Strefa komfortu - Ludwik Wolta - ebook + książka

Strefa komfortu ebook

Ludwik Wolta

5,0

Opis

Książka o dzisiejszym kryzysie męskości – młodych mężczyznach, którzy obawiają się ryzykować, stają się wygodniccy i zamykają w świecie gier, internetu i mediów społecznościowych.

Kiedy Berno traci wszystko, do czego przywykł – kobietę, pracę i niezależność
finansową – postanawia odkryć, czego naprawdę pragnie. Podążając za wskazówkami coacha Jakuba Wernera, dokonuje introspekcji i uświadamia sobie, że od dawna drzemała w nim pokusa przygotowania i popełnienia widowiskowej zbrodni…

>skończ te słynne studia humanistyczne
>tyraj za biedacką pensję
>strać dziewczynę
>strać biedacką pensję
>graj w Counter Strike’a i jedz parówki
>zostań przegrywem
>zabij się
>
>albo kogoś...

Nienawidzisz poradników dających receptę na osiągnięcie sukcesu? Irytuje Cię idea samorealizacji? Mdli Cię na myśl o ludziach, którzy „dbają o swój wizerunek”? Jeśli tak, to w Bernie Jakimie –„chłopcu w klapkach” – odnajdziesz swoją bratnią duszę. Bliski też będzie Ci jego plan zemsty. Wendeta Berna okaże się jednak mroczniejsza i bardziej przerażająca niż wędrówka Dantego po najgłębszych kręgach piekła.

Opowieść o współczesnym świecie, w którym najważniejszy jest wizerunek. Zamiast prawdziwych ludzi, pieczołowicie wykreowane persony, które żyją z tego, że radzą innym, jak żyć i odnieść sukces. Tylko Bernard Jakim się buntuje. To iście gombrowiczowska postać, która usilnie wzbrania się przed „gębą” i dochodzi to wniosku, że nic tak nie rozwinie jego osobowości i nie zmieni życia na lepsze, jak morderstwo doskonałe.

Karolina Nos, czepiamsieksiazek.pl

Pozycja dla tych, którzy chcą dowiedzieć się więcej o współczesnej męskości.

Mateusz Piotrowski, DailyVibes.pl

Antyporadnik, któremu daleko do poradnikowych form - to typowa powieść o bardzo nietypowej fabule, która sprawi, że wraz z bohaterem niejednokrotnie opuścicie tytułową strefę komfortu. Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, czy i w jaki sposób coaching może zmienić czyjeś życie, spróbujcie za jego pomocą (no, i z domieszką różnorakich narkotyków) razem z Bernem Jakim zaplanować morderstwo doskonałe.

Przemysław Garczyński, 3telnik.pl

Ludwik Wolta urodził się w Ustrzykach Dolnych, aktualnie mieszka na warszawskim Żoliborzu. Z zawodu psycholog i psychoterapeuta; pracował z osobami cierpiącymi na fobię społeczną i autyzm. W poprzedniej dekadzie współtworzył kontrkulturowe portale internetowe. „Strefa komfortu” jest jego prozatorskim debiutem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 364

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

Nie powinien był tu przychodzić, nie powinien dołączać do tłumu wiwatującego na widok kolejnej zgruchotanej czaszki i kolejnych zachodzących bielmem oczu. Wiedział, że zohydza się Bogu, a mimo to wciąż czuł tę podnietę i nienawidził się za to.

Berno oznaczył ten fragment zakreślaczem. Nie wiedział, że młody Augustyn lubił świeżą krew. Kiedyś ten manichejski ultras zostanie ojcem Kościoła, na razie wraca z okrutnych igrzysk i zamartwia się, że zew ciepłego ścierwa wprawił go w ekstazę. Ciekawe, czy można przebyć odwrotną drogę? Czy ojciec Pio mógł chwycić za tasak i zrobić rzeźnię w refektarzu? A święty Jan… czy mógł wywlec moździerz na sam szczyt Karmelu?

Nie, dumał Berno, historia nie notowała takich przypadków.

Minęła druga w nocy, do egzaminu z etyki pozostało sześć godzin. Odliczając czas na kąpiel, prasowanie i dojazd – musiał być gotów za nie więcej niż pięć. Powinien zdążyć – nikt mu nie przeszkadzał, miał pełen komfort. Jego zezowaty współlokator, Lin, poszedł pić. Zaliczył w pierwszym terminie, i to najlepiej na roku. Berno nie widział w tym sukcesie nic niezwykłego, przecież socjopaci uwielbiają taplać się w cudzym sumieniu. I, zupełnie pozbawieni miłosierdzia, syfią po sobie ile wlezie. Bernowi nie przeszkadzał własny bałagan, potrafił się w nim odnaleźć; nieporządek Lina z jakichś powodów go drażnił. Zezulec rzadko tu bywał, często znikał na kilka dni, zostawiając po sobie ledwo napoczęty posiłek. Tym razem zostawił garnuszek, pożółkły sos zaczynał już cuchnąć.

Już drugi rok tłamsili się w tej dusznej klitce z obciachowym pawlaczem. Teraz, w scenerii poszarzałych zasłon i sklejkowych szafek, Berno przegryzał się przez egzystencjalistów. Nie ułatwiali sprawy, narzekali na warunki – wnętrze akademika było tak ohydne, że zdołałoby zemdlić nawet samego Sartre’a.

Trzy minuty po drugiej, po korytarzu rozległ się brzdęk. Berno pomyślał, że ktoś wpadł wprost na upamiętniającą jedną ze studenckich libacji piramidę pustych butelek. Nie upłynęło kilka sekund, a ten ktoś walił już pięścią w jego drzwi. Drżały za każdym uderzeniem. Berno otworzył. W progu stał olbrzym w hawajskiej koszuli. Jego oczy biły czarnym blaskiem, głowa przypominała pionowy walec, a cielsko – pień zbity z mięśni i tłuszczu. Na rękach trzymał Blankę. Ten zarejestrowany w ułamku sekundy obraz podsunął Bernowi myśl, że bydlak coś jej zrobił… Spojrzał na jego twarz i zobaczył uśmiech – kwaśny, nienormalny, ale chyba jednak przyjazny.

– No siema – powiedział. Berno chciał zatrzasnąć drzwi, ale wielgachna stopa przekroczyła już próg. Przybysz wniósł Blankę do środka jak pannę młodą. Wpatrywała się w Berna, jej źrenice były nienaturalnie rozszerzone.

– Dawaj ją tutaj! – Berno zrzucił z łóżka wszystkie kserówki.

Naćpany Pantagruel ułożył tam skulone w embrion dziewczęce ciało.

Tak, przypomniał go sobie… Widział go kiedyś na korytarzu, usunął mu się wtedy z drogi…

– Co się stało? – zapytał, nie spuszczając oczu z trzęsącej się dziewczyny.

– Pizgaliśmy metocynę1 – odpowiedział niewzruszony olbrzym.

– W każdej sekundzie jest druga sekunda… – bełkotała Blanka.

– Testowaliśmy nowe erceki!… – Berno nie wiedział o czym mowa.

– I jeszcze kolejna…

– Chyba wciągnęła na pusty żołądek!…

– Wszystko jest totalnie roztańczone…

– Tolerka zero. I jeszcze chucherko…

– Wystarczy by wzrok na sekundę…

Wciąż się zagłuszali, Berno nic z tego nie rozumiał.

– Za parę godzin jej przejdzie…

– Kawałku wzoru, czymkolwiek…

– Pogadaj z nią…

– I wszystko jest roztańczone straszliwie…

Berno ukląkł przy łóżku. Dziewczyna zasłoniła usta dłonią, jej twarz była blada.

– Dlaczego tak drży? – zapytał Berno, równie drżącym głosem.

– Kazała się tu przynieść. Chciała cię zobaczyć, podobno jesteście z jednych Januszowic… – mówił olbrzym.

– Z Pabianic jesteśmy – rzucił bezmyślnie Berno, obecność olbrzyma coraz bardziej mu doskwierała.

Głaskał Blankę po głowie, po raz pierwszy czule jej dotykał. Nie protestowała. W tamtym momencie nie była już tą dziewczyną, której strzelał pamięciówki na akademickim basenie – była wołającym o pomoc dzieckiem.

– Wzięła dwadzieścia miligramów. Powiedziała, że nie klepie. No to jeszcze dwadzieścia. Wciąż nie klepie, może zwietrzało, che, che. No to jeszcze dwadzieścia…

– Dzwonić po karetkę? – zapytał Berno.

– Nieee. – Wielkolud machnął ręką. – Wzięła dwie godziny temu, niedługo przestanie działać.

– To ile jeszcze?

– Pewno ze cztery.

Berno westchnął. Czuł, że za chwilę sam wpadnie w panikę.

– Co mam robić?

– Posiedź z nią. – Olbrzym wstał i podszedł do drzwi. – Będę pod ósemką, gdybyś czegoś potrzebował.

Drewniany trzask rozległ się po korytarzu. Zostali sami.

Berno pochylił się nad Blanką.

– Jak się czujesz? – zapytał.

– Kurwa, za twoimi słowami ciągną się smugi… wyłącz to! – Dziewczyna wtuliła się w jego dłoń. – Wyłączysz to? – wyszeptała.

– Jezu, nie wiem… – Jej oczy błyszczały jak czarne diamenty. Berno czuł, że zasysają go w inny wymiar.

– Muszę zachować kontakt z rzeczywistością – mówiła. – Hubert nie jest rzeczywisty. Ty jesteś… ty jesteś w-świecie…

– Co mam robić? – zapytał.

– To światło jest ostre, jebane igły w oczach… – jęczała, zasłaniając twarz. Berno podniósł się i uderzył w przełącznik. Teraz już jej nie widział, czuł tylko miękkość jej włosów.

– Znam jeden sposób… – Blanka zakasłała. Berno poczuł na dłoni jej ślinę, wytarł się o prześcieradło. Blanka mówiła powoli i tajemniczo, jakby miała wyjawić Bernowi, gdzie zakopano skrzynię z inkaskim złotem.

– Zadawaj proste pytania – powiedziała. – Muszę to jakoś przetrwać, chwycić się czegoś…

– Jakie pytania? – Czuł się coraz bardziej zagubiony. Wiedział, jak postępować z pijakami, nie ćpunami.

– Proste pytania… daj mi się czegoś chwycić… – szeptała, drżąc jak w gorączce.

– W porządku… – zastanawiał się. – Pytanie… pytanie… – Nie mógł się skupić, a ona wciąż drżała, wtulona w jego ramię. Nie mógł zwlekać, musiał wziąć na siebie odpowiedzialność.

– Wiesz, kim jesteś?

– Wiem. Co jeszcze wiem? Wiem, że nie można zabijać ludzi, że nie można krzywdzić ich celowo… kurwa, nie wiem, czy wiem coś więcej? Zrób coś! Nie wiem, czy wiem coś więcej!

– Jaki mamy rok? – zapytał niepewnie.

– Jeszcze prostsze. Czas jest zbyt abstrakcyjny, wykręca mnie.

Bernowi trudno było wyobrazić sobie coś prostszego. Ale musiał spróbować.

– Jakiego koloru jest trawa?

– Zielona.

– Jakiego koloru jest niebo?

– Niebieskie.

– Co robią ptaki?

– Latają, śpiewają, wiją gniazda.

– Jak smakuje miód?

I tak przez kilka minut pytał ją o słoneczniki, słonie, drzewa, góry, czereśnie i kamienie. Gdy skończyły mu się pomysły i na chwilę zamilkł, telepiąca się Blanka powiedziała:

– To kurewstwo ciągle mnie trzyma… proszę cię… zrób coś z tym, ukołysz mnie… muszę to przespać…Berno, nie zważając na to, że nie umie śpiewać, zaczął nucić. Dźwięki, które z siebie wydobywał, były długie i rozwlekłe, jakby odtwarzał ułomny chorał.

– To brzmi jak w katedrze… słyszę jakieś cholerne dzwony…

 

5:33

Obudziło ich blade słońce – światło nieśmiało wkradało się do pokoju, odsłaniając ich złączone ciała. Berno splatał palce na jej brzuchu. Jego oddech padał wprost na długą dziewczęcą szyję.

– Tu jest dobrze – wyszeptała.

Najgorsze minęło. Czarne źrenice mocno zwęziły się, od kiedy pojawiła się w jego pokoju.

Lekko rozchyliła usta. Oddychała szybko, rumieniła się.

– Jak się czujesz? – spytał Berno.

Pocałowała go. Przyjaciółka z dzieciństwa. W jej ustach czuł smak podróbki Mamby – tej, którą żuły wszystkie dzieci z ich dawnego osiedla. To niemożliwe, to musiało być złudzenie. Jego serce łomotało. Od tej pory miłość kojarzyła mu się już tylko z tą gumą.

Blanka uśmiechnęła się.

– Słyszysz, jak pięknie dzwonią? To dla nas dzwonią…

 

SZEŚĆ LAT PÓŹNIEJ

Superromantyczna historia, kurwo, pomyślał Berno, stukając się szklanką z Linem. Zbliżała się północ. Ciemność przykryła odległe pola. Było wietrznie i ponuro. Z werandy rozpościerał się widok na pustą drogę. W oddali majaczył szereg czarnych brzóz. Tej nocy miał dowiedzieć się, jak smakuje podrabiany absynt. Lin trzymał go na specjalną okazję, najwyraźniej taka nadeszła. Teraz pili go razem – nocą, na werandzie starego bungalowu. Ich drogi rozeszły się po studiach, żaden nie odczuwał potrzeby kontaktu – po prostu zajęli się swoimi sprawami. Pierwszy był tym wrażliwym, a drugi – tym cynicznym. Na studiach to działało, później nie. Teraz Berno potrzebował jego podejścia, pragnął się nim zarazić, choćby na chwilę. Zbytnio przeżywał te pieprzone życiowe roszady. Z ulgą zanotował, że Lin się nie zmienił – wciąż ten sam zez, ten sam szachrajski mózg… i nadal uwielbiał zachwycać się sobą przy alkoholu.

– Rozumiesz? Zapłacę ten podatek uczciwie, by zyskać moralną legitymację na zrobienie ich w chuja na koszt lokalu. – Berno odniósł wrażenie, że zezulec w tym zdaniu streścił całą swoją osobowość. Uśmiechnął się na tę myśl, nie przestając bełtać słomką w szklance.

Dowiedział się, że Lin otwiera nowy sklep na Francuskiej. Właśnie trwają ostatnie przygotowania; oferta obejmuje ezoteryczną literaturę, zdrową żywność, czarne zwierciadła, biżuterię handmade – wszystko, czego mogą zapragnąć dzieci indygo. Pierwsze rytuały już odprawione. Kupiony półdarmo onyks, dzięki magicznym mocom zezulca, staje się amuletem – czterdzieści dziewięć złotych za sztukę. A cały wagon książek wschodnich guru można dostać za cenę papieru, na jakim je wydrukowano.

Berno udawał zasłuchanego. Tak naprawdę interesowała go mucha obijająca się o pomarańczową żarówkę. Obserwując bezrozumny tor jej lotu, odczuwał coś głębokiego i nieokreślonego.

– Długo się nie odzywałeś – stwierdził Lin. Berno odpowiedział smutnym uśmiechem.

– Powiedzmy, że właśnie przed chwilą zostałem zupełnie sam. – Nie musiał mówić nic więcej, wszystko było jasne. Mógł sobie na tę wizytę pozwolić, przecież przez kilka lat kisili się z Linem w jednym pokoju, wiedzieli o sobie wszystko. A przynajmniej Bernowi wydawało się, że przejrzał zezulca na wylot; nie rozumiał tylko, dlaczego zamienił miejski hajlajfna podwarszawską wioskę.

– Nie żyje? – spytał Lin. Berno zrozumiał żart, ale się nie roześmiał.

Dawny przyjaciel pokiwał głową ze zrozumieniem i dolał sobie absu. Siedzieli przez chwilę w męskiej pijackiej zadumie. Berno doceniał, że Lin nie próbuje ciągnąć go za język.

– Znaliśmy się od dziecka, byliśmy z jednego osiedla. Pamiętam dzień, w którym mnie pocałowała. Była tak naćpana, że cała się telepała. Postawiłem jej warunki: przestajesz zadawać się z degeneratami i spuszczasz w kiblu wszystkie prochy.

– I teraz ciebie spuściła – podsumował Lin.

– Nie wiem, po prostu odeszła.

– Więc od początku była suką?

– Odkąd zaczęła pracować w recepcji.

– Ktoś ją? – Lin pyknął ustami.

– Raczej nie. – Berno rozważał ten scenariusz już wcześniej. – Przez sześć lat nie dała mi powodu, aby myśleć, że interesuje ją ktoś inny.

– No to co jej odbiło?

– Może jej się znudziło. Nowe towarzystwo, nowe priorytety…

– To teraz wezyr z Dubaju będzie się o nią tłuc z ruskim oligarchą. Recepcjonistka bez zobowiązań… Szejki nie przepuszczą takiej okazji!

– Wciąż jest bardzo atrakcyjna – przerwał Berno.

– Poprzewracali jej w głowie, i tyle. – Lin machnął ręką, jakby temat przestał go interesować, a Berno wciąż zaciskał palce na zimnej szklance.

– Oszuści – syknął.

– Raczej oszuści mniejszego płazu – skomentował Lin. – Poczekaj, pokażę ci prawdziwego oszusta.

Na chwilę zniknął w bungalowie. Powrócił z niewielką książką. Na okładce znajdował się świetlisty motyl. Polecił Bernowi, by otworzył na ostatniej stronie. Z czarno-białego zdjęcia szczerzył się jakiś cwaniak w muszce. Do tej pory Berno nie wierzył, że oszusta można poznać po samym wyglądzie.

– Szuja jak nic – ocenił.

– To geniusz. Twierdzi, że przeżył śmierć kliniczną. Podobno, gdy był nieprzytomny, udało mu się zwiedzić zaświaty. Napisał o tym książkę i sprzedał miliony egzemplarzy. To druga część jego bestsellera.

– I co, ludzie mu uwierzyli? – zapytał Berno i dolał sobie absu.

– Chorujesz na raka albo inny syf, i kupujesz coś takiego, żeby zachować odrobinę nadziei, wiesz… że istnieje jakieś życie po życiu. Choćbyś wiedział, że się oszukujesz – i tak to kupisz. Albo twoi bliscy to zrobią. Książki o cudownych uleczeniach też świetnie się sprzedają. Zamierzam wypełnić tym chłamem wszystkie półki! – mówił Lin.

Berno cieszył się, że rozmowa zeszła na inne tory. Otworzył książkę i głośno przeczytał fragment cytowanego listu:

 

Przed niespełna czterema miesiącami odeszła moja ukochana żona, Sophie. Towarzyszyłem jej w ostatnich chwilach trudnej ziemskiej drogi. Towarzyszyło nam również Pańskie wspaniałe świadectwo. Sophie gasła z każdym dniem, lecz, choćby zabrzmiało to dziwnie, uważam te chwile za bezcenne i pragnę zachować je w pamięci jak najdłużej. Pouczeni Pańskim doświadczeniem, umówiliśmy się, że gdy będzie już po drugiej stronie, wyśle mi jakiś znak. Może właśnie dzięki Pana książce udało mi się przetrwać ten trudny okres bez popadnięcia w ciężką depresję.

Kilka tygodni po fizycznej śmierci Sophii, odwiedziłem miejsce, w którym spotkaliśmy się po raz pierwszy. Była to jedna z pięknych alejek Central Parku. Usiadłem na ławce i obserwowałem spacerujące rodziny. W pewnym momencie poczułem czyjąś obecność. Nie potrafię wyjaśnić, na czym polegało to wrażenie. Spojrzałem na mankiet mojej koszuli. Przysiadł na nim piękny, kolorowy jak tęcza motyl.

 

Charczący śmiech Lina przerwał lekturę. Berno zamknął książkę.

– Facet pojechał po bandzie – podsumował.

Sięgając po szklankę, Berno zauważył, że w świetle lampki wciąż miota się ta sama mucha. Lin nachylił się nad owadem i zawołał:

– Sophie!

Berno nawet się nie uśmiechnął.

– Zimno – powiedział, podnosząc się z fotela. – Wejdźmy do środka i zniszczmy się do szczętu.

1C13H18N2O.

JEDEN

Przez kolejne dni Berno nie mógł znaleźć sobie miejsca. Wstawał w południe, parzył kawę (skończyło się mleko, może jeszcze coś zostało w kartonie, który wczoraj wyrzucił do śmieci?), pił ją powoli w towarzystwie Counter Strike’a; śledził postępy w statystyce ustrzelonych wrogów, parzył kolejną kawę, szedł do sklepu, wracał z parówkami i mrożonymi frytkami, po obiedzie rozgrywał kolejne mecze; przy trzeciej kawie bezmyślnie włączał wieczorny blok publicystyczny, wreszcie padał na przylegający do ściany materac. Rzadko opuszczał swój pokój. Unikał innych pomieszczeń – wszystkie przywodziły mu na myśl przemianę Blanki. Zdjęcia nocnych rozświetlonych stolic europejskich, modne i gładkie reprodukcje Hoppera, lampki obwieszone niedorzecznymi świecidełkami; pomarańczowy, miły w dotyku koc zalegający na kanapie, naprzeciw – nikomu niepotrzebna plazma. Jego pokój wyglądał zupełnie inaczej: trzy ściany były nagie, czwartą zasłaniały sterty kartonowych pudeł. Miał się ich pozbyć kilka lat temu, Blanka nalegała, powtarzała, aż w końcu uznała, że Aniołek jest „niereformowalny”. Próbowała go namówić, by pozbył się swoich ekscentrycznych szpargałów, zwłaszcza figurek monstrów, na które natrafił na jakimś stoisku w galerii handlowej, czekając, aż Blanka dokończy swój shopping. Ona uważała to za dziecinadę. Namawiała go, żeby wyrzucił nieaktualny kalendarz. Berno nie chciał tego zrobić – podobały mu się zdjęcia elektrowni towarzyszące kolejnym miesiącom.

– Nie przeszkadza ci, że tu nic do siebie nie pasuje? – pytała, a Berno kręcił głową. – Jesteś niereformowalny! – W pierwszych miesiącach związku ten epitet był wypowiadany z rozbawieniem, później z rosnącą wściekłością, po osiągnięciu apogeum – już tylko ze zrezygnowaniem.

Teraz nie musiał wysłuchiwać tych narzekań – odeszła. Wspomniał ich ostatni raz, kiedy doprowadził ją dwa razy, a sam nie mógł skończyć.

– Daj, troszkę ci pomogę… – mówiła.

Lśniące włosy zamiatały jego podbrzusze.

– Nie, nie trzeba, …

– No jak to nie trzeba? – dziwiła się. – Zrobimy, zrobimy…

Bernowi już się nie chciało, więc mówił:

– Kochanie, my też bywamy skomplikowani.

– Jezu, u ciebie jest wszystko na odwrót!

– No bo ja jestem szczególny – żartował.

– Jesteś walnięty – prychała.

– Muszę zapalić – powiedział, a ona wskazała mu balkonowe drzwi.

Westchnął.

Wahał się, czy nie chwycić za komórkę i nie zadzwonić. Pierwszego dnia wybrał jej numer cztery razy, drugiego dwa, trzeciego już zrezygnował. Blanka nie odbierała, otrzymał tylko SMS:

Powiedziałam, co miałam do powiedzenia. Trzynastego wracam po rzeczy.

Tylko że nic mu nie powiedziała. Mimo to wyraziła się jasno. Postanowiła.

 

1 WRZEŚNIA

W południe Berno odwiedził najbliższy supermarket. W ostatnich dniach bardzo się odmóżdżył, więc, dla rozbudzenia umysłu postanowił przeczytać jakąś książkę – najlepiej kryminał, w obecnym stanie nie przyswoiłby nic bardziej skomplikowanego. W kiosku zauważył Mordercę bez twarzy, pierwszego Mankella: cena była aż nadto zachęcająca, a tytuł wydał mu się wystarczająco rozrywkowy.

Po skończonych zakupach Berno przeszedł się parkiem Koelichenów. Po drodze przyglądał się siedzącym w trawie grupkom gimnazjalistek – rok szkolny już się rozpoczął. Wstydliwie przebiegał wzrokiem po ich pączkujących kształtach, odświętnie okrytych w biel. Zwolnił, by posłuchać ich ćwierkania:

– …fejsa…

– Fejsa…

– …fejsie.

– Fejs…

Starał się nie zwracać niczyjej uwagi – wstydził się swojej niechlujności: przetłuszczonych włosów i rzadkiej szczeciny na policzkach. Zupełnie się zaniedbał, odkąd go zostawiła. Nie zniósłby kpin podlotków, to byłoby druzgocące.

Po powrocie do domu zaparzył kawę i wziął się do nowo kupionej książki. Zdania były krótkie, wręcz telegraficzne, treść bezpretensjonalna i odpowiednio mroczna. Po takim tytule nie spodziewał się niczego intrygującego, ale miło się rozczarował. Obraz martwego skandynawskiego chłopa i jego dogorywającej żony został nakreślony naprawdę sugestywnie. Jednak gdy pojawił się protagonista – zmęczony życiem i zdołowany komisarz Wallander, Berno szybko odłożył książkę. Ten policyjny zombie przypominał mu jego samego – również został porzucony przez kobietę, tak jak on pochłaniał litry kawy, był samotnikiem i nie miał dobrego pomysłu na przyszłość. Berno stracił nadzieję, że kiedykolwiek dowie się, kto zaszlachtował szwedzkich rolników, że pozna twarz mordercy. Teraz siedział bezczynnie.

Pozostała ostatnia deska ratunku – Counter Strike. Berno był w kiepskiej formie – jego postać co chwilę padała trupem. Z niepokojem obserwował, jak traci swoją ciężko wypracowaną pozycję. Skąd ten spadek czujności? Pewnie rozpraszało go wspomnienie tych cholernych sarenek. Zniszczyć je, zagłuszyć! Założył słuchawki. Jego komputerowa postać miotała się po polu bitwy. Oberwał. I jeszcze raz. Nikt go nie osłaniał. Gdy tylko wybiegał na otwartą przestrzeń, na dachu już oczekiwał na niego czerwony beret ze snajperką. Koledzy nie zabezpieczali strategicznych punktów. Tym razem snajper tylko lekko go zranił. Berno zdążył się cofnąć i skryć za rogiem. I wtedy oberwał granatem od członka własnej drużyny. Gracz połakomił się na łatwy cel i pomylił go z wrogiem.

Berno zawył, poderwał się z obrotowego krzesła i cisnął myszką o ścianę. Bateria stoczyła się po biurku, na wykładzinę, i toczyła się dalej, aż nie zniknęła pod lustrzaną szafą. To oznaczało koniec gry. Wzrok Bernowi wciąż badał ciemny przestwór, który właśnie pochłonął baterię. Ciekawe, ile wytrzymam, zastanawiał się. Z każdą sekundą czuł, jak jego mózg wypełniają niechciane impulsy. Gdy do jego uszu dotarł dzwonek komórki, chwycił się jej jak piorunochronu; nawet nie zerknął na ekran.

– Halo! – miał nadzieję, że usłyszy głos Blanki.

– Khem, dzień dobry, panie Bernardzie!

Chrypa Brykietnickiego pogrzebała nadzieję.

– Wszystko u pana w porządku? – zapytał.

– Tak, tak, wszystko w porządku – mówił Berno, trąc stopami o dywan.

– Na pewno wszystko w porządku, wszystko gra?

– Tak, wszystko gra – odpowiadał, choć jego ton mówił zupełnie co innego.

– Bardzo się cieszę, że u ciebie wszystko w porządku.

Na razie podziękuje za zlecenia, musiał dojść do siebie po ostatnich wydarzeniach. A może powinien się do nich zabrać? Chwycić się czegoś? Zająć umysł?

– Na pewno w porządku? – Berno miał wrażenie, że słucha dialogu z Zagubionej autostrady.

– Jestem w domu – zażartował.

– Bardzo się cieszę, że jesteś w domu!

Berno, ogłupiony, sięgnął po papierosa. To musiał być przypadek.

– To bardzo dobrze, bardzo, bardzo dobrze… – ciągnął mężczyzna.

– A u pana?

– Mamy trochę roboty, wiertnia się zwija, pomyśleć, że do tego też trzeba papierów, chyba jeszcze więcej, niż jak się o koncesję starali… nawet skończyć nie jest łatwo…

Berno miał wrażenie, że ktoś wcisnął mu w usta niewidzialny knebel.

– No, nie ma dobrego klimatu. Nie dało się ustalić, jaki procent z odwiertów dostanie Celtic. Nie przygotowano ustaw, nagadali się, nagadali w tym cyrku, a nawet nie wiadomo, ile zostawią inwestorowi… ale przynajmniej będzie więcej czasu, zrobię sobie chwilę wolnego, pojedziemy gdzieś z dzieciakami… nie ma tego złego…

– Czyli koniec z odwiertami?

– Zawalono sprawę – ciągnął. – Celtowie wracają. Trochę straszno, trochę śmieszno, trochę wstyd. Trzy lata samych przygotowań… jak już mieli zacząć to…

– To znaczy, że…

– Słuchaj, jeśli masz jakieś plany, to nie krępuj się. Przez jakiś czas nie będzie papierów do tłumaczenia.

Doceniał takt Brykietnickiego, ale w tym momencie dostrzegł w nim ordynarną ściemę.

– To znaczy, że w ogóle już nie będzie? – powiedział. – Koniec z łupkami?

Brykietnicki udawał, że kaszle.

– Tak… więc jeśli coś sobie planowałeś na najbliższe dni…

 

19:10

Siedział wgapiony w monitor.

Nic nie rozumiał, ciemność ekranu nie odpowiadała.

Zostawiła go tak nagle? Musiał istnieć jakiś oczywisty powód. Może gdyby jej wtedy nie przerwał, powiedziałaby mu coś więcej.

– Chciałabym przedstawić ci bilans dotyczący naszej relacji… – zaczęła, ale Berno roześmiał się i zapytał, gdzie nauczyła się takiej gadki, a ona oparła się o zlew i nic już nie powiedziała. Powinien się wtedy powstrzymać, wysłuchać jej do końca. Teraz tęsknił. Chciał, choćby przez chwilę poczuć jej obecność. Blanka niedługo wróci po rzeczy, przeniesie do nowego mieszkania… Na razie była jeszcze obecna, choćby w tych przedmiotach. Berno chciał je obejrzeć, chciał poczuć choćby tę namiastkę.

W nocnej szafce leżały zatyczki do uszu, ołówki, perfumowane chusteczki. Obejrzał regał z płytami – kiedyś słuchała elektroniki, teraz przerzuciła się na rockowe ballady. Na półce znajdowało się kilka książek, które ostatnio kupiła: Obudź w sobie olbrzyma, Kurs szybkiego czytania, Wielka Magia. Odważ się żyć kreatywnie… Parapet zaśmiecały sterty kserówek i szary zeszyt, chyba practice book z angielskiego. Chciał przypomnieć sobie jej pismo, sięgnął po niego i przekartkował. Szybko poszło – był objętości przeciętnej broszury. Do śliskiej okładki przyklejono przezroczystą kopertę w której znajdowała się płyta DVD z nadrukiem:

 

ŻYCIE Z HAPPY ENDEM

Jakub Werner

 

Poniżej umieszczono podtytuł:

 

Jak odnaleźć swój cel

 

Przyjrzał się uważniej. Ze śliskiej okładki wpatrywał się w niego mężczyzna w okularach o ostro pomarańczowych oprawkach, poza nimi trudno było cokolwiek dostrzec – jego twarz rozpływała się w blasku fleszy.

Już na pierwszych stronach zauważył znajome pismo Blanki:

Teneryfa… rolki… nurkowanie, Chorwacja… Batycki… – pisała skrótami. Biorąc pod uwagę tytuł broszury, prawdopodobnie spisała swoje niespełnione marzenia, cele, których nie udało się jej zrealizować.

Zrozumiał, że źle to rozegrał, że nie powinien lekceważyć drobnych zmian, jakie zachodziły w jej stylu życia: tych motywujących karteczek na lodówce i na tablicach korkowych. Gdyby zareagował już na początku, mógłby zapobiec katastrofie. Właściwie wysłała mu pewne sygnały już jakiś czas temu. Na lodówce wciąż wisiała sentencja: „Rzeczy zaczynamy doceniać dopiero, gdy je tracimy”. Do tej pory myślał, że Blanka pragnęła zganić go za marnowanie jedzenia. Jednak ten slogan mógł dotyczyć czegoś innego. Chyba próbowała dać mu do zrozumienia, że jeżeli nie zmieni swojego postępowania, jeżeli wciąż będzie zadowalał się groszami za dorywcze tłumaczenia, zostanie sam jak palec. Nie rozumiał tego. „Celtyki” pisali do gmin, ministerstw, nawet szczwanych chłopów, przy których posesjach miały stanąć wiertnie. Bezrozumny opór instytucji państwowych stanowił jego źródło utrzymania – z samych konspektów wyciągał średnio kafla na miesiąc. Z pensją Blanki starczało na przyzwoite życie, przynajmniej tak było do tej pory. Praca tłumacza odpowiadała mu, źle się czuł wśród ludzi: już towarzystwo kilku osób wystarczyło , by zbombardować jego umysł… I starczało mu czasu na hobby, z którego chciał uczynić sposób na przyszłe życie. Liczył, że uda mu się wypłynąć na fotografiach niszczejących elektrowni, przecież ukazywały przemianę, ducha epoki. Wcześniej Blanka doceniała to, co płynie z serca. Dlaczego tak się zmieniła? Powinien zrozumieć tę zmianę, zagłębić się w jej świat, przeczytać jej nowe książki – żywiła się nimi od dłuższego czasu – może w nich tkwiła odpowiedź.

Był zbyt zmęczony, by czytać – obraz już teraz mu się rozmazywał. Mógł sięgnąć po tę płytę… Czy Werner wytłumaczy mu, co się stało?

 

Przez cały lot przygotowywałem się do wygłoszenia mowy przed brytyjskim audytorium. Miałem stanąć obok najwyższych autorytetów coachingu – osób, których książki pozwoliły mi podjąć decyzję o prawdziwej zmianie.

Odczuwałem dumę. Tak. Duma – słowo najlepiej oddające to głębokie przeżycie, pozwalające w ułamku sekundy prześledzić przebytą dotychczas drogę, dokonać niezwykle ważnej i pouczającej retrospekcji.

W mgnieniu oka zobaczyłem siebie sprzed pięciu lat – młodego absolwenta studiów psychologicznych, mieszkającego w niewielkiej kawalerce z zacinającym się kranem, leżącego na łóżku i wpatrzonego w zaciek na ścianie. Obok mnie spoczywa kartka, na której zapisałem swój pierwszy cel. Nieco dalej – książka Anthony’ego Robbinsa, człowieka legendy. Wielka pasja bijąca z jego tekstów doprowadziła mnie wprost do tego momentu. Zapytałem samego siebie: „Czy za pięć lat ciągle będę leżał w tym samym miejscu, na tym samym łóżku, w tej samej kawalerce, gapiąc się w ten sam zaciek, może tylko nieco powiększony?”. Odpowiedź była prosta: „Nie! Mam w sobie coś, czym mógłbym podzielić się ze światem! Mogę dać coś innym ludziom, samemu czerpiąc z tego głęboką satysfakcję i radość życia, tę słynną élan vital”.

Za godzinę miałem wystąpić w London Theatre. Obok tego samego Anthony’ego Robbinsa – człowieka, który pchnął mnie do zapisania na wyrwanej z notatnika kartce swego pierwszego celu. Na kartce, którą do dziś noszę w portfelu jak zdjęcie ukochanej kobiety.

 

Każda kolejna myśl Berna kąśliwie komentowała słowa Jakuba Wernera: „cel”, czy to ten sam cel, który pozbawił go Blanki?; gratulacje, panie Werner… twoja kartka sprowadziła cię do roli ruchomego celu, zarażającego optymizmem innych, w tym Blankę, bo jej celem stała się zmiana życia – na takie, w którym Berno był nieobecny.

Coach, nie zważając na te nieme komentarze, wciąż przemawiał do niego z ekranu komputera.

 

Zapraszam ciebie, byś otworzył książkę na stronie siódmej. Twojej szczęśliwej stronie. Być może na stronie, którą, podobnie jak ja to zrobiłem wiele lat temu, wytniesz i oprawisz w ramkę lub umieścisz w kasetce na swoje najcenniejsze pamiątki.

Zapomnij o tym, co „możliwe”. Zapomnij o tym, co ludzie mówili na twój temat, o tym, kim jesteś i kim możesz być.

Zapisz swój pierwszy cel. Zapisz go w jednym zdaniu, w zdaniu prostym. Rozpocznij to zdanie od słowa „CHCĘ”. Nie pisz – „chciałbym”, nie pisz – „być może”. Trudno jest „być może” osiągnąć swój cel. Z pewnością to rozumiesz.

 

Proszę bardzo, pomyślał Berno. Otworzył broszurę arogancko nazwaną przez Wernera książką, na stronie siódmej i uniósł długopis.

 

chcę

 

Cholera! Tuszu wystarczyło tylko na pierwsze słowo. Przez chwilę grzebał w szufladzie, ale nie znalazł innego długopisu. Sięgnął do nocnej szafki Blanki i wyciągnął ołówek.

Bez wahania zapisał:

 

pieprzyć cel

 

Skreślił. „Pieprzenie”… ani jednej twardej, ani ostrej głoski. „Pieprzenie” jest miękkie, zbyt delikatne; nie oddaje furii, jaką w sobie nosi.

Niemal miażdżąc rysik, zapisał:

 

ZERŻNĄĆ CEL

 

Spojrzał na kartkę z zadowoleniem. Zabawa zaczynała mu się podobać.

Nim zdążył wcisnąć play, zadzwoniła komórka.

Telefon od Blanki? Czy to możliwe, żeby się opamiętała?

Numer nieznany. Dziwne.

Usłyszał kobiecy głos, nietypowy głos – zimny i życzliwy zarazem.

– Dobry wieczór, Bernardzie.

Nie, to niemożliwe, pomyślał.

– Iza?

Berno znieruchomiał. Przez te wszystkie lata jego siostra zmieniła się w obcą osobę, jej głos też stał się obcy. Był przekonany, że wolała zapomnieć o jego istnieniu. Jedynym racjonalnym wytłumaczeniem tego telefonu była śmierć kogoś z rodziny.

– Witam, witam – powiedział. Miał wrażenie, że gdzieś tam, po drugiej stronie łącza, cienkie usta Izabeli złożyły się w zimny uśmiech.

– Dzwonię z Florencji – zaczęła. – W poprzednim roku też tu byliśmy, przez cały tydzień. Wróciliśmy, bo nie starczyło czasu, aby wszystko zwiedzić. Nie rozumiem tej dziczy, która obskakuje Florencję, Pizę i Wenecję w kilka dni. Co za barbarzyństwo – mówiła zniesmaczonym głosem. – Poczekaj chwilę. Muszę odejść. Ten uliczny grajek wszystko zagłusza. Też go słyszysz?

Przez chwilę prowadzili rozmowę, jaką prowadzi się po wielu latach milczenia – mówili o drobnostkach, wciąż tylko lawirując wokół najważniejszej kwestii – dlaczego jedna ze stron zdecydowała się odezwać.

Ten telefon zrobiłby na nim większe wrażenie, gdyby nie myślał o Blance. Wyciągnął z piekła tę zeszmaconą i upadłą dziewczynę, a ona jeszcze parę dni temu robiła dobrze swojemu nowemu samurajowi. W głowie, jak z dna studni, rozbrzmiewały erotyczne jęki Blanki, skutecznie zagłuszając mu słowa siostry.

– Jesteś tam? – zapytała Izabela.

– Przepraszam, grajek zagłuszał – skłamał.

– Zapytałam, czy nie przyjechałbyś do Pabianic, chcemy odwiedzić grób mamy. Zostaniemy przez kilka dni…

– Tak, przyjadę – jego słowa wyprzedziły myśl.

– To dobrze.

Uświadomił sobie, że zgodził się zbyt pochopnie.

– To dla mnie bardzo ważne. W ostatnich tygodniach sporo rozmyślałam. Animator wspólnoty pozwolił mi zrozumieć, że ta chora sytuacja nie może ciągnąć się dłużej.

– Może przyjadę – burknął.

– Za dwa dni będziemy w Pabianicach. Czekamy na ciebie. Do zobaczenia – rozłączyła się.

– Do zobaczenia – odpowiedział zimnemu sygnałowi.

Berno potrzebował wymówki. Nie miał ochoty spotykać się z Izabelą. Jej żylasta twarz, z nosem oszpeconym przez pęknięte naczynko, przywiodłaby mu same złe wspomnienia – jak starsza o czternaście lat siostra zajęła miejsce zmarłej matki, jak bez zająknięcia kazała mu wypełniać swoje polecenia, jak jego ojciec – rozmiękły farfocel – wyręczał się nią w wychowaniu Berna… Przez tę chorą sytuację koledzy nazywali go bezpretensjonalnie „mamałygą”, taką właśnie ksywkę nosił przez wiele lat. Według nich chłopak słuchający rozkazów siostry nie zasługiwał na lepszą.

Pomyślał, że kończą mu się pieniądze. Nim odnajdzie kolejnego zleceniodawcę, będzie musiał z czegoś żyć, po odejściu Blanki – sam zapłacić cały czynsz i rachunki. Dobiła go myśl, że będzie zmuszony prosić Izabelę o jałmużnę. Wzdrygnął się. Dzięki jałmużnie, siostra zyska prawo do głośnego potępiania jego życia, do tego wyzwie go od „bezbożnika”… a on będzie musiał grzecznie słuchać i potakiwać.

Sam nie wiedział, która katastrofa jest największa: odejście Blanki, utrata źródła zarobków czy poniżenie się przed Izabelą. Pomyślał, że chyba to ostatnie.

Chciał o wszystkim zapomnieć, zająć czymś umysł. Powrócił przed ekran komputera i wcisnął play. Werner przemówił:

 

Spójrz jeszcze raz na swój cel. Czy on do ciebie przemawia? Czy go czujesz? Czy oddziałuje na twoją wyobraźnię?

Istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie jest to cel postawiony prawidłowo. Aż dziewięćdziesiąt pięć procent osób stawia sobie cele zupełnie nieosiągalne. Nie dlatego, że te osoby są pozbawione talentu, potencjału i pasji, a właśnie dlatego, że cel nie został właściwie sformułowany. Tylko dlatego i aż dlatego.

Właśnie z tego powodu tutaj jestem. Właśnie po to, by zaprosić cię do odpowiedniego zapisania twojego celu, podzielić się z tobą wiedzą na ten temat – wiedzą stosowaną przez ludzi sukcesu: wielkich menedżerów, biznesmenów, właściwie każdego lidera i każdą osobę, która spełniła swoje marzenia.

 

5:28

Berno otworzył oczy. Na monitorze zobaczył mdłą plamę światła, jakby słońce zrobiło nagły nalot na jego pokój. Momenty, w których zasypiał i budził się, zwykle pozostawały nieuchwytne.

Spróbował wyłowić z niepamięci kilka strzępów snu. Wtedy mógłby odtworzyć kontekst, postacie, a w końcu – całą historię.

Śniła mu się szklana trumna. Przeszedł przez tłum, próbował poznać twarz nieboszczyka. Poczuł zapach róż. Zdaje się, że chowali jakiegoś świętego – jednego z tych, których ciało, zamiast się rozkładać, roztacza transcendentną woń.

Berno nie przygotował się do ceremonii. Miał na sobie starą, pomiętą koszulkę. Żałobnicy wciąż go poszturchiwali. Za którymś z kolei łokciem wbitym w jego bok, zrozumiał przyczynę tego oburzenia – cuchnął. Blanka wsunęła mu pod koszulę blaszany rozpylacz. Poczuł stalowy chłód, jak dotknięcie stetoskopu. Ostry chemiczny zapach taniego dezodorantu zmieszał się ze świętą wonią róż. Kondukt musiał uznać to za profanację zasług zmarłego.

– Niestosowność! Idź pan stąd! – krzyczała obruszona raszpla.

On jednak nie ruszał się z miejsca.

 

5:33

Berno sięgnął po papierosa. Paczka była pusta. Leżał jeszcze przez chwilę, obawiał się, że wstając zbyt szybko, mógłby uszkodzić sobie mózg.

Naciągnął krótkie dresowe spodenki i zapinane na rzep sandały. Wyszedł z domu.

W tej części Włochów wszystkie sklepy były jeszcze zamknięte. Zawrócił w stronę stacji benzynowej. Szedł półprzytomny, w oczach majaczyły mu dobrze znane miejsca: wyblakła zieleń kołysała się na gałęziach wierzby, po przeszklonym budynku biblioteki sunęły odbicia chmur. Spojrzał na słup – oklejony nowymi plakatami. Zbliżały się wybory. Nie znał tych kandydatów: uśmiechnięta twarz starej kobiety, a obok jakaś łysa walcowata głowa. Dalej stał przystanek. Gdy pochylił się, by rozmasować zmarznięte łydki, po drugiej stronie jednopasmówki, zza zapuszczonych, przydrożnych krzewów udających żywopłot, wyłoniły się trzy sylwetki. Typowe klubowiczki po całonocnym chlaniu. Po ulicy poniósł się irytujący chichot. Jedna usiadła na samym środku chodnika. W osłabieniu zasłaniała twarz dłońmi, musiała przed chwilą wymiotować.

– Ja tam wracam. Chyba muszę się wysikać – wybełkotała kolejna.

– Co ty robisz? Nie sikaj przy chłopcu w klapkach! – wrzasnęła ruda, następnie wybuchła diabelskim śmiechem czarownicy.

– Przy kim? Kto tu jest? – Blondynka rozglądała się. – W jakich klapkach?

Zatrzymała wzrok na słupie. Berno już zdołał się jej przyjrzeć – pomyślał, że zna tę twarz. Przypominała mu prawniczkę, która przesłuchiwała go kilka dni temu. Pijana w sztok, w środowy poranek.

– Chłopiec w klapkach, w klapkach… – zacięła się jasnowłosa.

– Kto? Chłopiec w klapkach? – zapytała ruda. Kobieta przypominająca prawniczkę podrapała się po głowie, jakby zgubiła myśl.

– Idę sikać. Czekajcie na mnie – wymamrotała, po czym zniknęła za krzewami.

Berno przyspieszył. Nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą zobaczył. Mecenas Ligęza lub mecenas Orłowska w kozakach, poplamionej spódniczce i ze zwietrzałym wieczornym makijażem? Musiał się pomylić. Przystanął i spojrzał jeszcze raz. Kobieta była zbyt pijana, by skutecznie się ukryć. Bez skrępowania podciągnęła spódniczkę, opuściła majtki i obsikała trawnik. Nie podnosząc się z kucek, spojrzała na Berna i beknęła w jego kierunku. Berno poczuł, że się rumieni. Ten ruch, którym zsunęła z siebie majtki, wydał mu się podniecający.

Upadł aż tak nisko?

Pomyślał o zacieku na ścianie Jakuba Wernera.

 

6:21

Wciąż było nieprzyzwoicie wcześnie, poranny blok publicystyczny miał ruszyć dopiero za godzinę. Kawę już wypił, nie miał ochoty grać, a musiał czymś wypełnić oczekiwanie na twarze dobrze znanych sobie dziennikarzy i dziennikarek. Znów będą pojedynkować się na błyskotliwość. Błyskotliwość świadczy o inteligencji, a inteligencja – o racji. Przecież widzowie i tak byli zbyt leniwi, by sprawdzić przytaczane fakty.

Berno wahał się, ale w końcu odpalił płytę. Przywitał go Samuraj Werner.

 

Spójrz, proszę, na cel, który zapisałeś. Aby diametralnie zwiększyć szanse jego osiągnięcia, w pierwszej kolejności –

 

Berno jeszcze raz spojrzał na zapisane wielkimi literami zdanie:

 

ZERŻNĄĆ CEL

 

Werner kontynuował:

 

– musisz zastosować się do pięciu kroków. Dzięki nim wspólnie uczynimy z twojego celu, w tej chwili jeszcze mglistego i niewyraźnego, cel jasny i realny.

 

Zamigotała gigantyczna zielona czcionka:

 

Cel musi być KONKRETNY!

 

Na przykład cel – „chcę zostać sławny”, nie jest celem konkretnym. Zapytaj sam siebie: w jakiej dziedzinie chcesz być sławny, co chcesz osiągnąć, po czym rozpoznasz, że to osiągnąłeś? Może lubisz śpiewać i chcesz wystąpić w sali przed dziesięcioma tysiącami osób? Tak brzmiałby cel konkretny. Unikaj ogólników! Nie pisz – „chcę zostać sławny”! Zastąp to celem – „chcę zaśpiewać przed dziesięcioma tysiącami osób”.

 

Berno chwycił się za głowę, ogarnął go histeryczny śmiech. Już w pierwszym kroku Werner kazał uczynić z niezwykle konkretnego celu ZERŻNIĘCIA cel jeszcze konkretniejszy… Gwałtowny atak śmiechu pozwolił na chwilę zapomnieć o tych parszywych dniach.

Jak sobie chcesz, Werner San, pomyślał Berno. Skonkretyzujmy ten cel.

Chwila refleksji przyniosła mu jednak zaskakujące wnioski – cel, który przed sobą postawił, był przecież metaforą. Nie czuł podniecenia, nie chciał nikogo zerżnąć, pod „zerżnięciem” kryło się coś innego.

Zniszczenie czegoś, wyrządzenie jakiejś krzywdy?

Berno czuł, że jest na dobrej drodze.

Jakiej krzywdy? Jak zapisać to bardziej konkretnie?

Powinien obić komuś mordę? Szczerze mówiąc, miał na to ochotę – w kilka dni stracił pracę i kobietę, przed chwilą został obśmiany przez sikającą czarownicę. Zapalił papierosa. Blanka nie pozwalała palić w pokoju. Teraz, po jej odejściu, mógł robić to bezkarnie. Otworzył okno i wziął haust mroźnego powietrza. Pomarańczowe światło latarni jeszcze padało na ulicę, wiatr poruszał gałęziami, które śledziły go, od kiedy tu zamieszkał. Mężczyzna w połyskującym stroju wyszedł na poranny jogging; zmurszały staruszek poganiał białego pekińczyka – draniowi gdzieś się spieszyło i szarpał za smycz. Zwierzę popuściło jeszcze kilka razy i posłusznie ruszyło za panem. Po drugiej stronie zataczała się jakaś postać – mężczyzna z trudem stawiał kolejne kroki, nie przestając złorzeczyć ziemi, która, w jego mniemaniu, wciąż osuwała mu się spod nóg. W końcu zahaczył kolanem o śmietnik. Głośno syknął z bólu. Kopał blaszany pojemnik, ten w końcu się wywrócił i zasypał chodnik nieczystościami.

Berno wrócił do komputera i nacisnął play.

 

Cel musi być MOTYWUJĄCY!

 

Jeżeli obierzesz sobie za cel coś, co jest ci obojętne, coś, co nie pobudza cię do działania – nie wystarczy ci determinacji!…

 

Pauza.

 

Jaką krzywdę mógł wyrządzić? Jakie cierpienie przywróciłoby równowagę?

Przed oczami Berna pojawił się taki obraz – piętrzące się wysypisko, piętrzące się szkło, zbutwiałe resztki, porwane szmaty – odpadki każdego możliwego rodzaju. A na tym oceanie brudu, spoczywa Cel. Ma ludzką formę, choć Berno nie rozpoznaje jego twarzy; nie wie nawet, czy jest on kobietą, czy mężczyzną. To tylko martwa amorficzna bryła.

Berno zamknął oczy. Spróbował wczuć się w tę scenę.

Są razem na wysypisku – on i Cel.

Celowi, z jakiegoś powodu, nie przeszkadza smród.

Chyba nie oddycha.

Berno z rozkoszą zaciągnął się papierosem i poczuł, jak jego odżywające ciało ogarnia fala ciepła, jakby zanurzał się w ciepłym słodkim bajorze.

Zgasił niedopałek, wrócił do biurka, przekreślił napisane wcześniej słowo i zastąpił je nowym:

 

ZARŻNĄĆ CEL

 

Odczytywał je wciąż na nowo, za każdym razem – z rosnącym lękiem.

 

1:13

Berno nie mógł zasnąć. Próbował zapomnieć o słowie.

Gapił się w ścianę, raz po raz obnażaną z ciemności przez świetlną sinusoidę, wsłuchiwał się w ciszę przecinaną interwałami wizgów. Wodził wzrokiem po suficie, poszukiwał zacieków. Mieszkanie odmalowano jednak w zeszłym roku.

Zakopał się w kołdrze. Przez uchylone okno wpadało chłodne powietrze. Był pewien, że nie zaśnie w tej zimnicy, ale chciał jeszcze trochę przewietrzyć – od dymu z fajek rozbolała go głowa. Rozważał przeniesienie się na salonową kanapę, pod pomarańczowy koc. Tylko przez chwilę, bo nadciągała kolejna fala myśli.

Chęć zarżnięcia Celu wydawała się absurdalna. Nie miał dostatecznego powodu. Porzucony frustrat niszczy obiekt będący przyczyną odejścia jego kobiety. Ośmieszyłby się przed samym sobą. Jednak z drugiej strony – stworzenie planu morderstwa podług wytycznych samurajskiego mistrza, zawierała w sobie jakąś uroczą perwersję, obietnicę złowieszczej przygody, która sprawi, że przez chwilę poczuje się kimś, kogo nie nienawidzi. Zapalił lampkę i ponownie otworzył broszurkę. Odczytał kolejny krok.

 

Cel musi być REALISTYCZNY!

 

Fizyczne zarżnięcie Celu było możliwe. Ludzie zawsze wbijali ostre przedmioty w bebechy swoich bliźnich. Morderstwo nie jest domeną ludzi sukcesu. Nie trzeba strzelać z zabytkowego muszkietu. Wystarczy kawałek cegły.

Problem nie leżał w braku możliwości, ale w sensie takiego czynu.

Owszem, przez chwilę mógłby poczuć się mężczyzną. Mógłby z dumą postawić stopę na truchle Celu, jak żołnierz, który zastrzelił wroga swojej ojczyzny. Gdy jednak z powrotem dotknie ziemi, wszystko rozegra się podług jednego z dwóch scenariuszy: albo każdego dnia będzie drżał przed schwytaniem, albo trafi do śmierdzącej celi (zapewne z niewyżytym charakterniakiem).

– Masz gładką cerę jak na mężczyznę. W więzieniu miałbyś wielkie branie – to właśnie był jeden z uroczych żartów Blanki, gdy jeszcze ćpała. Ratując ją z ćpuńskiego grajdołu, uśmiercił jej poczucie humoru.

Strefa komfortu

Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8083-540-5

 

© Ludwik Wolta i Wydawnictwo Novae Res 2017

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Magdalena Hoły-Łuczaj

KOREKTA: Alicja Januszkiewicz

OKŁADKA: Grzegorz Dziurdź

KONWERSJA DO EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

al. Zwycięstwa 96 / 98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

 

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem

Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.