Strażniczka światów. Przebudzenie - Koprowska-Głowacka Anna - ebook

Strażniczka światów. Przebudzenie ebook

Koprowska-Głowacka Anna

4,5

Opis

 

Myślisz, że niesiesz światło, ale masz w sobie mrok Nawii. Rozalia-Rosława ma moc. Narodziła się dzięki łasce Marzanny, Pani Życia i Śmierci. Jej powołaniem jest służenie ludziom jako matucha (wiedźma, widząca), ale także pilnowanie bram między światami: Prawią -  królestwem bogów, Jawią – królestwem ludzi oraz Nawią – królestwem zmarłych.  Bo czasem bramy te otwierają się niepotrzebnie, a istoty przynależne do Nawii  usiłują zagnieździć się wśród żyjących. Kobieta wie, jak z nimi postępować, jak odsyłać je na właściwe miejsce. Wie i widzi. O wiele więcej, niż powinien widzieć zwykły śmiertelnik. Ona jednak nie jest zwykłą śmiertelniczką. Dlatego też pewnego dnia odkrywa, kim w rzeczywistości był jej ojciec, a wtedy  zaczyna rozumieć,  jakie niebezpieczeństwo jej grozi. Poza tym, które grozi wszystkim wyznawcom Marzanny, Welesa oraz innych prastarych bogów. Na ich ziemie wkracza chrześcijaństwo, a konflikt za sprawą butnego i bezwzględnego mnicha zdaje się być nieunikniony.        

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 490

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
3
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rusalka444

Nie oderwiesz się od lektury

Slowianski aspekt bardzo fajny
00

Popularność




PODZIĘKOWANIA 

Książka nie powstałaby, gdyby nie pomoc i inspiracja wspaniałych Osób, które czuwały nade mną i nad tekstem.

Pierwszą osobą, której dziękuję jest Mama Mieczysława. To ona wspierała mnie od początku i nigdy nie pozwoliła zwątpić w słuszność obranej drogi.

Następnie chcę podziękować Barbarze Mikulskiej i Joannie Czarkowskiej – moim cierpliwym i wnikliwym redaktorkom, które czuwały nad treścią. To dzięki nim książka nabrała rumieńców i mogła trafić w ręce Czytelników.

Słowa podziękowania kieruję również do Anny Seehafer i Adama Satro za to, że byli pierwszymi pełnymi entuzjazmu czytelnikami, oraz do tych, którzy wspierali mnie duchowo od początku projektu. Wśród nich w sposób szczególny do Marzeny Dziedzińskiej, Rosany Iwickiej, Marty Tscharntke, Anny Klejzerowicz, Wandy Sewioł, Izy Kaczmarczyk, Doroty Domaszczyńskiej, Asi Łk., Ilony Słojewskiej, Piotra Nowalińskiego i Ryszarda Kuczyńskiego.

Dziękuję Wam wszystkim!

PROLOG

Zrodzona przez światło dla cienia

Noc była chłodna, jednak ona biegła niemal na oślep, przedzierając się przez gęste zarośla, potykając na śliskich kamieniach i leżących w trawie patykach. Szara brudna sukienka rozerwała się w kilku miejscach, a czarne potargane włosy wplątywały się w pozbawione liści gałęzie. Wyszarpywała je siłą, nie zwalniając nawet na chwilę. Niemal nieustannie płynące łzy wyżłobiły dwie jaśniejsze smugi na ubłoconych policzkach. Oddech stawał się coraz szybszy, przerywany żałosnym łkaniem i próbami krzyku. Nie mogła wołać, zdolna była tylko powtarzać jak obłąkana: 

– Nie… To nie tak… Nie, nie… To niemożliwe…

Chwilami miała wrażenie, że jakiś cień podąża w ślad za nią, lecz gdy odwracała głowę, znikał. Choć się nie bała, instynktownie przyspieszała jeszcze bardziej. Nie chciała, by ktokolwiek lub cokolwiek ją zatrzymało. Nie teraz. Musiała tam dotrzeć, choćby i na czworakach: wbrew woli matki, a nawet i bogów, gdyby próbowali stanąć jej na drodze.

Powtarzające się od dwóch dni koszmary męczyły ją i nie dawały chwili wytchnienia. To, co się śniło, nie mogło być prawdą, a jednak jakaś niezrozumiała siła pchała ją na grób ojca. Dotąd się powstrzymywała, pomna słów matki, by nie opuszczać domu bez opieki. Próbowała z nią rozmawiać, ale wszelkie starania kończyły się uciszaniem. Nawet przyrodni brat, Dalibor, spoglądał na nią z pobłażaniem, jakby niczego nie pojmowała. Była dzieckiem, ale czuła niewyobrażalną rozpacz po stracie rodzica. Matka tymczasem skupiła się na sobie i własnym bólu. Wszystko inne znikło z jej świata. Zapomniała, że tu, w Jawii pozostała córka zmarłego Manfreda. Córka, która coraz częściej czuła i widziała więcej niż inni. Tylko kto teraz mógł jej wytłumaczyć: dlaczego? Zabrakło ojca, który według niej wiedział wszystko; matka nie chciała rozmawiać; a Dalibor niczego nie rozumiał. Sny były częścią tego, czego nie potrafiła jeszcze pojąć, i to one zmusiły ją, by tej zimnej, wietrznej nocy wybiegła w mrok. Nie zamierzała rzucać się z rozpaczy do płynącej niedaleko rzeki, tak jak niespełna miesiąc temu zrobiła to Gosława, młodziutka wdowa po zmarłym kowalu. Ona chciała znaleźć się przy grobie ojca. Tu i teraz. Tej nocy, w towarzystwie tych zwierząt, których nie wystraszył tupot jej bosych stóp, i tych demonów, które z pewnością przyglądały się dziwnej śmiertelniczce, niebojącej się ich mocy.

W końcu dotarła na wzgórze, gdzie w świetle bladosinego księżyca dostrzegła niedawno rozkopywaną ziemię. Ciężko dysząc dopadła miejsca, gdzie pochowano ojca, padła na kolana i wbiła palce w lepki, wilgotny grunt. Zamknęła oczy. Czuła zapach ziemi i gnijących liści, przemieszany z wonią rosnącej jeszcze gdzieniegdzie trawy. Wilgoć oblepiała ją niczym macki jakiegoś potwora, a chłód dopiero teraz zaczął przenikać do kości. Mimo tego nawet nie drgnęła. Wzięła głęboki wdech i czekała. Na co? Sama nie wiedziała. Coś znacznie silniejszego od niej kazało jej tak trwać w bezruchu. Nagle, mimo zamkniętych oczu, dostrzegła błysk. Wzrok z ogromną szybkością przeniknął warstwy gleby, aż zatrzymał się na samym dnie grobu. Zakręciło się jej w głowie, ale opanowała to uczucie. Ku swemu zdziwieniu zdała sobie sprawę, że widzi to, co znajduje się pod ziemią. Dostrzegła, że na dnie jest tylko kilka kamieni i pustka… Nie było nawet śladu po szczątkach zmarłego.

Przerażona otworzyła oczy. Podniosła głowę, wpatrując się w ciemność. Nie rozumiała do końca, co się stało, ale już miała pewność, że w grobie nikogo nie pochowano. Drżała na całym ciele, lecz nie miała nawet siły, by się ruszyć. Z oddali słyszała głosy, które wołały ją po imieniu. Nie reagowała. Miała wrażenie, że znajduje się gdzieś daleko, na granicy dwóch światów, pomiędzy Prawią a Nawią, kołysząc się na linie zawieszonej na wielkim dębie, Drzewie Życia.

– Rosa… Rozalia! – Głosy, nawołujące ją dotąd z daleka, stały się dziwnie bliskie i znajome.

Nie bardzo wiedziała, co się dzieje, ale poczuła ciepło dwóch ciał i usłyszała słowa pełne trwogi i zdenerwowania. Ktoś narzucił na jej ramiona ciepły płaszcz, ktoś inny odciągnął od grobu. Poddawała się tym zabiegom posłusznie, niemal bezwolnie, wciąż jeszcze zawieszona gdzieś między światami.

– Rosa! Wróć do nas! Proszę, wróć, siostrzyczko!

To były pierwsze słowa, które zrozumiała. Poczuła ciepłe ręce, zaciśnięte na jej ubłoconych dłoniach. Wciągnęła powietrze głęboko do płuc, jakby dopiero teraz przypomniała sobie, że należy oddychać i spojrzała nieco przytomniej. Jej ciemne oczy spoczęły na twarzy jasnowłosego chłopca.

– Dalibor – wyszeptała.

Powrót do świadomości nie był jednak łatwy. W tej samej chwili poczuła straszliwy chłód przenikający ją aż do kości. Zaczęła dygotać, z trudem panując nad własnym ciałem.

– Córko, córeczko! Nigdy więcej nam tego nie rób! – Usłyszała surowy głos matki, która starała się otulić ją płaszczem. – Zrozumiałaś?

Popatrzyła na nią i w tej samej chwili przypomniała sobie, z jakiego powodu przybiegła na cmentarzysko. Z trudem wydobywając dźwięki ze ściśniętej krtani, zadała tylko jedno pytanie: 

– Dlaczego?

– To ja powinnam cię zapytać, dlaczego! – skwitowała matka i chwyciła ją za rękę, by jak najszybciej zabrać dzieci do domu.

Dziewczynka jednak tym razem stawiła opór. Księżyc akurat wyłonił się zza chmury i oświetlił jej brudną twarzyczkę. Ciemne, wyraziste oczy wpatrywały się z powagą w matkę.

– Dlaczego skłamałaś, mamo? – zapytała cicho.

– Ja? – Kobieta mimowolnie cofnęła się o krok. Pełne bezgranicznego smutku i powagi spojrzenie córki zanadto przypominało jej wzrok męża. Nie zamierzała jednak tłumaczyć się przed Rosą. Odetchnęła, by nie stracić autorytetu w oczach dzieci i dodała surowo: – Idziemy! Później porozmawiamy o twoim nieposłuszeństwie! Mówiłam ci, nie wychodź!

– Nie, mamo. Dlaczego skłamałaś mówiąc, że ojciec nie żyje? Grób jest pusty – odpowiedziała z takim spokojem, że po plecach Wszemiry przebiegł zimny dreszcz.

Kobieta odniosła wrażenie, jakby ktoś niespodziewanie ją uderzył. Poczuła, że krew uchodzi z jej ciała, a policzki zaczynają płonąć żywym ogniem. Zrobiło się jej słabo i z trudem nad sobą zapanowała. Na szczęście tuż za nią rosła brzoza, więc oparła się o pień, starając się odzyskać oddech. Widziała wpatrzone w nią oczy córki i zdumienie malujące się na twarzy syna. Spodziewała się niemal wszystkiego, ale nie takiego pytania. Była pewna, że nikt poza nią nie znał prawdy o pogrzebie. Nikt poza żercą Wolradem, ale on nigdy by tego nie zdradził.

W tej jednej chwili zrozumiała jednak słowa męża, który ostrzegał, gdy córka miała zaledwie roczek: Pamiętaj! Nie pozwól jejwejść w mrok, bo wtedy nawet twoja miłość jej nie zatrzyma. Najwyraźniej miał rację i Rozalia odziedziczyła trudne do zrozumienia zdolności Manfreda. To on mawiał, że Weles czasem ofiarowuje swe dary tym, którzy wcale tego nie pragną. Córka zawsze była inna i wyróżniała się na tle innych dzieci: zbyt poważna na swój wiek i zbyt dociekliwa, jakby szukała odpowiedzi na wszystkie pytania dotyczące nie tylko świata ludzi, ale i bogów. Jej spojrzenie potrafiło zaś przenikać aż do głębi, jakby czytała cudze myśli.

Ogarnęło ją przerażenie. Choć noc była chłodna, zrobiło się jej gorąco. Schyliła się i chwyciła Rozalię za ramiona. Potrząsnęła dzieckiem, nie zważając na to, że w tej chwili było tak samo wystraszone jak ona.

– Co ty opowiadasz?! – krzyknęła. – Ojciec nie żyje! Trzy dni temu go pochowaliśmy!

– Nie, mamo. Tam nic nie ma. Widziałam.

„Widziałam”. To jedno słowo sprawiło, że zarówno córka, jak i matka poczuły dziwny ucisk w okolicy serca. Jak można było widzieć coś, co powinno pozostawać niewidzialne dla oczu? To przekraczało możliwości zwykłego człowieka. Jedynie ci, na których rękę położył sam władca podziemi, mogli spoglądać poza zasłonę miejsca i czasu. Żadna z nich nie została mu jednak poświęcona. Tym bardziej nie mogła być mu oddana ukochana córka Wszemiry. Matka była gotowa na wszystko, żeby nie stracić dziecka. Nie tego, które wraz z Manfredem wymodlili u Pani Życia i Śmierci, potężnej Marzanny. Przystali wówczas na wszystko; nawet na to, że ich dzieciątko zostanie naznaczone klątwą, która będzie je wabiła ku cieniom Nawii. Oboje nie całkiem byli świadomi, co to oznacza. Marzanna potrafiła być wspaniałomyślna, jednak najwyraźniej już teraz rościła sobie prawa do ich córki. Matka nie zamierzała na to pozwolić. Kochała Rozalię niemal do szaleństwa, jako najcenniejszą spuściznę po ukochanym mężu. Nie chciała jej stracić. Gwałtownie zaczęła szukać sposobu na oszukanie przeznaczenia. Nie mogła pozwolić, by władcy Prawii położyli ręce na tej ślicznej, niewinnej dziewczynce. Przez myśl przebiegło jej zasłyszane niegdyś stwierdzenie, że zmiana imienia może odmienić los człowieka, gdyż bogowie nie widzą już śmiertelnika, który stracił nadane mu wcześniej miano. W desperacji postanowiła skorzystać z tej wiedzy.

Zacisnęła dłonie na ramionach córki tak mocno, że ta aż krzyknęła z bólu.

– Popatrz na mnie!

– Mamo, to boli – pisnęła.

– Popatrz! Mówię do ciebie!

Gdy czarne oczy dziecka spojrzały na ściągniętą strachem twarz matki, ta zniżyła głos niemal do szeptu.

– Od dziś nie masz na imię Rozalia. Jesteś Rosława.

– Dlaczego?

– To nie ma znaczenia. Jesteś Ros-ła-wa. Powtórz – nakazała.

– Rosława? – W głosie dziewczynki było więcej pytania niż potwierdzenia. – Dziwne.

– Rosława? – powtórzył stojący obok Dalibor i podrapał się po głowie. – Ojciec nigdy by jej tak nie nazwał.

– Nie był twoim ojcem – ucięła krótko. – Nikt w osadzie nie będzie już się dziwił, skąd ma tak niedorzeczne imię.

– Ale mamo – próbowała protestować – ojciec zawsze mówił, że jestem jego różą i lilią; że nad bramą…

– Przestań! – przerwała Wszemira, z trudem panując nad łzami.

Musiała być twarda i surowa, choć serce ściskało się jej z bólu na widok wpatrzonych w nią oczu córki. Robiła to tylko dla jej dobra. Dla dobra obojga. Być może teraz tego nie rozumieli, być może nigdy nie zrozumieją, ale za wszelką cenę musiała zadbać o ich bezpieczeństwo. To był jej obowiązek. Daliborowi wprawdzie nie powinno nic grozić – był przecież synem z jej pierwszego małżeństwa, ale Rozalia znajdowała się zbyt blisko świata, którego śmiertelnicy nie znali i nie powinni byli nawet o nim mówić. Poza tym „widziała”, a to stanowiło największe niebezpieczeństwo. Nie po to ją urodziła, by teraz pozwolić jej przejąć naturę ojca. Z rozmyślań wyrwał ją płacz. Spojrzała na umorusaną twarz córki. Objęła ją i przytuliła. Drugą ręką przygarnęła chłopca.

– Od teraz jesteś Rosławą. Nie ma już Rozalii. Nie ma już Manfreda. Jesteśmy tylko my troje: ja i wy: moje ukochane dzieci. Zaczynamy nowe życie i nie damy go sobie nikomu wyrwać. No już, chodźmy stąd. Nie spędzimy całej nocy wśród zmarłych.

– Ale tutaj… – Dziewczynka z uporem wskazywała miejsce pochówku ojca.

Wszemira nie dyskutowała. Podniosła się, chwyciła małą za rękę i pociągnęła za sobą. Chłopiec posłusznie szedł obok; szczęśliwy, że znaleźli jego ukochaną siostrę.

Wracali powoli, by nie pośliznąć się na wilgotnych kamieniach, trawie lub błocie. Noc nie sprzyjała wędrówce, ciemność nie była ich sprzymierzeńcem. Na szczęście znali tę drogę na pamięć. Po chwili z jednej strony wyłoniła się tafla jeziora, oświetlona przez księżyc, który niespodziewanie wyłonił się zza chmur. Powierzchnia wyglądała nierealnie: lśniąca, gładka, jakby zapraszająca do zanurzenia się w jej toni. Wszemira nie zatrzymywała się jednak. Ukradkiem sięgnęła do szyi i zerwała zawieszony na rzemieniu wisior. Kiedy zbliżyli się do brzegu, rzuciła talizman w kierunku wody. Wpadł do niej z cichym pluskiem.

Był to okrągły, złoty amulet, który Manfred powierzył Wszemirze z prośbą, by ofiarowała go córce na dziesiąte urodziny. Choć miało to nastąpić za miesiąc, kobieta nie zamierzała spełnić prośby męża. Uważała, że pozostawił wystarczająco dużo kłopotów, z którymi teraz musiała się mierzyć. Gdyby podarowała go Rozalii – Rosławie, jak poprawiła się sama w myślach, zostałaby zarzucona kolejnymi pytaniami, na które nie znała odpowiedzi. Taki drobiazg miał wprawdzie sporą wartość, ale żadnego znaczenia dla niej i jej dzieci. Lepiej było, żeby na wieki spoczął na dnie jeziora.

Przed oczami stanął jej ten dzień, kiedy prosiła Manfreda, by nie zostawiał jej samej z dwójką małych dzieci. Owszem, zapewnił im dostatek, by nie musiała ponownie wychodzić za mąż dla utrzymania domu, ale mimo wszystko opuszczał ich na zawsze. Ba, twierdził jeszcze, że tak będzie najlepiej. Najlepiej dla kogo? Najwyraźniej po raz pierwszy, odkąd go znała, myślał wyłącznie o sobie, bo jak mogłoby być lepiej kobiecie, która kocha swego męża i nie chce go stracić? Gotowa była nawet opuścić gród razem z nim, ale szybko odwiódł ją od tej myśli. Teraz żałowała, że nie upierała się bardziej. Przez lata, kiedy byli razem, wierzyła, że dzielił z nią tę miłość. Tak zresztą twierdził, zapewniał i przysięgał. Tymczasem wystarczyły plotki, by nagle zmienił się nie do poznania. Nie wierzyła w żadne oszczerstwa na jego temat, broniła go nawet wtedy, gdy ktoś z grodu nazwał go mordercą. On zaś najpierw milczał, a później oświadczył, że musi odejść Nawet nie próbował jej tego wytłumaczyć. Kiedy to mówił, odniosła wrażenie, że jego twarz stała się zimna i nieludzka, a w oczach dostrzegła pustkę; pustkę, jaką widuje się u ludzi stających na granicy Nawii. To nie był już jej ukochany Manfred, a obcy człowiek, którego nie rozumiała. Najwyraźniej pomyliła się. Kilka lat wcześniej sąsiadka ostrzegała ją, że przysięgi takich mężczyzn, którzy przybywają z daleka, nic nie znaczą. Nie uwierzyła wówczas, a teraz została sama. Manfred odszedł, pozostawiając po sobie tylko jeden ślad: córkę, która okazała się nie być zwykłą dziewczynką. A przecież wielokrotnie wyobrażali sobie jej ślub, marzyli o wnukach i rozmawiali o spokojnej starości w otoczeniu dużej rodziny. Manfred planował nawet zadbać o wykształcenie Dalibora, by ten mógł służyć na kasztelu, a nie pracować na roli jak zwykły chłop. Mawiał, że chłopiec jest na to zbyt mądry, a dzieciak wpatrywał się w niego tak, jak nigdy nie patrzył na własnego ojca. Do dziś nie wiedziała, po co uczył dzieci sztuk, które nazywał pisaniem i czytaniem. Często się dziwiła, co takiego widzą w tajemniczych znakach kreślonych na prostokątnych kartach kładzionych przez męża na stole. W dodatku mówiły wówczas w niezrozumiały sposób. Mąż tłumaczył jej, że to języki, jakimi posługują się w innych krajach, ale nie pojmowała celu tych praktyk. Na cóż miałyby im się przydać takie umiejętności? Byli przecież tylko prostymi ludźmi.

W oczach Wszemiry pojawiły się wstrzymywane dotąd łzy. Nie zdołała nad nimi zapanować i wartko popłynęły po policzkach. Cieszyła się z ciemności, która ukryła tę słabość. Do tej nocy wydawało się, że Marzanna wysłuchała ich próśb i spełniła wszystkie życzenia. To dzięki jej łasce pojawiło się na świecie dziecko, które miało być takie zwyczajne… z jedną duszą i jednym sercem; widzące tylko to, co mogli widzieć śmiertelni. Tymczasem przewrotna Pani Życia i Śmierci nie do końca spełniła tę najgorętszą prośbę. Kim była Rozalia – Rosława? Prawdę o niej znali tylko bogowie. Wszemira nie wiedziała zresztą nawet, kim tak naprawdę był jej mąż. Miała świadomość, że skrywał wiele tajemnic, ale nie śmiała o nic pytać. Z pewnością był wielkim panem, o czym świadczyło jego zachowanie, wiedza i sposób, w jaki się wypowiadał. Tak mogli mówić tylko kształceni ludzie, którzy wychowali się na jakimś zamku i widzieli niejedno. Wszemira dziwiła się zawsze, dlaczego taki człowiek wybrał właśnie ten gród i ją – skromną wdowę z synkiem, ledwo wiążącą koniec z końcem. Mógł przecież mieć nawet córkę komesa. Z pewnością nie oparłaby się takiemu mężczyźnie, a sam zarządca rad byłby mieć zięcia z takim majątkiem i obyciem. Cicho westchnęła na wspomnienie męża, którego straciła na zawsze. Był dla nich oparciem, a ona czuła się przy nim jak księżna. Teraz pozostały jej już tylko ból, smutek i… żałoba, bo musiała ją zachować.

Tymczasem, kiedy kobieta z dwojgiem dzieci odeszła i zniknęła w ciemnościach, z zarośli wyłoniła się niewysoka, pokryta długimi włosami postać. Podpełzła do brzegu, a jej długie ręce zaborczo sięgnęły po połyskujący w wodzie przedmiot. Wydobyła złoty amulet i zacisnęła na nim szponiaste palce. W blasku księżyca można było dostrzec cień krępej istoty, która najpierw przycisnęła zdobyty skarb do ust, a później zniknęła tak szybko, że mogła wydać się tylko złudzeniem. Jedynie gwałtowny ruch gałęzi i nadbrzeżnych zarośli zdradzał czyjąś obecność.

Rozalia usłyszała jednak ten szelest. Obejrzała się za siebie i dostrzegła ciemny kształt przemykający nad brzegiem. Chciała się dokładniej przyjrzeć, ale matka ciągnęła ją siłą do domu tak, że nie zdołała zaspokoić ciekawości. Nie bała się nocnych stworów i demonów zamieszkujących odludne okolice. Doskonale pamiętała, jak ojciec powtarzał, że skrzywdzić ją mogą tylko żywi i na nich powinna uważać.

ROZDZIAŁ 1

Barwne kramy zarzucone towarami z najdalszych zakątków świata nie tylko radowały oczy, ale i nęciły krążących wokół nich mieszkańców grodu. Kupcy, bywali w różnych bliskich i dalekich stronach, zachęcali do oglądania swoich towarów, zachwalając je i opowiadając o cudach widzianych w innych krajach. Szczególnie łatwo przychodziło im zwracanie uwagi kobiet. Niemal każda z nich pragnęła mieć jakąś błyskotkę, by później pokazać się w nowym naszyjniku lub z lśniącymi kabłączkami zdobiącymi opaskę. Mężczyźni tłoczyli się przy wyrobach płatnerskich, z podziwem oglądając broń. Co niektórzy brali do ręki toporki, włócznie i noże, a wspaniałe miecze ważyli tylko w dłoniach i cmokali z zachwytu. Niestety, żadnego z nich nie było stać na taki nabytek. Może co najwyżej komes grodowy lub któryś z drużynników skłonny byłby dokonać takiego zakupu, lecz w owej chwili żadnego z nich nie było pośród straganów.

W tej barwnej ciżbie wyróżniała się młoda niewiasta w czerwonej sukni i wianku z polnych kwiatów na głowie. Na wysokości jej talii połyskiwał pasek sporządzony ze sznura, na który nanizano kryształy górskie. Mienił się on w blasku słonecznych promieni. Na szyi lśnił srebrny medalion na łańcuszku. Twarz, otoczona czarnymi puklami włosów, w które miała wplecionych kilka wstążek, była gładka jak u dziewczęcia, jednak największą uwagę przykuwały ciemne, głębokie oczy. Można było odnieść wrażenie, że poprzez jej źrenice widać przeszłość i przyszłość świata, że wyziera z nich dawno zapomniana wiedza przodków. Z całą pewnością była jednak zbyt poważna na swój wiek.

Mieszkańcy grodu dobrze wiedzieli, kim była. Schodzili jej z drogi, a wielu ukradkiem czyniło znaki mające odpędzić złe duchy. Niejeden krzyżował palce i chował je za plecami z nadzieją, że tego nie zauważyła. Odwracała głowę, by pozostawić ich w tym, mniemaniu. Doskonale wiedziała, iż miano wnuczki Welesa już dawno przylgnęło do jej imienia, a wymyślonych o niej historii nie powstydziłby się niejeden pieśniarz. Nie dbała o to, choć zastanawiała się czasem, co takiego wydarzyło się w ciągu tak niewielu lat, że ludzie zaczęli lękać się tych, którzy byli pośrednikami między nimi a bogami. Czasami rozważała, kto mógłby mieć na to wpływ, ale nie znajdowała winnych. Z pewnością nie był to komes, który wielokrotnie korzystał z rad jej nauczycielki, Grzymisławy, i zawsze okazywał jej wielki szacunek. Może więc winna była nowa wiara, szybko przyćmiewająca zbyt podatne umysły? I to jednak wydawało się niemożliwe, gdyż nie sądziła, że istnieje taka religia, która skłaniałaby do potępiania tego, co wcześniej otaczano czcią. Poza tym były to tylko nic nieznaczące słowa – ulotne jak sine pasma mgieł, unoszące się bladym świtem nad bagnami, które rozwiewały się szybko, gdy tylko słoneczny krąg stworzony ręką Swaroga wzniósł się ponad ziemię.

Choć ukradkiem przyglądała się ludziom, próbując zrozumieć ich zachowanie, przyszła tutaj, by kupić nową misę z brązu. Mimo mnogości towarów nadal nie widziała odpowiedniej. Wprawdzie kilku kupców próbowało jej sprzedać inne naczynia, przekonując, że są niezbędne w gospodarstwie, lecz stanowczo odmawiała. Nagle jej uwagę zwrócił kram zarzucony tkaninami i biżuterią. W dłoni straganiarza połyskiwał na pozór niczym niewyróżniający się złoty wisior, tak zwana bulla. Mężczyzna odziany w barwną szatę, bardziej odpowiadającą mieszkańcowi południowych krajów, głośno zachwalał każdy drobiazg, na który ktoś spojrzał. Jako że był biegły w prawieniu komplementów, wokół kramu tłoczyło się sporo zaciekawionych niewiast. Coś kazało jej podejść do stoiska. Ledwie ją dostrzeżono, zrobiło się przejście. Rozległy się szepty, a jedna z kobiet wskazała ją palcem, pytając: 

– To naprawdę ona?

Odpowiedziało jej kilka ściszonych głosów.

Rozbiegane oczy kupca znieruchomiały na chwilę. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, by uznać, iż nie ma do czynienia ze zwykłą mieszkanką grodu. Zachowanie kobiet wskazywało raczej na jej wysoką pozycję, więc kto wie? Może była córką samego komesa albo choć bywalczynią kasztelu? Wyglądała na młódkę, więc istniała szansa, że zdoła sprzedać jej jakiś drobiazg. Na tę myśl zajaśniały mu oczy. Na wszelki wypadek postanowił zaskarbić sobie jej życzliwość.

– Niezmiernie miło jest mi pochylić się przed tobą, pani – zaczął z pasją. – Mam tu wszystko, czego potrzeba sercu i duszy każdej, nawet najbardziej wybrednej niewiasty.

Podniosła wzrok. Przez chwilę miał wrażenie, że jej czarne oczy sięgają aż do jego duszy, przenikając wszystkie myśli. Nie mógł sobie jednak pozwolić na chwilę wahania, czy niepewności.

To pewnie przez to, że ma takie piękne oczy. Takie… inne, pomyślał.

Przyjrzał się jej ukradkiem. Szybko uznał, że pierwsze wrażenie nieco go zmyliło. Czarne loki otaczające drobną, smagłą twarz i brwi niemal zrastające się nad nosem dodawały jej powagi, zaś lekko połyskująca suknia podkreślała kształty niewątpliwie kobiece, już nie dziecięce. Była piękna, jednak to piękno budziło niezrozumiały niepokój. Z zadumy wyrwał go jej dźwięczny głos.

– Chciałabym to obejrzeć. – Wskazała trzymany przez niego klejnot.

Rozpromienił się w uśmiechu. A jednak była zainteresowana jego towarami! Teraz to już od jego kunsztu zależało, czy kupi złotą błyskotkę.

– Z przyjemnością, pani! To amulet sporządzony setki lat temu przez wielkiego maga. Ja wiem – tu podał jej wisior i pochylając się, zniżył głos, jakby chciał zdradzić wielki sekret – że jest w nim zaklęta bezgraniczna moc, która zapewni noszącej go niewieście wszystko, czego tylko zapragnie: nieprzemijającą urodę, miłość, bogactwo, szczęśliwe życie i… powolnego męża.

Rosława nie odpowiedziała. Wzięła łańcuch, na którym zawieszona była złota bulla, tak delikatnie, jakby bała się go upuścić. Obróciła wisior i zamknęła w dłoniach.

– Jest piękny, prawda? I wyjątkowy! – ciągnął dalej kupiec. – Sporządzono tylko dwa takie amulety. Jeden z nich jest w posiadaniu księżniczki w Gnieźnie i z tego, co wiem, jest ona zachwycona. Sam jej go sprzedałem! Ten zaś może stać się za chwilę twoją własnością, pani. Przyniesie ci to, czego tylko pragniesz…

– Doprawdy? – zapytała z ironią.

– Sam Perun, Jowisz i Bóg chrześcijan mi świadkami! – zaklął się bez wahania.

– Masz szczęście, że nie zaklinasz się na Welesa, Pana Przysiąg – stwierdziła i spojrzała na niego uważnie. – Mam jednak wrażenie, że nie mówisz mi prawdy.

– Pani! – obruszył się. – Ja?! Mówią o mnie Czcibor Uczciwy, więc daję słowo, że ten amulet ma wielką moc!

– Wielu mówi o uczciwości i zaklina się, że mówi prawdę, a rzeczywistość bywa często inna.

Kupiec poczuł się dziwnie nieswojo. Cała jego hardość gdzieś uleciała. Spojrzenie tej młodej kobiety budziło w nim nieuzasadniony strach. Oczy przypominały teraz dwa płomienie, które sięgały jego duszy i spopielały ją doszczętnie. Opuścił wzrok. Tym razem nie zamierzał kłamać. Wziął głęboki oddech i cichym, wręcz przepraszającym tonem wyjaśnił:

– Sprzedał mi go pewien człowiek, którego spotkałem na drodze kilka dni temu. Nie chciał za niego wiele, więc pomyślałem…

Rosława nawet nie odpowiedziała. Nie zauważył, gdy przymknęła oczy. Przez chwilę obracała bullę w palcach. Wiedziała, że przedmiot należał do jej ojca. Wielokrotnie pokazywał ten złoty, okrągły amulet, porysowany w wielu miejscach, jakby rzeczywiście pochodził sprzed wieków. Nie musiała zaglądać do środka. Pamiętała, że wewnątrz znajdują się głęboko wyryte, połączone dwa kwiaty: róża i lilia. Ojciec twierdził, iż stanowi on ochronę przed nieszczęściem i nieprzewidzianym działaniem sił natury. Miał go jej ofiarować dawno, dawno temu, kiedy jeszcze był z nimi. Niestety, nie uczynił tego, a bulla przepadła wraz z nim. Matka twierdziła, że pewnie ją z nim pochowano, jednak nigdy w to nie uwierzyła. Wiedziała przecież o pustej mogile. Nikt nie zdołał wyprzeć z jej pamięci obrazu pustego dołu przysypanego ziemią. Nawet rozmowa z żercą Wolradem, do którego zaprowadziła ją Wszemira, nie zmieniła jej przekonania o tym, że ojciec żyje. Skoro jednak amulet trafił do rąk kupca, Manfred musiał rzeczywiście umrzeć. Inaczej nigdy by go nie porzucił. Poczuła, że serce gwałtownie przyspiesza, kram i zdumiony kupiec rozpływają się w nicości, a gwar całkowicie cichnie. Zawirowało jej w głowie.

Nastała cisza. Cisza, pośród której słyszała tylko bicie swego serca. Szybkie,gwałtowne, odbijające się echem w skroniach. Nie zapadła jednak ciemność. Po chwili Rosława uświadomiła sobie, że stoi na wąskiej ścieżce, wijącej sięwśród grzęzawiska, jakby stworzonej ręką Nyji na kształt mostu dla tychśmiertelników, którzy poważą się przekroczyć granice Jawii i zstąpić do światadusz. Wszystko wokół spowijały sine pasma mgieł sunące nad bagnami. Chłód ogarnął jej ramiona, a ledwo dostrzegalne cienie bezgłośnie przemknęłyobok, jakby chciały jej dotknąć.

– Ojcze! – krzyknęła, choć miała wrażenie, że nie wydała najlżejszegodźwięku.

Mimo to jej głos popłynął po tej krainie spowitej w wieczne mgły, a echopo dwakroć powtórzyło to jedno słowo, którego nie wypowiadała przez lata. Zimny podmuch musnął jej policzki i szarpnął suknią. Przepasujący ją sznurkamieni zajarzył się głęboką purpurą, ostrzegając przed niebezpieczeństwem. Coś przemknęło w pobliżu. Dostrzegła postać, która omal nie otarła się o jejbok. Niewątpliwie była to kobieta o długich warkoczach i twarzy, w którejrysach wciąż można było dostrzec zastygłą na wieki urodę. Wielkie, niebieskieoczy spojrzały na nią z gniewem. Rosława jednak nie odwróciła wzroku. Piękne oblicze w jednej chwili zmieniło się w czaszkę o dwóch czarnychotworach w miejscu oczu. Już miała uderzyć w zuchwałą śmiertelniczkę, gdynagle zniknęła, rozpływając się we mgle.

– Ojcze! – powtórzyła.

Tym razem jakby wszystko zamarło. W oddali rozległ się tylko kobiecyśmiech i niepokojąca zjawa pojawiła się ponownie. Tym razem jako kobietao posągowej urodzie, z długimi warkoczami, złotym diademem na głowie,odziana w czerwoną suknię bramowaną bogatym haftem.

– Wreszcie cię widzę, Rozalio, córko niegodziwego rycerza Manfredaz Rega-nespurc! Jesteś do niego bardziej podobna, niż myślałam! Za to, co miuczynił, przeklinam cię! Przeklinam po trzykroć!

– Odejdź! – rozkazała Rosława, unosząc dłoń.

– Pierwej Nawia spłonie, niż ja odejdę – syknęła zjawa.

Niespodziewanie usłyszała dziwny gwar, jakby dochodzący z innego świata – natrętny, głośny, zagłuszający wszystkie szepty. Mgły zafalowały i w oczy Rosławy uderzyły żywe kolory i poruszające się postacie. Zachwiała się, a amulet wypadł jej z dłoni i potoczył po kramie.

– Pani! Pani! Co się stało? – dopytywał zaniepokojony kupiec, nie bardzo wiedząc, co czynić.

Jakaś śmielsza dziewczyna przytrzymała Rosławę, by nie upadła.

– Pani? – zapytała niepewnie.

Wzięła głęboki oddech, jakby przypomniała sobie nagle, że trzeba oddychać. Spojrzała na nieoczekiwaną pomocnicę, która wpatrywała się w nią jasnymi jak niebo oczyma i skinęła głową.

– Dziękuję – szepnęła. – Niech ci bogowie błogosławią.

– Co się stało? – odezwał się Czcibor, patrząc na nią przestraszony. – Czy dobrze się czujesz, pani? Czy…

– Wszystko już dobrze – odparła spokojnym głosem.

Ponownie sięgnęła po złoty wisior. W jakiś sposób musiała odzyskać spokój ducha. Po raz pierwszy od wielu lat usłyszała własne imię, jednak wypowiedziane z taką nienawiścią, że wstrząsnęło to nią znacznie bardziej niż przypuszczała. Tym razem przyjrzała się amuletowi, jakby rzeczywiście podziwiała jego wygląd. Ze znawstwem zważyła go w dłoni.

– To złoto – stwierdziła. – Ile za niego chcesz?

Czcibor, wciąż przejęty tym, co się stało, nie mógł dojść do siebie. Rozdygotany, przekładał różne drobiazgi, żeby zyskać trochę czasu na uspokojenie. Był pewien, że nie jest to zwykła błyskotka, jakich sprzedał już wiele. Chęć zysku walczyła w nim z pragnieniem pozbycia się kłopotliwego skarbu. W końcu uznał, że jest już w stanie mówić. Spojrzał na Rosławę z niepewnym uśmiechem.

– Ile chcę? – zapytał sam siebie i ponownie wbił wzrok w przedmioty na kramie. – Nie… Nic. Zabierz go, pani. Widać, że coś cię z nim łączy. Może ten człowiek ukradł go komuś z twej rodziny, pani.

– Jesteś pewien?

– Tak. – Tym razem jego głos zabrzmiał już pewniej.

Rosława skinęła głową i ukryła amulet. Nie chciała jednak odchodzić bez podziękowania. Postanowiła podarować mu jedną z kaptorg, jakie robiła z myślą o ludziach, którzy mogli wymagać szczególnej opieki bądź pomocy bogów. Zwykle nosiła je przy sobie, przywiązane do paska i ukryte w fałdach sukni, by w razie potrzeby przekazać potrzebującym. Sięgnęła więc po wełniany woreczek i podała go Czciborowi. Zaskoczony wziął w ręce niecodzienny podarunek. Ujęła jego dłonie w swoje i pochyliła się tak, by ciekawskie kobiety, które szczelnie otoczyły kram, nie słyszały słów.

– Noś to zawsze przy sobie. W środku są specjalne zioła i agat, który leczy gorączkę. I nie wędruj zbyt długo po grodach, bo podczas twojej nieobecności żona powiła ci dziecko i doczekać się ciebie nie może – dodała z figlarnym uśmiechem.

– Co?! – wykrzyknął kupiec, zaskoczony jej słowami. – Skąd…

– Ciii – szepnęła. – Są sprawy, o które lepiej nie pytać.

Zanim Czcibor zdążył się opanować i zadać kolejne pytanie, zgarnęła fałdy sukni i odeszła. Zniknęła w tłumie tak, jakby rozpłynęła się w powietrzu. Kupiec starał się ją wypatrzyć, ale otaczające jego kram mieszkanki grodu, w jednej chwili zarzuciły go pytaniami.

– Nie bałeś się, panie?

– Skąd miałeś ten wisior? Czy on jest magiczny?

– A co jest w tym woreczku?

– Widziałeś, że prawie upadła? Była blada jak płótno.

– A może jest brzemienna?

Ostatnia sugestia wywołała wybuch śmiechu. Wszystkie doskonale wiedziały, że Rosława jeszcze nikomu nie oddała swojego wianka, chociaż włodarz Niebor usilnie się o niego starał. Mimo to drobna, ruda kobieta o twarzy pokrytej piegami próbowała bronić swojego zdania.

– To wcale nie jest śmieszne. Nikt nie wie, do czego jest zdolna. Nie zdziwiłabym się, gdyby związała się z jakimś stworzeniem z tych, co to czają się zwykle na granicy światów.

– Dajże spokój, Sławo. Nawet ona nie jest tak niemądra, żeby igrać ze śmiercią.

– Skoro bogini życia i śmierci miała udział w jej narodzinach, to wątpię, żeby bała się śmierci. – Kobieta wzruszyła ramionami.

– Nie powtarzaj plotek – burknęła wysoka blondynka. – To tylko opowieści, którymi karmiła nas stara Goska, a wszyscy wiedzą, że ona we wszystkim widziała boskie znaki. Mała zawsze wydawała się jej wyjątkowa. No, wyjątkowa to ona jest, bo płynie w niej germańska krew.

Zdumiony Czcibor nie miał szansy, żeby cokolwiek powiedzieć, więc po prostu przysłuchiwał się tej wymianie zdań. Nie rozumiał, dlaczego jedna z mieszkanek grodu wywoływała tyle emocji. W końcu bezradnie rozłożył ręce.

– Nie wiem, kto to był – stwierdził – Czy to ważne?

Kilka par oczu spojrzało na niego niemal z wyrzutem. Niewysoka kobieta o obfitych kształtach okrytych suknią opiętą do granic możliwości, ujęła się pod boki.

– No to masz szczęście, panie, bo gdybyś wiedział, nie gawędziłbyś z nią tak figlarnie.

– Dlaczego?

– Bo to służka Welesa, ciota jakich mało! Podobno przez jej czary krowa Nawojki nie daje mleka, a na starego Odolana zesłała chorobę!

– Co ty gadasz? – obruszyła się Sława. – Stary Odolan sam sobie winny. Trzeba mu było pijanym po ogrodzie łazić? Na starość wszystko wychodzi…

– Wcale nie! – Pulchna kobieta zaprotestowała tak gwałtownie, że aż jej twarz pokraśniała. Wzięła głębszy oddech, a tkanina na jej piersiach napięła się niebezpiecznie. – To ona rzuciła na niego urok! Sama widziałam, jak raz przechodziła niedaleko ich domu! Myślisz, że po co? Pewnie zebrała gdzieś mrowisko, przyniosła im pod próg i rzuciła czary! A same wiecie, jak mrówki są posłuszne woli ciot.

– Może szła w kierunku bramy? – Wzruszyła ramionami inna.

– No tak, broń jej! Mówisz tak tylko dlatego, że uzdrowiła ci dzieciaka. A tymczasem nawet brat jej unika.

Kupiec przez chwilę słuchał pogaduszek z uwagą, jednak nie przynosiły mu żadnych korzyści. Niezwykła kobieta całkowicie odwróciła uwagę od jego towarów. Postanowił wreszcie wtrącić się i jakoś zyskać na tym straszeniu czarami.

– Ja wiem, szacowne panie, że takie niewiasty mogą być niebezpieczne. Może więc przydadzą się wam jakieś talizmany, które dadzą ochronę przed magią? Niektóre wyglądają jak przepiękne ozdoby, więc z pewnością znajdzie się coś wyjątkowego dla każdej z was.

Kobiety przerwały dyskusję i spojrzały na szeroko uśmiechniętego Czcibora. Ich wzrok zwrócił się ponownie ku rozłożonym tkaninom i biżuterii. Słabość do błyskotek zwyciężyła z najnowszymi plotkami na temat Rosławy.

Tymczasem sprawczyni całego zamieszania przeszła nieco dalej. Na jednym z ustawionych trochę na uboczu kramów dostrzegła różne naczynia. Handlarka, niewysoka kobieta odziana w ciemną suknię, opowiadała właśnie o czymś z przejęciem. Stojący obok mieszkańcy słuchali jej z uwagą. Do Rosławy dotarł fragment rozmowy.

– Wiecie, że żona Dalibora, Radochna, urodziła córkę? Co to był jednak za poród! Wyobraźcie sobie, że sprowadzili nawet Damrokę, tę starą, co mieszka na podgrodziu.

– Damrokę? Ludzie przecież mówią, że ona jest obłąkana! Kiedyś może i była pomocna przy porodach, ale od lat trudno z nią porozmawiać.

– No właśnie! Matka Radochny, Bolemira, mówiła to samo, ale Dalibor się uparł. No i co zrobiła stara? Ledwo zaczął się poród, włożyła radło pod łóżko!

– Co włożyła?

– Radło. To miało odstraszać demony, które czyhają na noworodki. Bolemira chciała babę przegnać na cztery wiatry, ale Dalibor nie pozwolił.

– Wiadomo, że nie pozwolił, przecież siostra nabiła mu głowę głupotami i sam nie wie, w co ma wierzyć. Zamiast pomodlić się o zdrowie żony i dziecka, bał się, że demony mu wejdą do domu.

– Czart jeden wie, kim był jej ojciec – stwierdziła handlarka, opierając się o kram. – Nigdy go nie widziałam, a dobrze wiecie, że znam wszystkich mieszkańców. No a Wszemira mieszkała za młodu w chacie obok. Ten jej pierwszy mąż był porządnym człowiekiem, ale Manfred, czy jak mu tam było… Nikt nie wie, skąd się tu wziął.

– A ja go widziałam – wtrąciła przysłuchująca się im kobieta z włosami upiętymi ciasno wokół głowy. Odstawiła trzymany w rękach dzban i pochyliła się nieco. – Spotkałam go raz. Było to późnym wieczorem, gdy wracałam od kumy. Zamieniliśmy kilka słów. Zachowywał się, jak jaki pan i mówił trochę dziwnie.

– Bo on przybył z zachodu, z Cesarstwa, więc na pewno był Niemcem. Ciekawa jestem tylko, po co tu zawędrował?

– A ja słyszałam, że to podobno był sam Weles. Opowiadali, że zmieniał się w czarnego kozła i…

– Co za bzdury pleciecie? – uciął dyskusję stojący obok mężczyzna w ciemnym płaszczu przerzuconym przez ramię. Jego pokryta gęstą siecią zmarszczek twarz i siwe włosy wskazywały, że widział i przeżył już wiele. – Dobrze znałem męża Wszemiry i zapewniam, że w nic się nie przemieniał. Wiele widział, bo wiele podróżował, a tu zatrzymała go miłość. Szkoda, że nie dostrzegacie właśnie tego.

Rosława nie mogła ukryć uśmiechu. Tylko ten jeden starzec dostrzegł to, co oni czuli niegdyś każdego dnia. Manfred kochał ich miłością tak szczerą i głęboką, że chyba nikt z całego grodu nie pojmował, czym tak naprawdę jest rodzina: prawdziwa, kochająca się rodzina. Wciąż dręczyło ją tylko jedno pytanie: gdzie zniknął i dlaczego? Pamiętała swój szaleńczy bieg na cmentarz sprzed lat i to przerażenie, gdy uświadomiła sobie, że nie został pochowany. Miała też pewność, że nadal nie ma go w krainie zmarłych. Odpowiedziałby przecież na jej wołanie. Gdzie zatem mógł się podziewać? Czyżby istniał jeszcze jeden świat pomiędzy żywymi a umarłymi? Świat, do którego nie miałaby dostępu? A może po prostu ich opuścił? Zostawił i gdzieś daleko stworzył nowy, szczęśliwy dom? W tę ostatnią wersję nie chciała wierzyć. Nie on. Nie ojciec. A jednak… Ta zjawa, którą zobaczyła w krainie zmarłych, wciąż go nienawidziła. Musiał ją więc skrzywdzić, a przecież za życia była piękną kobietą, prawdopodobnie wielką damą.

Na wspomnienie dziwnej zjawy, Rosława zbladła. Dopiero teraz przypomniała sobie przekleństwo, które na nią rzuciła. Jeżeli zmarła była nawką, mogła mieć wielką siłę, większą niż dysponowała ona sama. Poza tym popełniła karygodny błąd: nie zamknęła bramy do zaświatów, a teraz było już na to za późno. Kiedy zachwiała się przy kramie, zbyt szybko wróciła do rzeczywistości. W tym wypadku zjawa mogła podążyć za nią, by spełnić swoją groźbę. Jeszcze teraz dźwięczały jej w uszach ostatnie słowa: „Pierwej Nawia spłonie, niż ja odejdę”. Po plecach młodej kobiety przebiegł zimny dreszcz. Nie miała ochoty na walkę z zawziętą istotą, której jedynym celem byłoby pozbawienie jej życia. Instynktownie rozejrzała się dookoła, ale nie zauważyła nic podejrzanego. Skoro więc do tej chwili zjawa nie dała znaku, może pozostała w Nawii, a przekleństwo było tylko okrzykiem rzuconym w bezsilnej złości. Pozostawało jednak pytanie, dlaczego aż tak bardzo nienawidziła jej ojca, że nie dawało jej to spokoju nawet po śmierci? Spiesznie odpędziła od siebie te myśli. To wszystko nie działo się w Jawii.

O wiele ważniejsze były wieści o tym, że Dalibor został ojcem. Już wyobrażała sobie dumnego brata, pochylającego się nad śliczną żoną i tak wyczekiwanym dzieciątkiem. Te myśli od razu ogrzały jej serce płomieniem miłości.

Stojący nieco z boku mężczyzna jakby wyczuł ciepło, które ją ogarnęło. Spojrzał w jej stronę i skinął uprzejmie. Zebrane przy kramie kobiety odwróciły głowy. Od razu rozległy się niespokojne chrząknięcia, a kramarka zaczęła niewinną pogawędkę na temat dziwnego duchownego, który jakiś czas temu przybył do grodu, by głosić prawdę o swoim bogu. Widząc nadchodzącą Rosławę, powitała ją miło.

– Dawno cię nie widziałam. – Bezpośredni ton, w jakim zwracała się do matuchy, mógłby zdziwić, gdyby nie fakt, że kobieta znała ją od urodzenia.

– Dawno nie byłam w grodzie – odpowiedziała spokojnie, jakby nie była świadkiem wcześniejszej rozmowy. – Czasami jednak nie mam wyjścia.

– Wiesz, że u mnie są jak zawsze najlepsze naczynia. Lepszych nie znajdziesz, choćbyś obeszła wszystkie kramy.

– Dlatego też tutaj jestem.

– Czego ci potrzeba? – zapytała wprost, nie bawiąc się w zachwalanie towarów.

– Misy z brązu.

– Taka może być? – Kramarka pochyliła się i podniosła z ziemi dobrze wypolerowaną, brązową misę.

Rosława skinęła głową. Zapłaciła i wzięła naczynie do ręki. Tak jak przypuszczała, było solidnie wykończona. Pożegnała się i odeszła. Dobrze słyszała szepty za swoimi plecami, lecz nie przejęła się nimi. Domyślała się, że niektóre z mieszkanek grodu właśnie odmawiają zaklęcia ochronne, jakby spotkały jakiegoś demona. Roześmiała się w duchu. Świat zmieniał się w zastraszającym tempie. Jeszcze dziesięć lat temu sędziwa Grzymisława cieszyła się wielkim szacunkiem i uznaniem, a ludzie przychodzili do niej po pomoc nawet z odległych osad. Jednak nawet ona przeczuwała nadchodzące zmiany i ostrzegała uczącą się u niej Rosławę przed niechęcią tych, którym będzie ratowała życie. Czyżby miało to nastąpić tak szybko? Otrząsnęła się ze złych myśli. Już samo ich kreowanie, było niczym prośba o kłopoty.

Przypomniała sobie słowa kobiet. Wszystko wskazywało na to, że jej brat został ojcem. To była chyba najlepsza wiadomość, jaką usłyszała w ostatnich dniach. Tak wiele starań, tyle modlitw do Dzidzileli, by pobłogosławiła ich małżeństwo potomkiem, odniosło wreszcie skutek. Dalibor z pewnością był szczęśliwy. Wiedziała, że zrobiłby dla rodziny wszystko i na szczęście sprowadził do domu Damrokę. Staruszka z pewnością nie tylko pomogła Radochnie w porodzie, ale i zadbała o bezpieczeństwo noworodka. Rosława zrobiłaby to samo, ale Bolemira nie chciała jej widzieć w swym domu. Kobieta odżegnywała się od dawnych zwyczajów. Można było odnieść wrażenie, jakby przed czymś uciekała i dlatego wypierała wszystko z serca. Rosława nie próbowała wchodzić jej w drogę i drażnić swoją obecnością. Wolała odwiedzać brata w kuźni, na obrzeżach grodu. Postanowiła zrobić tak nazajutrz i za jego pośrednictwem przekazać podarki dla noworodka i jego matki.

*

Z zadumy wyrwało ją jakieś dziecko, które gwałtownie pociągnęło za kraj jej sukni. Zaskoczona, spojrzała na dół. Rzadko się zdarzało, by ktoś zaczepiał ją tak bezpośrednio. Ujrzała błagalnie wpatrzone w nią błękitne oczy kilkuletniego chłopczyka o płowej, niesfornej czuprynie, odzianego skromnie w płócienną koszulkę.

– Ty jesteś pani Rosława? – zapytał cichutko.

– Tak, to ja. – Uśmiechnęła się i pochyliła nieco, by go lepiej słyszeć. – Szukałeś mnie?

Skinął głową i wziął głęboki oddech, jakby przygotowywał się do wyrecytowania jakiejś starannie wyuczonej modlitwy.

– Błagam cię, pani, byś przyszła nam pomóc, bo tylko ty zdołasz to uczynić – oświadczył z powagą. Po chwili jednak dolna warga mu zadrżała, a w oczach stanęły łzy. Otarł je szybko wierzchem dłoni i dodał: – Proszę…

– Skoro to takie ważne – powiedziała łagodnie. – Kim jesteś i co się stało?

– Jestem Biezdar, syn Kanmira. Mieszkamy w pobliskiej osadzie. Moja mama umiera – wyszeptał.

Rosława już się nie zastanawiała. Grzymisława mawiała, że takim prośbom nie wolno odmawiać. Przełożyła kupioną misę pod ramię i podała rękę chłopcu.

– Dobrze. Prowadź.

Razem opuścili gród i ruszyli utartym traktem. Tuż za pierwszym zakrętem zboczyli na polną dróżkę wijącą się wzdłuż pól. Właśnie dochodziło południe. Złocisty krąg Swaroga niepodzielnie panował nad ziemią. Na lazurowym niebie nie było widać nawet najmniejszego obłoczka, który mógłby dać odrobinę cienia. Rosława dostrzegła, że srebrzysto-niebieskawa mgiełka zaczyna opadać na niwę. Rozwiała się niespodziewanie, na chwilę przed zetknięciem się ze zbożem. Łany poruszyły się, zafalowały i zaszumiały cicho, choć wokół panował niczym niezmącony spokój.

– Co to było? – nieoczekiwanie zapytał chłopiec.

– Widziałeś? – zdziwiła się i uważnie popatrzyła na jego twarz.

Zwykli śmiertelnicy nie dostrzegali takich zjawisk, więc Biezdar tym bardziej ją zaskoczył.

– Tak. Zaraz przyjdzie tu piękna pani o bardzo smutnej twarzy – dodał, jakby było to zupełnie oczywiste.

– Często ją widujesz? – zapytała, prowadząc dziecko w cień rosnącej nieopodal brzozy.

– Jeżeli jestem w polu, to zawsze o tej porze. Jak jest tak ładnie – wyjaśnił i wskazał przed sobą palcem. – O, już idzie! Ty też ją widzisz?

– Tak. To Południca – odpowiedziała spokojnie, choć niezwykłe zdolności chłopca coraz bardziej ją intrygowały. – Wiesz, że musisz jej unikać?

– Tak, dziadek też to mówił i nigdy się ze mnie nie śmiał. Za to moja siostra mówi, że kłamię i że nic tam nie ma! Będę mógł powiedzieć, że wcale nie kłamię? Że też ją widzisz?

Rosława popatrzyła na chłopca z troską. Najchętniej by się zgodziła, jednak dobrze wiedziała, jaki los by go czekał: los odmieńca i dziwaka. Zwykli ludzie nie mieli nawet pojęcia, że nieśmiertelne istoty niemal każdego dnia stawały na ich drodze. Mijali je, nie widząc i nie czując. Dla Biezdara były one częścią tego świata, nie rozumiał, dlaczego inni niczego nie dostrzegają.

– Lepiej, żeby to była nasza tajemnica – powiedziała ciszej.

Chłopiec spojrzał na nią smutnymi oczami, a następnie zwiesił głowę. Jego usta ponownie wygięły się w podkówkę.

– Dlaczego? Przecież ja ją widzę i ty ją widzisz. Może inni też zobaczą?

– Nie zobaczą.

– Nie? A dla…

Zanim dokończył pytanie, Rosława przykucnęła przy nim.

– Musisz wiedzieć, że nie wszyscy widzą takie istoty. Trzeba być naprawdę wyjątkowym dzieckiem, żeby je zobaczyć. A ty właśnie taki jesteś.

Twarz chłopca rozjaśniła się lekko.

– Naprawdę?

– Tak. I dlatego lepiej nikomu o tym nie mówić. Niech to będzie nasza tajemnica.

Skinął głową, więc pogłaskała jego płowe włosy i wstała, by spojrzeć na ukazującą się właśnie postać. W miejscu, gdzie mgła się rozwiała, pojawiła się młoda kobieta o bladej twarzy, w wieńcu z chabrów na złocistych włosach. Kłosy rozchyliły się nieco, by jej bose stopy mogły oprzeć się na ziemi. Biała suknia ze złotym pasem, za który miała zatknięty sierp, zalśniła. Demonica uniosła głowę i w tej samej chwili jej spojrzenie spotkało się z czarnymi oczyma Rosławy, która nawet nie pochyliła przed nią czoła.

– Skoro mnie widzisz, dlaczego nie oddajesz mi pokłonu, kobieto? Wiesz, kim jestem – syknęła z oburzeniem zjawa.

Choć powiedziała to cicho, jej głos był tak przenikliwy, że Biezdar aż zadrżał. Niemal odruchowo schował twarz w fałdach sukni matuchy.

– Nie muszę ci się kłaniać – odparła chłodno Rosłana. Gdy zauważyła, że długie, smukłe palce sięgają po sierp, uśmiechnęła się. – Chłopiec jest ze mną, a mnie nie zdołasz skrzywdzić.

– Czyżby? – Oczy Południcy zwęziły się, gdy ruszyła w ich stronę.

Przy każdym jej kroku, zboże kołysało się, tworząc drogę. Zatrzymała się jednak w bezpiecznej odległości od rzucanego przez drzewo cienia. Przyjrzała się uważnie zuchwałej śmiertelniczce, jakby odgadując jej prawdziwą naturę.

– Nie sądź, że zawsze będziesz bezpieczna. Przyjdzie jeszcze czas, gdy cień, w którym teraz się kryjesz, stanie się dla ciebie zbyt słabym schronieniem.

– Nie boję się ciebie. Stoję tu tylko z powodu chłopca.

– Wiem – odrzekła. Spojrzała Rosławie w oczy i przechyliła głowę. – W twojej duszy jest więcej cienia, niż dają go drzewa z pobliskich lasów. Myślisz, że niesiesz światło, ale masz w sobie mrok Nawii.

– Jestem… – zaczęła oburzona słowami Południcy, ale ta uciszyła ją gestem dłoni.

– Wiem, kim jesteś i nie zamierzam stawać na twej drodze. Strzeż się jednak tych, którzy nienawidzą nawet po śmierci.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Sama się dowiesz i to już wkrótce.

Po tych słowach kobieca postać zafalowała niczym powietrze w upalny dzień i zniknęła. Rosława zmarszczyła czoło. Nie podobały się jej te słowa. Przez wszystkie lata starała się pomagać ludziom, a nie szkodzić, więc to stwierdzenie ugodziło ją prosto w serce. Nigdy nie skrzywdziłaby człowieka. Poza tym ostrzeżenie przed tymi, którzy nienawidzą po śmierci, zbyt dosłownie pokrywało się z jej obawami przed tajemniczą zjawą, którą zobaczyła w Nawii. Czyżby zatem rzeczywiście popełniła błąd, nie zamykając w porę przejścia do Jawii? Co zatem mogło ją czekać? Odetchnęła głębiej. Wszystko wskazywało na to, że będzie musiała przygotować się do walki z niewidzialnym przeciwnikiem, który był jej wrogiem tylko dlatego, że urodziła się jako córka Manfreda. A może… W sercu Rosławy pojawiła się nadzieja. Może zdoła porozumieć się z nawką i wyjaśnią sobie przyczyny tej nienawiści? Wtedy zdołałaby pomóc jej odejść w spokoju na Welesowe łąki.

W tej chwili Biezdar niepewnie wychylił się zza fałdy sukni i rozejrzał się spłoszony.

– Poszła?

– Poszła – odpowiedziała, odsuwając swoje obawy na bok. Chłopiec nie musiał o nich wiedzieć.

– Bałem się – przyznał. – Jeszcze nigdy nie była tak blisko.

– Już dobrze. Chodźmy do twojej matki – odparła, by odwrócić uwagę dziecka od niebezpiecznego demona. – Daleko jeszcze?

– Nie, to tam! Widać nawet mój dom! – Biezdar wskazał skraj pola, skąd wyłaniały się pierwsze dachy nielicznych chat.

Nie tracąc czasu, ruszyli dalej. Kilka chwil później dotarli do niewielkiej osady. Ludzie byli tu inni niż w grodzie. Widząc Rosławę, kłaniali się jej z szacunkiem i nikt nie czynił za jej plecami znaków odpędzających złe moce. Z jednej z chat wybiegła kilkunastoletnia dziewczyna o rudych włosach, teraz rozwianych w nieładzie.

– Jesteś już! – zawołała na widok Biezdara i ukłoniła się Rosławie. – Pani, dziękujemy…

– Prowadź do matki – ucięła powitanie, domyślając się, że to siostra chłopca.

– To tutaj. – Dziewka wskazała szeroko otwarte drzwi chaty.

Rosława weszła bez wahania. W środku panował półmrok. Od razu dostrzegła kobietę leżącą na skromnym legowisku. Na jej drobnej twarzy widać było rumieńce, a oczy błyszczały niezdrowo. Chłopiec podbiegł do niej, przykląkł i pogłaskał po posklejanych od potu rudawych włosach.

– Przyprowadziłem ci panią czarodziejkę. Zobaczysz, ona pomoże – oświadczył.

Kobieta uśmiechnęła się lekko i spróbowała podnieść głowę, lecz był to zbyt duży wysiłek. Jęknęła tylko i opadła.

– Nie rób nic. Zaraz spróbuję coś zaradzić.

– Będziemy ci dozgonnie wdzięczni – dodał niespodziewanie męski głos.

Rosława odwróciła głowę. Dopiero teraz zauważyła mężczyznę siedzącego na drewnianym stołku, który patrzył na nią z mieszaniną lęku, niepewności i nadziei.

– Jestem Kanmir, mąż Wyszeniegi. Żona zachorowała jakieś dwa dni temu. Myśleliśmy, że minie, ale jest coraz gorzej. Chwilami nie poznaje nawet dzieci…

– Zobaczę, co można poradzić – odpowiedziała z lekkim uśmiechem, by dodać mu odwagi. Spojrzała na dziewczynę. – Pomożesz mi?

Na jej twarzy pojawiły się rumieńce, a oczy rozbłysły. Wprost nie wierzyła w swoje szczęście. Taka prośba była dla niej wyjątkowym wyróżnieniem.

– Mogę? Naprawdę? – zapytała z przejęciem.

– Tak. Najpierw musimy sprawdzić, czy przyczyną choroby nie jest jakiś urok albo przekleństwo.

– To Tosława – wtrącił ojciec. – Jest bystra i na pewno będzie cię słuchać, pani.

Rosława posłała dziewczynie pełen życzliwości uśmiech i dodała:

– Przynieś misę z wodą, sól oraz dziewięć węgli z paleniska. Tylko uważaj, żeby się nie poparzyć.

– Dobrze, już niosę – zapewniła Tosława, krzątając się szybko po izbie.

Sprawnie wykonała polecenie i przyklękła obok, by przyjrzeć się rytuałowi, a zarazem być na każde skinienie. Tymczasem Rosława pochyliła się nad misą i uważnie popatrzyła na taflę wody, której nie mąciła ani jedna zmarszczka. Sięgnęła po sól. Sypnęła trzy razy po trzy szczypty. Następnie w milczeniu sięgnęła po węgle i również wrzuciła je do naczynia.

– Niechaj woda i ogień odkryją prawdę, a sól oczyści ofiarę – szepnęła.

Żarzące się jeszcze przed chwilą węgle natychmiast poszły na dno.

– Tak jak myślałam – stwierdziła Rosława, podnosząc wzrok na Kanmira i dzieci. – To urok.

– Urok? Kto śmiał! – Kanmir ze złością podniósł się ze stołka. – Jak dopadnę tego, kto…

– Ciii. Spokojnie. – Młoda kobieta spojrzała na niego łagodnie. – To nie jest nikt spośród żywych.

– Zatem, co robić?! Co z moją żoną?! Co z dziećmi?! – wybuchnął. W jego oczach zalśnił gniew, ale i strach.

Rosława wstała. Doskonale rozumiała lęk Kanmira. Zdawała sobie sprawę, że gdyby chłopiec nie sprowadził jej do tego domu, kobieta zmarłaby w ciągu kilku dni. Teraz jednak można było jeszcze wszystko naprawić. Uśmiechnęła się.

– Wszystko będzie dobrze. Oczyszczę twoją żonę, a później wspólnie poszukamy winowajcy.

– To możliwe?

– Mama wyzdrowieje?! – krzyknął radośnie siedzący dotąd w kącie Biezdar. Jego buzia pojaśniała.

– Tak, wyzdrowieje. Tosławo, pomożesz mi? A przez następne trzy dni będziesz robiła to za mnie, dobrze?

– Ja? – Dziewczyna zaczerwieniła się z przejęcia, że otrzymuje tak ważne zadanie.

– Tak, to nie jest trudne – potwierdziła Rosława.

Obie podeszły do łóżka. Przejęta Tośka śledziła każdy ruch wiedźmy. Rosława pochyliła się nad chorą i delikatnie położyła ręce na jej głowie.

– Uroku, uroku! Skądyś przyszedł, odejdź teraz!

Jeśliś z lasu, idź do lasu!

Jeśliś z wiatru, idź do wiatru.

Idź tam, gdzie piach i kamienie.

Niech cię nie widzi żadne stworzenie!

Po wypowiedzeniu tych słów, trzy razy pokropiła chorą tą samą wodą, z której niedawno wróżyła.

– Niechaj urok zdjęty, nigdy nie powróci – dodała.

Po tym wszystkim spojrzała na stojącą obok Tosławę.

– Będziesz robiła to jeszcze przez następne trzy dni. Wodę, która ci zostanie, wylejesz późnej na progu domu, by zło nie miał już tu dostępu.

Dziewczyna skinęła głową. Starała się zachować powagę, choć oczy świeciły się jej z dumy i radości, że nie tylko została dopuszczona do tak ważnego obrzędu, ale sama będzie go wykonywała. Żadna inna dziewczyna w osadzie nigdy nie dostąpiła takiego zaszczytu. Ona tymczasem została wybrana do roli pomocniczki matuchy. A choć rozpierała ją duma, to i lęk wielki w drżenie wprawiał.

– Chcę zrobić wszystko jak trzeba, tylko… – zająknęła się. – Tylko nie zapamiętałam zaklęcia, a wiem, że słowa mają wielką moc.

– To nic. Nauczysz się. Zaraz powtórzymy je wspólnie. Tyle razy, ile będzie potrzeba – stwierdziła Rosława i spokojnym głosem rozpoczęła – „Uroku, uroku! Skądyś przyszedł, odejdź teraz”!

– „Uroku, uroku! Skądyś przyszedł, odejdź teraz”! – powtórzyła dziewczyna, kładąc nacisk na każde słowo.

– „Jeśliś z lasu, idź do lasu! Jeśliś z wiatru, idź do wiatru”.

– „Jeśliś z lasu, idź do lasu! Jeśliś z wiatru, idź do wiatru”.

– „Idź tam, gdzie piach i kamienie. Niech cię nie widzi żadne stworzenie”.

– „Idź tam, gdzie piach i kamienie. Niech cię nie widzi żadne stworzenie”.

– A pamiętasz, co było na końcu? Już po pokropieniu wodą?

– Niech urok nigdy nie powróci? – powiedziała Tosia niepewnie.

– Prawie tak: „Niechaj urok zdjęty, nigdy nie powróci”.

– „Niechaj urok zdjęty, nigdy nie powróci”.

Jeszcze kilka razy powtórzyły zaklęcie, aż dziewczyna wypowiadała je samodzielnie bez zająknięcia.

Następnie Rosława rozejrzała się uważnie dookoła. Przez okno dostrzegła rosnący tuż obok domu, wysoki krzew czarnego bzu.

– Macie tu świętą roślinę, która łączy nasz świat ze światem zmarłych – stwierdziła.

– Ta bzina? Jeśli jest winna, zaraz ją zetnę – mruknął Kanmir.

– Nie! – Tym razem głos Rosławy zabrzmiał głośno i ostrzegawczo. – Nie wolno tego robić! Sprowadziłbyś nieszczęście na całą rodzinę. Poza tym w jego korzeniach może mieszkać duch opiekuńczy, który będzie wam sprzyjał, o ile potraktujecie go trochę przyjaźniej.

– Przyjaźniej, czyli jak? – Mężczyzna wzruszył ramionami.

– A choćby zostawcie na ziemi obok pnia okruszki z posiłku, polejcie gałązki mlekiem, powieście na nich wstążkę albo jakiś gałganek.

– Moja matka tak robiła – stwierdził, zdziwiony i zaskoczony tą radą. – Nigdy nie zapytałem po co. Wydawało mi się to dziwne.

– Teraz już wiesz. Poza tym ustaw dookoła domu płot z wierzbowych gałęzi. Ochroni was przed urokami.

To mówiąc, wyszła z domu i podeszła do krzaka bzu. Rozwiązała jedną ze wstążek, które miała wplecione we włosy, i przymocowała do gałązki.

– Proszę, chroń ten dom i jego mieszkańców przed wszelkim złem, zarówno tym pochodzącym od ludzi, jak i tym, które niosą ze sobą nawki wciąż pełne ludzkich uczuć.

W chwili, gdy zawiązała ostatni węzeł i przesunęła dłonią po gałązce z liśćmi, zawirowało jej w głowie. Wszystko wokół spowiła ciemność, z której wyłoniły się obrazy.

To była noc. Na niebie lśniły tysiące gwiazd, niemych świadków niecodziennejsceny. Na leśnej polanie otoczonej wysokimi drzewami stała Wyszeniegaz niemowlęciem na ręku. W jej rudych, gęstych włosach igrał wiatr, rozwiewającje na wszystkie strony. Nie dbała o to. Wpatrywała się w mężczyznę, któryoddalał się w stronę ciemnej ściany boru. Srebrzysty blask księżyca na krótkąchwilę oświetlił jego brudne, porwane odzienie i siną twarz. Przystanął na chwilęi spojrzał w stronę tych, których zostawiał. W jego szarych oczach widać byłobezgraniczny ból i rozpacz. Kobieta z westchnieniem odwróciła się i ruszyłaścieżką w stronę osady. Tymczasem chmura zakryła księżyc, spowijając wszystkow ciemnościach. W tym samym momencie z miejsca, gdzie stał mężczyzna,poderwała się sowa i cicho przeleciała nad głową odchodzącej.

Obraz rozpłynął w powietrzu. Po chwili z mgły, która spowiła wszystko,wyłonił się Biezdar. Chłopiec siedział wyprostowany na niskim stołku, a obokstał Wolrad z nożycami w ręku. U ich stóp leżały włosy chłopca obcięte zgodniez tradycją. Obu otaczał wyrysowany na piasku krąg. Gwałtowniejszy podmuchwiatru uniósł jasne pukle i poniósł daleko poza wytyczone koło. Rosława, którastała tuż obok, odwróciła głowę w stronę lasu. Dostrzegła cień chudego, wysokiegoczłowieka, stojącego w oddali. Była pewna, że nie podejdzie bliżej; przynajmniejnie teraz, gdy żercę i dziecko otacza święty krąg.

Ten sam podmuch wiatru przywołał Rosławę do rzeczywistości. Zadrżała i cofnęła rękę. Przez chwilę w milczeniu spoglądała na powiewającą wstążkę. Wiedziała już wystarczająco dużo o Biezdarze i Wyszeniedze, a także… o ojcu chłopca. Zmarszczyła czoło. Wszystko wskazywało na to, że nieżywy i nieumarły ukrywał się gdzieś w pobliskim lesie. W tym wypadku musiał jednak być przez kogoś karmiony, bo inaczej w grodzie huczałoby o martwych zwierzętach albo nawet ludziach. Zimny dreszcz przeszedł jej po plecach. Miała obowiązek zadbać o bezpieczeństwo mieszkańców, nawet… Zadrżała, nie chcąc myśleć o swojej roli. Grzymisława była jednak w tym względzie nieugięta. Wystraszonej wtedy dziewczynce powtarzała beznamiętnie: Musisz dbać o ludzi, choćbyśmusiała odebrać życie innemu stworzeniu. Potrząsnęła głową. To, z czym prawdopodobnie miała do czynienia, nie było człowiekiem, nie było nawet stworzeniem. Wprawdzie teraz koszmarna istota nie miała już ludzkich uczuć, ale chyba jeszcze nie tak dawno potrafiła kochać jak każdy człowiek. Wskazywałoby na to tęskne spojrzenie Wyszeniegi. No i dała życie dziecku, a to tłumaczyło, dlaczego Biezdar miał dar widzenia. Najwyraźniej on również nie był do końca człowiekiem. Coś w jego duszy łączyło go ze światem stworów, które potrafił dostrzec.

Wzięła głęboki wdech, żeby zapanować nad emocjami, jakie wzbudziły w niej te wizje. Najpierw amulet ojca, teraz to… Czyżby czas, o którym dawno temu mówiła matka, właśnie nadchodził? Budziły się w niej zdolności, o których już niemal zapomniała; znowu „widziała” i nie zawsze to, co chciała. Pospiesznie odsunęła od siebie te myśli. Musiała znowu znaleźć się tu i teraz, u rodziny, która zwróciła się do niej z prośbą o pomoc. Ich nie interesowały jej rozterki. Uśmiechnęła się i spokojnie poprawiła wstążkę. Spojrzała na Kanmira, który stał w progu chaty i przyglądał się temu, co robi. Przechodząc, położyła mu rękę na ramieniu.

Ciekawe, czy wie, przemknęło jej przez myśl, ale widząc jego zatroskaną twarz uznała, że raczej nie miał pojęcia o sekretach żony.

– I co więcej? Płot zrobię jeszcze dzisiaj. Tosława i Biezdar pomogą mi nazbierać wierzbowych gałęzi.

– Wszystko będzie dobrze. Twoja żona wróci do zdrowia – stwierdziła uspokajającym tonem.

Kiedy chłopiec usłyszał te słowa, aż podskoczył z radości, pisnął i w pełnym biegu wpadł prosto w suknię Rosławy. Uścisnął ją mocno, jak tylko dziecko potrafi.

– Wiedziałem! Wiedziałem, że ty to potrafisz! Jesteś prawdziwą czarodziejką!

Coś drgnęło w sercu Rosławy. Ucałowała płowe włosy dziecka i odsunęła je łagodnie. Powoli podeszła do gorączkującej Wyszeniegi. Pochyliła się nad nią, kładąc chłodną dłoń na jej rozpalonym czole.

– Wrócisz do zdrowia za dzień, może dwa. Nic się nie martw – zapewniła. Ukradkiem, ledwo dostrzegalnym gestem nakreśliła znak na jej czole i szepnęła: – Błogosławię cię w imię bogów, wybranko tego, który nie umarł.

Od razu dostrzegła strach w oczach kobiety, która zadrżała na całym ciele i już chciała coś wyjąkać, ale Rosława położyła palec na jej ustach i potrząsnęła głową.

– Tylko ja o tym wiem. Jeżeli będziesz miała wątpliwości lub coś wam zagrozi, wiesz, gdzie mnie szukać.

– Ale jak…

– Nie pytaj. Wiem – dodała i odruchowo pogłaskała głowę Biezdara, który zdążył już przybiec do izby i stanąć przy legowisku. – On jest niezwykły.

Kanimir nie słyszał tej krótkiej rozmowy. Wraz z Tosławą zamierzali zapłacić za pomoc. Nie mieli pieniędzy, więc postanowili dać to, co posiadali. Dziewczyna stanęła na progu z koszem jaj i bukietem kwiatów, a mężczyzna wziął okrągły bochen chleba. Gdy tylko Rosława odwróciła się w ich stronę, wyciągnęli w jej stronę ręce z darami.

– Nie! – zaprotestowała. – Bogowie podzielili się ze mną darem uzdrawiania nie po to, bym miała z tego zyski, ale by pomagać cierpiącym. Choroba twojej żony wywodzi się z władztwa Welesa, więc miałam obowiązek ją oddalić. Za to zaś zapłaty wziąć mi nie wolno.

Mimo ich protestów Rosława pożegnała się i ostatecznie przyjęła tylko bukiet polnych kwiatów zebranych przez Tosławę. Odeszła tak szybko i cicho, zabierając swoją brązową misę, że nawet się nie spostrzegli, w którym kierunku się udała.

Sąsiedzi Kanmira, którzy widzieli, że jego syn sprowadził Rosławę, tylko czekali, aż opuści ich dom. Ledwo zniknęła, do chaty wprosiły się najbliższe sąsiadki, zbyt ciekawe, co się stało, by czekać aż Wyszeniega wydobrzeje na tyle, by im opowiedzieć.

– No i jak? Uzdrowiła was? – zapytała jedna z nich, rozsiadając się wygodnie na ławie. – Jakoś dalej leżycie.

– Nic się nie dzieje w ciągu jednej chwili – odpowiedział Kanmir, który wrócił na swoje miejsce na stołku.

– Nie? A ten kapłan z grodu, co to podobno leczy dusze, mówił ostatnio o Bogu, który nawet zmarłych przywraca do życia. I to w ciągu jednej chwili! Może jego trzeba było sprowadzić? – stwierdziła tak pewnie, jakby sama była świadkiem tego cudu.

– Może Imisława ma rację – dodała druga, wciąż stojąca w progu. Biała chustka ciasno otaczała jej głowę, ale pukle jasnych włosów wymykały się niesfornie na czoło. Popatrzyła na leżącą Wyszeniegę i zasugerowała szeptem: – Niektórzy w grodzie mówią, że ta cała matucha jest córką Welesa, a wiadomo… Weles to ten zły, co się w kozła przemienia. Ten kapłan tak mówił. – Potwierdziła własne słowa energicznym kiwaniem głowy. – Poza tym sami wiecie, że nie wolno nawet wymieniać jej prawdziwego imienia. Jej własna matka tego zabroniła, choć nikt nie wie dlaczego. A pamiętacie jak jej naprawdę było? Rostka? Rozmiła?

– Rozalia – uciął domysły Kanmir. – Przestańcie opowiadać bzdury. Znałem jej ojca, niejeden kufel miodu wypiliśmy podczas wieczornych rozmów. To był porządny człowiek.

– Porządny? – prychnęła pogardliwie Sławka. – Gdyby był taki porządny, nie dopuściłby się takiego mordu!

– Jakiego znów mordu? – Kanmir był wyraźnie zirytowany.

– Takiś obeznany, a nie wiesz, że to on zabił Jaromira? Żaden obcy nie ma honoru, a tym bardziej taki jak ten Manfred. Ciekawe, co Wszemira w nim widziała? Ja tam bym w życiu na takiego nie spojrzała…

– A dajcie wy spokój! – Kanmir podniósł się ze stołka – Wskażcie dowody na to, że to Manfred stoi za śmiercią dowódcy wojów!

Zapadła cisza. Kobiety popatrzyły na siebie, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. Żadna nie miała pewności. Powtarzały tylko to, co zasłyszały w grodzie, więc żadnych dowodów nie miały. Kanmir tylko na to czekał.

– Może więc lepiej będzie, jak dacie spokój i przestaniecie strzępić język na człowieka, który od lat leży w grobie?

Wyszeniega popatrzyła na męża z miłością. Była zmęczona, miała dosyć plotek i nachalności sąsiadek. Poza tym była wdzięczna Rosławie, że nie zdradziła tajemnicy, którą od lat skrywała w sercu.

ROZDZIAŁ 2