu. Ale odpowiedź jest prosta i myślę sobie, że nie powinni byli przysyłać tu człowieka, który ma dzieci. Taki człowiek nigdy nie podjąłby decyzji, jakiej od niego oczekują.
Ustawiam w tunelu pompę i rozwijam długą, ciemną rurę, aż w końcu wypełza na światło dzienne. Gdy poziom wody osiągnie określoną wysokość, pompa włączy się automatycznie. Potem przechodzę przez wszystkie trzydzieści alejek skarbca. Wszędzie sucho, więc idę dalej. Mimo tego wszystkiego, mimo znaczenia tego miejsca i tych drobinek, nie lubię tu być. Nie do końca wiem dlaczego, to tajemnica nawet dla mnie. Może chodzi o to, że to jakby przedsionek życia, który w pewnym sensie jest śmiercią, chociaż Orly powiedziałby, że oszalałem, że to miejsce jest przeciwieństwem śmierci. A może chodzi o ten zastój, jakby życie pozostawało tu w stanie uśpienia. Może w ogóle nie miało to nic wspólnego z nasionami, może chodziło o to, że znajduje się pod ziemią, może o panujący tu przenikliwy chłód. Bez względu na przyczynę, czuję się tu nieswojo, więc brnąc w wodzie, wracam na powierzchnię.
Wspinam się na grzbiet wzgórza, gdzie krzewy ustępują miejsca kępom wysokiej trawy, odwracam się i spoglądam na horyzont. Jakbym patrzył z krawędzi świata. Gdzieś tam daleko znajduje się Antarktyda, ale przede mną rozciąga się bezmiar oceanu, a grań jest ostra. Jeden fałszywy krok – i spadnę, i ani przez chwilę nie potrafię o tym zapomnieć.
Baraki przycupnęły pośród omszałych pagórków na brzegu morza i można się do nich dostać tylko po krzywych, wbitych w skałę metalowych klamrach. Dotarcie do bazy zajmuje mi resztę dnia. Spędzę tu noc. Po zmroku się tu nie przemieszczamy, zwykle w ogóle się nie przemieszczamy, chyba że w parach. Łamię zasadę, ale nie mogę zabrać dzieci, żeby zobaczyły, co nas czeka. Baraki to w pełni urządzone moduły, dotarły tu wiele lat temu na pokładzie statku transportowego. Niebieski (nazwany tak z powodu niebieskich drzwi) jest najbliżej, a czerwony trochę dalej i bliżej wody. Wcześniej mieszkało w nich czterech naukowców. Teraz stoją puste. Kiedyś był jeszcze trzeci, z zielonymi drzwiami.
Niebieski barak to ostatnie miejsce, w którym chciałbym się znaleźć. Nieprzytomna kobieta na razie nigdzie się nie wybiera, ale jeśli się obudzi, może w końcu tutaj trafić, co oznacza, że nie mogę tego dłużej odwlekać. Wchodzę do środka. Przez chwilę wzrok przyzwyczaja mi się do ciemności. Zapach jest paskudny, aż ciarki przechodzą po plecach.
Są tu dwie pojedyncze sypialnie, mijam je i idę do kuchni.
Nie jest tu tak mrocznie, jak zapamiętałem, ale i tak jest dość ponuro.
W plecaku mam szczotkę do szorowania, ścierki, ręczniki oraz wybielacz. Przyklękam i zaczynam zmywać krew.
We wszystkim chodzi o spokój. Nauczyły ją tego lata spędzone w wodzie i jest w tym dobra, to umiejętność, którą sobie wypracowała. Zaczęło się od tego, że nie chciała zostawiać fok pod powierzchnią wody – chciała, żeby jej ciało potrafiło wytrzymać więcej, żeby im dorównać, więc pracowała nad tym. Nauczyła się robić dłuższe wydechy niż wdechy, by obniżyć tętno. Nauczyła się zmniejszać zużycie tlenu. Nauczyła się wytrzymywać ciśnienie, które przechodziło w ból, i zrozumiała, że nie ma się czego bać. Jest bardzo dobra w osiąganiu spokoju.
Chyba że chodzi o tatę, oczywiście.
Jest uparty, wymagający i apodyktyczny. Nie chce o niczym rozmawiać. Frustruje ją. I może jest to zupełnie normalne u siedemnastolatki, ale Fen jest gotowa się założyć, że większość siedemnastolatków nie ma do czynienia z ojcami, którzy rozmawiają ze zmarłymi matkami i nie chcą przyznać, że to problem.
Fen kocha ojca. I kocha Shearwater, może nawet bardziej niż pozostali, ale widzi, jak wyspa powoli ich zabija.
Nie sypia długo, trudno spać bez ścian i zasłon w oknach, a o tej porze roku na Shearwater nie ma zbyt wielu godzin prawdziwej ciemności. Wstaje i pływa z samcami i samicami, które w najbliższym czasie nie będą rodzić, trenuje płuca i mięśnie, kopie i wygina się, podążając śladem ich płetw, gdy one pędzą z mocą i gracją, jakich ona nigdy nie osiągnie. King Brown, jak go nazwał Alex, wykonuje efektowną pętlę i na koniec muska ją wąsami po policzku, jakby chciał powiedzieć: „No, pokaż, co potrafisz”, a ona śmieje się pod wodą. Silver, młoda samica, okrąża ją raz i drugi, a potem przeciąga płetwami po włosach Fen, jakby chciała ją ośmielić. Młóci nogami w ślad za smukłą, bladą foką i z całych sił stara się za nią nadążyć – chcą się z nią ścigać, ale nigdy z nimi nie wygra, ma w sobie za dużo z człowieka i w końcu musi wypłynąć na powierzchnię. Obok niej wyskakuje pysk Silver, a Fen prawie widzi jej uśmiech, jest w oczach foki, rozbawienie i triumf. „No to wygrałaś – mówi Fen – po raz milionowy”.
Planuje zajrzeć do kobiety w latarni, nie może przestać o niej myśleć, o wyrzuconym przez fale ciele, które nadal żyje. Ale od strony plaży dobiegają ją odgłosy gorączkowego zamieszania i wie, co to oznacza.
Podpływa do brzegu i ostrożnie podchodzi do kolonii, żeby wypatrzeć samicę, która jest pierwsza. Znajduje ją w jednym z większych haremów – to grupa Kinga Browna – a wokół gromadzi się dużo samic. Fen widzi teraz, że to Pieguska, nazwana tak z powodu czarnych plamek na pysku. Trzepocze płetwami i porusza się niezgrabnie, rzucając głową w przód i tył, a kilka innych samic nurkuje głowami w okolice jej zadu, skąd wyłania się mały, ciemny kształt.
Fen trzyma się z boku, pozostawia im swobodę, ale czeka w gotowości na wypadek, gdyby potrzebna była pomoc. Kiedy widzi, że łożysko się oddzieliło i na zewnątrz wypycha się głowa, martwi się, ponieważ szczenięta zwykle rodzą się płetwami do przodu – ten szczeniak ma zamknięte oczy i pyszczek i nie wydaje się, żeby oddychał. Ale Pieguska klaszcze płetwami, porusza się i prze. Odwraca głowę w tył, sięga do nieruchomego szczeniaka i liże go po pyszczku. Obraca się w kółko, próbuje go oswobodzić i prze, prze. Fen martwi się coraz bardziej, szczenię nie wykazuje oznak życia, a poród trwa za długo. Nie jest pewna, czy powinna spróbować pomóc, ale coś każe jej czekać.
Wkrótce ciemne, drobne ciałko wydostaje się na zewnątrz, upada na piasek i porusza się, unosi łepek. Fen z uśmiechem obserwuje, jak focza mama trąca nosem mokre, futrzaste stworzonko i je wylizuje. Wkrótce urodzi się więcej młodych, wszystkie samice zaczną rodzić i plaża pokryje się skamlącymi foczymi szczeniętami. To ulubiona pora roku Fen. Za tym będzie tęsknić najbardziej, kiedy stąd odejdą. Zawsze przenosiła się na plażę w porze narodzin szczeniąt. Jeszcze zanim ten niegościnny fragment wybrzeża stał się jej domem. Miejscem ucieczki. Jeszcze zanim dowiedziała się, że istnieje inny rodzaj strachu niż ten, który każe ci wstrzymać oddech.
Na Shearwater powietrze jest gęste od duchów zmarłych. Fen to wie, ale się tym nie przejmuje. Raff jej nie wierzy, ale widziała je w godzinach prawdziwej nocy. Widma, migoczące zielone światełka w oddali nad wodą albo wysoko w górach, a raz całkiem blisko plaży. Zastanawia się, czy to oznacza, że przeznaczone jest jej życie innego rodzaju, czy to kolejne dziwactwo, przez które po powrocie na kontynent nigdzie nie będzie pasować. Ale zmarli jej nie przerażają. Tylko żywi, zdolni do krzywdzenia innych.
To co, zaczniemy od największego podróżnika spośród nich?
W alei E, w rzędzie trzydziestym czwartym, znajduje się Taraxacum officinale. Inaczej nazywane mniszkiem pospolitym. Mniszka można znaleźć na całym świecie, w zasadzie w każdym środowisku. To twardziel. Rośnie na trawnikach i na polach, na skalistych zboczach gór i w lasach. Może być pierwszym, który wykiełkuje w nowym ekosystemie, lub najdłużej istniejącym w starym.
Historia tego konkretnego mniszka jest wyjątkowa: naprawdę warto jej wysłuchać.
Jego życie zaczyna się w sadzie jabłoniowym w Ameryce Północnej, powiedzmy, w stanie Wisconsin. Wielokrotnie prawie zostaje zadeptany, ale szczęście mu sprzyja. Ponieważ budzi się do życia wczesną wiosną, o wiele wcześniej niż większość kwiatów, stanowi ważne źródło pożywienia dla wielu owadów i ptaków. Jego pyłek wcierany jest w spód odwłoka pszczół z rodziny miesierkowatych i w ten sposób przenoszony ze słupków męskich na żeńskie. Podczas swoich podróży pszczoła zapyla wiele innych dziko rosnących roślin i kwiatów, ale zostańmy teraz przy mniszku. Jego nektar jest pożywieniem dla larw motyli i ciem, żeby mogły przejść w kolejne stadium poczwarki. Nektar stanowi też pożywienie dla kolibra i dzięcioła. Gdy mniszek przekwita, jego koszyczek utworzony z jasnożółtych płatków zmienia się w kulistą główkę owocostanu, czyli, jak lubię go nazywać, dmuchawiec. Dmuchawce mają pełno jednonasiennych owoców z puchatymi wypustkami na szczycie. Unoszą się one w powietrzu w sposób, którego my, ludzie, nigdy wcześniej nie widzieliśmy, dopóki nie zobaczyliśmy latających nasion dmuchawca. W ciepłe popołudnie nasiona dmuchawca niesione są podmuchami wiatru. Niektóre lądują niedaleko i zostają pożarte przez wróble i szczygły. Niektóre odbywają inną podróż i trafiają do dziobów przepiórki, dzikiego indyka i cietrzewia. Jedno zje mysz polna, drugie wiewiórka.
Ale któreś z nasion pokonuje o wiele dłuższą drogę niż inne. Leci naprawdę. Przez granicę stanu do Minnesoty. Leci i tańczy na wietrze. Pokonuje sto kilometrów. Całe sto! To zadziwiająca odległość jak dla takiego małego nasionka niesionego siłą wiatru. Możesz to sobie wyobrazić? Największa odległość, jaką pokonało nasionko drogą powietrzną.
Ale to nie koniec zadań mniszka. Ma jeszcze coś do zrobienia.
Kiedy ląduje w Minnesocie, trafia prosto na ścieżkę głodnego jelenia wirginijskiego. Nasionko dmuchawca pożywia jelenia, który potem wchodzi w drogę innemu stworzeniu. Szarej wilczycy. Wilczyca szuka jedzenia od długiego czasu. Atakuje jelenia i bierze tyle mięsa, żeby przetrwać kilka tygodni, resztą dzieli się z partnerem i młodymi. Mięso pozwala jej przetrwać i wieść nieco dłużej trudne, głodne życie. Wilki zwykle polują razem, zmuszają jelenia do przemieszczania się, co umożliwia dalszy wzrost roślinom i drzewom na ich terenie. Dbają o rzeki i czystość gleby, przyciągają owady, ssaki i ptaki do ekosystemu. Sprawiają, że środowisko jest wystarczająco zdrowe, żeby więcej mniszków mogło się rozsiać, wykiełkować i zacząć cały cykl od nowa.
Ale mniszek – ten pojedynczy kwiat, który daje pożywienie tylu żywym stworzeniom – uważany jest za chwast.
Wydaje mi się, w tych ciemnościach, że widziałam twarz mężczyzny. Wrażenie jego obecności utrzymuje się we wzburzonym oceanie mojego ciała, tak że w końcu zaczynam czuć, jakby wdzierał się przez krawędzie świadomości.
W jakimś momencie, mogło to być sekundy temu albo milion lat później, ból się zmienia. Nie jest już oceanem, tylko kłuciem. Kłucie staje się płomieniem, staje się ogniem. Znam ten ogień. Myślałam, że udało mi się przed nim uciec.
Ale. To najdziwniejsza część. Ogień nie jest sam. Jest tutaj coś jeszcze. Coś, co go zwalcza, próbuje go powstrzymać.
Głos.
„To co, zaczniemy od największego podróżnika?”
Dziwne.
Jest jasny i wysoki, a ja kurczowo się go chwytam spośród płomieni.
„Ale to nie koniec zadań mniszka. Ma jeszcze coś do zrobienia”.
W pokoju słychać jakieś dźwięki i uświadamiam sobie, że to ja je wydaję, płaczę z bólu. Coś mnie dotyka. Nawet nie wiem gdzie. Unoszę powieki i jasność mnie poraża. Mrugam i mrugam, aż w końcu widzę: mała ręka chwyta moją, trzyma mnie za rękę i być może w końcu umieram. Głos, uroczy, cienki głos mówi: „Jestem tu, nie zostawię cię”, a ja zaczynam płakać z innego powodu.
Wygląda na to, że jest tu sam. Dochodzę do tego wniosku dopiero wtedy, kiedy mój umysł ma dość sił, żeby wyciągać wnioski, a to następuje dopiero po tym, jak chłopiec podaje mi leki przeciwbólowe. Jest mały, nie za dobrze mi idzie ocenianie wieku dzieci, ale ten tu jest dzieckiem, a w świetle wpadającym przez okno wygląda uderzająco. Jasnoniebieskie oczy i prawie białe włosy, może jest Skandynawem – wygląda jak miniaturowy wiking, ma nawet cienkie warkoczyki na długich jasnych włosach. I mówi do mnie coś o nasionach. Stąd wiem, że jestem we właściwym miejscu.
– To stacja badawcza? – pytam go.
– Nie. To latarnia.
Marszczę brwi i próbuję poskładać wszystko w logiczną całość.
– Gdzie twoi rodzice?
– Tata poszedł na drugą stronę wyspy.
– Po co?
– Przez ten sztorm, który cię tu przyniósł. Zniszczył nam źródła zasilania. Tata musi sprawdzić i tam.
Sztorm mnie tu przyniósł. Znowu jestem w samym jego środku. Moje ciało wylatuje w górę, pod sufit kajuty, a potem opada z impetem na podłogę. Słyszę krzyki z pokładu, niknące w ryku burzy. Nie wiem, co mi próbują powiedzieć. Mam zostać na dole? Czy uciekać? Nie mam zamiaru utonąć razem z tą łodzią, więc gramolę się po ostatnich stopniach i nawet nie mam szansy odetchnąć, gdy zostaję porwana, uniesiona i rzucona w fale. Nieznaczący drobiazg w paszczy potwora. Nigdy nie zapomnę słabości mojego ciała. Tego ciała, które zawsze wzmacniałam, czerpiąc z tego przyjemność. Nigdy nie zrozumiem tamtej bezsilności oraz tego, jakim cudem nadal tu jestem.
– Mogę porozmawiać z kimś dorosłym? – pytam.
– Nie.
Pocieram obolałe oczy, próbuję zrozumieć, co właściwie się dzieje i dlaczego jestem w latarni sama z dzieckiem.
– Jak się nazywasz? – pyta chłopiec.
– Rowan – odpowiadam.
– A ja Orly Salt. Jesteś na wyspie w samym środku Oceanu Lodowatego, tysiąc pięćset kilometrów od stałego lądu. Najbliżej jest Antarktyda. Dlatego moje pytanie brzmi: skąd się tu wzięłaś, Rowan?
Spoglądam na niego.
– Możemy o tym porozmawiać, jak wróci twój tata?
– Wróci dopiero jutro.
– Nie wiesz, czy wezwał pomoc przez radio? – pytam. – Straż przybrzeżną?
Orly wzrusza ramionami.
– Chciałabym się napić. Czegoś mocnego i nierozcieńczonego.
– Nie wolno mi dotykać alkoholu.
– Nikomu nie powiem.
Patrzy na mnie, potem wzrusza ramionami i zrywa się z miejsca.
– Niech będzie, że to nadzwyczajne okoliczności, co nie?
– Niech będzie.
– Jeśli tata spyta, powiem, że mnie zmanipulowałaś.
– Zrób tak.
Szybko wychodzi.
Rozglądam się po ciasnym i niesymetrycznym pokoju. Niski sufit z ciężkimi drewnianymi belkami. Ściany i podłoga z kamienia. Gruby wełniany dywan, szafa i wypełniony po brzegi regał. Okno jest małe, niebo zbyt jaskrawe, żebym mogła coś zobaczyć, ale wystarcza rzut oka, żebym nie chciała patrzeć dalej, bo od tego łupie mnie w głowie.
Dzieciak wraca z wódką, więc piję. Pomaga na ból, nie pomaga na wspomnienia. Przyniósł mi też kanapkę z vegemite i serem na chlebie, który nie do końca się rozmroził, do tego herbatę z mlekiem UHT i pewnie z szesnastoma kostkami cukru, sądząc po smaku. Paskudne to wszystko.
Kiedy kończę, nadal leżę, w moim ciele jest tak mało energii, że nie mogę robić nic, tylko obserwować, jak cienie tańczą na ścianach. Orly nadal gada o nasionach. Do nocy jeszcze dużo czasu. Chciałabym, żeby minuty mijały szybciej.
– Jak długo leżę w tym łóżku? – pytam w końcu chłopca.
– Znaleźliśmy cię wczoraj w nocy. Odzyskiwałaś i traciłaś świadomość. Nie pamiętasz?
Potrząsam głową. Tylko twarz mężczyzny w ciemności.
– A tak właściwie… co mi się stało?
Światło świec migocze, a ja potrzebuję chwili przerwy od nasion, muszę się dowiedzieć, co dzieje się pod tymi bandażami. Boję się spojrzeć, boję się nie spojrzeć.
– Znaczy co?… – Wskazuje na moje ciało. – Byłaś w hipotermii i to był główny problem. Zupełne wariactwo, ledwo oddychałaś. I miałaś mnóstwo ran. Przy brzegu jest dużo skał, fale przeciągnęły cię po nich do plaży. Ale miałaś szczęście. Gdyby dopadł cię Dryft, byłabyś martwa, bez dwóch zdań.
– Aha, bez dwóch zdań.
– Dryft jest bezlitosny. Ale trafiłaś na Fen.
– Co to Fen?
Uśmiecha się szeroko.
– Moja siostra. Podpłynęła, złapała cię i wyciągnęła na brzeg. Jest najlepszą pływaczką, jaką w życiu spotkasz. Tata mówi, że urodziła się dla wody.
– Czy była tam… – przerywam. Lepiej nie zadawać zbyt wielu pytań. Gdyby znaleźli łódź, chłopak by mi powiedział. – Powinieneś się przespać, mały.
– No – zgadza się, a potem zwija się w nogach mojego łóżka jak pies i natychmiast odpływa.
Patrzę na niego z niedowierzaniem, potem dopijam wódkę i obracam się na bok. Pokój wiruje, myślę, że alkohol był złym pomysłem, bo teraz czuję się jak na rozkołysanym oceanie i na łodzi, jakby on nadal mnie wołał, ale nie potrafię go znaleźć i wiem, że już go nie ma, że Dryft musiał go porwać, a to moje pragnienie, moja arogancja i głupota tej wyprawy doprowadziły do jego śmierci.
Ma na imię Yen. Słyszę, że jako jedyny jest na tyle odważny, czy też szalony, żeby mnie zawieźć. Że nie ma sensu pytać nikogo innego. Kiedyś był wielorybnikiem. Nie interesuje go, po co się wybieram na najbardziej odludną, odległą wyspę, pyta tylko, ile mam pieniędzy, a kiedy mu odpowiadam, od razu kiwa głową i mówi, że nic nam nie grozi, jeśli pogoda się utrzyma. Pytam go, co będzie, jeśli się nie utrzyma, a on mówi, że to ocean zdecyduje, irytująco marynarskie stwierdzenie.
Podczas czterodniowej podróży niewiele ze mną rozmawia, ale na zawsze zapamiętam jego głos. Zapamiętam, jak wymawia moje imię i to, jak wiatr i fale to imię połknęły.
Budzę się w środku nocy, bo okropnie chce mi się sikać. Nie wiem, kiedy robiłam to ostatni raz, ale ponieważ leżę tu od dwóch dni, trzeba założyć, że jakiś biedak musiał po mnie sprzątać. Boli, kiedy siadam. Ból tkwi głęboko we mnie, ale jest też na powierzchni. Nie wydaję żadnego dźwięku, boję się, że obudzę chłopca i będę musiała znowu z nim rozmawiać.
Kręci mi się w głowie i nie wiem, czy utrzymam się na drżących nogach. W domu jest ciemno. I dziwnie. Pstrykam włącznikiem światła, ale nic to nie daje, nie ma prądu. Schody mają drewnianą poręcz, której mogę się przytrzymać. Ściany są zaokrąglone, a stopni jest mnóstwo. Nie mam czasu ani ochoty zaglądać za wszystkie drzwi po drodze, więc schodzę na sam dół i chwiejnym krokiem podchodzę do drzwi, które wyglądają na wejściowe (obok są płaszcze i buty, wkładam jedno i drugie), i wychodzę w noc.
Łapczywie biorę oddech. Niebo mnie oślepia.
Gwiazdy są elektryzujące i tak jasne, że bez tchu opadam na ziemię. Chłód otula mnie jak koc i zapadam się w nim, mam na sobie nieswoją piżamę, ta jest za mała i nawet razem z płaszczem nie chroni przed przenikliwym zimnem. Muszę się ruszyć, ale nie mogę. Jest tak pięknie.
Kiedy wreszcie się podnoszę, widzę za sobą budynek, latarnię bez światła, a przede mną zbocze wzgórza porośnięte wysoką srebrzystą trawą, kołyszącą się w blasku gwiazd. Jestem częściowo odrętwiała, więc zsuwam spodnie od piżamy, ale nie ma szans, żeby drżące uda pozwoliły mi przykucnąć, jedyne, co mogę zrobić, to rozstawić szeroko nogi i mieć nadzieję.
– Co robisz?
Oglądam się przez ramię. Dzieciak stoi w drzwiach i patrzy na mnie.
– A jak myślisz?
– Sikasz?
– Bingo.
– Ale dlaczego tutaj?
– Żeby nikt mi nie przeszkadzał.
– Och.
Stoi dalej.
Kończę, podciągam majtki (na szczęście moje) i zakładam z powrotem spodnie od piżamy. Z wysiłku się chwieję, a potem powoli znów osuwam się na ziemię.
– Dobrze się czujesz? – pyta dzieciak.
Mrugam, bo mam mgłę przed oczami, i czekam, aż minie mi zawrót głowy. Chłopak wkłada kalosze i płaszcz i wybiega na trawę. Nie mam siły, żeby się ruszyć, a ponieważ, jak się domyślam, on nie ma pomysłu, co mógłby zrobić, po prostu przy mnie siada. Razem wpatrujemy się w chłostane wiatrem wzgórza przed nami.
– A więc to jest Shearwater, co? – mówię.
– Tak jest. Sto dwadzieścia kilometrów kwadratowych. Klimat tundry, rosną tu głównie mech i porosty, do tego ponad czterdzieści pięć gatunków roślin naczyniowych, na wyspie mieszka ponad osiemdziesiąt tysięcy fok, no i ostatnia kolonia pingwinów krótkoczubych i ponad trzy miliony ptaków morskich. Jesteśmy obiektem dziedzictwa światowego UNESCO, ponieważ to jedyne miejsce na świecie, gdzie płaszcz ziemski jest odsłonięty.
Nie mogę powstrzymać uśmiechu.
– Wyczytałeś to w Wikipedii?
Wzrusza ramionami. Czyli chyba tak.
Orly wskazuje na ocean.
– Tam są Raff i Fen, na plaży. – Zanim zdążę spytać, co jego brat i siostra robią na plaży w środku nocy, wskazuje, jak sądzę, na południe. – Tam jest skarbiec z nasionami. Tata tam jest.
– Co to jest skarbiec z nasionami? – pytam, chociaż znam odpowiedź, jestem po prostu ciekawa, co mi powie.
– To miejsce, gdzie świat wysyła nasiona na przechowanie, na wypadek gdyby kiedyś zaistniała potrzeba odbudowania populacji jakiegoś gatunku.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Dziki, mroczny brzeg
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
Spis treści
Dedykacja
Epigraf
Meritum publikacji
