Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wiedersehen in Vegas. Abgemacht. Heiße Nacht.
Aber nicht ohne Folgen: Ich bin von ihm schwanger, und der sexy Milliardär ist jetzt mein neuer Chef...
Ein totales Chaos!
Katie möchte einfach nur das Mobbing an ihrem Arbeitsplatz in New York vergessen. Ein Trip nach Las Vegas mit einer Ballettkompanie bietet ihr eine willkommene Auszeit. Und das, obwohl ihr Konto leer ist.
Doch am Roulettetisch erwartet sie eine Überraschung: Ihre heimliche Liebe, Sean Adams, der Ex-Freund ihrer Stiefschwester, steht direkt neben ihr. Sofort sprühen die Funken, und der wohlhabende Beau macht ihr ein verlockendes Angebot, das schon bald in seinem Penthouse gipfelt.
Doch das bleibt nicht ohne Folgen: Katie ist schwanger!
Als ob das nicht schon genug wäre, droht ihr neuer Chef ihr mit Kündigung, und sie hat keine Ahnung, wie sie ihre nächste Miete bezahlen soll.
Doch dann folgt der Schock: Als sie ins Büro ihres Chefs gerufen wird, stellt sich heraus, dass es niemand anderes als Sean Adams ist, der sie mit einem eisigen Blick ansieht und ihr befiehlt, die Tür zu schließen!
Was führt er im Schilde? Und wie wird er reagieren, wenn er erfährt, dass er der Vater meines Kindes ist?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 318
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wczwartkowy poranek.
— Cholera, nie możesz uważać, suko? — warczy na mnie ponuro wyglądający starszy pan z siwiejącymi włosami i wysokim czołem. Musiałam się na chwilę rozkojarzyć, kiedy otwierałam parasol z powodu zaczynającej się mżawki, i przypadkiem nadepnęłam mu na stopę.
— Przepraszam pana, to… — jąkam się niepewnie i mimowolnie cofam się o krok.
Reszta zdania pozostaje niewypowiedziana. Tym małym krokiem w tył od razu wpadam na kolejnego przechodnia w typie maklera giełdowego. Ten najwyraźniej odbiera to jako prowokację, odpycha mnie, przez co moja kawa na wynos wypada mi z prawej ręki i ląduje tuż przed moimi stopami. Kawa rozlewa się na mokrym od deszczu chodniku na Fulton Street na Manhattanie. O tej porze jest tu chronicznie tłoczno, a ja stoję nieco zagubiona w otaczającym mnie tłumie, który z obu stron pośpiesznie przepływa obok mnie.
— Otwierać parasol z powodu kilku kropel i jednocześnie nosić sandały. Jesteś jakąś pieprzoną call girl, której włosy nie mogą zmoknąć, czy co? — dogryza dalej mężczyzna z wysokim czołem, patrząc na mnie ze wzrokiem pełnym pogardy. — Z przodu jest na co popatrzeć, ale twoje stopy wcale nie są ładne! — ciągnie, jeszcze raz kręci głową i chwilę później znika w anonimowym tłumie.
Przez krótką chwilę stoję i patrzę za mężczyzną. Czuję, jak płonę ze wstydu. Dopiero teraz przychodzą mi do głowy wszystkie rzeczy, które mogłam odpysknąć temu obrzydliwemu draniowi. Skąd w ogóle pomysł, że jestem call girl? Niestety, nigdy nie byłam zbyt błyskotliwa. Nawet gdybym teraz za nim pobiegła, moment minął, a on prawdopodobnie tylko by mnie jeszcze bardziej zjechał i naśmiewał się ze mnie i moich stóp.
Spoglądam na kubek po kawie, którego zawartość rozlała się po mokrym już asfalcie, jest coraz bardziej rozcieńczana przez nasilający się deszcz i powoli spływa w kierunku kratki ściekowej.
Mój wzrok wędruje dalej, w stronę moich sandałów. Czy ten mężczyzna miał rację? To naprawdę nie jest pogoda na odkryte buty. Ale skąd miałam wiedzieć? Kiedy wychodziłam prawie godzinę temu, wyglądało na to, że to będzie piękny dzień. Poza tym prognoza pogody na dziś nie przewidywała deszczu.
Poza tym w odkrytych butach opuchlizna na stopach goi się znacznie lepiej. Dziś zostało już tylko brzydkie zaczerwienienie i zastanawiam się, co by powiedział ten mężczyzna, gdyby zobaczył mnie dwa tygodnie temu, tuż po nieudanym treningu baletowym.
Nieważne. Dziś wieczorem chcę w końcu wrócić na trening i to jest właściwie jedyna rzecz, na którą dziś czekam. Nie, to nie do końca prawda: jest jeszcze nadchodzący weekend z całą naszą babską paczką w Las Vegas. Co prawda, żeby wpłacić zaliczkę, wyczyściłam konto do zera, ale w życiu trzeba mieć się z czego cieszyć, skoro codzienność jest tak ponura.
— Niech pani nie stoi na drodze, damo! — warczy na mnie kolejny facet w garniturze, unicestwiając moje marzenia na jawie. Przeciska się tak blisko mnie, że przez chwilę myślę, że chce mnie specjalnie potrącić.
Przynajmniej nie nazwał mnie suką, przemyka mi przez głowę, gdy podążam za jego radą i kontynuuję drogę do biura. Ale co to za różnica? W biurze będzie tak samo. Tam od pierwszego dnia moja koleżanka Cynthia zamienia moje życie w piekło. Nawet nie wiem, co jej zrobiłam, ale ona bije na głowę wszystkich tych nieokrzesanych typów z ostatnich kilku minut. Serce mi się ściska na myśl, że przez następne osiem godzin znowu będę musiała znosić jej docinki.
Deszcz przybiera na sile, a moje palce u stóp są już całkowicie przemoczone. Przeklinam się za to, że nie mogłam znaleźć miesięcznej karty na metro. Dziś rano znowu przewróciłam do góry nogami moje małe jednopokojowe mieszkanko, niestety bez rezultatu. Mogłabym przysiąc, że karta cały czas była w mojej torebce. Gdybym nie wiedziała lepiej, powiedziałabym, że Cynthia za tym stoi. Ale to byłby nowy poziom podłości, w który nie chcę wierzyć.
Chociaż pracuję tu dopiero od kilku tygodni, już kilka razy myślałam o tym, żeby wszystko rzucić. Dlaczego w ogóle wzięłam pierwszą lepszą pracę po powrocie z Anglii? Czy nie powinnam była dać sobie trochę więcej czasu? Ale co innego mi pozostało? Z czegoś przecież muszę żyć. Moje konto jest prawie puste, nigdy nie byłam tak spłukana. No cóż, i dlatego teraz idę w deszczu, zamiast po prostu kupić sobie cholerny bilet jednorazowy na metro. Z tego samego powodu idę do tego cholernego biura, żeby przez cały dzień znosić upokorzenia. Wszystko przez ten cholerny stan konta.
Dzwonek mojego smartfona sprawia, że podskakuję. Z trudem wygrzebuję go z torebki, idąc dalej, i czuję, jak zimno rozchodzi się po całym ciele od moich mokrych stóp.
— Cześć, siostrzyczko — witam Emmę możliwie najserdeczniej i cieszę się z tego nieoczekiwanego telefonu.
— Hej, Katie — odpowiada Emma matowym tonem i krótko kaszle. — Przepraszam, ale muszę ci dzisiaj odwołać lunch. Emily jest chora, marudziła całą noc i wołała tylko mamusię.
— Ojej, biedactwo — odpowiadam, wyobrażając sobie moją dwuletnią siostrzenicę, która leży w łóżku zmęczona, z czerwonymi policzkami i szuka bliskości swojej mamy. — Bardzo jej coś jest?
— Chyba nie. Ma gorączkę i jest przylepą. Ale miałabym wyrzuty sumienia, gdybym dziś w porze lunchu urwała się, żeby usiąść z tobą w kawiarni — wyjaśnia Emma. — Wpadnij zamiast tego do nas. Mama i Ethan na pewno by się cieszyli — dodaje po chwili.
— To miłe, może innym razem, ja… — zaczynam, ale Emma wchodzi mi w słowo.
— I mogłabyś w końcu wytłumaczyć mamie, dlaczego tak nagle uciekłaś z Anglii. Swoją drogą, wszyscy chcielibyśmy to wiedzieć.
Przełykam gulę w gardle. Przez chwilę nie wiem, co odpowiedzieć. Obie domyślają się, że miałam romans z członkiem angielskiej rodziny królewskiej. To było już prawie rok temu i właściwie to już historia. Ale ten mężczyzna ma chyba jakieś problemy z prawem, przez co prasa zaczęła grzebać w jego przeszłości. Jakoś przy tym trafili na mnie i przez tygodnie mnie oblegali, tak że normalne życie stało się niemal niemożliwe. Rodzina królewska zdołała zapobiec medialnej nagonce, ale oczywiście nie przejmowała się tym, jak ja sobie radzę z tymi wszystkimi paparazzi. Postanowiłam więc bez namysłu wrócić do Nowego Jorku, żeby uciec od tego szaleństwa. Studia na razie zawiesiłam i ostatnie dwa semestry mogę skończyć zaocznie, jak tylko uzbieram na czesne.
— Jesteś tam jeszcze, Katie? — pyta Emma.
— Tak… ekhm… nie mogłabyś jednak jakoś? Chociaż na pół godziny? To naprawdę ważne — błagam, myśląc o moim katastrofalnym pierwszym spotkaniu z naszą przyrodnią siostrą Darią dwa tygodnie temu, o którym koniecznie chcę jej opowiedzieć.
— Może innym razem — odpowiada Emma, a jej głos brzmi wyraźnie niezrozumiale. — Jeszcze jedno: właściwie w ogóle nie musiałabyś pracować. Mamy tu w domu wystarczająco dużo miejsca. Mogłabyś po prostu u nas zamieszkać. Co w tym takiego złego? — dopytuje się Emma.
— Dam sobie radę. Dzięki — odpowiadam bezbarwnie i nie mam ochoty kontynuować rozmowy. — Zaraz będę w biurze. Odezwę się później. Uzdrowienia dla Emily, ucałuj ją ode mnie — dodaję, rozłączam się i chowam smartfon z powrotem do torebki.
Nie byłoby nic złego w mieszkaniu w ogromnym domu w Hamptons, w którym mieszka z córką i mężem Ethanem. W oficynie zamieszkała nawet moja mama. Posiadłość jest po prostu bajeczna. Mimo to nie mogę znieść myśli o byciu na utrzymaniu siostry i jej męża. Po prostu tego nie chcę. Chcę stać na własnych nogach, nawet jeśli teraz są kompletnie przemoczone, a ja jestem totalnie spłukana. I nie rozumiem, dlaczego Emma ciągle do tego wraca.
CHLUP.
Czarny samochód przejeżdża bardzo blisko mnie i prosto przez kałużę, która utworzyła się przy krawężniku. Woda ochlapuje mi nogi.
Ze złością odprowadzam wzrokiem samochód, którego czerwone światła hamowania na chwilę mnie oślepiają. Samochód za nim oczywiście natychmiast kwituje to głośnym trąbieniem. Patrzę przez tylną szybę do czarnego wozu i wydaje mi się, że dostrzegam męską sylwetkę, która odwraca się w moją stronę. Przez krótką chwilę zdaje mi się, że rozpoznaję chłopaka mojej przyrodniej siostry Darii, który od kilku dni wciąż chodzi mi po głowie. Mimowolnie kręcę głową i gdy chcę przyjrzeć się dokładniej, samochód odjeżdża.
— No proszę, cała ty — słyszę zgryźliwy głos, od którego włosy stają mi dęba. Odwracam się i patrzę w twarz Cynthii, która stoi przede mną z zadowolonym uśmieszkiem i dużym parasolem, i dmucha mi dymem ze swojego e-papierosa prosto w twarz.
— Co masz na myśli? — pytam cicho, przeklinając się w duchu, że nie przychodzi mi do głowy lepsza odpowiedź.
— Tylko ty potrafisz wyjść z domu w taką pogodę w sandałach. Właściwie powinnaś być wdzięczna temu samochodowi, że przemoczył ci stopy. Twoje palce są jaskrawoczerwone, wręcz świecą w ciemności — szydzi Cynthia. — Boli cię? — pyta, lekko przechylając głowę i uśmiechając się złośliwie.
— A, zanim zapomnę… — kontynuuje. Oczywiście nie czekała na moją odpowiedź, a jej pytanie i tak nie było na poważnie. Jak zawsze. — Masz! — Wyciąga rękę i podaje mi małą brązową kartę. Mój bilet na metro. — Musiałaś go wczoraj zgubić w biurze. Możesz się cieszyć, że mnie masz. Prywatnie jesteś chyba taką samą niezdarą jak w pracy — trajkocze dalej, nieustannie dmuchając mi w twarz dymem o zapachu wanilii.
— Daj spokój, Cynthia, okej? — odpowiadam i odganiam dym na bok.
— Z czym mam dać spokój, kochanie? — odpowiada ponurym tonem i pochyla się lekko w moją stronę. — Mam następnym razem zostawić twoje rzeczy, żeby sprzątaczka wyrzuciła kartę do śmieci? Nie ma sprawy. — Tłumię westchnienie i zastanawiam się, jak przetrwać ten dzień.
— A teraz wybacz. Muszę iść na spotkanie, na którym będzie mowa o przyszłości firmy. Podobno dostaniemy nowego szefa, jeśli jeszcze nie słyszałaś. — Ogarnia mnie krótkie uczucie ulgi. Jeśli ona idzie na spotkanie, może będę mogła przez kilka minut odetchnąć w biurze.
— I tak się składa, że już go znam — oznajmia mi Cynthia i wydaje się przy tym jeszcze wyższa. — Jak najszybciej poinformuję go, jak fatalny personel tu czasami pracuje — dodaje, patrząc na mnie z góry.
— Jak uważasz — odpowiadam z możliwie jak największą obojętnością, chociaż serce podchodzi mi do gardła.
— O tak, tak właśnie uważam — ripostuje Cynthia, która zawsze musi mieć ostatnie słowo, i ponownie dmucha mi dymem w twarz. Kiedy znów otwieram oczy, ona już się odwróciła i pokuśtykała w stronę drzwi wejściowych.
Wzdycham.
Jak ja mam przetrwać ten dzień?
Kilka chwil wcześniej – całkiem niedaleko.
Ta cholerna winda! Płaci się kilka milionów za penthouse na ostatnim piętrze tego drapacza chmur na Manhattanie, a i tak ciągle się zacina.
Wzdycham zirytowany i spoglądam na złoty zegarek na nadgarstku. Jakieś pięć minut temu winda z lekkim szarpnięciem zatrzymała się gdzieś między osiemnastym a dziewiętnastym piętrem, a drzwi się nie otworzyły.
Znam to już i wcale mnie to nie szokuje, bo to już czwarty raz w krótkim czasie, kiedy coś takiego się dzieje. Zirytowany naciskam czerwony przycisk z napisem Emergency i już wiem, że zaraz usłyszę głos portiera przez metaliczny głośnik interkomu.
— Co mogę dla pana zrobić? — pyta mnie młody mężczyzna uprzejmym głosem.
— Do diabła! — wyrywa mi się. — Kiedy ta cholerna winda wreszcie zostanie sprawdzona! Utknęliśmy — mówię, spoglądając na Latynosa, który wsiadł kilka pięter niżej i cały czas próbuje nawiązać ze mną kontakt wzrokowy, bezustannie odchrząkując.
— Przepraszam, panie Adams. Są tu konserwatorzy. Myślałem, że nikogo nie ma w windzie. Zaraz ich powiadomię. Tak mi przykro, ja… — jąka się portier.
— Niech pan sobie daruje i się pospieszy. Muszę zdążyć na samolot do Doliny Krzemowej — przerywam mu i ponownie spoglądam na zegarek. Mój prywatny odrzutowiec już czeka na lotnisku. Lot nie odbędzie się beze mnie, ale mój pilot dostał konkretne okno startowe i jeśli je przegapimy, możemy utknąć na pasie startowym na wieczność, zanim dostaniemy kolejne pozwolenie. Gdyby tylko mi to powiedziano, zanim kupiłem odrzutowiec. Reklamowana wolność była jednym wielkim kłamstwem.
Oczywiście sam wiem, że wyszedłem o wiele za późno. Powód wciąż leży w moim łóżku, ma dwa jędrne silikonowe cycki i jest przypadkową znajomością z wczorajszego wieczoru, która jeszcze kilka minut temu robiła mi loda, zanim wyszedłem. Mam nadzieję, że wiadomość na małej karteczce samoprzylepnej da jej do zrozumienia, że na tej jednej nocy się skończy.
— Irytujące, prawda, señor? — zagaduje mężczyzna, rozpoczynając rozmowę, której miałem nadzieję uniknąć. Odrywam wzrok od zegarka i patrzę na niego.
— Ma pan rację! — rzucam w odpowiedzi, odwracając wzrok w stronę interkomu z nadzieją, że portier wkrótce znów się odezwie.
— Mieszka pan w tym penthousie na samej górze, prawda? — kontynuuje, pewnie myśląc, że lody między nami zostały przełamane. Ale nie czeka na moją odpowiedź, tylko paple dalej. — Zawsze się zastanawiałem, czy kiedykolwiek będzie mnie stać na tak wspaniałe mieszkanie. Moja żona i ja mamy już problemy ze spłatą raty za małe dwupokojowe mieszkanie na dwudziestym drugim piętrze. Właśnie z tego powodu wzięła dodatkową pracę, wie pan? Ale to się wkrótce skończy, bo jest w czwartym miesiącu…
Szarpnięcie windy przerywa jego słowotok i czuję, jak winda powoli rusza w dół.
— Przepraszam, panie Adams, zamienię poważne słowo z konserwatorami — słyszę głos portiera z interkomu.
Postanawiam nic nie odpowiadać. Czasem lepiej trzymać ludzi w niepewności. Gdybym teraz powiedział mu kilka miłych słów, mógłby pomyśleć, że nic wielkiego się nie stało. Ale tak nie jest. To jest cholerna winda. Jakie to może być trudne, zadbać o to, żeby to urządzenie działało niezawodnie?
Wydaje się, że jazda windą przerwała także monolog mojego współpasażera, za co jestem mu wdzięczny. Co miałbym mu powiedzieć? Że przy jego pracy prawdopodobnie nigdy nie będzie go stać na penthouse? Nikt nie lubi tego słyszeć, nawet jeśli to prawda. A prawda jest taka, że mężczyzna w spranej koszulce polo z wyszytymi literami Coca-Cola nad lewą piersią nie byłby w stanie spłacić raty, nawet gdyby żył trzysta lat.
Dlaczego w ogóle muszę utknąć w windzie z krępym facetem w średnim wieku? Czy nie mogłaby to być ta młoda, seksowna Meksykanka w krótkiej spódniczce, która jechała ze mną na górę jakieś dwa tygodnie temu? Z nią doskonale wykorzystałbym czas do ponownego ruszenia windy.
Myśl o tym od razu poprawia mi humor i na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Kilka chwil później winda bez dalszych incydentów dociera do podziemnego garażu. Mój współpasażer żegna się ze mną. Kiwam mu głową, idę w stronę samochodu, znowu spoglądam na zegarek i już wiem, że muszę mieć sporo szczęścia z ruchem ulicznym, jeśli samolot ma wystartować o umówionej godzinie.
Szybko kieruję samochód do wyjazdu, ale tam znowu zostaję gwałtownie wyhamowany. Trąbienie nie ma sensu, bo młodsza, nieco pulchna kobieta w czerwonym małym samochodzie przede mną właśnie wysiadła i schyla się, żeby podnieść kartę parkingową, która chwilę wcześniej wypadła jej przez opuszczoną szybę na ziemię, zamiast trafić do przeznaczonej do tego szczeliny.
Niecierpliwie bębnię palcami po skórzanej kierownicy i co chwilę spoglądam na zegarek na nadgarstku.
Kobiety! I niech ktoś jeszcze powie, że stereotypy dotyczące prowadzenia samochodu są nieprawdziwe.
Podczas gdy niecierpliwie patrzę, jak powoli wsiada do samochodu, przypomina mi się ostatnie spotkanie z kobietą sprzed około dwóch tygodni, która prowadziła podobnie zdezelowany mały samochód. Miała na imię Daria i teraz mogę się już śmiać z tego, że naprawdę myślała, że po tej jednej nocy było między nami coś w rodzaju związku. Skąd kobietom zawsze przychodzą do głowy takie pomysły? Czy tak trudno zrozumieć, że facet nie ma na to ochoty?
Może to była moja wina. Poprzedniego wieczoru chyba trochę za bardzo ją uwodziłem, a potem musiałem pilnie jechać na spotkanie biznesowe, które dzisiaj w Dolinie Krzemowej koniecznie chcę doprowadzić do końca. Ten interes przyniesie mi kolejne kilka milionów, więc można dla niego wystawić kobietę do wiatru.
W każdym razie umówiliśmy się na następny wieczór w jej mieszkaniu. Zazwyczaj tego nie robię, ale nie chciałem, żeby cały mój wysiłek poszedł na marne. Postanowiłem przelecieć ją na stole w jadalni zaraz po kolacji. Ale do tego nie doszło. Zamiast tego, krótko po moim przybyciu, zadzwonił dzwonek do drzwi i weszła jej przyrodnia siostra, Katie. Przez chwilę byłem wściekły, bo w ogóle nie miałem ochoty na spotkanie rodzinne. Nie rozumiałem, co Daria sobie myślała. Ale złość minęła, gdy zobaczyłem Katie, która kilka chwil później pojawiła się za Darią. Była ucztą dla oczu i całkowicie przyćmiła Darię.
Tego wieczoru wyrzuciłem swoje plany do kosza i postanowiłem trochę poflirtować z Katie, która wydawała się na to całkiem otwarta, chociaż była nieco zdenerwowana i sprawiała wrażenie, jakby była tu pierwszy raz.
Skończyło się na tym, że Daria kompletnie oszalała i niedługo potem wściekła wystawiła swoją przyrodnią siostrę za drzwi. Uważałem, że to wielka szkoda, zostałem jeszcze chwilę, myśląc, że może chociaż zdobędę nagrodę pocieszenia. Ale po kilku niezdecydowanych próbach poddałem się, wyszedłem z mieszkania i byłem na siebie zły, że od razu nie pobiegłem za tą Katie.
— No jedź wreszcie. Szlaban jest otwarty — wyrywa mi się zirytowanym tonem, podczas gdy widzę, jak ucieka mi czas. Ale nawet tego mała, pulchna pani nie potrafi zrobić. Zamiast tego oczywiście gaśnie jej silnik. Tym razem nie mogę się powstrzymać, naciskam klakson i od razu widzę przez jej tylną szybę, jak drga.
Po przerwie, która ciągnie się w nieskończoność i podczas której jej czerwone światła hamowania wręcz mnie oślepiają, jej samochód w końcu rusza. Szybko podjeżdżam do przodu, bez problemu przejeżdżam przez szlaban i włączam się do gęstniejącego ruchu na Dolnym Manhattanie.
Gdy tylko obok mnie na sąsiednim pasie pojawia się luka, zmieniam go i nierzadko spotykam się z gwałtownym trąbieniem jednej z żółtych taksówek. Ale mam na to tylko pobłażliwy uśmiech.
Dzwonek mojego smartfona sprawia, że na chwilę tracę uwagę, przez co taksówkarz, którego wyprzedziłem, wjeżdża na lewy pas obok mnie, wściekle gestykuluje i przez otwarte okno krzyczy coś w nieznanym mi języku. Pokazuję mu środkowy palec, trochę przyspieszam i odbieram telefon.
— Hej, Liam! Co słychać, stary? — witam mojego rozmówcę.
— Hej, Sean. Chciałem tylko zapytać, czy jutrzejszy wieczór jest aktualny? Od ostatniego razu minęło zdecydowanie za dużo czasu — mówi Liam. — Poza tym widziałem, że u ciebie w Nowym Jorku jest pogoda do dupy. Tutaj w Las Vegas musisz uważać, żeby się nie poparzyć słońcem.
— Tak, już się cieszę. Mój pilot już wie i z Doliny Krzemowej do ciebie to tylko godzina lotu, a potem możemy… Uważaj, kutasie! Dokładnie ten sam taksówkarz co przed chwilą wciska się tuż przede mnie i gwałtownie hamuje.
— Wszystko w porządku? — pyta z troską Liam.
— Tak, tylko jakiś głupi taksówkarz, który myśli, że ulica należy do niego. Nowy Jork jest pełen szaleńców, to naprawdę jest do rzygania. — Pokazuję mu środkowy palec, tym razem przez przednią szybę.
Chwilę później taksówka zwalnia prawy pas i znika w bocznej uliczce. Spoglądam na zegarek i postanawiam to tak zostawić i nie dawać idiocie nauczki, za którą musiałbym zapłacić dłuższym oczekiwaniem w prywatnym odrzutowcu.
Gdy właśnie mam zamiar przyspieszyć, czuję, jak moja przednia prawa opona wjeżdża w kałużę przy krawężniku i spora ilość wody zostaje wyrzucona w jego stronę.
Na chwilę hamuję, co oczywiście spotyka się z ciągłym trąbieniem samochodu za mną. Spoglądając do tyłu, widzę, że kilka metrów za mną zatrzymała się kobieta z rozłożonym parasolem i patrzy na swoje ubranie.
Spogląda w stronę mojego samochodu i przez krótką chwilę wydaje mi się, że patrzy na mnie twarz tej Katie.
— Sean? Wszystko w porządku? — słyszę znowu głos Liama przez zestaw głośnomówiący.
— Tak, wszystko dobrze. Tylko… — odpowiadam i waham się. Czy to naprawdę ona? Co się ze mną dzieje? Czy już tak bardzo mi się chce, że wszędzie widzę gorące laski? — To nic. Wszystko w porządku — kończę temat i jadę dalej.
— W każdym razie, wybrałem dla nas zajebistą miejscówkę, mój przyjacielu — wyjaśnia mi Liam entuzjastycznym tonem i wydaje się, że tylko czekał, aż będzie mógł mówić dalej. — Znajomy szef hotelu powiedział mi, że jutro będzie tam roiło się od kobiet. Na pewno będziemy się świetnie bawić — kontynuuje, a ja niemal widzę, jak siedzi za swoim biurkiem i z lubieżnością zaciera ręce.
— Świetnie, coś nieskomplikowanego to dokładnie to, czego potrzebuję. Jeśli jest na świecie miejsce, gdzie kobiety też to rozumieją, to chyba w Las Vegas — odpowiadam. — Może od razu wezmę dwie kobiety do swojego apartamentu — dodaję.
— Tym mnie nie zszokujesz. Dopiero wczoraj miałem trójkąt. Te dwie panie naprawdę myślały, że to zwiększy ich szanse na pracę w jednym z moich hoteli — wypala Liam, a ja też muszę się roześmiać.
— To było świetne. Lizalem jedną, podczas gdy drugą ruchałem od tyłu w cipkę. Wiesz, co potem zrobiłem? Wziąłem jej… — zaczyna Liam, który najwyraźniej uznał mój śmiech za zaproszenie do szczegółowego opowiadania o swojej wczorajszej nocy, co zawsze chętnie czyni.
— Dobra, Liam. Mogę to sobie wyobrazić — przerywam mu, mając nadzieję, że tym razem oszczędzi mi swojego niekończącego się wykładu o swoim życiu seksualnym.
— W porządku. Rozumiem. Boisz się, że u ciebie nie będzie tak grubo jak u mnie — żartuje Liam. — Co powiesz na to, żebyśmy się o coś założyli?
— Zamieniam się w słuch — odpowiadam z uśmiechem, podczas gdy mały znak drogowy na poboczu wskazuje, że do lotniska mam jeszcze około czterech mil. Przy odrobinie szczęścia zdążę na czas.
— Uważaj, Sean. Założymy się o to, który z nas jutro wieczorem pierwszy zaliczy kobietę w tym hotelu — wyjaśnia mi Liam spiskowym tonem. — Ale żadnych dziwek na telefon! — dodaje. — Wygrywa ten, który wyśle drugiemu selfie z kobietą z łóżka w swoim apartamencie. Co ty na to?
— To najgłupszy zakład, o jakim kiedykolwiek słyszałem — ryczę śmiechem. — Wchodzę w to! Co jest dla zwycięzcy?
— Dostaję twój penthouse w Nowym Jorku — wyjaśnia mi Liam z nonszalancją.
— Albo ja twój luksusowy hotel w Las Vegas — odpowiadam równie nonszalancko. Ostatnio nasze zakłady stały się rzadsze, ale stawki zawsze były wysokie. Pamiętam mgliście, jak lata temu przegrałem jacht i przejąłem od Liama całą flotę sportowych samochodów, z których jeden właśnie prowadzę w kierunku lotniska.
— Umowa stoi — słyszę radosny głos Liama. — Teraz ta nieprzyjemna część — mówi Liam i słyszę, jak jego ton nagle się zmienia.
— Co się stało? — pytam zdziwiony.
— Nie masz tego ode mnie, ale Barry podobno kilka godzin temu przybył do Doliny Krzemowej i również jest zainteresowany firmą technologiczną, do której właśnie jedziesz — wyjaśnia mi Liam.
— Jesteś pewien? Skąd o tym wiesz? — dopytuję i czuję, jak mój dobry humor gwałtownie zamienia się w złość. Barry, odkąd rozstaliśmy się w interesach, utrudnia mi życie, gdzie tylko może. Firma w Nowym Jorku uczyniła nas obu bogatymi. Ale on z dnia na dzień po prostu odszedł i założył coś własnego. Teraz wydaje się czerpać przyjemność z wchodzenia mi w paradę na każdym kroku.
— Prawdopodobnie zameldował się w hotelu na twoje nazwisko. Tamtejszy właściciel hotelu nie był pewien, bo nie miał przy sobie dowodu. A poza tym jest moim przyjacielem i wie, że się znamy, więc wysłał mi zdjęcie ze swojej kamery monitoringu. Wyślę ci je, sekunda.
Biorę smartfon do ręki, co chwilę odrywając wzrok od drogi i po krótkiej chwili widzę, jak na naszym czacie pojawia się zdjęcie. Widzę na nim wydruk, na którym bez wątpienia jest twarz Barry’ego. Na dole sfotografowanego kawałka papieru widnieje napis Drukarka: BIURO-LIAMA.
— Ten sukinsyn — wyrywa mi się. — Czasami myślę, że dowiedział się, co naprawdę stało się wtedy w Iraku i dlatego tak się zachowuje — syczę ze złości do telefonu.
— Nie sądzę. To była wtedy ściśle tajna sprawa — odpowiada Liam. — Ale spójrz na to z tej strony: przynajmniej wiesz o tym z wyprzedzeniem i możesz coś wymyślić.
— Masz rację — odpowiadam, czując wdzięczność dla Liama za tę wskazówkę. — I wiem, że nazywasz swoje drukarki swoim imieniem — dodaję i krótko się śmieję.
— Kobietom się to podoba — dodaje ze śmiechem. Przy najlepszych chęciach nie mogę sobie wyobrazić, co to ma dać, ale zostawiam go w spokoju i żegnamy się, podczas gdy budynek lotniska pojawia się w zasięgu mojego wzroku, a ja postanawiam, że przy najbliższej okazji urządzę Barry'emu awanturę.
Tego samego wieczoru.
Szybkim krokiem zbliżam się do studia baletowego i gdzieś w oddali słyszę bicie kościelnego zegara. Nie muszę więc zerkać na zegarek. Wiem, że dziewczyny zawsze punktualnie zaczynają trening, i jestem na siebie zła, że w tej chwili znajduję się jeszcze jakieś półtorej przecznicy od celu.
Wydycham głęboko powietrze, poprawiam torbę treningową na ramieniu i jeszcze bardziej przyspieszam. Kątem oka widzę swoje wciąż mocno zaczerwienione palce u nóg, które w moich odkrytych butach stawiają jeden szybki krok za drugim, i czuję ulgę, że przynajmniej dzisiejszy wieczór jak dotąd jest bezdeszczowy.
Nie wiem, czy to wina palców u nóg, czy doboru butów, ale dzisiaj w biurze było wyjątkowo źle. Trzy razy udawałam, że muszę iść do toalety, bo czułam, jak zaciska mi się gardło, a z powodu tych wszystkich docinków Cynthii brakowało mi tchu.
— To jest do niczego! Co ty w ogóle potrafisz? — Ta kartka jest tak pognieciona jak twoje czerwone paluchy! — Chciałabym mieć kompetentną koleżankę. Niczego mi nie oszczędzono! — Niektórzy ludzie naprawdę do niczego się nie nadają.
Te i wiele innych upokorzeń odbijały mi się echem w głowie przez całą drogę do studia baletowego, a ja rozpaczliwie próbowałam myśleć o czymś innym. Oczywiście drogę do mojej małej kawalerki w Queens, gdzie czekała na mnie torba sportowa, znowu musiałam pokonać pieszo. Mój bilet na metro znów zniknął w tajemniczych okolicznościach i już mogłam się domyślić, kto za tym stoi. Ale po całym dniu pełnym docinków nie miałam już siły, by skonfrontować się z Cynthią. Czułam, że zaraz wybuchnę płaczem, a tej satysfakcji naprawdę nie chciałam jej dać.
Jestem zła na siebie, że do dziś nie znalazłam sposobu, by się jej postawić. Na początku myślałam, że to minie, jeśli będę to po prostu ignorować. Ale chyba się myliłam. Z jakiegoś nieznanego mi powodu Cynthia aż kipiała od złośliwości i zdawało się, że sprawia jej to przyjemność.
Czuję, jak do oczu napływają mi łzy, ale nie chcę, by uczucie rozpaczy wzięło górę. Przełykam więc gulę w gardle i pokonuję ostatnie kroki w stronę studia, które właśnie pojawiło się w moim polu widzenia.
Przechodzę przez drzwi wejściowe, skręcam w lewo do damskiej szatni, która, zgodnie z oczekiwaniami, jest pusta. Zza drzwi za nią do moich uszu dobiega cicha muzyka i słyszę stłumiony głos instruktorki. Do nosa dociera mi ten znajomy zapach, który zdaje się istnieć tylko w tym miejscu. Natychmiast w mojej głowie pojawiają się obrazy wielu pięknych chwil, które tu razem spędziłyśmy. Kiedy ktoś z naszej grupy ma urodziny lub inną radosną okazję do świętowania, zazwyczaj po treningu siadamy razem przy butelce wina musującego i kilku małych przekąskach.
Po raz pierwszy od wielu godzin czuję w ciele coś na kształt odprężenia. Kładę torbę treningową na swoim miejscu, siadam obok, zdejmuję buty i zaczynam bandażować palce. Po raz pierwszy przyglądam im się dokładniej i niestety muszę przyznać rację Cynthii. Czerwony kolor naprawdę wygląda brzydko. Co mi strzeliło do głowy, żeby pójść do biura w odkrytych butach? Przecież było jasne, że…
Skrzypnięcie drzwi do sali treningowej sprawia, że podnoszę głowę. Wprawdzie uspokajająca muzyka przez chwilę dociera do moich uszu nieco głośniej, ale na widok kobiety, która stoi w progu i jest co najmniej tak samo zaskoczona jak ja, krew zamiera mi w żyłach.
— Daria? — pytam, jakbym nie wiedziała doskonale, że to ona. Przez sekundę panuje cisza, podczas gdy skrzypiące drzwi za moją przyrodnią siostrą powoli się zamykają.
— A kto inny? — odpowiada chłodno i zdaje się trawić szok szybciej ode mnie. Idzie do swojej torby treningowej, która stoi na ławce dwa miejsca dalej.
— Nigdy cię tu nie widziałam, jesteś nowa? — pytam, starając się, by mój głos brzmiał jak najspokojniej.
— Tak, zaczęłam w zeszłym tygodniu. A ty? — odpowiada, grzebiąc w torbie i nie zaszczycając mnie ani jednym spojrzeniem.
— Przymusowa przerwa — odpowiadam i wskazuję na moje stopy. — Trochę przesadziłam.
Daria spogląda na mnie bez słowa, patrzy na palce, a ja mam wrażenie, że jej usta wykrzywiają się w uśmiechu. Potem patrzy mi w oczy, kiwa krótko głową i ponownie odwraca się do swojej torby treningowej.
Próbuję skupić się na bandażowaniu stóp, ale czuję, jak zaczynają mi drżeć palce. Moja dolna szczęka również zaczyna drżeć. Wiem, że to głupie, ale po dniu pełnym złośliwości ze strony Cynthii miałam nadzieję znaleźć tu jakąś odskocznię, a teraz nawet to schronienie nawiedza osoba, która również nie czuje do mnie nic poza pogardą.
— Daria, idziesz? Chcemy jeszcze… — słyszę znajomy, ciepły głos, gdy drzwi do sali treningowej ponownie się otwierają. Podnoszę wzrok i widzę, jak Julia, moja przyjaciółka i partnerka treningowa, wsuwa głowę przez szparę w drzwiach.
Potem mnie dostrzega i jej twarz wyraźnie się rozjaśnia. — Hej, Katie! Super, że jesteś. Już się martwiłam, że nie dasz rady! — Dźwięk jej przyjaznego głosu przynosi odrobinę ulgi i drżenie szczęki ustaje.
— Idziecie obie? Chcemy przed treningiem omówić jeszcze kilka szczegółów dotyczących jutrzejszego wyjazdu do Las Vegas — mówi Julia, patrząc na nas obie na zmianę.
— Ach, Katie — szepcze, podchodząc do mnie o kilka kroków. — Brakowało jeszcze twojej zaliczki. Nie wiedziałam, czy dzisiaj przyjdziesz, więc zapłaciłam za ciebie — dodaje Julia. — Nie chciałam, żeby moja współlokatorka wycofała się w ostatniej chwili — dopowiada i puszcza do mnie oko. Za jej plecami widzę, jak Daria przechyla głowę w naszą stronę i teraz już wyraźnie się uśmiecha. Najwyraźniej szept nie był wystarczająco cichy.
Doceniam to, że Julia nie wspomniała, że doskonale wie, jak puste jest moje konto, ale i tak nie mogę powstrzymać rumieńca wstydu na policzkach. Podczas krótkiej wizyty w mieszkaniu wypełniłam wniosek o nową kartę kredytową, który dzisiaj leżał w mojej skrzynce z resztą poczty, i wysłałam go mailem. Jeśli obietnica reklamowa na ulotce jest prawdziwa, karta powinna dotrzeć do mnie już jutro i w Las Vegas nie będę zdana na łaskę Julii czy kogokolwiek innego.
— Bardzo się cieszę, Julio — słyszę nagle głos Darii i widzę, jak posyła Julii najprzyjaźniejszy uśmiech, jakiego u niej jeszcze nie widziałam.
— Ty też jedziesz? — pytam, ledwo ukrywając szok w głosie.
— No jasne. Czegoś takiego bym nie przepuściła. Na takim wyjeździe poznaje się ludzi, z którymi się trenuje, zupełnie inaczej — odpowiada Daria, patrzy na mnie i przechyla głowę.
No świetnie. Liczyłam, że wyjazd do Vegas będzie odskocznią. A teraz wygląda na to, że zamieni się w istną drogę przez mękę z moją przyrodnią siostrą, po której w poniedziałek od razu przejmą pałeczkę drwiny Cynthii. Jak ja to przetrwam? Nie mogę się już wycofać, skoro Julia wpłaciła zaliczkę. A naprawdę nie mogę sobie pozwolić na utratę mojej ostatniej przyjaciółki.
— To co? Idziesz? — pyta Julia, klepiąc mnie po ramieniu.
— Tak, idę — odpowiadam zduszonym głosem i wlekę się za nią do sali treningowej.
Nigdy bym nie pomyślała, że ten dzień może stać się jeszcze gorszy.
Dzień później.
— Ty pierdolony skurwysynu — ryczę do słuchawki, gdy Barry w końcu ma jaja, żeby odebrać jedno z moich wielu połączeń od wczorajszego wieczoru. Para przy stoliku obok, wyglądająca na mocno w sobie zakochaną, chyba nie spodziewała się takiego słownictwa w strefie VIP baru na dachu w Las Vegas. Oboje wzdrygają się i lustrują mnie niechętnym spojrzeniem, którym jednak zbytnio się nie przejmuję.
— Najpierw meldujesz się w moim hotelu, a potem składasz firmie technologicznej ofertę przejęcia, która co najmniej o trzysta procent przewyższa jej wartość. Zawsze byłeś takim dupkiem? — dodaję, jednym haustem opróżniam kieliszek martini i z głośnym trzaskiem odstawiam go na szklanym stoliku przede mną.
Para obok zerka na siebie ponownie. Wzrok chuderlawego typka, który pewnie chciał choć raz w życiu zabrać swoją dziewczynę w jakieś ładne miejsce, zatrzymuje się na mnie nieco dłużej, niż to konieczne. Zastanawiam się, czy zaraz się odezwie. To mogłoby być zabawne. Przynajmniej miałbym jakąś rozrywkę po tym, jak wczorajsza wycieczka do Doliny Krzemowej okazała się całkowitą katastrofą.
— Chwileczkę, Sean — odpowiada mi spokojnie i faktycznie zawiesza połączenie, po czym mechaniczny kobiecy głos informuje mnie, że mój rozmówca prowadzi inną rozmowę.
Biorę głęboki oddech i walczę z narastającą we mnie wściekłością. Mam wielką ochotę skoczyć mu teraz do gardła. Całe jego szczęście, że nie stoi teraz przede mną. Przyciśkawszy słuchawkę do ucha i czekając niecierpliwie, chyba po raz pierwszy zauważam głęboki bas muzyki lounge, od którego wibruje mi przepona. Mój wzrok wędruje po dachu baru, z którego roztacza się jedyny w swoim rodzaju widok na Las Vegas Boulevard i trzy największe hotele przy Stripie. Wszędzie coś migocze i lśni. Wiem doskonale, że te wszystkie szybkie, kolorowe zmiany są tylko częścią sztuczki, mającej na celu przebodźcowanie ludzi, aby dalej zostawiali swoje pieniądze w kasynach i innych miejscach. To idealne miejsce na łatwą zdobycz i szybki seks.
Myślę o Liamie, który załatwił tu rezerwację i powinien pojawić się za kilka minut. Powiedział, że to jedno z najbardziej ekskluzywnych miejsc przy Stripie i zazwyczaj na miejsce trzeba czekać tygodniami. Oczywiście nie omieszkał wspomnieć, że urządzał już tu na górze dzikie orgie. Może to było rozwiązanie! Może po prostu musiałem znowu zaszaleć.
— Dobra, już jestem, Sean. Przykro mi, że musiałeś czekać — słyszę głos Barry'ego, ale bardzo wyraźnie wyczuwam w nim kpinę. — Ale właśnie zadzwonił prezes tej firmy technologicznej i jeszcze raz potwierdził, że przyjmują moją ofertę — dodaje Barry przeciągłym, obojętnym tonem.
— W takim razie niedługo będą mieli oficjalnie głupiego fiuta za prezesa. Gratulacje — odpowiadam z pogardą w głosie.
— Zdradzę ci sekret, Sean — odparł Barry udawanym szeptem. — Tak naprawdę ta firma w ogóle mnie nie interesuje. Ale kupiłem ją tylko dlatego, że ty ją chciałeś. To wszystko. — Potem robi pauzę, by jego słowa nabrały odpowiedniej mocy.
— Rozczarowujesz mnie, Barry. Wzbogaciłeś się tylko dzięki mnie, dobrze o tym wiesz. To ja miałem wtedy pieniądze, żeby założyć firmę i pozwoliłem ci dołączyć. Beze mnie byłbyś rannym weteranem z Iraku z utykającą nogą, który do niczego by nie doszedł i piłby gorzałę w rynsztoku z innymi menelami — odpowiadam i sam jestem zdziwiony, jak opanowanie brzmi mój głos.
— A kto teraz jest głupim fiutem? — wrzeszczy na mnie Barry przez telefon. — To ty strzeliłeś do mnie w Iraku. To ty sprawiłeś, że muszę stale wlec za sobą prawą nogę jak kaleka. A teraz sobie z tego żartujesz? — Jego głos, jeszcze przed chwilą obojętny, teraz kipi nienawiścią i pogardą.
— Pierdol się — rzucam, kończę rozmowę i z trzaskiem rzucam smartfon na szklany stół, czym znów zasługuję sobie na spojrzenie pary obok, która teraz odwraca się w moją stronę.
— Nie dałoby się trochę ciszej, proszę pana? — pyta mnie chudy mężczyzna z naburmuszoną miną.
— Mniej więcej tak? — pytam i ciskam smartfonem o stół jeszcze głośniej, tak że jego dziewczyna obok aż podskakuje.
— Chodź, kochanie, idziemy — szepcze mu do ucha i pociąga go za rękaw. Przez chwilę wygląda na to, że chce coś powiedzieć, ale ostatecznie rezygnuje i wraz z dziewczyną opuszcza stolik obok mnie. W tej samej chwili do mojego stołu podchodzi Liam z szerokim uśmiechem na twarzy.
— No proszę, już zdążyłeś zawrzeć nowe znajomości? — słyszę głos Liama z drugiej strony i odwracam się. Witamy się krótkim uściskiem i siadamy obok siebie.
— Ach, ten mały z przodu chyba był trochę zbyt pewny siebie, bo wyrwał ładną dziewczynę z miseczką C — odpowiadam w złym humorze, mając nadzieję, że moje słowa dotarły do niego mimo głębokiego basu. Ale skoro tamci już się nie odwracają, to chyba się tego nie dowiem.
— A tak w ogóle, gdzie są te laski, o których opowiadałeś? — pytam, odwracając się do Liama i rozglądając dookoła, jakbym ich wypatrywał.
— Ktoś tu ma dziś naprawdę świetny humor — stwierdza Liam. — To chyba jednak udało ci się skontaktować z Barrym po wczorajszej klapie? — dopytuje, trafiając w sedno. Dzwoniłem do niego wczoraj i chciałem odwołać wieczór w Las Vegas z powodu mojego nastroju.
— Tak, właśnie przed chwilą — odpowiadam. — Czasami zastanawiam się, czy on jakoś nie odkrył, co się wtedy naprawdę stało — dodaję szeptem i ukradkiem zerkam w lewo i w prawo, żeby sprawdzić, czy nikt nas nie słyszy.
— Masz na myśli, że wie, że twój strzał nie był przypadkiem? — pyta Liam, unosząc brew i wzruszając ramionami. — Już wtedy był hardym sukinsynem i chodziły słuchy, że coś knuje. Dlatego Organizacja chciała się go pozbyć — kontynuuje Liam.
— Gdybyś wtedy poprawnie wykonał zadanie, nie miałbyś dziś problemów — dorzuca i klepie mnie przyjacielsko po ramieniu.
— Coś w tym jest — odpowiadam zamyślony i w myślach znów patrzę przez lunetę mojego karabinu gdzieś na irackiej pustyni. Mimo nienawiści do Barry'ego, nawet dzisiaj myśl o zastrzeleniu amerykańskiego żołnierza na odludziu wydaje mi się zła.
To były wtedy szalone czasy. Moja i Liama tura dobiegła końca, lot powrotny był zarezerwowany, ale wtedy podszedł do nas mężczyzna, który zaoferował mi ogromne sumy za kontynuowanie służby. Dał jasno do zrozumienia, że to nieoficjalne zlecenie. Płacili świetnie, a wszystko, co mieliśmy robić, robiliśmy już od tygodni. Liam był moim zwiadowcą i mieliśmy pracować razem jako zespół. Wyjaśnił mi, że wchodzimy do gry, kiedy „z politycznego punktu widzenia nie jest pożądane, by USA były w to zamieszane”.
Przez jakiś czas szło dobrze. Cele, które musiałem eliminować, to byli jacyś terroryści z pasami szahida na biodrach. Stan mojego konta gwałtownie rósł, a ja czasem zastanawiałem się, dlaczego armia sama nie może tych ludzi zlikwidować. Ale w gruncie rzeczy było mi to obojętne.
Potem nadszedł dzień, który wszystko zmienił. Mój cel, jak zawsze, został mi podany przez mechaniczny głos w telefonie, który kiedyś kazał mi nazywać go po prostu panem Smithem
