Świat po powodzi - Kassandra Montag - ebook

Świat po powodzi ebook

Kassandra Montag

3,9

Opis

Przejmująca opowieść o miłości i determinacji matki pragnącej uratować zaginiona córkę

 

Twarda i niezależna Myra mieszka z córką na niewielkiej łodzi. Na ląd schodzi tylko po to, żeby wymieniać się zapasami i informacjami. W wyniku zmian klimatycznych zachował się jedynie archipelag kolonii, utworzony ze szczytów górskich i otoczony bezkresną przestrzenią otwartej wody.  Świat stał się nieprzyjazny i okrutny, a przeżycie w nim podstawowym celem tych, którzy przetrwali.

Dlatego Myra jest gotowa zabić każdego, kto zagraża życiu jej i córki.

 

Przedwcześnie dojrzała, zadziorna Pearl stanowi dla Myry jedyny powód do życia. Pomaga jej też zagłuszać bolesne wspomnienia o zaginionej starszej córce. Row zniknęła, gdy uderzył przerażający przypływ, zmiatając ich dom z powierzchni ziemi.

 

Pewnego dnia Myra odkrywa, że Row żyje: jest przetrzymywana przez brutalny gang na dalekiej północy, w miejscu, które pozostało po dawnej Grenlandii. Myra wyrusza w niebezpieczną podróż do lodowych mórz, by uratować dziecko.

 

Powieść drogi, pełna napięcia, emocji, przemyśleń i wzruszeń, w której tło przejmujących wydarzeń stanowi świat po wielkiej powodzi.

 

W tej porywające, pełnej akcji, ale też czułości i zadumy opowieści, mroczna rozpacz łączy się z rosnącą nadzieją. Prawdziwie „nieodkładalna” książka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 492

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (53 oceny)
16
21
11
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kassandra Montag

Świat po powodzi

Tłumaczenie:Janusz Maćczak

Dla Andrew

Tylko to, co zostało całkowicie utracone, wymaga nieustannego nazywania: panuje obsesja przywoływania utraconej rzeczy, dopóki nie powróci.

– Günter Grass

PROLOG

Dzieci myślą, że my powołujemy je do życia, ale tak nie jest. One istnieją gdzie indziej, przed nami, przed czasem. Przychodzą na świat i tworzą nas, najpierw nas łamiąc.

Uświadomiłam to sobie w dniu, gdy wszystko się zmieniło. Stałam na piętrze i składałam pranie, a plecy bolały mnie od ciężaru Pearl. Nosiłam ją w sobie, jak wielki wieloryb przechowuje połkniętego człowieka w bezpiecznej kryjówce brzucha, by później go wypluć. Wierciła się we mnie całkiem niepodobnie do ryby; oddychała przez moją krew, wtulona w moje kości.

Wody powodzi wokół naszego domu podniosły się do poziomu półtora metra, zalały drogi, trawniki, płoty, skrzynki pocztowe. Powódź zatopiła Nebraskę zaledwie przed kilkoma dniami, nadciągnęła przez prerię olbrzymią falą i ponownie uczyniła z tego obszaru śródlądowe morze, którym niegdyś był. Świat stał się archipelagiem gór wśród bezmiaru wód. Kilka chwil wcześniej wychyliłam się przez okno i ujrzałam w mętnej brudnej wodzie swoje zniekształcone odbicie, jakby rozciągnięto mnie, a potem rozerwano na bezkształtne strzępy.

Złożyłam koszulę i wtedy przeraził mnie krzyk, który był niczym metalowe ostrze wbijające się między stawy. Moja pięcioletnia córeczka Row widocznie zorientowała się, co się dzieje, bo krzyczała:

– Nie, nie, nie! Nie bez mamusi!

Upuściłam pranie i podbiegłam do okna. Na wodzie unosiła się niewielka łódź motorowa z silnikiem terkoczącym na jałowym biegu. Mój mąż Jacob płynął do niej, używając tylko jednej ręki, a drugą przyciskał do boku wyrywającą się córkę. Usiłował ją podsadzić, ale uderzyła go łokciem w twarz. Mężczyzna stojący w motorówce wychylił się za burtę, żeby wyciągnąć Row z wody. Miała na sobie przyciasną kurtkę w szkocką kratę i dżinsy. Naszyjnik z wisiorkiem kołysał się na jej szyi jak wahadło, gdy szamotała się z Jacobem. Rzucała się niczym ryba złowiona na wędkę, obryzgując mu twarz wodą.

Otworzyłam okno i wrzasnęłam:

– Jacob, co ty wyprawiasz?

Nie odpowiedział ani nawet nie spojrzał w moim kierunku. Córka zobaczyła mnie w oknie i zawołała do mnie, kopiąc mężczyznę, który przenosił ją nad burtą.

Walnęłam pięścią w ścianę przy framudze i znów do nich krzyknęłam. Jacob wgramolił się przez burtę do łodzi, a tamten mężczyzna trzymał na rękach Row. Poczułam w czubkach palców płomienie paniki. Trzęsąc się cała, przecisnęłam się przez okno i skoczyłam do wody.

Uderzyłam nogami w grunt i obróciłam się na bok, by osłabić impet. Gdy się wynurzyłam, zobaczyłam Jacoba z twarzą zastygłą w bolesnym grymasie. Teraz on trzymał Row, która wierzgała i wołała:

– Mamusiu! Mamusiu!

Popłynęłam w stronę motorówki, odpychając na bok szczątki unoszące się na powierzchni wody. Blaszaną puszkę, starą gazetę, martwego kota. Silnik ryknął, łódka zawróciła szybko, zalewając mi twarz falą. Jacob obejmował plecy córki, a ona wyciągała ku mnie rączki, drapiąc w powietrzu palcami.

Wciąż płynęłam w kierunku niknącej w oddali Row. Słyszałam jej przerażone krzyki, nawet gdy już nie mogłam dostrzec twarzyczki, ciemnego kręgu rozwartych ust, włosów targanych wiatrem wiejącym nad wodą.

ROZDZIAŁ 1

Siedem lat później

Nad naszą łodzią krążyły mewy, przywodząc mi na myśl Row. To, jak piszczała i wymachiwała rączkami, gdy po raz pierwszy próbowała chodzić; jak przez niemal godzinę stała całkiem nieruchomo, obserwując żurawie kanadyjskie, gdy zabrałam ją nad rzekę Platte, żeby zobaczyła ich migrację. Sama przypominała ptaka, ze swymi drobnymi kośćmi, z nerwowym, czujnym wzrokiem nieustannie lustrującym horyzont, jakby w każdej chwili mogła wzbić się do lotu.

Nasza łódź była zakotwiczona przy skalistym wybrzeżu niegdysiejszej Kolumbii Brytyjskiej, tuż na zewnątrz zatoczki powstałej, gdy woda wypełniła niewielką kotlinę pomiędzy dwoma górskimi szczytami. Wciąż jeszcze określaliśmy oceany ich dawnymi nazwami, jednak w rzeczywistości były teraz jednym bezmiarem wód usianym skrawkami lądów niczym okruchami spadłymi z nieba.

Świt dopiero przed chwilą rozjaśnił horyzont. Pearl zwinęła pościel pod płachtą namiotową na pokładzie. Urodziła się tam przed siedmioma laty, podczas sztormu rozświetlanego błyskawicami białymi jak ból.

Wrzuciłam przynętę do wiklinowego więcierza na kraby. Pearl wyszła z namiotu, trzymając w jednej ręce węża bez łba, a w drugiej nóż. Kilka innych węży owinęła sobie wokół nadgarstków niczym bransoletki.

– Będziemy musiały zjeść je dziś wieczorem – powiedziałam.

Posłała mi ostre spojrzenie. W niczym nie przypomina siostry, nie ma drobnych kości ani ciemnych włosów. Row odziedziczyła po mnie czarne włosy i szare oczy, natomiast Pearl z kędzierzawymi kasztanowymi lokami i piegami na nosie jest podobna do ojca. Czasami myślę, że przybiera nawet taką samą postawę jak on: silną, stanowczą, ze stopami mocno wpartymi w ziemię, lekko zadartym podbródkiem, włosami zawsze potarganymi, nieco cofniętymi ramionami i wypiętą piersią, jakby prezentowała się światu bez cienia lęku czy obawy.

Przez sześć lat szukałam Row i Jacoba. Po ich zniknięciu wypłynęliśmy z dziadkiem łodzią o nazwie „Ptak”, którą zbudował, a wkrótce potem urodziła się Pearl. Gdybym tamtego pierwszego roku nie miała przy sobie dziadka, obie z Pearl nie zdołałybyśmy przetrwać. Łowił ryby, podczas gdy karmiłam córeczkę piersią; zbierał informacje od wszystkich, których napotykaliśmy, uczył mnie żeglowania.

Jego matka budowała kajaki, tak jak jej przodkowie. Wspominał, jak przyglądał się, gdy formowała z drewna kształt przypominający klatkę piersiową, mieszczący ludzi w sposób, w jaki matka nosi w sobie dziecko, i pozwalający im bezpiecznie docierać morzem do brzegów. Jego ojciec był rybakiem, więc dziadek spędził dzieciństwo na przybrzeżnych wodach Alaski. Podczas katastrofalnej Stuletniej Powodzi wraz z tysiącami innych ludzi przeniósł się w głąb lądu i ostatecznie osiadł w Nebrasce, w której przez lata pracował jako cieśla. Zawsze jednak tęsknił za morzem.

Dziadek poszukiwał Jacoba i Row nawet wtedy, gdy już straciłam do tego serce. Czasami wlokłam się za nim, trzymając na rękach Pearl. W każdej osadzie oglądał łodzie na przystani, szukając jakiegokolwiek śladu obojga. Pokazywał ich zdjęcia w każdym barze i sklepie. Na pełnym morzu pytał wszystkich napotykanych rybaków, czy ich widzieli.

Ale dziadek umarł, kiedy Pearl była jeszcze niemowlęciem, a to olbrzymie zadanie spadło nagle na mnie. Desperacja przywarła do mnie niczym druga skóra. W tamtym wczesnym okresie przytraczałam córeczkę do piersi starym szalem, przywiązywałam ją ciasno do siebie i kontynuowałam postępowanie dziadka: przeszukiwałam przystanie, wypytywałam miejscowych, pokazywałam ludziom zdjęcia. Przez pewien czas dodawało mi to energii – miałam inny cel niż tylko przetrwanie, coś znaczącego dla mnie więcej niż wciągnięcie kolejnej ryby do naszej małej łódki. Coś, co napełniało mnie nadzieją i obiecywało osiągniecie harmonii.

Rok temu przybiłyśmy z Pearl do małej osady wciśniętej w północne pasmo Gór Skalistych. Ujrzałam tam porozbijane witryny sklepowe i pokryte pyłem, zaśmiecone drogi. Było to jedno z ludniejszych miasteczek, jakie odwiedziłam. Mieszkańcy spieszyli po głównej ulicy zastawionej różnymi straganami. Minęłyśmy stoisko pełne wygrzebanych na śmietniskach rzeczy, które przed powodzią przywieziono w ten górzysty rejon. Były tam kartony po mleku napełnione benzyną i naftą, biżuteria, którą można stopić i wykorzystać inaczej, para taczek, żywność w puszkach, wędki, pojemniki z odzieżą.

Na straganie obok sprzedawano artykuły zrobione albo odnalezione po powodzi: rośliny, nasiona, gliniane garnki, świece, drewniane wiadro, flaszki alkoholu z lokalnej gorzelni, noże wykonane przez miejscowego kowala. Handlowano tam też paczuszkami ziół z nabazgranymi sloganami reklamowymi: „Kora białej wierzby na gorączkę!”, „Aloes na oparzenia!”.

Niektóre przedmioty wyglądały na skorodowane wskutek długotrwałego pozostawania pod wodą. Kupcy płacili ludziom, żeby nurkowali do starych domów i wydobywali rzeczy, których nie odszukano przed powodzią i które od tego czasu nie uległy zniszczeniu. Zardzewiały śrubokręt, ciężka od pleśni poduszka pokryta żółtymi plamami.

W stoisku naprzeciwko tamtych dwóch oferowano tylko buteleczki z przeterminowanymi lekarstwami i pudełka amunicji. Każdego z obydwu boków straganu strzegła kobieta uzbrojona w karabin maszynowy.

Wcześniej włożyłam wszystkie ryby, jakie udało mi się złowić, do torby, którą teraz niosłam na ramieniu, ściskając jej pasek, gdy szłyśmy główną ulicą w kierunku faktorii. Drugą ręką trzymałam dłoń Pearl. Jej rude włosy były tak suche, że zaczynały wypadać. A jasnobrązowa skóra się łuszczyła – nie od słońca, lecz z powodu wczesnego stadium szkorbutu. Musiałam koniecznie wymienić ryby na owoce dla niej i lepszy sprzęt wędkarski dla siebie.

W faktorii wysypałam zawartość torby na ladę i zaczęłam się targować ze sklepikarką, tęgą czarnowłosą kobietą bez dolnych zębów. Ostatecznie stanęło na tym, że za moich siedem ryb dostanę pomarańczę, nić, żyłkę wędkarską i podpłomyk. Gdy już wsadziłam te towary do torby, rozłożyłam na ladzie przed sklepikarką zdjęcia Row i zapytałam, czy ją widziała.

Kobieta długo przyglądała się fotografii. Potem powoli pokręciła głową.

– Jesteś pewna? – spytałam, przekonana, że jej chwilowy bezruch świadczył o tym, że jednak spotkała Row.

– Żadna dziewczyna nie wygląda jak ta tutaj – rzekła z silnym akcentem, po czym odwróciła się i dalej pakowała kupione ode mnie ryby.

Ruszyłyśmy z Pearl główną ulicą z powrotem w kierunku przystani. Sprawdzę statki, powiedziałam sobie. W miasteczku roiło się od ludzi, więc Row mogła być tutaj, chociaż sklepikarka nigdy jej nie widziała. Szłyśmy, trzymając się za ręce, omijając stragany kupców, którzy zaczepiali nas i nawoływali: „Świeże cytryny! Kurze jaja! Sklejka za pół ceny!”.

Przed sobą ujrzałam dziewczynę z długimi czarnymi włosami, ubraną w niebieską sukienkę.

Zatrzymałam się gwałtownie i wpatrzyłam w nią. Niebieska sukienka należała do Row: miała takie same „tureckie” wzory, marszczenia przy rąbku, dzwonkowe rękawy. Ogarnęło mnie wrażenie, że cały świat nagle się zawalił, a powietrze stało się zbyt rzadkie do oddychania. Jakiś mężczyzna obok nalegał, żebym kupiła od niego chleb, lecz jego głos zdawał się dochodzić z oddali. Gdy przyglądałam się tej dziewczynie, przepełniła mnie oszałamiająca radość.

Pobiegłam alejką ku niej, przewracając wózek z owocami i ciągnąc za sobą Pearl. Ocean na przystani lśnił krystalicznym błękitem, wydał mi się nagle czysty i świeży.

Chwyciłam dziewczynę za ramię i odwróciłam do siebie.

– Row! – zawołałam w nadziei, że znów ją ujrzę, porwę w objęcia.

Inna, obca twarz spojrzała na mnie gniewnie.

– Nie dotykaj mnie – mruknęła dziewczyna i szarpnięciem wyswobodziła rękę.

– Przepraszam – wymamrotałam, cofając się.

Dziewczyna czmychnęła, oglądając się trwożnie przez ramię.

Stałam na tętniącej życiem ulicy, wokół mnie wirował pył. Pearl odwróciła głowę ku mojemu biodru i zakasłała.

To ktoś inny, powiedziałam sobie, usiłując się z tym pogodzić. Owładnęło mną rozczarowanie, ale je odepchnęłam. Jeszcze ją odnajdziesz, tak, na pewno ją odnajdziesz, mówiłam do siebie.

Ktoś pchnął mnie mocno i zerwał mi z ramienia torbę. Pearl upadła na ziemię, a ja zatoczyłam się w bok i uchwyciłam się straganu z używanymi oponami.

– Hej! – wrzasnęłam na złodziejkę, która uciekała już główną ulicą i skręciła za budkę z belami tkanin.

Pogoniłam za nią, przeskakując przez niewielki wózek pełen kurcząt i omijając starszego człowieka z laską.

Biegłam, rozglądając się i wypatrując tej kobiety. Ludzie mijali mnie, jakby nic się nie stało, wir ich ciał i głosów przyprawiał mnie o mdłości. Wciąż jej szukałam, miałam wrażenie, że trwa to wieki. Światło słońca przygasło, rzucało na grunt długie cienie. Biegałam w kółko, póki niemal nie zemdlałam. Zatrzymałam się nieopodal miejsca, w którym doszło do tej kradzieży. Popatrzyłam wzdłuż drogi na Pearl stojącą tam, gdzie wcześniej upadła, obok stoiska z oponami.

Nie widziała mnie pośród ludzi i straganów. Z lękiem wodziła wzrokiem po tłumie, podbródek jej drżał, trzymała się za ramię, jakby zraniła je podczas upadku. Przez cały ten czas czekała, porzucona, mając nadzieję, że wrócę. Owoc w torbie, który dla niej zdobyłam, był tego dnia jedynym moim powodem do dumy. Jedyną rzeczą, którą mogłam uznać za dowód tego, że należycie opiekuję się córką.

Przyglądając się jej, poczułam się wyzuta z sił. Gdybym zachowała czujność, ta złodziejka nie zdołałaby tak łatwo zerwać mi torby z ramienia. Dawniej byłam bystra i uważna. Teraz przygniatał mnie żal, a optymistyczna nadzieja odnalezienia Row wydawała mi się szaleństwem.

Z wolna dotarło do mnie, dlaczego ta niebieska sukienka wydała mi się tak znajoma, dlaczego jej widok szarpnął mi serce niczym hak. Owszem, Row miała taką samą, ale Jacob nie zapakował jej, kiedy odebrał mi córeczkę. Znalazłam tę sukienkę w komodzie w pokoju dziecięcym i później sypiałam z nią przez wiele dni, wtulałam w nią twarz, by wdychać zapach córki, ściskałam w palcach materiał. Utkwiła mi w pamięci, ponieważ była czymś, co pozostało mi po córce. Poza tym, uświadomiłam sobie, Row byłaby już znacznie starsza, za duża na tę sukienkę. Urosła. Wiedziałam to, jednak w moim umyśle pozostał obraz pięciolatki z wielkimi oczami i piskliwym śmiechem. Nawet gdybym się na nią natknęła, to czy od razu rozpoznałabym w niej córkę?

Uznałam, że to zbyt wiele. Przypływ rozczarowania zalewał mnie za każdym razem, gdy docierałam do jakiejś faktorii i nie uzyskiwałam żadnych odpowiedzi, nie znajdowałam żadnych śladów. Jeżeli miałyśmy z Pearl przetrwać w tym świecie, musiałam skupić się tylko na nas dwóch. Odsunąć od siebie wszystkich i wszystko poza tym.

Tak więc przestałyśmy szukać Row i Jacoba. Pearl czasami pytała mnie, dlaczego zrezygnowałyśmy z poszukiwań, a ja mówiłam jej prawdę – że nie mogłam dłużej tego ciągnąć. Czułam, że oni gdzieś nadal żyją, jednak nie potrafiłam pojąć, dlaczego nie usłyszałam o nich żadnej wieści w tych małych społecznościach, które ocalały z powodzi, tkwiąc wysoko na zboczach gór, otoczone przez wodę.

Teraz po prostu dryfowałyśmy bez żadnego celu podróży. Każdy dzień był taki sam i zlewał się z następnym niczym rzeka wpadająca do oceanu. Co noc leżałam bezsennie, wsłuchując się w oddech młodszej córki, w miarowy rytm jej ciała. Wiedziałam, że tylko ona trzyma mnie przy życiu. Codziennie lękałam się, że napadną na nas piraci albo że nie złowimy ryb w sieci i umrzemy z głodu. Nocami dręczyły mnie koszmary, wtedy gwałtownie potrząsałam Pearl i budziłam nas obie. Wszystkim tym obawom towarzyszyła nikła nadzieja, wyzierająca ze szczelin pomiędzy nimi.

Zamknęłam więcierze na kraby i wyrzuciłam za burtę, tak aby zanurzyły się na głębokość dwudziestu metrów. Gdy lustrowałam wzrokiem wybrzeże, wezbrał we mnie dziwny niepokój, maleńka bańka lęku. Brzeg był bagnisty, pełen ciemnych krzewów, a w pewnej odległości od wody drzewa gęsto porastały górskie zbocze. Wyrosły już ponad dawną linię lasu; były to głównie młode topole, wierzby i klony. W ląd wcinała się niewielka zatoka, w której niekiedy rzucały kotwicę statki kupieckie albo czatowały okręty pirackie. Powinnam zadać sobie trud zbadania zatoczki i upewnienia się, że ta wyspa jest opuszczona. Na lądzie nie można uciec tak szybko jak na morzu. Przygotowałam się na to. Musiałyśmy poszukać wody pitnej na tej wyspie, bo inaczej nie przeżyłybyśmy kolejnego dnia.

Gdy przyglądałam się brzegowi, Pearl też tam popatrzyła.

– To wygląda na to samo wybrzeże z tamtymi ludźmi – powiedziała, żeby mi dokuczyć.

Od kilku dni wciąż mówiła o piratach, których zobaczyłyśmy w oddali napadających na jakąś łódź. Odpłynęłyśmy stamtąd, a ja patrzyłam przygnębiona, z ciężkim sercem, jak wiatr pcha nas poza zasięg wzroku napastników. Pearl miała mi za złe, że nie spróbowałyśmy pomóc ofiarom, więc starałam się jej przypomnieć, że musimy unikać kontaktów z innymi ludźmi. Jednak pod całym tym trzeźwym rozumowaniem odczuwałam obawę, że moje serce skamieniało, gdy wokół mnie wezbrała woda – że kiedy powódź zalała ziemię, wypełnił mnie strach, wypychając wszystko inne, i ostrugał mi serce do niewielkiego twardego kształtu, którego już nie potrafię rozpoznać.

– Jak miałybyśmy zaatakować statek pełen piratów? – zapytałam. – To by się równało samobójstwu.

– Nawet nie spróbowałaś. W ogóle cię to nie obchodzi!

Przecząco pokręciłam głową.

– Obchodzi mnie bardziej, niż myślisz. Tyle tylko, że nie zawsze jest pora na to, by troszczyć się o innych.

Pragnęłam jej wyznać, że jestem wykończona. Może to dobrze, że nie odnalazłam Row. Może nie chciałam się dowiedzieć, co bym zrobiła, żeby tylko znów być z nią.

Pearl nic nie odpowiedziała, więc dodałam:

– W dzisiejszych czasach każdy troszczy się o siebie.

– Nie lubię cię – oświadczyła, odwracając się do mnie plecami.

– Nie musisz – burknęłam.

Zamknęłam oczy i ścisnęłam w palcach nasadę nosa. Usiadłam obok Pearl, lecz ona nadal patrzyła w przeciwną stronę.

– Czy ubiegłej nocy znów miałaś te sny? – spytałam, starając się zachować miły, łagodny ton, jednak w moim głosie nadal pobrzmiewała nuta irytacji.

Pearl kiwnęła głową, wyciskając krew z ogona węża przez otwór po uciętym łbie.

– Nie zamierzam pozwolić, by to się nam przytrafiło. Będziemy trzymały się razem. Zawsze – powiedziałam.

Delikatnie odgarnęłam jej włosy z twarzy, a przez usta Pearl przemknął cień uśmiechu.

Wstałam i sprawdziłam zbiornik na wodę pitną. Był niemal pusty. Zewsząd otaczała nas woda, lecz nie nadawała się do picia. Wskutek odwodnienia bolała mnie głowa, a skraje pola widzenia zaczynały się rozmazywać. Przez większość dni powietrze było wilgotne, niemal codziennie padały deszcze, jednak od dłuższego czasu panowała susza. Będziemy musiały poszukać górskich strumieni i przegotować pochodzącą z nich wodę. Napełniłam bukłak Pearl resztką świeżej wody i podałam jej.

Przestała się bawić bezgłowym wężem, powoli zważyła w ręce bukłak.

– Dajesz mi wszystką wodę – powiedziała.

– Już trochę wypiłam – skłamałam.

Popatrzyła na mnie; przejrzała mnie na wylot. Potrafiłam ukrywać różne rzeczy przed sobą, ale nigdy przed nią.

Przypięłam do paska nóż, a potem obie popłynęłyśmy wpław do brzegu, zabierając ze sobą wiaderka na małże. Martwiłam się, że grunt okaże się zbyt wilgotny, by mogły być w nim małże, i że ugrzęźniemy na bagnach, zanim znajdziemy bardziej suche miejsce w południowej nasłonecznionej części wyspy. Błotnista równina była usiana niewielkimi otworami. Zaczęłyśmy kopać, używając do tego drewna wyrzuconego na brzeg, ale po kilku chwilach Pearl cisnęła swój patyk.

– Niczego nie znajdziemy – poskarżyła się.

– Doskonale – warknęłam. Ręce i nogi ciążyły mi ze zmęczenia. – Zatem wejdź na zbocze i spróbuj znaleźć strumień. Poszukaj wierzb.

– Wiem, czego szukać – odparła.

Odwróciła się na pięcie i niezdarnie pobiegła w górę zbocza. Biedaczka poruszała się tak, jakby nadal znajdowała się na łódce kołysanej przez fale, dlatego stawiała stopy zbyt mocno i chwiała się na boki.

Kopałam dalej, wkrótce wokół mnie wyrosły sterty błota. Natrafiłam na muszlę, wrzuciłam małża do wiaderka. Wydało mi się, że pośród wycia wiatru i szumu fal słyszę czyjeś głosy dobiegające zza załomu górskiego zbocza. Zaniepokojona przysiadłam na piętach, nasłuchując. Zesztywniałam z napięcia, wytężyłam słuch, ale niczego nie usłyszałam. Zawsze odnosiłam wrażenie, że na lądzie wyczuwam rzeczy, których tam nie ma – słyszę piosenkę, chociaż nikt nie śpiewa, widzę dziadka, który przecież już nie żyje. Jak gdyby przebywanie na lądzie cofało mnie do przeszłości i wszystkich wiążących się z nią spraw.

Pochyliłam się do przodu, zanurzyłam dłonie w błocie. Wrzuciłam do wiaderka następną muszlę; wpadła ze stukotem. W chwili, gdy znalazłam kolejnego małża, powietrze przeszył cichy, ostry krzyk. Zamarłam, uniosłam głowę i powiodłam wzrokiem po okolicy, wypatrując Pearl.

ROZDZIAŁ 2

Na zboczu, kilka metrów od podnóża góry, przed kępą krzaków i stromą skalną ścianą jakiś żylasty mężczyzna trzymał od tyłu Pearl i przystawiał jej nóż do gardła. Dziewczynka stała nieruchomo, czarne oczy spoglądały spokojnie, ręce miała opuszczone wzdłuż ciała i nie była w stanie dosięgnąć noża przymocowanego przy kostce nogi.

Na twarzy mężczyzny widniały desperacja i wzburzenie. Wstałam powoli, krew dudniła mi w uszach.

– Podejdź do mnie! – zawołał.

Miał obcy akcent, którego nie potrafiłam określić; twardo, urywanie wymawiał spółgłoski.

– Dobrze – odrzekłam. Ruszyłam z uniesionymi rękami, aby pokazać, że nie zamierzam próbować żadnych sztuczek.

Gdy dotarłam do nich obojga, powiedział:

– Rusz się, a będzie po niej.

Skinęłam głową.

– Mam statek – oznajmił. – Pomożecie go naprawić. Rzuć nóż na ziemię.

Narastała we mnie panika, gdy odpięłam nóż i cisnęłam w kierunku mężczyzny. Wsadził go do pochwy przy pasie i wyszczerzył się w uśmiechu, ukazując szczerbate uzębienie. Skórę miał opaloną na czerwonobrązowo, a włosy zrudziałe od słońca. Na jego ramieniu był wytatuowany tygrys. Piraci robili sobie tatuaże, często przedstawiające zwierzęta, ale nie mogłam sobie przypomnieć, która z załóg używa wizerunku tygrysa.

– Nie bójcie się. Zaopiekuję się wami. Statek jest tam.

Poszłam za mężczyzną po zboczu góry krętą ścieżką wiodącą do zatoczki. Ostra trawa drapała mi kostki i kilka razy potknęłam się o kamienie. Mężczyzna odsunął nóż od szyi Pearl, ale trzymał dłoń na jej ramieniu. Chciałam sięgnąć ręką i wyrwać córeczkę z jego chwytu, ale znów przystawiłby ostrze do gardła, zanim zdążyłabym ją odciągnąć. Przez głowę błyskawicznie przelatywały mi możliwe scenariusze wydarzeń – mężczyzna uzna, że potrzebuje tylko jednej z nas, albo kiedy dotrzemy do jego statku, okaże się, że przeciwników jest zbyt wielu, bym mogła podjąć walkę.

Mężczyzna zaczął gadać o kolonii swojej bandy znajdującej się na północy. Chciałam, żeby się zamknął, tak abym mogła jasno pomyśleć. Z jego ramienia zwisała menażka i kołysała się przy biodrze. Słyszałam chlupot płynu w niej, a moje pragnienie przewyższyło nawet strach. Spieczone usta łaknęły wody, korciło mnie, żeby sięgnąć do manierki i odkręcić korek.

– To ważne, że mamy teraz nowe państwa. Ważne dla… – Mężczyzna wyrzucił przed siebie rękę, jakby chciał uchwycić w powietrzu brakujące słowo. – Zorganizowania – dokończył i kiwnął głową, wyraźnie zadowolony. – Właśnie tak to się zawsze działo, na samym początku, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w jaskiniach. Gdyby ludzie nie byli zorganizowani, wszystkich nas by wykończono.

Istniały inne bandy, które próbowały utworzyć nowe państwa, żeglując od jednego skrawka lądu do następnego, ustanawiając bazy wojskowe na wyspach, w portach, napadając na innych piratów i zakładając kolonie. Większość zaczynała od jednego statku, który przejmował inne, w końcu podejmowali próby podbicia osad na lądzie.

Mężczyzna obejrzał się na mnie przez ramię, a ja tępo kiwnęłam głową, z udawanym podziwem i szacunkiem. Byliśmy niespełna kilometr od naszej łodzi. Gdy zbliżyliśmy się do załomu zbocza góry, grunt po naszej stronie gwałtownie się obniżył – szliśmy teraz wzdłuż stromej skalnej ściany. Pomyślałam, żeby chwycić Pearl, zeskoczyć z urwiska do wody i popłynąć do łódki, ale odległość była zbyt wielka, jak na rozfalowany ocean. Poza tym nie wiedziałam, czy pod powierzchnią wody pod nami nie kryją się skały.

Mężczyzna zmienił temat, zaczął opowiadać o należących do jego ludzi statkach reprodukcyjnych. Wymagano, by każda więziona na nich kobieta mniej więcej co rok rodziła dziecko, żeby powiększyć liczebność pirackich załóg. Czekano, aż dziewczyny dostaną pierwszej miesiączki, wtedy przenoszono je na statek reprodukcyjny. Do tego czasu trzymano je w niewoli w kolonii.

Łowiąc ryby, mijałam statki reprodukcyjne. Rozpoznawałam je po flagach z czerwonym okręgiem na białym tle. Te flagi stanowiły ostrzeżenie dla łodzi, żeby się nie zbliżały. Ponieważ na lądzie choroby szybko się rozprzestrzeniały, piraci uznali, że niemowlęta będą bezpieczniejsze na statkach. Często rzeczywiście tak było, z wyjątkiem przypadków, gdy na pokładzie wybuchała zaraza, uśmiercając niemal wszystkich, a wtedy taki statek widmo dryfował, póki nie roztrzaskał się o górski szczyt i nie zatonął.

– Wiem, co sobie myślisz – ciągnął mężczyzna. – Ale my, czyli Upadli Opaci, postępujemy, jak należy. Nie można stworzyć państwa bez ludzi, bez podatków i bez tych, którzy wymuszają ich płacenie. Właśnie to daje nam organizowanie się. To twoja córka? – zapytał nagle.

Zaskoczona, przecząco pokręciłam głową.

– Znalazłam ją kilka lat temu na jakimś wybrzeżu – odpowiedziałam.

Jeśli nie pomyśli, że jesteśmy rodziną, nie będzie tak skory do rozdzielenia nas.

Pokiwał głową.

– Jasne. Jasne. One się przydają.

Gdy zaczęliśmy okrążać górę, wiatr zmienił kierunek i teraz dotarły do nas głosy znad zatoki, hałas i gwar ludzi naprawiających statek.

– Wyglądasz jak dziewczyna, którą znam, z jednej z naszych kolonii – rzekł do mnie mężczyzna.

Ledwie go słuchałam. Gdybym rzuciła się do przodu, mogłabym złapać go za prawą rękę, wykręcić mu ją za plecy i sięgnąć po mój nóż w jego pochwie.

Dotknął dłonią włosów Pearl. Serce mi zamarło. Z nadgarstka mężczyzny zwisał łańcuszek z wisiorkiem z ciemnego drewna wężowego w kształcie żurawia. Naszyjnik Row. Dziadek wyrzeźbił dla niej ten wisiorek tamtego lata, kiedy pojechaliśmy oglądać żurawie. Wisiorek był bezbarwny, z wyjątkiem kropki z czerwonej farby, którą dziadek umieścił między oczami a dziobem ptaka.

Zatrzymałam się.

– Skąd to masz? – spytałam.

Krew dudniła mi w uszach, a całe ciało drżało jak skrzydła kolibra.

Mężczyzna popatrzył na swój nadgarstek.

– To tamtej dziewczyny, o której ci mówiłem. Jest urocza. Dziwne, że przetrwała aż tyle czasu. Nie wygląda na to… – Przerwał i wskazał nożem w kierunku zatoki. – Pospiesz się, nie mamy całego dnia.

Rzuciłam się na niego i kopnęłam go w prawą nogę. Zachwiał się, upadł, a ja rąbnęłam go łokciem w pierś, aż stracił oddech. Nadepnęłam mu na dłoń, w której trzymał nóż, chwyciłam go i przystawiłam mężczyźnie do piersi.

– Gdzie ona jest? – zapytałam niewiele głośniej od szeptu.

– Mamo… – odezwała się Pearl.

– Odwróć się – powiedziałam. – Gdzie ona jest? – powtórzyłam.

Wepchnęłam mu nóż głębiej między żebra, czubek ostrza przebił skórę. Mężczyzna zacisnął zęby, na skronie wystąpiły mu krople potu.

– W dolinie – wydyszał. – W Valley.

Rzucił szybkie spojrzenie w kierunku zatoki.

– A jej ojciec?

Zdezorientowany zmarszczył czoło.

– Nie było z nią żadnego ojca. Pewnie umarł.

– Kiedy ją widziałeś?

Zacisnął powieki.

– Nie wiem. Jakiś miesiąc temu. Potem przypłynęliśmy prosto tutaj.

– Czy ona wciąż tam jest?

– Była, kiedy odpływałem. Nie osiągnęła jeszcze odpowiedniego wieku…

Skrzywił się i spróbował zaczerpnąć tchu.

Prawie powiedział, że nie osiągnęła jeszcze odpowiedniego wieku, by przeniesiono ją na statek reprodukcyjny.

– Czy ją skrzywdziłeś?

Nawet teraz wyraz zadowolenia przemknął przez jego twarz, błysnął w oczach.

– Niezbyt się skarżyła – powiedział.

Wbiłam w niego nóż aż po rękojeść, a potem pociągnęłam ostrze w górę i wypatroszyłam go jak rybę.

ROZDZIAŁ 3

Zabrałyśmy zabitemu manierkę i zepchnęłyśmy ciało z urwiska. Gdy biegłyśmy z powrotem do łodzi, wciąż myślałam o jego kompanach, zastanawiałam się, kiedy zaczną go szukać. Pomyślałam, że wiatr jest na tyle silny, by popchnąć nas szybko na południe. Gdy „Ptak” dopłynie za następną górę, trudno będzie nas wytropić.

Kiedy znalazłyśmy się znów w łodzi, podniosłam kotwicę, a Pearl wciągnęła żagle i pomknęłyśmy naprzód. Wybrzeże za nami malało w oczach, jednak wciąż nie potrafiłam uspokoić oddechu. Ukryłam się przed Pearl w namiocie, cała dygotałam, jakbym dostała przedśmiertnych drgawek. Wcześniej już brałam udział w starciach, przeżywałam momenty napięcia z dobytą bronią, ale nigdy dotąd nie zabiłam. Zamordowanie tego mężczyzny było jak przejście przez drzwi prowadzące do innego świata. Miałam wrażenie, że już kiedyś tam trafiłam, ale zapomniałam o tym i nie chciałam sobie przypomnieć. To zabójstwo nie dało mi poczucia siły; sprawiło tylko, że poczułam się jeszcze bardziej samotna.

Żeglowałyśmy na południe przez trzy dni, póki nie dotarłyśmy do Apple Falls, małego portu handlowego wtulonego w podnóże góry, która znajdowała się dawniej na terenie Kolumbii Brytyjskiej. Wody w manierce wystarczyło nam tylko na jeden dzień, ale pod wieczór drugiego dnia spadł drobny deszczyk, dzięki czemu nie zachorowałyśmy z odwodnienia i zdołałyśmy dopłynąć do Apple Falls. Rzuciłam kotwicę, po czym zerknęłam na Pearl. Stała na dziobie, patrząc na port.

– Nie chciałam, żebyś to widziała – powiedziałam, przyglądając się jej bacznie.

Od tamtego zdarzenia rzadko się do mnie odzywała.

W milczeniu wzruszyła ramionami.

– On zamierzał nas skrzywdzić. Nie sądzisz, że powinnam była to zrobić? Uważasz, że był dobrym człowiekiem? – zapytałam.

– Po prostu mi się to nie spodobało. Nie podobało mi się nic z tego, co się stało – odrzekła cicho. Zamilkła, jakby się zastanawiała, a potem powiedziała: – Zdesperowani ludzie.

Spojrzała na mnie nieco zbyt uważnie. Kiedy mnie pytała, dlaczego ludzie są tacy okrutni, mówiłam jej zawsze, że zdesperowani popełniają desperackie czyny.

– Tak – odrzekłam.

– Czy teraz spróbujemy ją odszukać?

– Tak. – Potwierdzenie wyrwało mi się z ust, zanim zdałam sobie sprawę, że już to postanowiłam.

Instynktowna reakcja. Po prostu obraz w moim umyśle ukazujący Row w niebezpieczeństwie i mnie ruszającą ku niej, niemającą żadnego wyboru, a tylko jeden kierunek.

Uświadomienie sobie tego zaskoczyło mnie, jednak Pearl nie okazała żadnego zdziwienia. Po prostu popatrzyła na mnie i spytała:

– Czy Row mnie polubi?

Podeszłam do niej, przykucnęłam i objęłam ramionami. Jej włosy pachniały morską wodą i imbirem. Wtuliłam w nie twarz. Ciało Pearl było tak kruche i bezbronne jak tamta noc, w którą ją urodziłam.

– Na pewno – odpowiedziałam.

– Czy nic nam się nie stanie? – spytała.

– Poradzimy sobie świetnie.

– Powiedziałaś, że każdy jest samotny. Nie chcę być samotna – oświadczyła.

Poczułam ucisk w piersi i przyciągnęłam Pearl bliżej do siebie.

– Nigdy nie będziesz samotna – obiecałam. Pocałowałam ją w czubek głowy. – Lepiej je policzmy – powiedziałam, wskazując stojące na pokładzie wiadra z rybami.

Ważąc na dłoni każdą martwą rybę, wciąż myślałam o Row, samotnej gdzieś tam daleko. Jedna część mnie zastanawiała się, ile jest warta każda ryba, a druga wyobrażała sobie córkę samą na jakimś wybrzeżu. Czy Jacob umarł? A może ją porzucił? Na tę myśl ręce zatrzęsły mi się z lodowatej wściekłości. On porzucał ludzi; właśnie tak zawsze postępował.

Ale jej by tego nie zrobił, usiłowałam przekonać samą siebie, czując się znów wciągana w wir nienawiści, która nocami nie dawała mi zasnąć przez lata po jego odejściu. Dawniej byłam zaślepiona przez miłość, a teraz wiedziałam, że zaślepia mnie nienawiść. Musiałam się skupić. Pamiętać o Row, a zapomnieć o nim.

Przez ostatnie trzy dni żeglugi część mnie nieustannie myślała o zaginionej córce. Miałam wrażenie, że całe ciało snuje plany dotarcia do niej, podczas gdy świadomość koncentruje się na mocowaniu liny przy bloczku albo wciąganiu kołowrotkiem żyłki wędki – codziennych drobnych czynnościach dających mi poczucie zakorzenienia. Odkrycie, że Row żyje, wywoływało we mnie przejmujący dreszcz strachu i szok, a zarazem sprowadzało na mnie dziwny zwierzęcy spokój, gdy krzątałam się po łodzi, jakby to był kolejny zwykły dzień. Właśnie o tym marzyłam, na to miałam nadzieję, ale też tego się lękałam, bo jeśli Row żyje, muszę ją odszukać, ryzykując wszystkim. Czy którakolwiek matka porzuca dziecko potrzebujące pomocy? Jednak czy zabranie Pearl na tę niebezpieczną wyprawę nie będzie rodzajem porzucenia jej? Porzucenia spokojnego życia, które razem sobie wywalczyłyśmy i stworzyłyśmy.

Załadowałyśmy łososie i halibuty do czterech koszy. Już wcześniej na łodzi wypatroszyłyśmy oraz uwędziłyśmy łososie, ale halibuty były świeże, złowione tego ranka, co mogło być atutem podczas dobijania targu.

Port trafnie nazwano Apple Falls, czyli Kaskada Jabłek, ponieważ na leśnej wycince między dwoma szczytami zasadzono drzewa jabłoni. Strażnicy na dwóch wieżach umieszczonych na wierzchołkach gór pilnowali tego sadu i strzelali do złodziei. Miałam nadzieję, że uda się nam przehandlować ryby za przynajmniej pół kosza jabłek, trochę zboża i nasion. Ostatnio w poprzedniej faktorii miałyśmy tylko trzy koszyki ryb. Ledwie zdołałyśmy wymienić je na linę, olej i mąkę, których potrzebowałyśmy. Teraz chciałam dostać trochę nasion warzyw, żebym mogła uprawiać na pokładzie jeszcze kilka gatunków. Obecnie miałyśmy tylko na wpół uschniętą sadzonkę pomidorów. Wiedziałam, że Beatrice, moja stara przyjaciółka mieszkająca w Apple Falls, da mi lepszą zapłatę za ryby, niż dostałabym w jakimkolwiek innym porcie.

Drobne fale pluskały przy brzegu będącym stromym zboczem góry z torfowym występem, na którym przez lata sklecono z drewnianych desek pomost do cumowania, obecnie w połowie zanurzony pod wodą.

Przybiłyśmy do niego, po czym uiściłam opłatę portową w postaci skrzynki skrawków metalu, którą znalazłam, łowiąc ryby na płyciźnie. „Ptak” był jedną z najmniejszych łodzi na przystani, ale solidnie zbudowaną. Dziadek zaprojektował ją jako prostą i łatwą w manewrowaniu. Maszt z prostokątnym żaglem, ster z rumplem, bosak oraz wiosła po obydwu burtach. Na pokładzie znajdował się rodzaj namiotu ze starych chodników i plastikowych plandek, w którym spałyśmy w nocy. Dziadek zbudował tę łódź z drzew rosnących na naszym podwórzu w Nebrasce, na początku Sześcioletniej Powodzi, kiedy zrozumieliśmy, że ucieczka jest jedyną szansą ocalenia.

W okresie, kiedy się urodziłam, woda zatopiła już wybrzeża na całym świecie. Wiele krajów utraciło wskutek tego połowę swoich terytoriów. Migranci uciekali w głąb lądów, nagle Nebraska stała się gwarnym, zatłoczonym obszarem. Nikt jednak nie wiedział, że najgorsze miało dopiero nadejść – wielka powódź trwająca sześć lat. Poziom wody podniósł się wyżej, niż ktokolwiek mógłby przewidzieć, zmieniając całe kraje w dno oceanu, a każde ich miasto w nową Atlantydę.

Jeszcze przed Sześcioletnią Powodzią zaczęły się gwałtowne trzęsienia ziemi i nieustanne uderzenia tsunami. Sam grunt zdawał się naładowany niszczycielską energią. Kiedy wyciągałam rękę, wyczuwałam w powietrzu żar niczym puls niewidzialnego zwierzęcia. Słyszeliśmy w radiu pogłoski o tym, że morskie dno pękło i woda z głębi ziemi wnika do oceanu. Ale nigdy nie dowiedzieliśmy się, co naprawdę się stało. Wiedzieliśmy tylko, że woda wokół nas wzbiera, jakby chciała pogrzebać nas w wodnym grobie.

Ludzie nazwali okres, kiedy zniknęły wybrzeża, Stuletnią Powodzią. Ta powódź nie trwała dokładnie stu lat, ale nikt nie miał pojęcia, kiedy się zaczęła. W przeciwieństwie do wojny, tutaj nie było żadnej oficjalnej proklamacji, żadnej daty, którą moglibyśmy zapamiętać jako początkową. Jednak powódź potrwała około stu lat, nieco dłużej od ludzkiego życia. Dziadek mawiał, że kiedy urodziła się jego matka, Nowy Orlean jeszcze istniał, a gdy umarła, już go nie było.

Po Stuletniej Powodzi doszło do szeregu migracji i walk o zasoby. Matka opowiadała mi historie o tym, jak upadły wielkie miasta, gdy wysiadły elektryczność oraz internet. Na progach domów w stanach Indiana, Iowa i Kolorado pojawili się przerażeni, znużeni ludzie dźwigający swój dobytek, prosząc, by ich wpuszczono.

Pod koniec Stuletniej Powodzi rząd przeniósł się w głąb lądu, jednak sprawował już tylko ograniczoną kontrolę nad krajem. Kiedy miałam siedemnaście lat, w radiu podano wiadomość o zamordowaniu prezydenta. Ale po miesiącu jakiś migrant przechodzący przez naszą okolicę powiedział, że prezydent zbiegł w Góry Skaliste. A jeszcze później usłyszeliśmy, że dokonano wojskowego zamachu stanu i rozwiązano sesję Kongresu, po czym członkowie rządu uciekli. W tym czasie globalna łączność już uległa zerwaniu, cała nasza wiedza o świecie została zredukowana do plotek, więc przestałam ich słuchać.

Kiedy zaczęła się Sześcioletnia Powódź, miałam dziewiętnaście lat i niedawno poznałam Jacoba. Pamiętam, jak stałam obok niego, oglądając relację telewizyjną na żywo z zalania Białego Domu. Nad powierzchnię wody wystawała tylko flaga na dachu. Każda fala coraz bardziej ją moczyła, aż wreszcie flaga zwisła na maszcie. Wyobrażałam sobie wnętrze Białego Domu, twarze spoglądające z licznych portretów na ścianach, wodę wpływającą korytarzami do wszystkich pomieszczeń, jednych rozbrzmiewających rozpaczliwymi krzykami, a innych pogrążonych w martwej ciszy.

Razem z matką ostatni raz oglądałyśmy telewizję drugiego roku Sześcioletniej Powodzi, gdy byłam już w ciąży, oczekiwałam narodzin Row. Widziałyśmy materiał filmowy przedstawiający mężczyznę leżącego w gumowym pontonie. Trzymał na brzuchu butelkę whisky i uśmiechał się w niebo, podczas gdy ponton unosił się na wodzie obok szczytu jakiegoś wieżowca, a wokoło wirowały śmieci. Matka mawiała, że tyle różnych reakcji, ilu ludzi.

Dotyczyło to też mojego ojca. To on nauczył mnie, co oznacza ta powódź. Przywykłam już do urywającej się łączności, do tłumów ludzi tłoczących się w darmowych jadłodajniach. Ale kiedy miałam sześć lat, wróciłam wcześniej ze szkoły z bólem głowy. Drzwi szopy ogrodowej były otwarte, dostrzegłam przez nie tylko tułów i nogi ojca. Podeszłam bliżej, zajrzałam do środka i zobaczyłam jego twarz. Powiesił się na krokwi.

Pamiętam, że krzyczałam i cofnęłam się. Każda komórka w moim ciele wydawała się ostrym odłamkiem szkła; nawet oddychanie sprawiało ból. Wbiegłam do domu, szukając mamy, ale była jeszcze w pracy. Tamtego miesiąca runęły wieże telefonii komórkowej, więc po prostu usiadłam na frontowej werandzie i czekałam, aż mama wróci do domu. Usiłowałam obmyślić, jak mam o tym powiedzieć, lecz słowa wciąż mi umykały, umysł wzdragał się przed straszną rzeczywistością. Minęło już tyle czasu, a ja ciągle czuję się jak tamta dziewczynka czekająca bez końca na werandzie, z umysłem pustym niczym opróżniona miska.

Po powrocie matki znalazłyśmy na stole pustą torbę na zakupy i notkę ojca: „Półki w sklepie były ogołocone. Przepraszam”.

Myślałam, że gdy będę miała własne dzieci, lepiej go zrozumiem, pojmę rozpacz, która pchnęła go do samobójstwa. Ale nie zrozumiałam. Tylko jeszcze bardziej znienawidziłam ojca.

Pearl szarpnęła mnie za rękę i wskazała wózek z jabłkami stojący tuż obok przystani.

Skinęłam głową.

– Powinno się nam udać zdobyć parę – powiedziałam.

W osadzie panował zgiełk, roiły się w niej chmary ludzi, toteż Pearl nie odstępowała mnie ani na krok. Zawiesiłyśmy kosze z rybami na dwóch długich żerdziach, które mogłyśmy nieść na ramionach, i ruszyłyśmy długą ścieżką wijącą się między dwiema górami.

Doznałam ulgi, znalazłszy się znów na lądzie. Ale gdy otoczył mnie tłum, poczułam nowy rodzaj paniki, odmienny od tej, jakiej doświadczałam, płynąc samotnie po morskich falach. Niedające się opanować wrażenie bycia obcą, która musi na nowo nauczyć się zmieniających się wciąż zasad obowiązujących w każdej faktorii.

Pearl nie przeżywała takich ambiwalentnych uczuć jak ja, nie miotała się między ulgą a strachem. Nienawidziła przebywania na lądzie, a jedyną zaletę stanowiła dla niej możliwość zapolowania na węże. Już jako niemowlę nie cierpiała lądu, nie chciała usnąć, kiedy obozowałyśmy nocą na brzegu. Czasami, gdy odwiedzałyśmy jakiś port, dostawała mdłości i szła popływać, by uspokoić nerwy.

Na tej wyspie było pełno pniaków ściętych drzew oraz gęstego poszycia z traw i krzaków. Ludzie tłoczyli się na ścieżce, jakiś stary człowiek wpadł na dwóch młodych mężczyzn niosących kanu, matka popychała przed sobą dzieci. Wszyscy mieli brudne, podarte ubrania, a woń tylu ludzi żyjących razem w ścisku przyprawiała mnie o zawrót głowy. Większość osób, jakie widywałam w portach, było starszych od Pearl, a Apple Falls nie stanowiło pod tym względem wyjątku. Śmiertelność niemowląt znów wzrosła. Przechodnie na ulicach rozmawiali o groźbie wymarcia gatunku ludzkiego, o środkach niezbędnych do odbudowania populacji.

Ktoś zrzucił na ziemię jeden z koszyków Pearl, a ja przeklęłam go i szybko pozbierałam ryby. Minęłyśmy główną faktorię, potem przeszłyśmy przez odkryte targowisko, na którym w powietrzu unosił się zapach kapusty i świeżo zerwanych owoców. Podążyłyśmy ścieżką dalej na północ w kierunku namiotu Beatrice, przez peryferie miasteczka zabudowane chatami skleconymi z desek, kamieni, kawałków metalu. Na błotnistym podwórzu przed jedną z takich bud siedział mały chłopiec i sprawiał ryby. Miał na szyi obrożę ze smyczą przywiązaną do metalowego słupa.

Chłopiec odwzajemnił moje spojrzenie. Plecy miał pokryte niewielkimi sińcami wyglądającymi jak ciemne kwiatki. W progu chaty stanęła kobieta z rękami skrzyżowanymi na piersi i przyglądała mi się uważnie. Odwróciłam wzrok i szybko poszłam dalej.

Namiot Beatrice stał na południowym skraju góry, ukryty pośród kępy kilku sekwoi. Beatrice powiedziała mi kiedyś, że strzeże ze śrutówką tych swoich drzew przed złodziejami, bo czasami budził ją w nocy dźwięk uderzenia siekierą w pień. Wyznała też, że zostały jej tylko cztery naboje.

Przykucnęłyśmy, zsuwając żerdzie z ramion.

– Beatrice! – zawołałam.

Przez chwilę panowała cisza, zaniepokoiłam się, że namiot już nie należy do niej, że umarła.

– Beatrice – powtórzyłam.

Wytknęła głowę przez otwór wejściowy namiotu i uśmiechnęła się. Nadal miała długie siwe włosy splecione w warkocz spadający na plecy, a ogorzałą od słońca twarz porytą jeszcze głębszymi zmarszczkami.

Wyskoczyła z namiotu i chwyciła Pearl w objęcia.

– Zastanawiałam się, kiedy znów was zobaczę – powiedziała.

Rzucała spojrzenia to na Pearl, to na mnie, przyglądała się nam uważnie. Wiedziałam, że obawia się, iż kiedyś nie wrócimy już zahandlować, podobnie jak ja bałam się, że pewnego dnia zjawię się, by dobić kolejnego targu, a w jej namiocie będzie mieszkał ktoś inny, zaś imię Beatrice pozostanie tylko wspomnieniem.

Uściskała mnie, a potem odsunęła na odległość ramion i popatrzyła mi w oczy.

– Co się stało? – spytała. – Wyglądasz jakoś inaczej.

– Wiem, gdzie ona jest, Beatrice. Potrzebuję twojej pomocy.

ROZDZIAŁ 4

Namiot Beatrice był najbardziej komfortowym miejscem, w jakim przebywałam w ciągu minionych siedmiu lat, odkąd z dziadkiem wypłynęliśmy łodzią z naszego domu. Na trawiastym podłożu leżał orientalny dywan, pośrodku namiotu stał niski stolik, a z boku na łóżku polowym piętrzyła się sterta kilku narzut. Wokół ścian stały kosze i wiadra z rozmaitymi drobiazgami – szpagatem, zwojami lin, jabłkami, pustymi plastikowymi butelkami.

Beatrice, żylasta i zwinna, uwijała się w namiocie jak mrówka. Była ubrana w długą szarą tunikę, luźne spodnie i sandały.

– Najpierw handel, potem rozmowa – powiedziała, wciskając mi w dłonie maleńką filiżankę z wodą. – No więc co tam masz? – spytała, zaglądając do naszych koszy. – Tylko ryby, Myro?

– Ale nie tylko łososie – odrzekłam. – Jest też kilka halibutów, dużych i ładnych. Z tego zrobisz wielki filet – powiedziałam, wskazując największego halibuta, którego ułożyłam na wierzchu.

– Żadnego drewna wyłowionego z morza, żadnego metalu, żadnego futra…

– Niby skąd miałam wziąć futro?

– Mówiłaś, że twoja łódź ma pięć metrów długości. Mogłabyś trzymać na niej kozę albo nawet dwie. Miałabyś mleko, a później futro.

– Hodowanie żywego inwentarza na morzu to koszmar. Takie zwierzęta nie żyją długo. Nie na tyle, by urodzić młode, więc cała sprawa jest właściwie niewarta zachodu – odpowiedziałam.

Ale pozwalałam, by mnie rugała, bo wiedziałam, że tego potrzebuje. Powodował nią instynkt macierzyński, przyjemność karcenia, a potem pocieszania.

Beatrice pochyliła się i poszperała pośród ryb.

– Mogłabyś z łatwością na łodzi garbować skóry. Masz tam tyle słońca.

Ostatecznie uzgodniłyśmy, że wymienię wszystkie ryby na drugą sadzonkę pomidorów, kilka metrów bieżących bawełny, nowy nóż i dwie małe torebki zarodków pszennych. Uzyskałam więcej, niż się spodziewałam, a było to możliwe tylko dlatego, że Beatrice traktowała nas aż nazbyt szczodrze. Ona i dziadek zaprzyjaźnili się przed laty, a po jego śmierci proponowała mi coraz bardziej hojne warunki handlu, co budziło we mnie zarówno wdzięczność, jak i wyrzuty sumienia. Chociaż w wielu faktoriach byłam znana jako godna zaufania rybaczka, ledwie nam się udawało wyżyć z transakcji wymiennych.

Beatrice wskazała nam niski stolik. Usiadłyśmy z Pearl przy nim na ziemi, ona zaś wyszła na zewnątrz, by rozpalić ogień i przyrządzić kolację. Zjadłyśmy łososia, którego dostarczyłam, z gotowanymi ziemniakami, kapustą i jabłkami. Gdy tylko Pearl skończyła, zwinęła się w kłębek w kącie namiotu i zasnęła, a my z Beatrice zaczęłyśmy cicho rozmawiać, podczas gdy zapadał nocny mrok.

Beatrice nalała mi filiżankę herbaty z mięty i jakichś ziół, których listki unosiły się na powierzchni napoju. Odniosłam wrażenie, że moja stara przyjaciółka zbiera się, by o coś zapytać.

– A więc gdzie ona jest? – rzuciła w końcu.

– W miejscu zwanym Valley. Słyszałaś o nim?

Skinęła głową.

– Kiedyś tylko raz zahandlowałam z kupcami stamtąd. To mała osada, mieszka w niej może kilkaset osób. Ludzie, którzy tam docierają, zazwyczaj nie wracają. Leży na uboczu, otoczona burzliwym morzem.

Rzuciła mi przeciągłe spojrzenie.

– Gdzie to jest? – spytałam.

– Skąd zdobyłaś tę informację? Czy jest wiarygodna?

– Dowiedziałam się od pirata z bandy Upadłych Opatów. Nie sądzę, by kłamał. Powiedział mi już większość z tego, zanim…

Urwałam, nagle zakłopotana. Przez twarz Beatrice przemknął błysk zrozumienia.

– Czy był pierwszym, którego zabiłaś?

Przytaknęłam.

– Pojmał nas.

– Opłaciły się te lekcje walki – powiedziała, chociaż w jej głosie zabrzmiał raczej smutek niż satysfakcja.

Dziadek nauczył mnie żeglowania i łowienia ryb, ale walczyć nauczyła mnie Beatrice. Po śmierci dziadka ćwiczyłyśmy obie pod drzewami w pobliżu jej namiotu, w odległości kilku kroków od siebie, ja naśladowałam jej ruchy. We wczesnym okresie migracji jej ojciec nauczył ją walki na noże. Beatrice nie oszczędzała mnie podczas naszych lekcji. Podstawiała mi nogę i wykręcała rękę za plecy, niemal ją łamiąc.

Ujęłam w dłonie stojącą przede mną filiżankę z parującą herbatą, ogrzewając je. Poczułam, że moje ciało nieruchomieje, niemal się uspokaja, jednak wciąż szalał we mnie huragan emocji, jakbym wewnętrznie rozpadała się na kawałki.

– Czy możesz mi pomóc? – spytałam. – Masz jakieś mapy tamtych okolic?

Wiedziałam, że ma mapy – mogłaby kupić za nie drewno i ziemię – właśnie dlatego musiała nocami spać ze śrutówką pod ręką. Nigdy nie słyszałam o Valley, ale słyszałam o niewielu miejscach.

Gdy Beatrice nic nie odpowiedziała, dodałam:

– Nie chcesz, żebym tam popłynęła.

Ponieważ nie znałam się na nawigacji, pływałam tylko pomiędzy faktoriami wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, które dobrze poznałam podczas żeglowania z dziadkiem.

– Beatrice, jej grozi niebezpieczeństwo – powiedziałam. – Jeżeli są tam Upadli Opaci, Valley jest teraz kolonią. Wiesz, ile lat ma Row? Prawie dwanaście. Lada dzień mogą ją przenieść na statek reprodukcyjny.

– Jacob z pewnością ją chroni. Może płacić dodatkowe daniny, żeby ustrzec ją przed odesłaniem na ten statek.

– Pirat powiedział, że nie ma z nią ojca.

Beatrice popatrzyła na Pearl, która zwinięta w kłębek spała na boku, z pogodną twarzą. Jeden ze schwytanych przez nią węży wysunął łeb z kieszeni jej spodni i popełznął po nodze.

– A co z nią? – zapytała Beatrice. – Co będzie, jeśli wyruszysz na tę wyprawę i stracisz także ją?

Wstałam i wyszłam z namiotu. Noc zrobiła się zimna. Ukryłam twarz w dłoniach. Chciałam jęknąć, ale zagryzłam usta i zacisnęłam powieki tak mocno, że zabolały.

Beatrice też wyszła i położyła dłoń na moim ramieniu.

– Jeśli nie spróbuję… – zaczęłam. Powietrze przeciął odgłos skrzydeł przelatujących nad nami nietoperzy, po czym ujrzałam ich czarne sylwetki na tle księżyca. – Beatrice, ona jest tam całkiem sama. To jedyna szansa uratowania jej. Kiedy wyślą ją na statek reprodukcyjny, już jej więcej nie odnajdę.

Nie dodałam, że nie mogę postąpić tak jak ojciec. Nie mogę zostawić jej samotnej na jakimś ganku, kiedy ona mnie potrzebuje.

– Wiem – powiedziała Beatrice. – Wiem. Wróćmy do środka.

Nie przybyłam do Beatrice tylko po to, żeby mi pomogła, ale dlatego, że była jedyną osobą, która mogła mnie zrozumieć. Która znała całą moją historię, od samego początku. Nikt inny spośród żyjących nie wiedział, jak poznałam Jacoba. Gdy miałam dziewiętnaście lat nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że zaczęła się Sześcioletnia Powódź. Tego dnia, kiedy go poznałam, suszyłam w słońcu na frontowej werandzie plasterki jabłek. Tamtego lata temperatura przekraczała codziennie trzydzieści osiem stopni, więc suszyliśmy na werandzie owoce, a z pozostałych, które zerwaliśmy, robiliśmy przetwory. Pokroiłam dwadzieścia jabłek na cienkie plasterki, rozłożyłam je na wszystkich deskach werandy, a potem weszłam do domu, żeby sprawdzić te, które smażyłam nad paleniskiem. Rankami pracowałam u farmera w południowej części miasteczka, ale po południu wracałam i pomagałam mamie w domu. W tamtym czasie już tylko dorywczo pracowała jako pielęgniarka – odbywała wizyty domowe albo leczyła chorych w prowizorycznych klinikach, oferując opiekę i wiedzę medyczną w zamian za żywność.

Kiedy wyszłam znowu na dwór, zobaczyłam, że rząd plasterków jabłek zniknął, a jakiś mężczyzna znieruchomiał pochylony nad werandą, z jedną ręką na plasterku, a drugą rozchylającą torbę na ramieniu.

Odwrócił się i zaczął uciekać, a ja popędziłam za nim przez werandę. Pot ściekał mi po plecach, płuca płonęły z wysiłku, ale dogoniłam go, rzuciłam się na niego i oboje runęliśmy jak dłudzy na trawnik sąsiadów. Wyrwałam mu torbę. Prawie się nie bronił, tylko zasłonił rękami twarz.

– Przypuszczałem, że będziesz szybka, ale nie aż tak – wydyszał.

– Wynoś się stąd – mruknęłam, wstając.

– Czy możesz oddać mi torbę?

– Nie – odparłam i odwróciłam się na pięcie.

Jacob westchnął i popatrzył w bok. Na jego twarzy malowało się łagodne przygnębienie. Odniosłam wrażenie, że przywykł do porażek i dość łatwo się z nimi godzi. Później tamtego wieczoru zastanawiałam się, dlaczego bez lęku puściłam się w pościg za nieznajomym człowiekiem, skoro zazwyczaj starałam się unikać obcych, z obawy przed napaścią. Uświadomiłam sobie, że z jakiegoś powodu wiedziałam, iż on mnie nie skrzywdzi.

Tamtej nocy spał w opuszczonej szopie sąsiada, a rano pomachał do mnie. Potem obserwował, jak pieliłam ogródek przed domem. To, że się przyglądał, i zmysłowy dreszcz, jaki to we mnie budziło, sprawiało mi przyjemność.

Kilka dni później przyniósł bobra, którego złapał w sidła przy pobliskiej rzece, i położył go u moich stóp.

– Zgoda? – zapytał.

Skinęłam głową. Odtąd siadywał ze mną, kiedy pracowałam, a ja polubiłam rytm jego opowieści i dziwny sposób, w jaki zawsze się kończyły, z odcieniem irytacji zmieszanej z zachwytem.

Katastrofa zbliżyła nas do siebie. Nie wiem, czy zakochalibyśmy się w sobie, gdyby nie owo idealne połączenie nudy i przerażenia – przerażenia, które graniczyło z podnieceniem i szybko nabrało erotycznego zabarwienia. Dotyk jego ust na mojej szyi, skóra już wilgotna od potu, żar w powietrzu sprawiający, że co kilka godzin padał deszcz, a ziemia, na której leżeliśmy, stawała się rozmokła, chociaż zaraz osuszało ją słońce. Moje serce biło już szybciej, niż powinno, zmysły znajdowały ukojenie tylko w jeszcze gwałtowniejszym rozpłomienieniu.

Jedyne zdjęcie na naszym ślubie zrobiono polaroidem, który matka pożyczyła od byłego pacjenta. Staliśmy w blasku słońca na frontowej werandzie, brzuch miałam już zaokrąglony od ciąży, i tak mocno mrużyliśmy powieki, że oczy wyglądały jak szparki. Właśnie tak pamiętam tamte dni: upał i światło. Upał nigdy nie ustawał, ale blask słońca przygasał tak szybko podczas każdej burzy, że miało się wrażenie przebywania w pokoju, w którym ktoś wciąż zapala i gasi światło.

Beatrice zaprowadziła mnie z powrotem do namiotu. Podeszła do biurka wciśniętego między łóżko polowe a półkę z garnkami. Poszperała w jakichś papierach, wyjęła zrolowaną mapę i rozłożyła przede mną na stole. Wiedziałam, że mapa nie będzie całkiem dokładna. Żadne dokładne mapy jeszcze nie istniały, jednak niektórzy żeglarze próbowali nakreślić kontury większych lądów, jakie obecnie wynurzały się nad powierzchnią wód.

Beatrice wskazała ląd w górnej środkowej części mapy.

– To była Grenlandia. Valley znajduje się w tym południowo-wschodnim rogu.

Wskazała na małą kotlinę otoczoną z obu stron przez urwiska i morze. Na wodach wokół tego niewielkiego skrawka ziemi widniał napis: „Góry lodowe”. Nic dziwnego, że pomimo kilkuletnich poszukiwań nie zdołałam odnaleźć Row; nie dopuszczałam do siebie myśli, że ona może przebywać aż tak daleko.

– To miejsce jest chronione przez naturalne ukształtowanie terenu i bronione przez piratów, więc dziwię się, że Upadli Opaci założyli tam kolonię. Kupcy z Valley mówili, że z powodu odizolowanego położenia jest tam bezpieczniej niż gdzie indziej. Ale trudno tam dotrzeć. Tutaj – pokazała na Morze Labradorskie – jest Piracki Korytarz.

Słyszałam o Pirackim Korytarzu. Na tym ponurym obszarze burzliwych wód czaili się piraci, którzy często rabowali uszkodzone albo zabłąkane statki. Kiedy odwiedzałam porty, puszczałam mimo uszu opowieści o tym miejscu, bo nie przeszło mi przez myśl, że będę musiała popłynąć w tamte okolice.

– Banda Czarnej Lilii trzyma tam kilka statków – powiedziała Beatrice. – Krążą wieści, że kilka innych płynie jeszcze dalej na północ.

Czarna Lilia była największą bandą piracką, z flotą liczącą co najmniej tuzin statków, a być może jeszcze więcej. Ta flota składała się ze starych tankowców, które zaopatrzono w żagle, oraz z niewielkich łodzi poruszanych wiosłami przez niewolników. Symbolem bandy był wizerunek królika tatuowany na szyjach. W faktoriach huczało od plotek o wielu osadach, które napadli, o daninach, jakie ściągali ze swoich kolonii, zmuszając mieszkańców do zapracowywania się niemal na śmierć.

– Poza tym – kontynuowała Beatrice – będziesz musiała poradzić sobie z Upadłymi Opatami.

– Ale skoro Valley już jest kolonią Upadłych Opatów, pozostawili do jej strzeżenia tylko kilku ludzi. Mogę wydostać stamtąd Row, a potem odpłyniemy w nieznane, zanim reszta powróci.

Beatrice uniosła brwi.

– Myślisz, że zdołasz sama ich pokonać?

Potarłam skroń.

– Może uda mi się niepostrzeżenie wśliznąć, a potem wymknąć.

– Jak zamierzasz tam dotrzeć? – spytała.

Z łokciem na stole wsparłam czoło na dłoni, para z herbaty ogrzewała mi twarz.

– Zapłacę ci za tę mapę – oświadczyłam.

Czułam się tak znużona, że marzyłam tylko o tym, by wyciągnąć się na ziemi i zasnąć.

Beatrice przewróciła oczami i pchnęła mapę ku mnie.

– Nie masz łodzi nadającej się na taki rejs. Nie masz odpowiedniego wyposażenia. A co, jeśli Row już tam nie ma? – zapytała.

– Mam w Harjo pewien kredyt, za który mogę kupić drewno do zbudowania nowej łodzi. Postaram się nauczyć nawigacji, a złowione ryby wymienię na ekwipunek.

– Nowa łódź będzie kosztować majątek. Wpadniesz w długi. A co z załogą?

– Popłyniemy tam same.

Beatrice westchnęła i potrząsnęła głową.

– Och, Myro.

Pearl poruszyła się przez sen. Popatrzyłyśmy na nią, a potem na siebie. W oczach przyjaciółki widniały czułość i smutek. Ujęła moją rękę, żyły na jej dłoniach były jaskrawoniebieskie jak morze.

Tytuł oryginału: After the Flood

Pierwsze wydanie: HarperCollins Publishers LLC, Nowy Jork, USA, 2019

Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media

Redaktor prowadzący: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Joanna Morawska

Korekta: Urszula Gołębiewska

Copyright © 2019 by Kassandra Montag. All rights reserved.

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa, 2019

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Niniejsze wydanie zostało opublikowane na licencji HarperCollins Publishers, LLC.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.

Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Projekt mapy: Nick Springer / Springer Cartographics LLC

Projekt okładki: Darren Holt, HarperCollins Design Studio

Ilustracja na okładce: shutterstock.com

Wszystkie prawa zastrzeżone

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN 9788327643278