Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Ein Blind Date, viel Geld und eine Reise nach Las Vegas. Drei Monate später bin ich von ihm schwanger und erfahre, dass er Anwalt ist und versucht, mich zu zerstören … Was nun?
Als Lisa den mysteriösen Rick in den sozialen Medien kennenlernt, findet sie ihn charmant und witzig, was sie von ihrer prekären finanziellen Lage und ihrer kürzlichen Entlassung ablenkt.
Dann, völlig unerwartet, fragt Rick nach ihren Bankdaten. Er bietet ihr fünfzigtausend Dollar für ein gemeinsames Wochenende in Las Vegas. Zuerst hält Lisa das für einen schlechten Scherz, doch schon bald ist das Geld auf ihrem Konto. Mit diesem Vertrauensvorschuss, einer gesunden Portion Neugier und einer irrationalen Hoffnung im Herzen verdrängt Lisa ihre Zweifel und nimmt sein Angebot an.
Das Blind Date entpuppt sich als Volltreffer. Rick ist nicht nur nett, sondern auch unglaublich attraktiv. Zwischen ihnen knistert es gewaltig, und der Abend endet in seinem Hotelzimmer…
Doch am nächsten Tag ist der Mann spurlos verschwunden. Enttäuscht kehrt Lisa nach Hause zurück und versucht, ihn zu vergessen.
Doch drei Monate später wird klar, dass dies unmöglich ist. Jene Nacht blieb nicht ohne Folgen. Lisa ist schwanger.
Und das ist noch nicht alles. Wie sich herausstellt, ist Rick der Anwalt ihres ehemaligen Arbeitgebers. Und es sieht so aus, als wolle er Lisa vor Gericht zermürben.
War zwischen ihnen von Anfang an alles nur ein Spiel? Wenn ja, warum brennen seine Augen dann vor Verlangen, wann immer er sie ansieht?
Und sollte Lisa ihm von dem Baby erzählen, das sie erwarten?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 271
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Gdyby tylko nie ten smród. Ten niewiarygodny, odrażający smród. Z na wpół otwartymi ustami próbuję się skupić na tym, żeby nie oddychać przez nos, by z każdym oddechem nie uderzał we mnie gryzący odór toalety.
Jednak nawet wtedy wydaje się, jakby zapachy znajdowały drogę z jamy ustnej do moich nozdrzy, jakby dokładnie wiedziały, co to we mnie wywołuje. A ja myślałam, że z czasem do tego wszystkiego przywyknę.
Spoglądam w dół na niebieski kombinezon, w którym tkwię, i patrzę na wózek obok mnie, po brzegi wypełniony środkami czystości. Tylko mały identyfikator firmowy przypięty do górnej części ubrania zdradza, że pracuję pod jednym z najbardziej ekskluzywnych adresów w Nowym Jorku. Na identyfikatorze widnieje napis: Internal Revenue Service (IRS). Urząd ten podlega Departamentowi Skarbu Stanów Zjednoczonych. Na stronie urzędu w Wikipedii napisano tak ładnie: „Do jego zadań należy pobór wszystkich podatków oraz prowadzenie dochodzeń w sprawach karnoskarbowych”.
Moi przyjaciele i krewni zawsze są pod wielkim wrażeniem, gdy mówię, gdzie dokładnie pracuję. — To musi być strasznie ekscytujące, prawda? — to tylko jedno ze zdań, które od razu potem słyszę. — Wiesz dokładnie, ile zarabiają ci wszyscy bogacze! Ale super — to drugie najczęstsze zdanie, które pada zaraz po tym.
Zazwyczaj nic nie odpowiadam, tylko zdawkowo kiwam głową. Co zresztą miałabym powiedzieć? Jakie miny zrobiliby moi rozmówcy, gdybym dodała: — Jestem sprzątaczką i dbam o to, żeby toalety były czyste.
Teraz już wiem, że ten rodzaj odpowiedzi jest postrzegany jako oznaka dyskrecji. Najwyraźniej panuje powszechna opinia, że pracownicy takiego urzędu nie mogą wynosić na zewnątrz żadnych informacji o bieżących sprawach.
Jakże się z tego cieszę, bo sprawę z kombinezonem, środkami czystości i potwornym smrodem w pozbawionych okien i wentylacji toaletach wolę zachować dla siebie.
Biorę mop z wózka, zanurzam go w brązowej brei pływającej w wiadrze obok i zaczynam równomiernie rozprowadzać wodę po podłodze.
Przez chwilę przyglądam się ruchom mopa i, jak zawsze w takich sytuacjach, próbuję przenieść się myślami w lepsze miejsce. Ale tym razem mi się nie udaje. Jak już nieraz, zastanawiam się, jak udało mi się zdobyć chyba najgorszą i najgorzej płatną posadę w jednym z najpotężniejszych finansowo urzędów federalnych.
W ciągu ostatnich dwóch lat miałam już kilka marnych prac w tym mieście. Było na przykład krótkotrwałe zatrudnienie jako kurier rowerowy. Na początku wyobrażałam sobie, że to będzie coś fajnego, ciągle na świeżym powietrzu, swobodne śmiganie przez zatłoczone kaniony ulic Nowego Jorku. Nic jednak nie było dalsze od rzeczywistości niż moje naiwne marzenia.
Praca ta była mieszanką mżawki, presji terminów i nieustannego zagrożenia, że potrąci mnie jeden z chamskich taksówkarzy. Marną pensję za ciężką fizycznie pracę i wielką górę przepoconych i przemokniętych ubrań można uznać za wisienkę na torcie.
Potem dorywczo pracowałam w jednym z tych małych warzywniaków, których w Queens jest jak piasku w morzu. Myślałam, że tam przynajmniej nie będę musiała pracować do upadłego, bo w gruncie rzeczy był to rodzinny interes. Ale i tu miałam się pomylić.
W oczach właściciela byłam chyba jego niewolnicą, którą wykorzystywał, żeby samemu móc siedzieć z nogami w górze w małym kantorku i oglądać na starym kineskopowym telewizorze powtórki dawno rozegranych meczów futbolowych. Ale to jeszcze nie wszystko. Niczego nie można było zrobić tak, jak chciał, a ja ciągle miałam wrażenie, że nie spełniam jego oczekiwań.
Gdy po kilku miesiącach zapytałam o podwyżkę, żeby nie zarabiać już tylko pensji minimalnej, spojrzał na mnie z obleśnym uśmieszkiem i odparł, że doskonale wie, jak mogłabym od zaraz zarabiać więcej. Mówiąc to, oblizał językiem swoje żółte od papierosów zęby i na moich oczach złapał się ręką za krocze.
Do dziś czuję dumę, że rzuciłam w niego wtedy metkownicą i od tamtej pory moja noga nie postała w tym sklepie.
Dobry nastrój jednak szybko prysł. Dwa tygodnie w domu bez dochodu i rzut oka na wyciąg z konta sprawiły, że wezbrało we mnie zupełnie inne uczucie, które można opisać jedynie jako mieszankę strachu i bezsilności.
Wtedy przyjęłam pracę w państwowym urzędzie nadzoru finansowego, którą załatwiła mi Agnes. Znałyśmy się tylko przelotnie z czasów studiów i już nawet nie bardzo pamiętam, jak się poznałyśmy. Kilka razy wyszłyśmy gdzieś razem z naszą paczką i wyglądało na to, że dobrze się dogadujemy. Miała tu stanowisko, które nazywało się facility manager.
Dokładnie pamiętam, jak za pierwszym razem wybuchnęłam śmiechem i powiedziałam jej, że to tylko ładniejsza nazwa posady dozorcy. Lecz Agnes odparła, że tak nie jest. Opowiedziała mi coś o łańcuchach dostaw, optymalizacji procesów i o wielu podwładnych, których miała i których pracą musiała zarządzać.
W pewnym momencie tego nużącego wykładu już tylko kiwałam głową i doszłam do wniosku, że Agnes jednak była dozorczynią, tylko w tak dużym urzędzie nie musiała sama brudzić sobie rąk, bo miała od tego pracowników. Aż dziw, że do tej pracy potrzebne były ukończone studia. Lepsze od tego jest już tylko to, że istnieje nawet osobny kierunek studiów.
Ale tak to już dzisiaj jest. W tym mieście przyzwoicie płatną pracę można zdobyć tylko z dyplomem uniwersyteckim. Agnes jest tego najlepszym przykładem. A ja jestem najlepszym przykładem czegoś dokładnie przeciwnego.
Na początku wszystko brzmiało zbyt pięknie, żeby mogło być prawdziwe. Agnes załatwiła mi pracę, która była przyzwoicie płatna. Zadanie nie było wprawdzie pasjonujące, bo polegało jedynie na przynoszeniu urzędnikom akt z archiwum i zanoszeniu innych z powrotem na miejsce. To potrafiłby chyba każdy. Ale nawet w tym urzędzie zegary tykały nieco wolniej i nikt nie przejmował się, jeśli po drodze do archiwum ucięłam sobie dłuższą pogawędkę na korytarzu. To było bez porównania z moimi czasami jako kurier rowerowy.
Płaca, jak już wspomniałam, była przyzwoita. To znaczy, spokojnie wiązałam koniec z końcem, mogłam normalnie żyć i nawet zostawało mi odrobinę, żeby może wreszcie pojechać na jakąś weekendową wycieczkę. Jak to się mówi: za mało, by żyć, za dużo, by umrzeć.
Wszystko zmieniło się jednak, gdy w IRS zaczął pracować Jeremy. Jeremy był świeżo po studiach i był analitykiem, jak to się tutaj ładnie mówiło.
— Urzędnik i analityk to w gruncie rzeczy to samo. Tyle że analityk ma dyplom — wyjaśniła mi kiedyś Agnes podczas spaceru w przerwie na lunch i dodała: — Ten Jeremy to prawdziwe cacko. Ciekawe, czy ma dziewczynę?
Jeremy był początkiem końca mojej przyjaźni z Agnes. Bo nie interesował się nią, a raczej mną. Już nie zliczę, ile razy wzywał mnie do siebie, żeby przynieść mu jakieś akta, które zaraz potem miałam odnieść z powrotem do archiwum.
Na początku byłam trochę zirytowana, bo myślałam, że po prostu bawi go wykorzystywanie mnie jako swojej służącej. Ale kilka koleżanek uświadomiło mi, co się za tym naprawdę kryło i czego przez cały czas nie dostrzegałam.
Musiała to zauważyć również Agnes, która robiła sobie więcej niż ciche nadzieje na randkę z Jeremym. Podobno ciągle go podrywała, ale on za każdym razem dawał jej zimnego kosza.
Aż pewnego dnia Jeremy zaprosił mnie na randkę. Niestety dokładnie w momencie, gdy Agnes wyłoniła się zza rogu na korytarzu za naszymi plecami i tym samym wszystko usłyszała.
Następnego dnia zostałam tu przeniesiona. Od tamtej pory noszę kombinezon, szoruję toalety urzędników i analityków i wdycham resztki ich wizyt w ubikacji.
Nie wiem, co Agnes powiedziała Jeremy’emu. Ale przerażenie w jego oczach, gdy zobaczył mnie po raz pierwszy w kombinezonie, było wyraźnie widoczne. Od tamtej pory nie zamienił ze mną ani słowa, a randka oczywiście nigdy się nie odbyła.
Ostatnio doszły mnie słuchy, że chyba zmienił front. W podwójnym znaczeniu. Teraz jest maklerem na Wall Street i podobno jest w związku z Cameronem, urzędnikiem z trzeciego piętra. Czyżby randka ze mną miała być tylko farsą? A może do niedawna sam nie wiedział, że jest gejem? No cóż, w sumie to wszystko jedno.
Wyciskam mopa w wiadrze i patrzę, jak ciecz staje się jeszcze ciemniejsza. Potem nadchodzi najgorszy moment mojej pracy. Naciągam jednorazowe rękawiczki, biorę z wózka silny środek czyszczący i podchodzę do toalet.
Zastanawiam się, czy kiedykolwiek przyzwyczaję się do widoku, który najczęściej tam na mnie czeka. Dla mnie to fenomen, jak ludzie zostawiają po sobie toalety i jak niewielu jest w stanie zmusić się do użycia szczotki klozetowej. Na początku myślałam, że to jakiś żart Agnes, ale z czasem zauważyłam, że im bliżej byłam piętra zarządu, tym było gorzej. Im kto ważniejszy sobie i swojemu stanowisku w tym gmachu się wydawał, tym bardziej bezceremonialne były chyba jego wizyty w toalecie.
Z jakiegoś powodu ta myśl za każdym razem trochę mnie rozwesela i pozwala mi uciec od mojej ponurej rzeczywistości, gdy wlewam chemikalia do muszli. Może to też mój mechanizm obronny. Bo gdy tylko poprzedni zapach zmiesza się ze środkami czyszczącymi, przez kilka minut staje się to jeszcze bardziej nieznośne.
Za kilka minut wreszcie skończę. — Jeszcze dwadzieścia trzy toalety na dziś… — szepczę do siebie nieco apatycznie i staję przed perspektywą codzienności pozbawionej jakiejkolwiek odmiany czy interakcji z ludźmi. Czy to już ten moment, kiedy zaczynam gadać sama do siebie?
Odstawiam wiadro i mopa na miejsce w moim małym wózku do sprzątania i wycofuję go tyłem z toalety na trzecim piętrze. Otwierając drzwi, biorę głęboki wdech przez nos. Powietrze tutaj oczywiście nie jest świeże, ale w porównaniu z tym, co otaczało mnie przez ostatnie minuty, czuję się, jakbym doznała szoku tlenowego.
— Nareszcie jesteś, Lisa. Czekamy tu na ciebie już bardzo długo — słyszę za sobą donośny głos Agnes.
Przestraszona odwracam się gwałtownie i widzę, jak stoi przede mną z ponurą miną i założonymi rękami, najwyraźniej czekając na mnie na korytarzu, aż wyjdę z tej toalety. Przełykam gulę w gardle. Jej spojrzenie nie wróży nic dobrego. Mój wzrok przesuwa się na mężczyznę stojącego obok niej. To nikt inny jak szef IRS i jest zupełnie oczywiste, że nie stoi tu dla zabawy. Jego wyraz twarzy również jest poważny.
— Panie dyrektorze, proszę wybaczyć, jeśli nie byłam wystarczająco szybka, ja… — zaczynam z przepraszającą miną, patrząc bardziej na niego niż na Agnes, od której na pewno nie mogę oczekiwać pomocy.
— Wszystko wiemy, Lisa. Dziś wszystko wyjdzie na jaw. Teraz twoja kolej — słyszę głos Agnes i kątem oka widzę, że patrzy na mnie z jadem w oczach. Dyrektor tylko milcząco kiwa głową.
Czego, do diabła, oboje ode mnie chcą i o czym w ogóle mówi Agnes?
— Ale, panie dyrektorze, nie wydaje mi się, żebym… — bełkoczę nerwowo, ale on ucina mi słowo w pół zdania ostrym ruchem ręki.
— Dość! Do mojego gabinetu! Natychmiast — mówi i daje nam obu znak, żebyśmy za nim poszły.
—Wyłożyłam wszystko na stół, panie Sneider — informuje mnie gosposia, wskazując na drugi koniec pokoju. Zarzuca na ramię torebkę i kurtkę i wygląda na to, że zbiera się do wyjścia.
— Już wszystko gotowe? — pytam z rozbawieniem w głosie. Doskonale wiem, która jest godzina.
— Tak, zaczęłam punktualnie o siódmej i starałam się być cicho. Jest już prawie jedenasta i jeśli nie ma pan nic przeciwko, chciałabym dzisiaj wyjść o czasie. Muszę odebrać syna — wyjaśnia, spoglądając na zegarek.
— Proszę iść, Berto — mówię, wykonując szeroki gest dłonią. — Na mój ból głowy i tak pani nic nie poradzi — dodaję, masując czoło. Chyba wczoraj wieczorem było trochę za dużo alkoholu. Ale kiedy myślę o cyckach małej, która wciąż leży w mojej sypialni między pościelą, ból głowy niemal sam ustępuje.
— Jestem pewna, że pańska… eee… towarzyszka znajdzie na to sposób — odpowiada Berta. Jestem w drodze do stołu śniadaniowego i wciąż przecieram resztki snu z oczu. Na słowa Berty zatrzymuję się na moment i odwracam w jej stronę.
— Proszę wybaczyć, sir. Nie to miałam na… — mamrocze niepewnie, chociaż nie powiedziałem ani słowa. Zmarszczone czoło, będące wyłącznie wynikiem bólu głowy, musiało sprawić, że uznała, iż wezmę jej ten komentarz za złe.
— Niech pani o tym zapomni, Berto — mówię, uśmiechając się i machając ręką. Nie obchodzi mnie, co myśli o mnie moja gosposia. Pewnie jestem codziennym tematem rozmów przy stole z jej mężem albo koleżankami. Ale co mnie obchodzi, co myśli o mnie jakaś gosposia po pięćdziesiątce z Bronxu? Albo jej koleżanki?
Nie mam Bercie za złe tego komentarza. Wręcz przeciwnie. Nawet bardzo lubię jej sposób bycia. Ma w sobie coś matczynego, opiekuńczego i nigdy nie ma na myśli nic złego. Na pewno robi to tylko dlatego, że taka jest jej praca. Ale właśnie dlatego jest u mnie tak długo: bo jest dobra w tym, co robi.
Berta żegna się. Ja przechadzam się dalej do wielkiego stołu i przyglądam się śniadaniu, które tam przygotowała. Znów muszę się uśmiechnąć, gdy zauważam, że postawiła tylko jeden talerz. Naprawdę wie, co sobie cenię. Na początku to była ciężka praca, ale teraz już wie, że moi goście, jak to nazywa, nigdy tutaj nie jadają śniadania.
Jestem nawet całkiem pewien, że mój dzisiejszy gość jeszcze długo poleży w moim łóżku. Po tym, jak ją zaspokoiłem i wróciłem z łazienki krótko przed drugą, wciągała właśnie nosem porządną dawkę białego proszku przez zwinięty jednodolarowy banknot. Zaproponowała mi trochę, ale podziękowałem. Zamiast tego wykorzystałem okazję, żeby zerżnąć ją jeszcze raz. Krzyczała głośniej niż wcześniej i pozwalała robić ze sobą rzeczy, na które bez narkotyków pewnie by się nie zgodziła.
Siadam, biorę jednego z rogalików i wlewam trochę mleka do miski z płatkami owsianymi. Jak właściwie ma na imię dziewczyna, która leży w moim łóżku? Wzruszając ramionami, odrzucam tę myśl, zaczynam jeść musli i kładę smartfona na stole obok siebie. Już nawet nie zauważam widoku z mojego przestronnego apartamentu na 56. piętrze wieżowca na Upper Manhattan. Oczywiście widok jest wyjątkowy, zwłaszcza w tak pogodny dzień jak dzisiaj, kiedy słońce zalewa wielkie okna i skąpuje miasto oraz pobliski Central Park w magicznym świetle. Ale w końcu człowiek się na to napatrzy i pojawiają się inne rzeczy, które bardziej mnie pociągają.
Przed oczami pojawia mi się Las Vegas Boulevard. Mój drugi dom, że tak powiem. Widzę przed sobą mnóstwo skąpo odzianych kobiet, które są w mieście tylko z dwóch powodów: dla pieniędzy i zabawy. W połączeniu z migającymi światłami, zapachami i brzękiem automatów, w mieście tworzy się wyjątkowa mieszanka, która najczęściej kończy się masą seksu bez zahamowań.
Zastanawiam się, kiedy powinienem znów spontanicznie wpaść z wizytą do mojego przyjaciela Noaha, który jest właścicielem jednego z największych tamtejszych kasyn.
Przeglądam kalendarz w smartfonie i widzę, że w najbliższych dniach mam jeszcze kilka spotkań. Ale potem nic nie stoi na przeszkodzie krótkiej wycieczce.
Odkładam na bok myśl o wyjeździe i zamiast tego przelatuję wzrokiem wiadomości oraz giełdowe notowania, jednocześnie dość bezmyślnie wpychając w siebie śniadanie. Każdy dietetyk złapałby się za głowę. Ale jeśli jest coś, co pociąga mnie jeszcze bardziej niż Las Vegas, to jest to mój smartfon.
Myślę, że Berta powiedziałaby, że jestem uzależniony od smartfona. Może nawet ma rację. Ale z tym nałogiem da się całkiem dobrze żyć.
Oczywiście czytanie wiadomości przez cały dzień jest bez sensu i wciąż się dziwię, jak największe agencje na świecie każdego dnia potrafią donosić tylko o tym, co złe na świecie. Ale smartfon jest dla mnie czymś znacznie więcej niż tylko substytutem gazety. Na przykład mogę dzięki niemu zabrać swoje kasyno wszędzie.
Smarując rogalika dżemem, loguję się do blackjacka online i spontanicznie stawiam niedużą sumę 10 000 dolarów. Czy jest coś lepszego niż odrobina dreszczyku emocji do śniadania?
Kilka sekund później jest jasne, że właśnie wygrałem 35 000 dolarów. W jednej rundzie blackjacka. Zadowolony kończę szybką grę. Zbyt często popełniałem błąd i od razu przegrywałem taką wygraną.
Znowu przychodzi mi na myśl moja gosposia Berta i przez chwilę zastanawiam się, ile w ogóle wynosi jej roczna pensja? Czy to możliwe, że w ciągu mniej więcej pół minuty wygrałem więcej pieniędzy, niż ona zarabia przez cały rok?
Z lekkim zadowoleniem wzruszam ramionami i ponownie zmieniam aplikację na moim urządzeniu. Po wygraniu trochę pieniędzy, przechodzę do największej frajdy, jaką może mi dać smartfon: aplikacji randkowych.
Nowa aplikacja, którą niedawno zainstalowałem, jest genialna. Na żadnym innym portalu nie ma tylu kobiet. Kobietę, która wciąż leży w moim łóżku, też poznałem przez tę apkę. Oczywiście nie szukam wielkiej miłości ani niczego w tym podobnego. Chodzi mi wyłącznie o zabawę. O szybki, niezobowiązujący seks z pięknymi kobietami. A co najlepsze: nie muszę się już użerać z żenującymi tekstami na podryw, mogę po prostu kliknąć jedno ze zdjęć i w ten sposób okazać zainteresowanie kobietą.
Jeśli ona zrobi to samo, otwiera się czat, a to właściwie oznacza, że oboje się sobie podobamy. Żadnego niepotrzebnego flirtowania, żadnego stawiania drinków na darmo. To najlepszy wynalazek ostatniej dekady.
Konto premium w aplikacji pozwala mi wyświetlać wszystkie kobiety w mieście i widzieć więcej niż jedno zdjęcie. Najbardziej obiecujące okazy oznaczyłem wszystkie na raz jako Hot i teraz cieszę się każdego dnia, gdy otwiera się kolejny czat z nową nieznajomą, która również uważa, że jestem Hot.
Aplikacja pokazuje mi, że dziś znowu mam trzy nowe wiadomości. Rzucam okiem naokoło, widzę, że słońce wciąż zalewa mój stylowo urządzony apartament, i zastanawiam się, czy dzień może się w ogóle lepiej zacząć: późno wstałem, śniadanie gotowe, wygrane 35 000 dolarów i nowa randka w perspektywie.
Przeglądam trzy zdjęcia profilowe i decyduję się na kobietę, która ma największy dekolt. Piszę do niej dość jednoznaczną wiadomość. Muszę się przy tym uśmiechnąć i już czuję, jak pod szlafrokiem staje mi kutas. Przy odrobinie szczęścia będę mógł przelecieć tę kobietę dziś w porze lunchu w moim biurze i znowu będę miał w dłoniach parę porządnych, dużych piersi. Jeszcze raz patrzę na jej zdjęcie profilowe. Ciekawe, czy zrobiła sobie cycki?
Gówno mnie to obchodzi. Kogo to interesuje? Dopóki dobrze leżą w dłoni, wszystko mi jedno, czy są prawdziwe, czy od chirurga.
Potem zmieniam sekcję w aplikacji i sprawdzam, jakie jeszcze kobiety są w okolicy. Nic nowego. Zwiększam promień wyszukiwania na całe miasto i przeglądam ponownie, dojadając resztki rogalika.
Nagle zatrzymuję się. Zdjęcie pewnej kobiety przykuwa moją uwagę. Nawet nie potrafię dokładnie powiedzieć dlaczego, bo nie wypina dekoltu do aparatu, nie pozuje w minispódniczce ani nie pokazuje swojego zgrabnego tyłeczka. Jedyne zdjęcie to selfie zrobione z góry. Uśmiecha się uroczo i widać, że ma na sobie luźną, czarną sukienkę. To musi być gdzieś w centrum. Jacyś ludzie przemknęli w tle podczas robienia zdjęcia i teraz widać tylko ich rozmyte sylwetki.
Chcę już przewinąć dalej, ale jakoś zatrzymuję się na tym profilu na dłużej niż zwykle. Czytam nawet o jej upodobaniach i hobby, czego normalnie nigdy nie robię.
— A, chrzanić to — mówię, zaznaczam Hot i staram się dłużej nad tym nie zastanawiać. Może nigdy się do mnie nie odezwie.
Ale w tym przypadku się mylę. Kilka sekund później otwiera się nowe okno czatu. Czuję, jak na chwilę przyspiesza mi puls. Dokładnie wiem, co to oznacza: kobieta już wcześniej oznaczyła mnie jako Hot. W czacie widzę, że stało się to nawet ponad dwa miesiące temu.
Nie zastanawiając się dłużej, piszę do niej krótką wiadomość. Tym razem nie tak jednoznaczną jak do kobiety z dużym dekoltem. Sam nie wiem dlaczego. Domyślam się po prostu, że jej zdjęcie profilowe skłania mnie do wolniejszego działania w tym przypadku. Kto wie, dokąd to doprowadzi i czy w ogóle odpisze. W końcu jej oznaczenie jako Hot było już dawno i może już usunęła aplikację. Czasami tak się zdarza.
Nie przejmuję się tym więcej i z zadowolonym uśmiechem stwierdzam, że kobieta z dekoltem już odpisała. To będzie naprawdę wspaniały dzień.
Kończę śniadanie, idę do garderoby, zdejmuję szlafrok i zakładam spodnie od garnituru oraz koszulę. Jest już prawie dwunasta i teraz powoli czas udać się do biura.
Wkładając koszulę w spodnie, wychodzę z garderoby i z ulgą stwierdzam, że mojej damy do towarzystwa wciąż nie widać. Biały proszek chyba robi swoje.
Podchodzę do komody obok stołu, wyjmuję małą, żółtą karteczkę samoprzylepną i długopis.
Dzięki za zabawę… Rick
To jest wiadomość, którą teraz przyklejam w widocznym miejscu na stole. Biorę smartfona i kluczyki do samochodu i wychodzę z mieszkania.
Czekając na windę, zauważam, że kobieta z dużym dekoltem znowu odpisała. Uśmiechając się, wysyłam jej swój adres i pytam, czy chce się spotkać za godzinę.
Cóż za idealny początek dnia, myślę, podczas gdy kutas w moich spodniach znów daje o sobie znać.
Moje serce wali jak szalone i zdaje się, że zaraz wyskoczy mi z piersi. Ciągle próbuję jakoś przetrawić to, co dyrektor właśnie z poważną miną wyjaśnił mi za zamkniętymi drzwiami swojego gabinetu. Oblewa mnie zimny pot, a ja zerkam w lewo i w prawo, jakbym miała nadzieję, że zaraz zza jednej z przerośniętych roślin doniczkowych wyskoczy ekipa z ukrytej kamery i powie, że to wszystko tylko żart.
Ale oczywiście nikogo tam nie ma. Wygląda na to, że to wszystko dzieje się naprawdę. I nie potrafię sobie wytłumaczyć, jak mogło do tego dojść. Mój wzrok ponownie wędruje w stronę dyrektora, który zajął miejsce za swoim ciężkim dębowym biurkiem i co chwilę obraca się lekko na krześle z lewej na prawą. Przy tym wpatruje się we mnie przenikliwie. W tej chwili wygląda jak pies gończy, który zwęszył trop, obserwuje swoją ofiarę i czeka tylko na odpowiedni moment, by zadać ostateczny cios.
Jakby tego było mało, obok niego stoi Agnes z założonymi ramionami i chłodnym, oceniającym spojrzeniem. Mój wzrok na chwilę pada na drogo wyglądający zegarek na jej nadgarstku. Agnes co chwilę kręci głową z nutą pogardy w oczach, jakby po ostatnich słowach dyrektora nie było dla mnie wystarczająco jasne, że właśnie wybiła moja ostatnia godzina.
— Mamy dowody, że przez wiele miesięcy sprzeniewierzała pani pieniądze z tego urzędu. Są nagrania, które to potwierdzają. Odpowiada pani za sprzątanie toalet i ma dostęp do depozytu dowodów rzeczowych oraz skonfiskowanej gotówki, zgadza się? — Po tym jak we trójkę w milczeniu i szybkim tempem weszliśmy do jego gabinetu, a on zamknął za sobą drzwi, było to jego pierwsze zdanie, zanim jeszcze usiadł w skórzanym fotelu. Nie zaproponował mi krzesła, więc wciąż stoję jak wryta przed jego biurkiem i czuję się, jakby ktoś siłą posadził mnie na ławie oskarżonych.
— A-ale o co panu chodzi? Co ja niby zrobiłam? Ja… — jąkam się z niedowierzaniem, wciąż próbując przetrawić to, co usłyszałam.
— Nie udawaj. Pokazałam dyrektorowi nagrania z monitoringu, które wszystko jednoznacznie potwierdzają — syczy na mnie jadowitym tonem Agnes, ucinając mi w pół słowa. Patrzę na nią i nie mogę uwierzyć, ile nienawiści widzę w jej oczach. Jasne, inaczej sobie wtedy wyobrażała sprawę z Jeremym i mogę zrozumieć, że było to dla niej bolesne. Ale czy inna koleżanka nie mówiła mi, że jest już z kimś związana? Więc dlaczego nie mogła sobie odpuścić? Co ja jej, do cholery, w ogóle zrobiłam?
Zszokowana spoglądam na przemian to na nią, to na dyrektora, i z trudem łapię oddech.
— Nie wierzę w to. Chcę to zobaczyć — wyrywa mi się po kilku chwilach milczenia buńczucznym tonem i sama zauważam, że brzmię jak dziecko, któremu właśnie zabrano zabawki.
— Pfff… typowa reakcja dla kogoś, kto jest winny — syczy cicho Agnes i z pogardą patrzy w inną stronę.
— Proszę dać spokój, Agnes. Ja to załatwię — daje jej do zrozumienia dyrektor. Jest mężczyzną w średnim wieku, pod sześćdziesiątkę albo na początku siódmej dekady życia, ma porządne zakola, a jego włosy są całkowicie siwe. Mimo to emanuje naturalnym autorytetem, który natychmiast ucisza Agnes.
— Panie dyrektorze… proszę mnie wysłuchać. Nie wiem, jaka gra się tu toczy, ale gdyby to naprawdę była prawda, to dlaczego wciąż sprzątałabym toalety, to przecież nie ma sensu. — Zwietrzyłam swoją szansę, jak najszybciej zabieram głos, wskazując przy tym na mój niebieski kombinezon, który wciąż mam na sobie i który jednoznacznie identyfikuje mnie jako sprzątaczkę w tym budynku.
Dyrektor podnosi rękę. Milknę i wiem doskonale, że nie chce już nic więcej o tym słyszeć.
— Myśli pani, że czego ja jako dyrektor urzędu skarbowego jeszcze nie słyszałem? Jak pani myśli, co ludzie robią z dużymi pieniędzmi? Wydają je — zaczyna, a ja zastanawiam się, co to wszystko ma wspólnego ze mną.
— Gdyby rzuciła pani pracę, wyschłoby pani źródło dochodu. Nie mogłaby pani sprzeniewierzyć więcej pieniędzy. Taka jest prawda i doskonale pani o tym wie! — Przy ostatniej części wypowiedzi jego głos gwałtownie uniósł się. Twarz mu czerwienieje, a on wskazuje na mnie palcem.
W tym momencie dociera do mnie, że jestem przegrana. Jest przekonany o mojej winie. Z pewnością Agnes nagadała mu wystarczająco dużo, żebym nie miała teraz żadnej możliwości przekonania go o czymś przeciwnym.
— Wiem, że masz problemy finansowe, Lisa. — Głos zabiera Agnes, a ja spoglądam w jej stronę. Brzmi niemal łagodnie, ale to, że teraz mówi o mojej prywatnej sytuacji finansowej, którą kiedyś jej powierzyłam, było po prostu szczytem bezczelności. Jestem w szoku i nie mogę nic odpowiedzieć. Co jest nie tak z tą kobietą?
— Opowiedziałam o tym dyrektorowi. Ale to naprawdę nie jest powód, żeby tak podstępnie oszukiwać swojego pracodawcę. Jesteśmy tobą naprawdę rozczarowani — kończy swój wykład, po czym spuszcza wzrok, jakby cała ta sytuacja mocno ją obciążała emocjonalnie.
— Panie dyrektorze, to nie byłam ja, musi mi pan uwierzyć. Nie wiem, jaka gra się tu toczy. Proszę obejrzeć te rzekome nagrania, ja… — zaczynam raz jeszcze, patrząc na dyrektora i starając się po prostu ignorować Agnes.
— Dość! — rzuca w moją stronę podniesionym tonem.
— Taśmy wysłaliśmy naszemu prawnikowi, który zajmie się tą sprawą. — Przełykam gulę w gardle, gdy słyszę słowo prawnik. Moje serce wciąż wali jak oszalałe, a ja kilka razy próbuję głęboko wziąć wdech i wydech, żeby jakoś się uspokoić. Czego mam się obawiać? Co może być na tych rzekomych nagraniach? Z pewnością wszystko okaże się nieporozumieniem, gdy tylko sprawa się wyjaśni, a dyrektor mnie przeprosi, i…
— Może pani już iść — kontynuuje dyrektor, wskazując w kierunku drzwi. Automatycznie sięgam po mopa, którego z jakiegoś nielogicznego powodu przyniosłam ze sobą do gabinetu. Może podświadomie chciałam się czegoś uczepić. Sama nie wiem.
— Proszę go zostawić, nie będzie już pani potrzebny. — Zastygam w ruchu i odwracam się z powrotem do dyrektora, ponieważ nie do końca rozumiem, do czego zmierza.
Jego twarz wykrzywia się w zadowolonym uśmieszku i w tym momencie jest zadziwiająco podobny do Agnes. — Chyba nie sądzi pani, że nadal jest tu pani zatrudniona po tym wszystkim, co się pani zarzuca, prawda? — pyta, stukając się palcem w czoło, jakby sugerował, że postradałam zmysły.
— Ale panie dyrektorze, chyba pan nie wierzy…
— Nic więcej nie chcę słyszeć, jest pani zwolniona — odpowiada mi szorstkim tonem, ponownie ucinając mi w pół słowa. — A teraz stąd wyjść — dodaje, wskazując na drzwi.
— Skoro ma pan rzekomo tak dobre dowody, to dlaczego mnie pan nie aresztuje? — Gdy tylko pytanie opuszcza moje usta, od razu go żałuję. Czy naprawdę chcę iść do więzienia? Oczywiście pytanie było nielogiczne, ale trafiało w sedno sprawy: jeśli naprawdę wierzy, że coś ukradłam, to chyba powinna to być sprawa dla policji, prawda? Coś tu się nie zgadza. Czy te rzekome dowody wcale nie są tak mocne?
— Proszę mi wierzyć, sprawdziłem to, moja droga. — Wzdrygam się mimowolnie na słowa moja droga, ponieważ wyraźnie słychać, że używa ich z czystą pogardą.
— Wtedy miałbym na karku prokuraturę, mielibyśmy publiczny proces i masę złej prasy. Do tego jest pani w telewizji. Więc żadne z nas nic na tym nie zyska. Zamiast tego załatwimy to w postępowaniu cywilnym z wyłączeniem jawności. Nikt się o tym nie dowie, a pani mimo to pozostanie na wolności.
Słowa, których tu używa, brzmią dla mnie obco. Nic z tego nie rozumiem. Ale jeśli to oznacza, że mogę teraz po prostu iść do domu, niech tak będzie.
Powoli do mojej świadomości dociera, że tu i teraz naprawdę nic nie mogę zmienić w mojej sytuacji. Jeszcze godzinę temu, sprzątając toalety, zastanawiałam się, jak mogłam tak nisko upaść. Teraz zdaję sobie sprawę, że zawsze może być gorzej, nawet jeśli własna sytuacja wydaje się już beznadziejna.
Z tą świadomością odwracam się w milczeniu, by wyjść. Kiedy zamykam za sobą drzwi, słyszę, jak dyrektor woła za mną: — Niech pani nie myśli, że ujdzie to pani na sucho, panienko.
— Nie może mi pan zarzucić czegoś, czego nie zrobiłam — odkrzykuję szybko. Wtedy drzwi się zamykają. Przełykam gulę w gardle i zastanawiam się, czy naprawdę do tego dojdzie. Czy ta sprawa naprawdę może skończyć się w sądzie?
Opieram się pokusie ponownego otwarcia drzwi i rzucenia dyrektorowi czegoś w twarz, żeby wiedział, że nie może sobie na wszystko pozwalać tylko dlatego, że jestem sprzątaczką w tym urzędzie, a on jest szefem. Cały jego sposób bycia był pełen pogardy i nie musiałam tego znosić.
Czuję, jak narasta we mnie uczucie czystej wściekłości. Spodziewałam się, że wybuchnę płaczem, bo zostałam zwolniona i oskarżona o kradzież. Ale tak się nie dzieje. Ani trochę nie jest mi smutno, że nie muszę już wykonywać tej upokarzającej pracy. Taką pracę mogłabym pewnie jutro znaleźć na każdym rogu miasta, gdybym tylko chciała. A może znalazłabym coś lepszego?
Puszczam klamkę, idę w stronę windy, zjeżdżam na dół i opuszczam budynek. Wciąż mam na sobie niebieski kombinezon roboczy. Przypuszczam jednak, że nikt za nim nie zatęskni, i wiem doskonale, że w domu wrzucę to głupie wdzianko do pierwszego lepszego kubła na śmieci.
Moje myśli znów błądzą i wracają do rzekomych nagrań, które mają dowodzić mojej kradzieży. Na nagraniach wideo w gruncie rzeczy nie może być niczego, co by mnie obciążało.
Niczego nie zrobiłam, co najwyżej wlałam za dużo chemicznego środka czyszczącego do męskiej toalety na piętrze zarządu. Na tę myśl mimowolnie pojawia mi się uśmiech, bo mam nadzieję, że chemiczny smród za każdym razem szczypał go w nos.
Czy jestem naiwna i nieświadoma powagi sytuacji? Odsuwam tę myśl i szybkim krokiem idę w kierunku najbliższej stacji metra.
Po drodze wibruje smartfon w kieszeni na piersi mojego kombinezonu. Wyjmuję go w biegu. Czy to już przeprosiny, a może jeszcze jakaś prywatna wiadomość od Agnes?
Zatrzymuję się na chwilę i próbuję jakoś zinterpretować wiadomość na wyświetlaczu. Po kilku sekundach dociera do mnie, że otrzymałam wiadomość przez aplikację randkową. Przypominam sobie, że zainstalowałam tę aplikację kilka tygodni temu dla zabawy i z czystej nudy w piątkowy wieczór. Wrzuciłam selfie, stojąc w kolejce do kina, gdzie razem z moją przyjaciółką Sophią chciałyśmy obejrzeć film.
Wtedy spontanicznie polubiłam kilku facetów, których zdjęcia profilowe mi się spodobały, i zaraz po filmie zapomniałam o całej sprawie.
Ze zdziwieniem patrzę na wiadomość. Otwieram aplikację i przyglądam się zdjęciu profilowemu mężczyzny, który do mnie napisał. Wygląda atrakcyjnie, a jego oczy, nawet ze zdjęcia profilowego, zdają się podążać za mną, gdziekolwiek bym nie odwróciła głowy.
Już mam ochotę coś odpisać, ale opieram się pokusie. To na pewno jakiś podrywacz, a ja mam już naprawdę wystarczająco problemów na karku. Biorę głęboki wdech, wkładam smartfon z powrotem do niebieskiego kombinezonu i ruszam dalej w kierunku stacji metra.
Co za wspaniała przerwa na lunch! Wkładam kutasa z powrotem do bokserek, naciągam spodnie od garnituru i zapinam rozporek.
Mała z wielkimi cyckami, do której napisałem dziś rano przez aplikację randkową, nie jest tak szybka jak ja. Nic dziwnego, skoro jeszcze kilka chwil temu leżała kompletnie naga na moim biurku i przyjmowała wszystko, co jej dałem.
Czy jest coś lepszego niż zajebisty, niezobowiązujący numerek w przerwie na lunch? Spoglądam przez okno i widzę, że kilka małych chmur przesuwa się przed słońcem, na chwilę przyciemniając moje biuro.
— Dasz mi swój numer? — pyta moja gościni, wciągając majtki i najwyraźniej nie mając żadnego problemu z tym, że ledwo się znamy i właśnie tak po prostu przelecieliśmy się w moim biurze.
