Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy gaśnie nadzieja, walka staje się jeszcze trudniejsza.
Prześladowania w Krzemieńcu po upadku niepodległościowego zrywu przybierają na sile. Carat bezlitośnie rozprawia się z każdym, kto ośmiela się choćby marzyć o wolności. W piekle prześladowań dwie młody kobiety Zofia i Józefa Rzążewskie przeżywają swój własny koniec świata.
Józefa trafia do więzienia, a jej bliscy desperacko walczą o jej uwolnienie, nie bacząc na konsekwencje. Tymczasem u Zofii, uwikłanej w małżeństwo bez miłości, toczy się prawdziwy dramat, w dodatku dziewczyna skrywa w sercu wstydliwą tajemnicę.
Rodzina Rzążewskich staje przed dramatycznym wyborem: – Czy dla ratowania córek warto poświęcić wszystko, kosztem pozostałych dzieci? Wśród szepczących o niepodległości serc wciąż tli się płomień nadziei, ale czy starczy odwagi i wiary w marzenia?
Opowieść o sile kobiet, poświęceniu i miłości w czasach, gdy jedno słowo mogło kosztować życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Młodość to czas odwagi.
Upadaj, wstawaj, walcz –
bo właśnie teraz uczysz się latać.
Pieśni wybrzmiały, organy umilkły. Wierni zgromadzeni w dawnym kościele Świętego Antoniego oglądali się bezradnie na drzwi prowadzące do przykościelnej kruchty, za którymi kilkanaście minut temu zniknęła Józefa Rzążewska. Tu i ówdzie rozległy się coraz niecierpliwsze syknięcia.
– Może niech świadek pójdzie zobaczyć, co zatrzymało druhnę? – rzucił ktoś z drugiego rzędu odświętnie przystrojonych ław. – Wypadałoby tę mszę dokończyć.
– Mateczko Przenajświętsza, coś strasznego musiało Józię zatrzymać – wymamrotała panna młoda i zrobiła ruch, jakby miała zamiar wstać.
– A ty dokąd? – warknął Maurycy i przytrzymał rękę świeżo poślubionej małżonki. – Wróci – mruknął, a po chwili dodał: – Że też akurat teraz zachciało ci się medalika. Nie mogłaś dotrwać tych pięciu minut do końca mszy? – Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale tylko zacisnął wargi i omiótł Zofię niechętnym spojrzeniem.
– Młody człowieku – zwrócił się do Stefana Wielowiejskiego ojciec franciszkanin. – Proszę, może rzeczywiście pójdzie jaśnie panicz zobaczyć, co zatrzymało pannę Józefę. Nie możemy dłużej czekać. Zaraz Moskale zwietrzą mszę i kłopoty gotowe – dokończył łamiącym się głosem.
Od kiedy car Mikołaj I Romanow po upadku powstania listopadowego zabronił odprawiania katolickich mszy, eucharystie odbywały się potajemnie i tylko w szczególnych wypadkach, jakimi były śluby, pogrzeby i chrzty.
Nim jednak drużba ruszył się z miejsca, mosiężne drzwi świątyni jęknęły przeciągle i do kościoła wbiegł roztrzęsiony stangret. Szmery ucichły. W ciszy słychać było tylko tykanie wielkiego zegara stojącego w bocznej nawie i oddechy zszokowanych gości. Kobiety pobladły, niektóre rozpostarły wachlarze i jęły poruszać nimi energicznie.
– Co się stało? Mówże! – popędził swojego woźnicę Mikołaj Wielowiejski.
– Wielmożny panie, żołdacy aresztowali jaśnie panienkę. Popchnęli brutalnie i załadowali do kibitki – zawołał przerażony.
Ku zgrozie dam, oparł się o ławę, strącając przypięty do niej bukiet lilii z długimi białymi szarfami. Siedzący najbliżej odsunęli się. Stangret nie przejął się tym albo nie zauważył, ściągnął wysoki cylinder, którego zapomniał zdjąć przy wejściu do świątyni, przetarł pot z czoła i ciężko sapiąc, starał się wyrównać oddech.
– Co takiego?! – Siedząca w pierwszej ławie Aldona Rzążewska poderwała się z miejsca, chciała podbiec do woźnicy, ale nagle jej twarz przybrała popielatą barwę, kobieta złapała się za serce, a po chwili padła zemdlona na posadzkę.
– Mój Boże! Mamo! Mamciu, ocknij się, błagam! – Zofia wstała raptownie, klęcznik, na którym opierała dłonie, zakołysał się i upadł z rumorem. Nie bacząc na koronki i tiule swojej śnieżnobiałej strojnej sukni ślubnej, panna młoda klęknęła przy matce. – Mamuniu, błagam cię, odezwij się. – Uderzała ją delikatnie po twarzy.
Dopiero po minucie dołączyły do pomocy oszołomione wypadkami Antonina Śniadecka i Eliza Wielowiejska, duchowny również się pochylił, by pomóc ocucić matkę panny młodej.
Władysław, nie bacząc na zemdloną połowicę, wybiegł z kościoła i popędził żwirową ścieżką, na której wiatr wciąż rozwiewał wysypane przed godziną płatki róż. Za białym murem świątyni panował względny spokój. Kibitka musiała niedawno odjechać, bo na drodze unosił się jeszcze tuman kurzu. Konie z zaparkowanych wzdłuż kościelnego muru bryczek parskały nerwowo, widać pył drażnił nozdrza i oczy zwierząt.
– Tam pojechali, jaśnie panie. – Dwaj chłopcy podnieśli się z przykościelnego murku, ale nie śmieli podejść do wytwornego dziedzica. Przestępowali z nogi na nogę, brudnymi stopami odgarniając drobne kamyki.
– Ilu ich było? – spytał łamiącym się głosem Władysław.
– Ino dwóch, panie. Uderzyli tamtą panienkę i siłą wepchnęli do kibitki. Broniła się, ale nie dała rady – wyjaśniali z zapałem, jeden przez drugiego.
– Moje dziecko. Moja dzielna dziewczynka – szeptał spierzchniętymi wargami Rzążewski. Nie zwracając uwagi na uszyte specjalnie na ślub najstarszej córki nowe, jasne spodnie, skrojone według najnowszej mody, upadł na kolana, zawył jak ranione zwierzę, a potem schował twarz w dłoniach i zapłakał głośno, bezradnie.
Malcy przyglądali się tej scenie z lękliwą ciekawością, nigdy bowiem nie byli świadkami płaczu wielmożnego pana ani żadnego dorosłego mężczyzny.
Tymczasem w świątyni znużeni goście zaczęli wychodzić z ław. Udało się ocucić Aldonę, która słaniając się na nogach, została wyprowadzona przez dwóch mężczyzn. Niektórzy ich śladem również kierowali się na zewnątrz, a inni stali pośrodku nawy, niepewni, co mają ze sobą zrobić. Duchowny też nie bardzo wiedział, jak ma się zachować. Zapomniał o hostii i o błogosławieństwie. Początkowo pomagał przy ocucaniu jejmość Rzążewskiej, ale kobiety z solami trzeźwiącymi odsunęły go na bok. Stał więc przy ołtarzu bezradny jak dziecko. Kościół pustoszał.
– Proszę księdza – szepnęła niemal bezgłośnie Zofia.
– Tak? – Pochylił się, by lepiej słyszeć.
– Czy można unieważnić ten ślub?
Nim ksiądz zdołał odpowiedzieć, w Maurycego wstąpiła furia, poczerwieniał i zwarł szczęki w żelaznym uścisku. Walczył ze sobą, by się opanować, ale nie wytrzymał i z całej siły uderzył świeżo poślubioną małżonkę w twarz.
– Jak śmiesz?! – zawołała, przykładając dłoń do zaróżowionego uderzeniem miejsca. Siarczysty policzek zapiekł ją żywym ogniem. Upokorzona, odwróciła się od męża.
– Bój się Boga, synu, coś ty zrobił? – jęknął duchowny.
– Proszę księdza, błagam, czy można unieważnić ten ślub? – Zofia powtórzyła pytanie a w jej głosie wybrzmiała tak wielka rozpacz, że franciszkanin zaniemówił i tylko w dziwnym stuporze mrugał powiekami. Po chwili położył dłoń na ramieniu młodej kobiety i przecząco pokręcił głową.
– Moje dziecko, zawarliście przed Bogiem przysięgę. Co Bóg złączył, człowiek rozdzielić nie może. Będę się za ciebie modlił – szepnął żarliwie. – Za was oboje – dodał bez wiary.
– Proszę lepiej dokończyć ceremonię, sami się za siebie pomodlimy – rzucił kąśliwie Maurycy. Ponieważ franciszkanin stał niezdecydowany, młody Wielowiejski klęknął, pociągając Zofię w dół. Pod naporem jego siły zgięła kolana. Duchowny wciąż stał, niezdolny wypowiedzieć słowa, więc pan młody przeżegnał się, wstał i wyprowadził żonę z całkowicie już opustoszałej świątyni.
– Zostaw mnie, muszę dowiedzieć się, co się stało z Józefą. – Wyrwała mu rękę, gdy byli już przed kościołem. – Zostaw mnie, powiedziałam.
– Zamilcz. I tak niczego w tej chwili nie zmienisz. Trzeba się zająć gośćmi. – Podszedł do niej, ale dziewczyna odskoczyła tak energicznie, że wysadzany szlachetnymi kamieniami diadem, który otrzymała w prezencie od teścia, przekrzywił się i opadł jej na lewe oko. Przytrzymała go dłonią, a ponieważ dalej się zsuwał, zerwała go z włosów razem z trzymetrowym welonem. Materiał osiadł na żwirowej alei, wiatr uniósł go zasłaniając twarz Zofii. Niecierpliwym ruchem, byle jak zwinęła welon w kłębek. Maurycy szarpnął ją za ramię.
– Nie dotykaj mnie! Nie waż się! – krzyknęła.
– Poczekaj! – warknął.
– Nie! Nic nie jest dla mnie w tej chwili ważne, oprócz tego, co dzieje się z Józią! – zawołała, nie bacząc na jego gniewne spojrzenie, i przyspieszyła kroku.
Sama dziwiła się sobie, skąd wzięła siłę. Ona, która dwóch słów bez bojaźni nie wypowiadała. Jeszcze wczoraj, ba nawet dziś rano bała się plotek, obmowy, śmieszności, a przede wszystkim staropanieństwa. Dopiero teraz pojęła słowa siostry i ojca, którzy do ostatniego momentu przed ślubem dopytywali ją, czy na pewno chce tego małżeństwa. Z uporem nie dała sobie niczego przetłumaczyć. Teraz zrozumiała, że oni widzieli to, czego ona nie dostrzegała, a mianowicie że Maurycy nie jest dla niej, a ona nie jest dla niego. – Boże jedyny, jaka jestem niemądra. Jaka naiwna – załkała.
– Stefan, pomóż mi. – Wielowiejski kiwnął głową na drużbę, nakazując siłą wsadzenie jego dopiero co poślubionej żony do karety. Ten zrozumiał sugestywny gest. Podbiegli, chwycili Zofię pod ramię i siłą zaciągnęli do powozu. Stangret zatrzasnął drzwi, ale natychmiast zapukał w okno. – Czego? – Maurycy kipiał od źle skrywanej furii.
– Jaśnie panie, dokąd mam jechać? – Woźnica przytrzymując cylinder, schylił głowę, nie śmiał napomknąć o ciągnącym się po ziemi welonie.
Maurycy zagryzł wargę, nie potrafiąc odpowiedzieć na to proste pytanie. Wielką ucztę weselną przygotowano w domu panny młodej. Czy jednak teraz wypada jechać na wesele, czy może do domu? Aresztowanie siostry panny młodej z pewnością odbije się skandalem. Nagle pomyślał o reakcji ojca, który w Saksonii i w Petersburgu miał rozliczne interesy, w związku z tym dwoił się i troił, by świecić wiernopoddaństwem przed Rosjanami. Zagryzł dolną wargę aż do krwi, w końcu zaklął siarczyście: – Niech to wszyscy diabli! Niech to krew zaleje! Psia mać!
– Jedźmy do Rzążewskich – podpowiedział ze spokojem Stefan. – Na zaproszeniach stoi, że uczta odbywa się u nich, i pewnie tam wszyscy pojechali. Para młoda musi się pokazać. Zachowujcie się tak, jakby się nic nie stało.
– Do Rzążewskich – rozkazał bez przekonania Maurycy, a siedzącej w powozie Zofii nieco ulżyło. Poprzysięgła sobie, że prędzej skona, niż da się wyprowadzić siłą z rodzinnego domu.
Stefan się nie mylił. Gdy podjechali pod dwór Rzążewskich, sporo tarantasów, koczów i karet stało zaparkowanych wzdłuż alei obrośniętej platanami i lipami. Zofia wysiadła z powozu i chciała biec w stronę domu, ale Maurycy złapał ją za ramię.
– Czego ty jeszcze chcesz? – Odwróciła się do niego pełna jawnej wrogości. Nie zważając na ból, wyszarpnęła się i pobiegła w stronę ganku.
– Daj jej spokój, niech biegnie, pewnie chce się dowiedzieć, co z siostrą – zmitygował kuzyna Stefan. – Mówiłem, że krnąbrna z niej pannica. Będziesz miał kłopot. – Gwizdnął przeciągle i pokręcił głową z kpiącym niedowierzeniem.
– Już ja ją poskromię! – wysyczał Maurycy. Z trudem hamował wściekłość. Żałował przyjazdu do Rzążewskich. Uznał, że tutaj będzie mu trudniej okiełznać żonę. Chciał jednak choć trochę zapanować nad pozorami i uratować tę nieszczęsną sytuację, czuł bowiem wiszący w powietrzu skandal i awanturę z ojcem.
W progu nie było ani Aldony, ani Władysława. Honory domu czyniła Antonina Śniadecka. Z uśmiechem kierowała gości do sadu, gdzie pośród kwiatów i ziół ustawiono stoły, a także przygotowano miejsce do tańca. Przy dźwiękach skrzypiec i klawesynu służba niemal bezszelestnie roznosiła półmiski z mięsiwami, duszonymi warzywami, pulardami i innymi przysmakami.
Zofia, niezatrzymywana przez nikogo, wbiegła do biblioteki. Widok zgnębionych rodziców rozdarł jej serce. Matka siedziała na szezlongu z twarzą ukrytą w dłoniach. Władysław stał przy oknie i nieprzytomnym wzrokiem patrzył w dal. W rogu, na obszytej wzorzystym adamaszkiem kanapie, popłakiwała Emilka. Krzysztof chodził po pomieszczeniu i starał się coś powiedzieć, ale nikt go nie słuchał.
– Ojcze! – zawołał w końcu i zatrzymał się raptownie, ale Władysław nawet na niego nie spojrzał. – Ojcze, trzeba jechać do pani Ewy Felińskiej. Józia u niej przepisywała tajne listy pana Konarskiego.
– Co takiego?! – Władysław podbiegł do syna i złapał go za poły granatowego fraka. – Józia przepisywała tajne listy? Wiedziałeś o tym i nic nie powiedziałeś?! Ty też tam z nimi działałeś?!
– Tatku, nie teraz o tym. Trzeba ostrzec Felińską, trzeba zniszczyć dokumenty – przerwał ojcu nerwowo. – Jadę tam!
– Nie! Tobie nie wolno! Oni pewnie już tam są! – Władysław zachłystywał się słowami. – Po coś ty wracał z Lozanny? Dlaczego mnie nie posłuchałeś? – Odepchnął syna, aż ten się zatoczył na regały z książkami, a sam wybiegł z pokoju.
Młody Rzążewski poprawił poły fraka, chciał biec za ojcem, ale zobaczył płaczącą matkę. Siedziała na brzegu kanapy i ocierała łzy wierzchem dłoni.
– Mateczko, może nie będzie tak źle. Kobiet jak dotąd nigdy nie aresztowano... – Urwał w pół zdania, bo przeraził się bladością matki.
– Jak dotąd nie aresztowano... – powtórzyła niczym echo i znów zaniosła się szlochem. – Jednak Józię aresztowano – dopowiedziała cicho.
– Mamciu, pojadę do Felińskiej, pomogę jej w ukryciu listów... Tatko może nie dać sobie rady, jest zbyt roztrzęsiony.
– Ani mi się waż! Rozumiesz?! Ani mi się waż! Synu, chcesz zabić ojca?! – Wstała i objęła Krzysztofa ramionami ciasno niczym najcenniejszy skarb. Jakby nigdy nie zamierzała wypuścić go z rąk. – Synu mój... – Przyciskała go coraz mocniej.
– Mamciu... proszę... – Chciał wyswobodzić się z jej objęć, ale trzymała go bardzo mocno.
– Synku – weszła mu w słowo – jak najszybciej musisz wrócić do Szwajcarii. Tam byłeś bezpieczny. Po coś ty tu wrócił? – Załamywała ręce.
Westchnął, ale niezbyt głośno, by bardziej nie denerwować matki. Nie dało się z nią rozmawiać, była zbyt wzburzona i przerażona. Pomyślał, że wymknie się, gdy matka nieco dojdzie do siebie albo zaśnie. Rozpyta, dokąd trafiła jego siostrzyczka. No przecież w tym zadżumionym ruską swołoczą mieście ktoś musiał coś widzieć.
Zofia ze strwożonym sercem przyglądała się tej scenie. Początkowo chciała wejść i porozmawiać z mateczką i ojczulkiem. Pragnęła, by podnieśli ją na duchu, bo nie wiedzieć czemu obwiniała się za całą sytuację, ale widząc ich bezradność, wymknęła się z biblioteki.
Przemknęła przez hol i mimochodem spojrzała w stronę szeroko otwartych na oścież dwuskrzydłowych drzwi. Dotarły do niej głosy gości, a nawet wesołe śmiechy i muzyka. Zmarszczyła brwi i zacisnęła powieki. Nie potrafiła zrozumieć, jak można się weselić, gdy w ich domu stało się takie nieszczęście.
Ulżyło jej, że nie natknęła się ani na służbę, ani na nikogo z gości, ani na Maurycego. Uniosła rąbek koronek i wbiegła po schodach do swojej sypialni. Chciała ściągnąć suknię, ale nagle uświadomiła sobie, że nie ma się w co przebrać. Toaleta, którą miała nałożyć tuż po północy, była zdecydowanie zbyt strojna. Reszta ubrań, zapakowana w rzeźbione kufry, została dwa dni temu odwieziona do dworu w Boniawce, gdzie młodzi mieli zamieszkać.
Zastanawiała się, co robić. Jednego była pewna: nie pozwoli się zaciągnąć do domu Maurycego. Nawet przez chwilę nie pomyślała o skandalu i o ludzkim gadaniu, którego wcześniej tak panicznie się bała. Podeszła do okna i oparła czoło o szybę, ale niemal natychmiast odskoczyła i ukryła się za zasłoną, bo goście w sadzie siedzący przy stołach na wprost jej okien lustrowali wszystko naokoło.
Dopiero po chwili usłyszała ciche pukanie. Nie chciała nikogo widzieć, ale mimo jej milczenia drzwi się uchyliły i wsunęła się służąca Aniela.
– Czy coś potrzeba? Przepraszam za śmiałość, ale widziałam, jak panienka wchodzi do sypialni... Myślałam, że może trzeba przy sukni poprawić – tłumaczyła się nieporadnie.
– Najchętniej ściągnęłabym ją, ale nie mam się w co przebrać. Kufry z moimi rzeczami pojechały do Boniawki.
– Jak to tak, panienko? Zdjąć suknię ślubną? Toż to panienki ślub. – Służąca przeżegnała się zabobonnie.
– Słyszałaś na pewno, jaka tragedia się wydarzyła.
– Ano słyszałam – przyznała z westchnieniem.
– Więc rozumiesz, że nie w głowie mi zabawa.
– Toż to nie zabawa, panienko, tylko ślub. Poważna rzecz. Goście czekają... A panienkę Józię z pewnością carskie żołdaki zaraz wypuszczą, toż ona tylko biedakom pomagała, sierotom w ochronce. Przecież za to jej nie wsadzą do więzienia, pewnikiem jeszcze dziś do domu wróci.
Zofia nie odpowiedziała. Nie chciała tłumaczyć służącej, że Józefa robiła znacznie poważniejsze rzeczy niż tylko pomoc sierotom.
– Anielo, pomóż mi się rozebrać i przeszukaj szafy, czy nie znajdzie się coś prostego, ciemnego na zmianę, może być nawet moja żałobna suknia.
– O Jezusie kochany, gdzież żałobna suknia na wesele?! Co też panienka?
– Poszukaj mi obojętnie czego. Proszę, pospiesz się.
– Nic nie zostało. Wszystko pojechało do nowego dworu. Ale panienko, przecież może panienka ubrać się w suknię panny Józefy – podpowiedziała.
– Święta racja. Przynieś mi coś prostego. Tylko zaklinam cię, zrób to natychmiast.
Po chwili przy pomocy Anieli ściągnęła zwoje koronek i tiulów i nałożyła prostą szarą codzienną sukienkę Józefy. Właśnie zaplatały gęste długie ciemnoblond włosy w warkocz, gdy na dole rozległ się głos Maurycego. Szukał Zofii i wyraźnie zły, rozpytywał każdego, kogo spotkał, czy ten nie widział jego żony.
Aniela zamarła ze szczotką w dłoniach. Oczy kobiet się spotkały we współczującym trwożnym spojrzeniu.
– Muszę się schować, ale gdzie? – wyszeptała Zofia. Z jej oczu wyzierały strach i determinacja.
– Panienko, może do mnie, na stryszek. Ja panienkę poprowadzę i ukryję. Nikt nie będzie panienki szukał u służby. Jak goście się rozjadą, to zastanowimy się, co dalej.
Zofia tylko skinęła głową. Obie cichcem wymknęły się z pokoju i wdrapały po stromych wąskich schodkach na strych.