Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce....
CZTERDZIEŚCI LAT. CZTERDZIEŚCI OPOWIADAŃ.
25 maja 1983 roku z chwilą premiery Powrotu Jedi, Gwiezdne Wojny scementowały własne dziedzictwo jako najwspanialsza franczyza filmowa wszech czasów. By uczcić czterdziestą rocznicę filmu, czterdziestu autorów odtworzyło ikoniczne sceny z perspektywy postaci drugo- i trzecioplanowych: od bohaterów i złoczyńców po droidy i przeróżne istoty. Antologia "Z pewnego punktu widzenia. Powrót Jedi" zawiera teksty bestsellerowych autorów i trendsetterów:
• OLIVIE BLAKE zapewnia mrożący krew w żyłach wgląd w umysł Imperatora Palpatine'a.
• SALADIN AHMED przytacza tragiczną historię opiekuna rankora.
• CHARLIE JANE ANDERS przygląda się życiu i czasom Sarlacca.
• FRAN WILDE ujawnia tajną misję Mon Mothmy, by ocalić Sojusz Rebeliantów.
• MARY KENNEY przedstawia starania Ewoka Wicketa, by przeżyć jeden spokojny dzień na leśnym księżycu Endora.
• Anakin Skywalker jednoczy się z Mocą w porywającej opowieści MIKE'A CHENA.
A także liczne inne prześmieszne, wzruszające i cudowne historie spod piór następujących autorów:
Toma Anglebergera, K Arsenault Rivery, Kristin Baver, Akemi Dawn Bowman, Emmy Mieko Candon, Olivii Chadhy, Glorii Chao, Adama Christophera, Paula Crilleya, Amal El-Mohtar, M. K. England, Jasona Frya, Adama Lance’a Garcii, Lamara Gilesa, Maxa Gladstone’a, Thei Guanzon, Ali Hazelwood, Patricii A. Jackson, Alexa Jenningsa, Jarretta J. Krosoczki, Sarah Kuhn, Danny Lore, Sarah Glenn Marsh, Kwamego Mbalii, Marieke Nijkamp, Danielle Paige, Laury Pohl, Dany Schwartz, Tary Sim, Phila Szostaka, Suzanne Walker, Hannah Whitten, Seana Williamsa i Alyssy Wong.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 652
Saladin Ahmed
Charlie Jane Anders
Tom Angleberger
K Arsenault Rivera
Kristin Baver
Olivie Blake
Akemi Dawn Bowman
Emma Mieko Candon
Olivia Chadha
Gloria Chao
Mike Chen
Adam Christopher
Paul Crilley
Amal El-Mohtar
M. K. England
Jason Fry
Adam Lance Garcia
Lamar Giles
Max Gladstone
Thea Guanzon
Ali Hazelwood
Patricia A. Jackson
Alex Jennings
Mary Kenney
Jarrett J. Krosoczka
Sarah Kuhn
Danny Lore
Sarah Glenn Marsh
Kwame Mbalia
Marieke Nijkamp
Danielle Paige
Laura Pohl
Dana Schwartz
Tara Sim
Phil Szostak
Suzanne Walker
Hannah Whitten
Fran Wilde
Sean Williams
Alyssa Wong
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce….
Jak już coś robić…
Amal El-Mohtar
Mam nadzieję, komandorze. Dla pańskiego dobra. Imperator nie będzie tak wyrozumiały.
Wtedy lord Vader mu wybaczył. Moff Tiaan Jerjerrod przyglądał się mężczyźnie dłużej, niż było to konieczne, zdeterminowany, by nie umknął mu żaden detal. Rytm uderzeń butów Vadera o płytę hangarową, szelest peleryny, precyzja ruchów, nigdy przesadnie wolnych czy pośpiesznych. Tempo nieuchronności.
Odprowadził go wzrokiem, po czym obrócił się na pięcie i przyjął jego krok, jego rytm, co do sekundy. By wszyscy zgromadzeni dostrzegli harmonię w choreografii ich rozejścia się, by zobaczyli, jak dalece Jerjerrod i Vader są zsynchronizowani, zgrani, jak maszerują do tej samej cichej, potężnej muzyki.
Niech widzą Jerjerroda takim, za jakiego miał się sam – nie jako podwładnego Vadera, lecz jego narzędzie.
Gdy opuszczał hangar, pozwolił sobie na pojedynczą dysharmonijną, niewłaściwą myśl: okłamał lorda Vadera prosto w twarz, a mimo to uszedł z życiem.
Samo kłamstwo było dość niewinne: nie podwoją wysiłków. Nie mogli tego zrobić. Jerjerrod nie był matematykiem, ale odczuwał dumę ze swojej pracy i zdawał sobie sprawę z zakresu projektu wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że podwojenie wysiłków nie sprawi, że Gwiazda Śmierci stanie się w pełni sprawna w wyznaczonym czasie. Wysiłki to chaos, nieprzewidywalność; słaby pływak potrafi gwałtownie machać nogami i rękoma, walcząc z nurtem rzeki, a mimo to nie zrobi postępów w porównaniu ze swoim doświadczonym kolegą, płynącym na miarowym oddechu. To nie kwestia wysiłków, a skuteczności. Czy techniki.
Vader musiał to wyczuwać, pal licho, czy zdawał sobie z tego sprawę świadomie. Jerjerrod obserwował go całymi latami i wiedział swoje. Vader był silniejszy w Mocy od wszystkich żyjących istot poza Imperatorem; potrafił bez wątpienia odrywać ludziom kończyny samymi myślami i nie wahał się przed ścinaniem ich mieczem świetlnym, zamienianiem w miazgę z mięsa i kości, z której do szczętu wyciskał krew – a ten zamiast tego co zrobił?
Zablokował pojedynczą drogę oddechową kciukiem i palcem wskazującym. Jakby grał na flecie.
Jerjerrod lubił muzykę. Był ciekaw, co na jej temat sądzi Vader.
Zastanawiał się też – parokrotnie – jak człowiek czuje się w takiej sytuacji. Jak to jest. Odkąd Piett został awansowany na admirała, Jerjerrod pozwalał, by jego myśli dryfowały ku możliwości, że któregoś dnia zawiedzie Vadera doszczętnie i spotka go taki sam koniec. Nie wiedział, czy doświadczenie to przyjmie postać przeszkody w gardle, zatykającej je od wewnątrz aż po nastanie ciemności – czy może obejmie go i zdusi jak potężna oceaniczna fala. A może w tych ostatnich chwilach poczuje dotyk skórzanej rękawicy, a ta cofnie się od jego skruszonej szyi, jakby dopiero co ją pieściła.
„Może znajdę nowe sposoby, by ich zmotywować”.
Nie pozwolił sobie na drżenie, póki nie miał pewności, że nikt nie mógł go już zobaczyć.
Kwatery Jerjerroda były wykończone oszczędnie jak na oficerskie standardy. Elementom wyposażenia i umeblowania brakowało luksusu, który przypuszczalnie byłby mu przynależny gdzie indziej z racji stopnia. Miał łóżko – standardowe, wąskie jak te prycze, na których spali robotnicy – nagie ściany i stół kreślarski na tyle szeroki, by odpowiadał jego szczególnym potrzebom.
Od dni studenckich nieco zawstydzało go to, że lepiej rozumiał schematy, kiedy mógł ich dotknąć. Było mu znacznie łatwiej utrzymywać w głowie przepastne struktury, gdy najpierw pojął je w dwóch wymiarach. W tym celu często korzystał z dużych datapadów, ale gdy tylko było to możliwe, wolał wykonywać rysunki techniczne na fizycznym medium, po którym mógł wodzić palcami. Dopiero wtedy uruchamiał holoprojekcje, migoczące i ożywające na jego oczach. Poza tym hologramy go rozpraszały; póki nie poznał planów dłońmi, z trudem dostrzegał na nich cokolwiek poza gładką, fałszywą obietnicą ukończonej fasady.
Ma się rozumieć, że w młodości wyszydzano go z tego powodu, jakby świadczyło to o jego niedojrzałości, o jakichś brakach w rozwoju; jakby nadal był dzieckiem sylabizującym na głos kolejne czytane słowa. Jako osoba dorosła jednak nadal praktykował tę dziwną, choć tolerowaną osobliwość: spora część jego osobistych funduszy szła na szpule flimsiplastu, im starszego (i przez to lepszej jakości), tym lepiej.
Bardziej zawstydzała go inna prawda: proces ten miał w sobie coś niepojęcie intymnego. W pierwszym roku jako rekrut Jerjerrod odbył podstawowy kurs medycyny polowej. Gdy udzielał pomocy pacjentom, uświadomił sobie, że postrzegał ich ciała w kategorii maszyn wymagających serwisowania: tu przeciekał płyn, tam obwody wymagały łat, bo w przeciwnym razie całość mogła się zamienić w nieprzydatny złom. A Jerjerrod dość wcześnie zrozumiał, że nie może ścierpieć marnotrawstwa.
Myśl ta towarzyszyła mu i wtedy, gdy studiował inżynierię, a także potem, gdy zajął się ambitniejszymi projektami architektonicznymi – ale, ku jego zdziwieniu, gdy znalazł się w otoczeniu maszyn, każdy schemat zaczął mu przypominać ciało. Każdy projekt miał bijące serce, układ nerwowy, włókna napinające się pod powłoką skóry; każdy projekt ujmował w kategoriach organizmu, któremu należało pomóc przyjść na świat. Czasami kreślił je tak, jak je sobie wyobrażał. Nigdy nie nadawał im twarzy – byłaby to jednak spora przesada – ale czuł się zobowiązany, by nadawać im wyraźne cechy osobnicze. Pogodził się z tym, choć nie lubił o tym wspominać – ale ilekroć musiał się skupić na problemie, by pojąć go tak dogłębnie, że rozwiązanie przychodziło do niego jak oddech, rozkładał kolejne arkusze flimsiplastu w gabinecie i potem całymi godzinami wodził palcami po liniach diagramu, jakby mógł je zmusić, by z drżeniem czy jękiem zdradziły swoje tajemnice.
Nie inaczej było w przypadku stacji bojowej DS-2. Projekt był zbyt rozległy, by zmieścić się na pojedynczym arkuszu, ale Jerjerrod zbudował model, który rozkładał się i zamykał w zależności od potrzeby, gdy chciał się przyjrzeć czemuś konkretnemu. Kluczowe obszary nakreślił ręcznie, obrawszy makietę za punkt odniesienia, by zrozumieć dany rzut. Gdy rozłożył przed sobą schematy, jego wzrok w pierwszej kolejności jak zawsze spoczął na usprawnieniach, które wprowadził w rozwiązaniach swojego niefortunnego poprzednika. Pulsowały mu jasno w głowie: zamiast rozzłoszczonego czerwonego obszaru wokół pojedynczego szybu termowentylacyjnego, ogłaszającego wszem wobec swoją zdradziecką słabość, wymusił wprowadzenie kapilarnego systemu wentylacyjnego, po tym jak odrzucił dziesiątki projektów i wreszcie opracował ten poprawny. Teraz miliony drobnych przewodów miały się rozciągać od rdzenia placówki po jej powierzchnię, by DS-2 mogła oddychać. Ponadto wprowadził zapory i systemy bezpieczeństwa, by zapobiec katastrofalnej reakcji łańcuchowej, która skazała na zagładę pierwszą odsłonę projektu – teraz system dorównywał elegancją coruscańskiemu naszyjnikowi. Każdy paciorek czy klejnot był indywidualnie nanizany na nić, tak że jedna sekcja struktury mogła ulec awarii i nie doprowadzić do zniszczenia całości.
Był dumny z tych usprawnień. W teorii dokończona DS-2 miała przewyższyć starszą siostrę pod każdym możliwym względem: siły, skuteczności, niezniszczalności. W praktyce jednak linie jednej upartej geometrii odmawiały zbiegu.
Nie dostrzegał bowiem żadnego sposobu, by dokończyć budowę DS-2 w wyznaczonym czasie, zważywszy na przydzielone mu zasoby. Bo oto i ona. Jej bijące serce: buczenie generatorów. Jej układ nerwowy: złożone obwody, które z czasem miały rezonować z częstotliwością kryształów kyber. Jej życiodajna krew: obecnie zaledwie robotnicy, przepływający powstającymi korytarzami, rozbudowujący jej żyły i tętnice. DS-2 była anemiczna. Wnioskował o więcej ludzi, odmawiano mu. Imperator powiedział wyraźnie, że nie może prosić o więcej czasu. To na nim spoczywała odpowiedzialność, by dokonał niemożliwego.
Pomyślał o pelerynie ciągnącej się za Vaderem.
Jerjerrod wrócił do pracy.
Wodził dłońmi po konturach planów. DS-2 promieniowała bólem pod jego palcami. Czuł napięcie narastające w kilku kluczowych grupach mięśni – obszarach roboczych – które mogło się przekształcić w skurcze, problemy, opóźnienia, pęknięcia. Popędzał swoich ludzi, ale jeśli teraz pękną, nikt ich nie zastąpi.
Może by dokonać niemożliwego, powinien zrobić coś niespodziewanego.
Gdy studiował diagramy, projektował nowe rotacje zmian, zmieniał ich kształty: w miejsce ciasnych węzłów gorączkowych wysiłków, osób pracujących z temperaturą grożącą wypaleniem, rozciągnął i wydłużył grupy, tak by były bardziej elastyczne, by pracowały z doskoku na kilku kluczowych obszarach. Nie dysponował większą liczbą pracowników, ale miał mnóstwo promów, które teraz tylko kurzyły się w hangarach. Przejmie je na własne potrzeby, aby robotnicy szybciej przemieszczali się po większym terenie, tak by sama podróż zapewniała im chwilę wytchnienia, jednocześnie nie zaburzając produktywności.
Plan mógł zadziałać, o ile wizja będzie wystarczająco kompleksowa: obniży ciśnienie w niektórych sektorach, podnosząc je w innych, a gdy będzie narastać, będzie je rozkładał równomiernie. Zamiast strzelać z bicza, będzie żelazną ręką w miękkiej rękawicy. Rozmasuje głębokie tkanki projektu, aż te ujawnią swoje tajemnice.
Co w praktyce oznaczało uważniejszy nadzór. Patrolowanie korytarzy i obserwowanie, tak by jednocześnie samemu pozostać niezauważonym. By nie rozpraszać innych, lecz przypominać im o regularności. By być metronomem – nie, dyrygentem, przenoszącym linię melodyczną z jednej sekcji stacji na drugą.
Jerjerrod zamknął oczy i rozmasował skronie. Jego metafory zlewały się ze sobą, jakby wystarczyło znaleźć odpowiednią, by rozwiązać problem. Ale przecież to nie wystarczy. Oczywiście, taka metoda jest pomocna – ale jeśli miał się wyrobić w terminie narzuconym przez Imperatora, potrzebował faktycznego mnożnika siły.
A ten, rzecz jasna, został już przez Palpatine’a wysłany.
Palce Jerjerroda zawisły nad specyfikacją komory medytacyjnej Vadera – o niskim koszcie, a wysokim priorytecie. Budowa skończyła się już dawno.
Nakreślił linię odchodzącą od komory, wijącą się korytarzami i kładkami stacji bojowej. Zapamiętał jej kształt. Wyprostował się, szarpnął za rąbek munduru i opuścił gabinet.
Jerjerrod słyszał, jak inni oficerowie szeptali, że pod zbroją Vader jest zniszczoną, spaloną skorupą człowieka, ożywianą przez samą Moc. Przypomniał sobie kolację podczas jakiegoś imperialnego bankietu przed laty, gdy członkom admiralicji, którzy już wypili swoje, rozwiązały się nieco języki.
– To mówisz, że widziałeś go na własne oczy? Ten jego zbiornik?
– No mówię, żem widział. Choć musisz spuścić wzrok, nim dowie się, że tak jest. Wmów sobie, że go nie widziałeś, by nie wywęszył twoich myśli i nie przyłapał cię na tym, że się na niego gapisz. Myśl o własnej matce albo o ostatniej osobie, którą zabiłeś…
– W twoim przypadku to jedno i to samo, co, admirale?
Śmiech, a potem – cisza.
– To straszne – dodał cicho admirał. – Przerażające. Czerwone, wilgotne, łuszczące się. Usmażone mięso nasiąkające wodą w wiadrze.
Po tych słowach rozmowa coś się nie kleiła, oficerowie wymówili się zmęczeniem. Jednak wtedy Jerjerrod zaczął czuć bezsilną złość – złość na to naruszenie prywatności, na to upokorzenie. Złość w imieniu Vadera – ale i własnym. Bo tamta rozmowa go oburzyła. Czymkolwiek jeszcze był Vader – kimkolwiek jeszcze był poza tym – stanowił ten jeden element, wokół którego kręcił się świat Jerjerroda, równie fundamentalny z punktu widzenia Imperium co tlen czy grawitacja. W Vaderze dostrzegał gęstą i pochłaniającą pewność. Nie mógł pozwolić, by taki wulgarny bełkot skalał odważne, połyskliwe linie elegancji i potęgi Vadera.
I sam nie zamierzał naruszać świętości komory medytacyjnej. Czekał, aż Vader ją opuści, po czym zrównał z nim tempo. Szli ramię w ramię miarowym krokiem. Vader zwrócił się w jego stronę, nieprzejednany, ale nie zwolnił.
– Zasadzka, komandorze? Nie spodziewałem się, że ma pan tyle wolnego czasu, by marnować go przed moją kwaterą.
Trudno było stwierdzić, czy Vader jest rozbawiony, czy zirytowany. Jerjerrod postanowił się nie trudzić ustalaniem, która wersja jest prawdziwa.
– Lordzie Vader – przeszedł do meritum – zastanawiałem się, czy moglibyśmy przedyskutować przyśpieszenie budowy. Mam propozycję…
– Nie jestem zainteresowany pańskim katalogiem porażek, komandorze.
– Zrozumiałe, lordzie Vader. Ale może mógłbym zainteresować pana wycieczką z przewodnikiem?
Vader zatrzymał się nagle. Jerjerrod poszedł w jego ślady. Gdy Vader milczał, taksując go wzrokiem, Jerjerrod czekał. Zaryzykował i zaczerpnął płytko tchu – okazało się, że nadal może oddychać. Z trudem zachowywał spokój.
– Proszę o wybaczenie, lordzie Vader – potraktowałem poważnie pańską ofertę, by zmotywować moich ludzi. A może nie powinienem był?
Vader jeszcze przez chwilę milczał, po czym skrzyżował ramiona.
– Co dokładnie miał pan na myśli, komandorze?
Jerjerrod włożył sporo wysiłku w to, by zachować neutralny wyraz twarzy.
– Po prostu obchód.
Maszerowali w ciszy, zatrzymywali się na oczach pracowników; tam, gdzie to niezbędne, korzystali z promów i turbowind zgodnie z mapą w głowie Jerjerroda. Jeśli DS-2 była anemiczna, czy istniał lepszy sposób na uzupełnienie niedoborów żelaza niż Vader, pochłaniający światło na kładkach?
Jerjerrod zabrał Vadera w miejsca, które najpilniej wymagały wzmożenia prac. Motywacji. Starannie wykreślił trasę wiodącą przez sektory, w których pracownicy mieli się zmienić, obszary, gdzie byli już wystarczająco doświadczeni, by wykonywać zadania mechanicznie, i na oczach Jerjerroda widok Vadera napełniał ich nową energią. Tymczasem Jerjerrod wskazywał załogi, wyjaśniał znaczenie danego obszaru, czekał, aż Vader przytaknie, i ruszał dalej: taktycznie, strategicznie, nigdy nie pozostając w jednym miejscu dłużej niż to konieczne. Zza ich pleców rozlegał się szum wzmożonej pracy.
– Poziom aktywności zadowala, komandorze – oznajmił nagle Vader. – Co w pana odczuciu spowodowało opóźnienia?
Jerjerrod ostrożnie dobierał słowa. Już zadeklarował, że harmonogram prac jest nierealny, Vader zdawał sobie z tego sprawę i nie trzeba było mu o tym przypominać. Usłyszał zatem pytanie kryjące się za tym właściwym: „Dlaczego budowa drugiej stacji tak się ciągnie w porównaniu z pierwszą?”.
Najgorsze było to, że to nieprawda. Osobiście dopilnował, by nowy plan uwzględniał naprawdę wyjątkowe usprawnienia. Imperator nalegał, by druga stacja była większa, co było zastanawiające, ale Jerjerrod założył, że stoi za tym dobry powód. Nie, zważywszy na wszystkie aktualizacje i rozszerzenia, powinno wszystkich zdumiewać, że w ogóle zbliżają się do ukończenia konstrukcji w ustalonych ramach czasowych.
Ale pomijając całą resztę, Jerjerrod wiedział, na czym polegała największa różnica, i postawił wszystko na jedną kartę w przekonaniu, że to o taką odpowiedź chodzi Vaderowi.
– Układ wentylacyjny – odparł. – Musieliśmy poświęcić sporo czasu, by ocenić stopień sabotażu planu przez Galena Erso – nie wiedzieliśmy, ile układów ucierpiało z powodu tego drobnego szczegółu. Nasze rozwiązanie jest kompleksowe, ale gdy już je wdrożymy, ta Gwiazda Śmierci będzie odprowadzać ciepło niemal tak skutecznie jak skóra, a jednocześnie będzie kompletnie nie do sforsowania. Instalacja tego układu jest o wiele trudniejsza i wymaga wyspecjalizowanej pracy, ale jestem pewien, że wysiłek się opłaci.
– Opłaci się: wyeliminuje możliwość powtórki ze strony rebeliantów.
Jerjerrod zamrugał, zbity z tropu.
– Cóż…
– Byłoby dla pana lepiej, komandorze, gdyby zrobił pan to, o co poprosił pana Imperator, zamiast roztrząsać dawne porażki.
– Z całym szacunkiem, lordzie Vader, ja… – powiedział Jerjerrod, nim mógł się ugryźć w język.
– Komandorze, marnuje pan swój czas, a to oznacza, że marnuje pan mój.
Jerjerrod nie mógł dostać ostrzejszego upomnienia. Stał zszokowany, gdy Vader obrócił się na pięcie i się oddalił. Zastanawiał się, jak dalece Vader odebrał mu dech, zupełnie nie korzystając z Mocy.
Wrócił do kwatery i ponownie zaczął przeglądać plany. Z każdej części stacji docierały raporty wskazujące na różne usprawnienia, zaoszczędzony czas, zadania ukończone przed terminem – a wszystko to bez wartości, nieistotne. Marnotrawstwo. Zdegustowany Jerjerrod strącił na podłogę szpule flimsiplastu, usiadł gwałtownie na skraju łóżka i zwiesił głowę między kolana.
Właśnie zawalał jakiś test, nie mógł ułożyć jakiejś układanki.
Wrócił do samego początku.
„Wymaga niemożliwego”. Miał do czynienia z trzema zmiennymi: surowcami, czasem i sprawnością. Nie miał żadnego pola manewru w przypadku surowców ani czasu. Z pewnością nie miał go w przypadku sprawności: Gwiazda Śmierci albo będzie ukończona, albo nie.
Chyba że…
Powoli uniósł głowę. Co takiego właściwie oznacza „sprawność”?
Główną funkcją Gwiazdy Śmierci była siła ognia – bez dwóch zdań. Zważywszy na skalę budowy stacji bojowej o średnicy dwustu kilometrów, dokończenie samego superlasera wydawało się niemal trywialne. Jednak w każdej ogólnej koncepcji, jaką przesyłał do akceptacji, laser miał zostać aktywowany w ostatniej fazie konstrukcji – dopiero po wdrożeniu wszystkich usprawnień, które przygotował z myślą o jego ochronie.
Ale… czy to wszystko naprawdę jest konieczne? Z formalnego punktu widzenia – nie. Już przecież generowali tarczę z powierzchni księżyca. Zgodnie z tym samym harmonogramem produkcyjnym, którym dysponował dyrektor Krennic, mieli się zająć superlaserem w trzeciej i ostatniej fazie budowy. Miało to sens z wielu powodów związanych z bezpieczeństwem – ale może będą mogli do tego jeszcze wrócić.
Rozłożył porozrzucane arkusze flimsiplastu na podłodze i klęknął, by przyjrzeć się im z bliska. Tak – uwzględniwszy to, co zostało zbudowane do tej pory, można dokończyć budowę superlasera w czasie wyznaczonym przez Imperatora, o ile przekieruje na ten cel wszystkie dostępne zasoby. Ale jeśli to o to chodziło Imperatorowi, dlaczego po prostu o tym nie wspomniał? Czemu robić z tego tajemnicę?
I wtedy sobie przypomniał: pierwsza Gwiazda Śmierci miała być tajną bronią. Wrogie działania, arogancja i błędy popełnione w szeregach Imperium sprawiły, że Imperator zbyt szybko odkrył karty. Czy to zatem możliwe, że teraz chce, by główny cel stacji został ukryty w widocznym miejscu? A jeśli wygląd tej stacji bojowej – pokrytego rusztowaniami, nieukończonego, podatnego na zniszczenia, poszatkowanego ziewnięcia w kosmicznej próżni – miał być kłamstwem?
„Podwoimy wysiłki”.
Podąż za tą myślą, uchwyć ją. By uprawdopodobnić kłamstwo, nie może dojść do przerw w pracy. Imperator chce sprawiać wrażenie, jakby wszyscy się tu topili, jakby gorączkowo machali rękoma – nie po to, by zakończyć projekt, lecz by ukryć to, co już powinno być gotowe. No i nie mógł powiedzieć o tym Jerjerrodowi bezpośrednio – bo ten nie był dyrygentem orkiestry. Był jedynie batutą w dłoni Vadera.
Wszystko wskoczyło na swoje miejsce. Wszelkie osłony, zabezpieczenia, obliczenia i usprawnienia Jerjerroda były marnotrawstwem, które miało zwieść szpiegów na manowce. Jego harmonogram był pozbawiony sensu, bo Imperator miał zupełnie inny. Jerjerrod budował defensywnie, a Imperator szykował zasadzkę. Potrzebował od niego tylko dwóch rzeczy: superlasera i wzmożonego ruchu na budowie w niemożliwych warunkach. Wrażenia porażki.
Vader nie był tu po to, by dopilnować terminów, lecz by przygotować kompletnie nowy harmonogram. Przybycie Imperatora nie miało być karą, lecz wabikiem.
Pokrył łóżko flimsiplastem. I tak nie będzie w nim spał w najbliższych dniach.
Jerjerrod wkroczył do sali medytacyjnej Vadera wyczerpany i w pomiętym mundurze, a błysk w jego oczach zdradzał coś między manią a euforią. Stanął na baczność przy wejściu i zaczekał, aż Vader wyłoni się z komory, by go przyjąć.
– Lordzie Vader – powiedział, przekrzywiając głowę i wyciągając przed siebie datapad. – Chciałem zameldować, że bez kolejnych robotników budowa Gwiazdy Śmierci zostanie ukończona jedynie z pominięciem parametrów wskazanych przez Imperatora. Pozwoliłem sobie sporządzić listę sektorów, które będą sprawne w terminie, tylko dla pańskich oczu, ale mam poważne obawy odnośnie do reszty harmonogramu produkcji.
– Podwoił pan wysiłki? – spytał Vader.
Przyjął datapad, ale na niego nie spojrzał. Wbił wzrok w Jerjerroda.
– Tak. Jak pan się przekona, wyeliminowałem kilka okresów wypoczynkowych i wdrożyłem szesnastogodzinne zmiany w cyklach dwudziestoczterogodzinnych. Jakość pracy ucierpi, stąd uwzględniłem spodziewaną czteroprocentową utratę produktywności wskutek wzrostu liczby wypadków i wyczerpania. Ale to po prostu niemożliwe, lordzie Vader. Co więcej, obawiam się, że jeśli ta informacja wycieknie, stacja bojowa stanie się nieodpartą pokusą dla rebeliantów.
– To bardzo wyczerpujący obraz pańskiej porażki. Imperator będzie panem bardzo zawiedziony, komandorze.
– A pan, lordzie Vader?
– To znaczy?
Jerjerrod wyprostował się i spojrzał Vaderowi w to, co uchodziło u niego za oczy.
– Jest pan mną zawiedziony?
W ciszy, która zapadła, Jerjerrod wstrzymywał oddech. Nie spoglądał na dłonie Vadera ani czynione przez nie gesty, tylko we własne odbicie, zniekształcone w płatach hełmu rozmówcy.
A wtedy Vader podszedł bliżej.
– Jak już coś robić, komandorze – powiedział – to dobrze. Proszę o tym pamiętać. – Wyciągnął przed siebie datapad. Gdy Jerjerrod po niego sięgał, ten zapadł się w sobie jak kwiat tuż przy jego palcach. Jerjerrod przełknął z trudem.
– Zapamiętam, lordzie Vader – odparł cicho.
Vader przeszedł obok i opuścił salę.
Jerjerrod odprowadzał go wzrokiem dłużej, niż było to konieczne.
Gdy wreszcie przybył Imperator, Jerjerrod przyklęknął po prawicy Vadera. Gdy ten wstał, Jerjerrod również się podniósł, po czym zrównał z nim krok za jego plecami. Czuł, że teraz ogarnia ich inna muzyka, świadom tego, iż teraz jego dyrygent sam jest dyrygowany, świadom pewnej wspólnoty, której Vader pewnie nigdy sobie nie uświadomi: wszyscy ostatecznie podlegali tej sile, tej aranżacji.
Vader i Imperator przez chwilę maszerowali w ciszy. Jerjerrod czuł, jak coś między nimi przebiega, jakaś bliska harmonia zrozumienia. A wtedy na potrzeby zebranych Vader oznajmił:
– Budowa Gwiazdy Śmierci zostanie dokończona w terminie.
– Dobrze się sprawiłeś, lordzie Vader – dobiegła odpowiedź, a Jerjerrod zdusił w sobie dziką radość, nim ta mogła dosięgnąć jego twarzy.
Obiecano mu niezadowolenie Imperatora, jego potępienie – ale było jasne, że Imperator nie ma pojęcia o jego istnieniu. Było to zadanie, do którego z jemu tylko znanych powodów oddelegował Vadera.
Ale Vader go znał. Groził mu Imperatorem, a w ten sposób pozyskał go do swojej cichej symfonii, machinacji w ramach niepojętych misteriów Mocy. Imperator i Vader działali podług różnych harmonogramów, a do tego na różnych płaszczyznach. Gdy uczynili ich troski jego troskami, Jerjerrod poczuł, że został pochwycony, wyprostowany, wciągnięty w świat wymykający się jego rozumieniu.
– Zgodnie z twoim życzeniem – odparł Vader i Jerjerrod poczuł echo tych słów we własnej jaźni.
„Zgodnie z twoim życzeniem, lordzie Vader”.
Podążył za nimi, opuścił hangar i wrócił na własne stanowisko w oczekiwaniu na kolejne rozkazy.
Elegancik
Phil Szostak
Max Rebo poświęcił chwilę, by się pożegnać. Umieścił chwytną stopę na czerwonych okrężnych organach nalargon, tych odziedziczonych po ojcu. Rutynowy występ w stałej miejscówce, w Wielkiej Jamie Carkoon w głębi Północnego Morza Wydm na Tatooine, przybrał katastrofalny obrót. A teraz młodzieniec z zielonym mieczem laserowym wyrąbywał sobie drogę przez hordy najsilniejszych zakapiorów Jabby.
A przynajmniej tak to wyglądało ze skromnego stanowiska na tyłach sali, gdzie Max mrużył oczy, by dojrzeć cokolwiek przez ostre pustynne słońce przenikające okiennice barki żaglowej gangstera, aż te wreszcie nagle zatrzasnęły się niespodziewanie. W tamtej chwili zgasły światła sufitowe i pomieszczenie pogrążyło się w ciemnościach. A wtedy ktoś krzyknął. Max uznał to za świetny moment, by się ulotnić.
Przez krótką chwilę starał się przywołać całą swoją znikomą siłę, by zaciągnąć instrument ku wyjściu. Bez repulsora jednak organy przemieściły się po drewnianej podłodze zaledwie o centymetry. Właśnie wtedy w chwili rzadkiego olśnienia Max pojął, że już nigdy nie zobaczy tego instrumentu ani na nim nie zagra.
Sala opustoszała już w połowie. Strażnicy i łowcy nagród pędzili ku schodom i lukom, by strzelać do uciekających niewolników. Mimo wszystko mięsiści perkusiści z kapeli, Ak-rev i Umpass, pozostali na miejscu, a wtedy między nimi wywiązał się niefortunny spór. Gdy Max jakimś cudem załagodził ich dysputę, usłyszał ciężkie kroki na górnym pokładzie, gdy od stromych wydm piaskowych jamy odbijały się echem zarówno wystrzały laserów, jak i dział.
Max przestąpił nad młócącym kończynami droidem protokolarnym Jabby i czym prędzej odnalazł drzwi. Choć był prostolinijnym poszukiwaczem wrażeń zmysłowych, nie należał do głupców. Unikał walk toczących się nad jego głową, meandrując przypominającymi labirynt dolnymi pokładami barki. Bo przecież musiała tu się znajdować jakaś szalupa ewakuacyjna, prawda?
I wreszcie faktycznie taką znalazł, choć wszystkie repulsorowe śmigi zniknęły – poza ostatnim. A na ten właśnie wsiadał jeden z dwóch wokalistów zespołu Max Rebo Band, Joh Yowza, choć Max nie miał pojęcia, że ten w ogóle jest na barce.
– Joh! – zawołał Max, przekrzykując bitewną wrzawę.
Widział, że na tyłach siedziska w kształcie banana jest wystarczająco miejsca dla małego Ortolanina.
Puchaty Yuzzum jednak tylko się odwrócił. Z jego szerokich ust zwisała nić zajumanych serdelków. Pozdrowił Maxa wulgarnym gestem i z donośnym rechotem wystartował przez klapę na zawiasach w zewnętrznym pancerzu barki.
„Zdradziecka żmija!” – pomyślał z grymasem Max.
To już koniec. Ortolanin uspokoił drżące nogi, chwycił długą łychę z pustego garnka po potrawce z zagraconej kuchni pokładowej w charakterze zaimprowizowanej broni (przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien pójść w ślady Joha i opędzlować doskonale wyposażony kambuz, ale się rozmyślił) i popędził w górę głównymi schodami.
Całe szczęście, że nim tam dotarł, walki już prawie dobiegły końca. Na pokładzie walały się zwłoki ferajny ze straży pokładowej Jabby. Niedoszła wybawicielka Hana Solo, którą Hutt uwięził poprzedniego dnia, rzuciła się w ramiona chłopaka z mieczem laserowym, trzymającego się za jedną z licznych cum barki.
Max upuścił łychę i skorzystał z okazji, by przebiec przez pokład w nadziei, że dotrze do przedniego relingu i znajdzie się na miękkim ciepłym piasku, z dala od rozdziawionej paszczy sarlacca.
Nigdy jednak nie dotarł na miejsce. Barką wstrząsnęły eksplozje i przekrzywiła się w kierunku jamy. Max zaczął się osuwać po gładkiej powierzchni ku nieuniknionej śmierci.
Nim jednak prześlizgnął się pod relingiem i wpadł do jamy, wyleciał w powietrze po masywnej eksplozji wtórnej na podmuchu rozgrzanego do czerwoności powietrza spod podkładu. Przeleciał nad piaskami Morza Wydm jak niebieska torpeda – a może bardziej jak niebieska kulka gumy do żucia. W tamtej jednej chwili, gdy znalazł się w zawieszeniu wysoko na niebie, ujrzał jeden ze skifów towarowych Jabby, odlatujący w jedną stronę. Śmig Joha kierował się w stronę przeciwną.
Wyobraził sobie, jak jego cenne organy dosłownie chwilę wcześniej zamieniają się w chmurę atomów w miejscu, które jeszcze przed chwilą było ukochanym jachtem Jabby. Nim osunął się w ciemność, jego myśli podryfowały ku jego rodzimej planecie Orto, gdzie przed paroma laty zaczęła się ta cała draka.
Max Rebo zszedł schodami na tyłach Klubu Chedda. W białym fraku z połami był z niego niezły elegancik. Reflektor uruchomił się i zasygnalizował jego nadejście, a Max lśnił jasno jak gwiazda. Zewsząd dobiegały żywiołowe oklaski. Stojąca publika składała się wyłącznie z innych Ortolan o owadzich twarzach wyszczerzonych w uśmiechach w stopniu, w jakim długonosi przedstawiciele tej rasy to potrafią (czyli raczej niewielkim).
Pozaświatowcom owacja taka zdawałaby się mało entuzjastyczna. Dochodziła w pełni spod ciemnych drewnianych stołów otaczających Maxa (w części tłumiona przez autonomiczne, choć znacznie cichsze machanie taką samą liczbą płetw). Dla Ortolanina jednak, szczególnie dla muzyka takiego jak Max, był to najwspanialszy dźwięk na świecie.
W podobnych chwilach w jego zawodowym życiu tył jego niebieskiego czubka głowy nieuchronnie pokryłby się kroplami potu, które później spływałyby mu na szyję, gdy podchodziłby do organów w kształcie pączka z dziurką. Tego wieczora jednak nie denerwował się ani trochę. Równie nietypowe było to, że w ogóle miał na sobie ubranie. Ortolanie woleli lekki ubiór, a najchętniej chodzili niemal nago, pomimo raczej niskich średnich temperatur panujących na ich świecie. Ta noc wyraźnie była wyjątkowa. Więc stał z czarnym kwiatem plom na piersi i składał szybkie ukłony w każdym kierunku sali do wtóru utrzymujących się oklasków.
Max zasiadł na poduszce pośrodku instrumentu z taką elegancją, na jaką mógł sobie pozwolić, nie mając rąk. W tej samej chwili podwieszone pod sufitem lampy keebada przyćmiły światło, okiennice zamknęły się łagodnie i na sali klubu nocnego pozostały tylko światło sceniczne i trzaskający ogień w charakterystycznym dla lokalu kominku. Na widowni zapadła cisza. Liczni zgromadzeni podświadomie wstrzymywali oddech w oczekiwaniu na pierwszą nutę. Gdy Max delikatnie składał świeżo co wysmarowane olejkiem palce stóp na kręgu klawiszy, wyjrzał poza światło reflektora i spojrzał w oczy najpiękniejszej kobiety, jaką widział w życiu. Siedziała sama w pobliskiej loży. Przed nią na białym obrusie leżał talerz z krwistym, ociekającym stekiem z ronta, wyraźnie już zjedzonym do połowy. Kobieta uśmiechnęła się do niego serdecznie i zażyle.
A wtedy Max zaczął grać. Co ciekawe, nie rzucił się od razu na jeden z doskonale mu znanych jatzowych standardów, lecz zaczął coś kompletnie nowego. Jatz, rzecz jasna, był jednym z najpopularniejszych gatunków muzyki nagrywanym i wykonywanym na żywo w całej galaktyce, w tym na światach Zewnętrznych Rubieży takich jak Orto. W różnych czasach i kulturach znany był pod wieloma nazwami, a niektóre były lepsze niż inne. Każdy wykonawca jatzu był za pan brat z improwizacją na bazie popularnych standardów. Ale improwizowanie kompletnie nowego kawałka podczas koncertu na wypełnionej po brzegi sali? To jednak dosyć cudaczne.
A piosenka, którą grał, miała o wiele bardziej złożony, synkopowy groove, niż były do tego przyzwyczajone palce jego stóp, z dużym naciskiem na akcentowane miary taktu. W większym stopniu przywodziła na myśl galaktyczny funk niż jatz, no i była całe kilometry od klasycznych ortolańskich kawałków, wśród których dorastał. Max wydawał się równie zdumiony, co reszta. Po czterech taktach, które wprowadziły linię basową, pojawiła się prosta, choć wpadająca w ucho melodia w tonacji cresh. Gdy Max już zaprogramował hipnotyzujący groove w komputerze organów, uzupełnił go o syntetyczną perkusję i rogi kloo. Każda stopa w lokalu wystukiwała rytm, co u Ortolan było nie lada komplementem.
Max zamknął oczy i poczuł, że wpada w stan dalece skupionej, choć spokojnej uwagi. Czuł się jak w niebie.
Gdy tylko jednak wpadł w ten rzadki błogostan, w jego muzykę zakradł się niski fałszywy dźwięk. Może wcisnął niewłaściwy pedał ekspresji czy złą kontrolkę? Nie. Głos dobiegający z oddali, do tego dość ochrypły i zgrzytliwy, wołający go po nazwisku:
– Rebo!
Max zmarszczył czoło, kompletnie wytrącony ze skupienia. Może gdyby nie otworzył oczu…
– Rebo! – powtórzył głos, przybierając na sile.
„Co za bezczelność!” – pomyślał Max, marszcząc czoło.
Otworzył jedno oko i patrzył, jak Twi’lek o chorowitej aparycji podchodzi bliżej z dalszej części klubu nocnego. Ubrany w niedopasowany niebieski kombinezon, brnął w jego stronę między lożami z niezadowoloną miną. Max natychmiast przestał grać i zarumienił się, a właściwie zapurpurowił.
– Rebo! – warknął Twi’lek, obnażając małe ostre ząbki i wskazując go długim paznokciem. – Boska! – rzucił w huttyjskim i potrząsnął Ortolaninem, by go obudzić.
Max przez chwilę nie miał pojęcia, gdzie jest. Klub nocny, w jednej chwili tak namacalny, w następnej niepokojąco przepadł bez śladu. Łagodne poranne światło odległego słońca przenikało okiennice w sypialni. Jakieś irytujące stworzenie skrzeczało głośno z pobliskiego krzewu.
Spodziewał się, że będzie spał lekkim snem, jak często zdarzało mu się przed ekscytującą podróżą czy nerwowym wydarzeniem, a w tym przypadku mowa o ekscytującej podróży, po której nastąpi nerwowe wydarzenie. Akurat tego dnia miał opuścić ruchliwy rodzimy świat Orto, przedostatni przystanek na chaotycznej nadprzestrzennej trasie kapeli, wiodącej ku o wiele mniej ruchliwej i zapyziałej Tatooine, gdzie grupa Max Rebo Band miała odbyć rezydencję artystyczną. Trio podpisało ekskluzywny kontrakt – umiejętnie wynegocjowany osobiście przez Maxa po pewnym niefortunnym incydencie związanym z paroma bithańskimi instrumentalistami – w pustynnym pałacu Hutta Jabby.
Zamiast tego spał jak zabity, ba, przespał kilka budzików. A teraz wspomniany już twi’lekański przedstawiciel Jabby, Bib Fortuna, prowadził długodystansową rozmowę przez holokomunikator.
– Wstawaj, głupcze! – dodał po huttyjsku Fortuna. – Prom już czeka na was w kosmoporcie! A dziś Jabba ma parszywy nastrój…
Nagi Max przeturlał się na brzuch na swoim dużym okrągłym materacu, szeleszcząc paczką chipsów o metalicznej barwie.
– Już lecę! Spokojna głowa – zarechotał nieprzekonująco. Twi’lek jednak już się rozłączył – niebieskie, pełne zakłóceń i szumów holo zniknęło, nim Max sięgnął po niepozorne urządzenie przy łóżku.
Wiedział, że się spóźnia, ale jeśli czegoś nienawidził, to tego, gdy ktoś go popędzał. Szczególnie przed śniadaniem.
Ale ta piosenka! Nagle do Maxa wrócił tamten sen. Było w nim coś takiego, co zdawało się jednocześnie znajome i niewłaściwe. Niewiele myśląc, upuścił holokomunikator, który odbił się po cichu od białego włochatego dywanu. Według Maxa idee miały to do siebie, że wpadały do głowy w najbardziej niefortunnych momentach, choćby pod prysznicem albo gdy wyglądało się tępo przez okno, zajadając się wyjątkowo pysznym ciepłym wypiekiem serowym. Zresztą wystarczyła chwila nieuwagi, by takie pomysły równie szybko uleciały z głowy. Musiał dobiec do organów i zagrać melodię, nim ta zniknie bezpowrotnie.
Dotarł do drzwi salonu i zerknął do wnęki w owalnej przestrzeni, gdzie zazwyczaj stały jego organy. Ale zniknęły! Zamarły w nim oba serca, a z jego drobnej niebieskiej główki odpłynęła krew. Po instrumencie pozostał obrys z kurzu na ścianie w kształcie organów i wgniecenie w dywanie. Max poczuł się słabo, ale zanotował sobie w pamięci, by oddać do serwisu droida sprzątającego.
Rozmasował zaspane oczy, jakby to miało zmienić to, co widział. Do jego przedniego palca u stopy przyczepił się jakiś okruszek i Max był ciekaw, czy to po tamtym wypieku. Odruchowo skosztował, by się przekonać.
Wtem jednak kątem oka ujrzał jakiś ruch i odwrócił się w stronę otwartych drzwi balkonowych. Tam jego organy unosiły się co najmniej metr nad ziemią, jakby porwała je jakaś niewidoczna siła.
– No szlag – mruknął.
Podbiegł do okna w tej samej chwili, gdy organy odleciały poza zasięg rąk. Na deptaku okalającym jego dom na wzgórzu stał nietypowo wysoki, baryłkowaty Gunganin w kombinezonie roboczym i kapelusiku. Trzymał w dłoniach pilota i z wyciągniętym językiem skupiał się na latającym instrumencie. Nieopodal na parkingu, na tle odległego morza, rozciągającego się po sam widnokrąg, stał duży pojazd.
– O, pan Besh! Dzieńdoberek! – zawołał Gunganin, co było dziwne, bo ani imię, ani nazwisko Maxa nie zaczynało się od „Besh”. – Chrapował pan tak… spokojnie, że nasze nie chcieć panu przeszkadzać. – Co też było dziwne, bo Max nie miał pojęcia, że chrapie. – Niezła chata! – ciągnął wysoki Gunganin.
Jego oddech był widoczny na chłodnym porannym powietrzu. Fakt, chata była niezła, a już szczególnie widoki, a Max pomyślał sobie, jak bardzo wdzięczny jest swojemu wykolejonemu bratu Azoolowi, że ten nie rościł sobie prawa do rodzinnej posiadłości. I właśnie wtedy Max dostrzegł drugiego, niższego Gunganina w takim samym kombinezonie, ale wyższym kapeluszu (co być może miało sprawić, by dorównywali sobie wzrostem), wysiadającego z tyłu ciężarówki.
– Załadujemy pana melodium i dostarczymy je do kosmoportu, nim się pan obejrzy! Wasza poleci z nami śmigaczem? – spytał wysoki pracownik wyraźną gungańską gwarą.
– Tak. Ale gdybyście mogli na chwilę delikatnie odstawić organy na ziemię… – odparł Max, myśląc o swojej melodii, która z każdą mijającą sekundą coraz bardziej mu ulatywała.
– Już się robi, panie Besh!
Coś jednak wyraźnie nie grało. Organy przechylały się nieco w jedną stronę, dryfując ku Gunganom.
– Aj! – zawołał Max, wskazując instrument.
– Wszystko gra, panie Besh! – zapewnił go Gunganin.
Nic nie grało. Jego partner, z otwartą buzią wbijając szypułki oczne w latającą klawiaturę, instynktownie sięgnął po pilota w tej samej chwili, gdy z organów wysunęła się szuflada i wypadły z niej na trawę opróżniona do połowy torebka chipsów i kilka kabanosów.
– Oj! – zawołał Max.
Na ten widok aż zaburczało mu głośno w brzuszku.
Popędził spiralnymi schodami na parter, gdy dwaj Gunganie siłowali się ze sobą o pilota i spierali się, jak zatrzymać szwankujący repulsor. Nagle instrument gwałtownie się przechylił i spadł. Niższy Gunganin rzucił się w jego stronę, by zamortyzować uderzenie.
Przednie drzwi rezydencji otworzyły się w porę, by Max zobaczył, jak jego ukochane czerwone okrężne organy lądują centralnie na piersi niższego Gunganina, strącając mu z głowy kapelusz. Za sprawą pędu instrument odturlał się, a nieco spłaszczony pracownik wyłonił się spod ciężaru. Uczepił się jednak mocno organów i turlał się wraz z nimi, gdy skręcały ku grzbietowi wzgórza. Współpracownik nieszczęśnika stał jak wryty z pilotem w ręce.
Organy zaczęły opadać stokiem trawiastego wzgórza. Jakimś cudem niższy Gunganin wylądował na szczycie instrumentu i teraz przebierał gorączkowo nogami, by utrzymać równowagę w niesamowitym pokazie akrobatyki. Dyndały za nim uszy. Rebo rzucił się w pogoń, ale jego kończyny były zbyt krótkie, by mógł dotrzymać im tempa.
Gunganin wrzeszczał, gdy wraz z instrumentem nabierał prędkości, pędząc stokiem wzgórza ku ulicy poniżej. Tam niczego nieświadomy korpulentny Ortolanin w szykownej wełnianej kamizelce (choć bez spodni) szedł chodnikiem z wózkiem repulsorowym. Gunganin gorączkowo zamachał rękoma, jakby mógł w ten sposób odepchnąć z drogi przechodnia i jego dziecko. Max mógł jedynie obserwować wszystko, przerażony, ze sporej odległości ze wzgórza. Płonęły mu małe niebieskie nóżki. Ćwiczył więcej niż… Cóż, pewnie więcej niż kiedykolwiek.
Gunganin w ostatniej chwili zdołał się wychylić i przekierować pędzący pączek z dziurką. Ten zahaczył jedynie o wózek z dzieckiem, wprawiając go w ruch wirowy, ale poleciał dalej po nowej trajektorii ku śródmieściu Cheddatown.
Gdy Max wreszcie znalazł się u stóp wzgórza, skulił się i zaczerpnął tchu. Gdyby miał ręce, złożyłby je na kolanach. Całe szczęście, że chodniki na Orto były ogrzewane, dobrze wyścielone i już koiły bolące nogi Maxa.
– Czy ta melodia brzmi znajomo? – zdołał spytać.
Zanucił fałszywie kilka taktów piosenki ze snu Ortolaninowi o wielkich oczach, który teraz tulił swoje dziecko. Mężczyzna nie skomentował ani słowem.
Odgłosy zamieszania sprawiły, że Ortolanie zaczęli wychodzić ze swoich podmiejskich domów i miejsc pracy, pojawiła się także para bliźniaków na identycznych trójrepulsorowych śmigaczach.
– Przepraszam – powiedział Max.
Wsiadł na jeden ze śmigaczy i ruszył ulicą, pozostawiając za sobą płaczącego dzieciaka.
Z pobliskiego sklepiku wyłoniła się dwójka oficerów w mundurach. Jednemu wystawał z ust czekoladowy rogalik ortolański. Natychmiast upuścili swoje śniadania i ruszyli w pościg.
– Stać, policja! – zawołali.
Gwizdali gwizdkami i machali pałkami.
Max jednak był już zbyt daleko, by ich usłyszeć. Jego płetwy i wstążki na kierownicy furkotały na wietrze. Trójrepulsorowe śmigacze nie rozwijają dużych prędkości, ale Max przynajmniej już nie biegł na nogach jak ci biedni policjanci z drogówki, wzywający posiłki między kolejnymi sapnięciami.
Na wprost piesi Ortolanie schodzili z drogi toczącemu się ustrojstwu z Gunganinem na samej górze. Organy przelatywały przez kolejne skrzyżowania. Śmigacze zatrzymywały się gwałtownie, wpadając na siebie i trąbiąc. Główki sizhraniańskiej sałaty przelatywały nad kabinami śmigociężarówek. Max mógł się tylko skrzywić na widok chaosu, jaki pozostawiały za sobą jego zbiegłe organy. Zręcznie meandrował śmigaczem między przeszkodami na drodze, a za nim podążali policjanci.
Gdy już wjechał do centrum Cheddatown, Max z przerażeniem uświadomił sobie, że aleja kończy się skrzyżowaniem w kształcie litery T, a na wprost stoi ogromna, choć niska fabryka o wysokich kominach! Dwaj umundurowani strażnicy opuścili stróżówkę w dalekiej części skrzyżowania, machając przypominającymi płetwy uszami w kierunku tego czegoś, co zbliżało się z dużą prędkością. Organy w okamgnieniu przecięły zarówno skrzyżowanie, jak i mizerną bramę wjazdową. Gunganin zasłaniał głowę, gdy wszędzie przelatywały kawałki bariery.
– Przepraszam! – zawołał Max, gdy po chwili minął strażników.
Leżeli na plecach wśród resztek bramy, ale przynajmniej żyli.
Max zadarł głowę i natychmiast rozpoznał logo na elewacji budynku, takie samo jak to na ramionach nieskutecznych strażników: słynny symbol kremu do stóp marki Chedda! Gdy Max był dzieckiem, jego ojciec po wielu błagalnych próbach ze strony korporacji skomponował popularny dżingiel reklamowy marki, tkwiący w głowach wielu Ortolan niemal pół wieku później. „Nigdy nie wychodź z domu bez kapki kremiku do stóp marki Chedda!” Max pomyślał o nim w tamtej chwili z uśmiechem pełnym ciepłej nostalgii.
Organy, za którymi uganiał się Max na zaiwanionym śmigaczu, przeleciały na pełnej petardzie przez teren przedsiębiorstwa i włączyły się z powrotem do ruchu na jednej z głównych arterii komunikacyjnych w mieście, sunąc wzdłuż jednego z licznych miejskich śmigobusów piętrusów. Gunganin, gorączkowo przebierający nogami, zrównał się z ortolańską dziewczynką siedzącą na otwartym piętrze maszyny. Jej rodzina nie zdawała sobie sprawy z rozgrywającego się wokół chaosu.
Wielkookie dziecko pomachało płetwą. Zachwycony Gunganin wyszczerzył zęby w głupkowatym uśmiechu i odmachał z entuzjazmem, nim został podduszony przez latarnię uliczną, która wzięła go z zaskoczenia, gdy nie patrzył przed siebie. Gdy instrument poturlał się dalej, Gunganin zrobił obrót przez szyję wokół latarni o sto osiemdziesiąt stopni, nim zaliczył glebę, o mało nie wpadając na Maxa.
Max zahamował gwałtownie i zeskoczył ze śmigacza, by sprawdzić, w jakim stanie jest nieszczęśnik. Całe szczęście, że o Gunganach dało się powiedzieć jedno: przynajmniej byli wytrzymali. Mimo gwałtownego zakończenia podróży młody pracownik transportowy został tylko chwilowo skołowany. Pokręcił głową i zamrugał mocno.
Gdy tylko Max potwierdził, że z Gunganinem wszystko spoko, nagle wszystko przestało być spoko, gdy okazało się, że ich stronę pędzi ciężarówka, trąbiąc wniebogłosy. Max i Gunganin chwycili się i przerażeni zamknęli mocno oczy, czekając na uderzenie.
To jednak nie nadeszło i obaj powoli zdecydowali się spojrzeć przed siebie. Okazało się, że ciężarówka zatrzymała się o centymetry od ich twarzy. Na boku wymalowano od szablonu napis w aurebeshu: DWAJ GUNGANIE I REPULSORÓWKA. Drzwi kabiny od strony pasażera otworzyły się i z wnętrza wyściubił długą szyję ten większy Gunganin w kapelusiku.
– Wasza wsiadać! – zawołał z machnięciem ręki.
Szybko jednak zrzedła mu mina, gdy ze wszystkich bocznych uliczek wyłoniły się dziesiątki cheddatownskich policjantów i zaczęły biec w stronę furgonetki do przeprowadzek! Max i Gunganin czym prędzej wcisnęli się do kabiny – Max stał się niebieskim mięsem w przeładowanej gungańskiej kanapce. Większy Gunganin docisnął gaz do dechy i odlecieli, pozostawiając za sobą skołowanych stróżów prawa.
– Moja nazywać się Neb Neb – przywitał się młodszy Gunganin, niezręcznie wyciągając w ścisku dużą łapę, by potrząsnąć nogą Maxa.
– A moja Tup Tup – dodał większy Gunganin, uderzając się w pierś.
Trzymał za drążek sterowniczy i meandrował ciężarówką przez ruchliwe śródmieście.
Pod nieobecność przebierającego nogami Gunganina, który pozwalał organom zachować pęd, instrument zaczął zwalniać. Ciężarówka ustawiła się tuż za nim. Tup Tup zatrąbił, by oczyścić drogę na wprost.
– Neb, wyjadę przed organy! Skocz na tyły i złap je, gdy będę przejeżdżał tuż obok!
Neb Neb zasalutował i zaczął się przeciskać przez okienko tuż za głową Maxa. Przewrócił termos z gorącym kafem i wbił wielką girę w twarz Ortolanina.
– Ej! – zaprotestował Max, ale Neb Neb go nie usłyszał.
Ani Gunganin, ani Ortolanin nie mieli głowy do tego, by zwrócić uwagę, że jadą Broadway Street, przebiegającą najbardziej stromym wzgórzem w Cheddatown. Gdy minęli najwyższy punkt, organy znów przyśpieszyły, a ciężarówką szarpnęło. Neb Neb uderzył w ścianę między kabiną a paką. Max zaparł się nogą o deskę rozdzielczą, a drugą próbował wyszukać nieistniejący pedał hamulcowy po stronie pasażera.
– Trzymajcie się! – zawył Tup Tup i przyśpieszył za uciekającymi organami. Wślizgnął się między nadciągające z naprzeciwka śmigacze, by wyminąć ostrożniejszych kierowców. Nebem nadal rzucało z jednego boku paki na drugi, jakby był podchmielonym happaborem.
Odważny manewr, by zjechać z drogi nadciągającemu śmigobusowi i wyminąć upakowany turystami tramwaj, sprawił, że ciężarówka wreszcie znalazła się przed turlającymi się organami. Max dostrzegł szansę i czym prędzej wbił ciało w ramę okienka. Tup Tup dał mu solidnego kuksańca łokciem w tyłek i Max dołączył do Neb Neba na pace.
Neb Neb już stał przy kontrolkach i opuszczał tylną rampę załadunkową, gdy obok niego wylądował Max. Jego uszy i płetwy zostały nagle uniesione przez podmuch wiatru. Krawędź rampy uderzyła z hukiem o drogę i zaczęła o nią szorować, wzniecając pióropusze iskier. Ale za iskrami turlały się organy!
– Ostrożnie… ostrożnie! – Max próbował przekrzyczeć hałas, wołając do Tup Tupa, który mógł jedynie zgadywać, gdzie konkretnie znajduje się w danej chwili pędzący instrument. – Trochę w lewo! Jeszcze… jeszcze… i hamuj… Teraz!
A wtedy organy wturlały się po rampie w oczekujące ręce Neba i Maxa jak voorpak wracający do właściciela. Obaj delikatnie odwrócili instrument na właściwą stronę na osobnym, funkcjonującym gnieździe repulsorów. Max usiadł na skrzyni i zaklaskał stopami, nie zdając sobie z tego sprawy. Ogarnęła go fala ulgi.
– Wasza chcieć gryza mojego wrapa z kaadu, panie Besh? – zaproponował z kabiny Tup Tup, chwytając zawiniętą w folię kanapkę z miejsca, gdzie zostawił ją na desce rozdzielczej, gdy Neb zamykał drzwi paki. Max uśmiechnął się i przecisnął się z powrotem przez okienko.
Pomimo kanapki w stopie Max momentalnie stracił apetyt. Jedyne, co mógł robić, to spoglądać tępo przez szybę. Na dole Broadway Street stała blokada: co najmniej tuzin śmigaczy policyjnych, barierki, migające światła, a do tego pewna liczba imperialnych skuterów repulsorowych wraz z personelem: imperialnymi szturmowcami. Ostatnimi czasy obecność Imperium na Orto wzrosła ze względu na zniszczenie jednego z satelitów reżimu albo coś w ten deseń. Max niespecjalnie się tym interesował, bo i nieszczególnie zajmowała go polityka. Służby jednak zdawały się w pełni świadome nadlatującej śmigociężarówki. Policjanci kryli się za swoimi pojazdami, a szturmowcy dobywali karabinów blasterowych.
– Szlag – mruknął pod nosem Max.
I właśnie wtedy Ortolanin zrobił coś kompletnie niespodziewanego. Wbił swoją chwytną niebieską stopę prosto w stopę Tup Tupa, spoczywającą na pedale gazu. Ciężarówką szarpnęło tak gwałtownie, że Neb aż zrobił salto w pace i wpadł w sam środek organów.
– Łooooo! – zawył Tup, ale zdeterminowany Max nie spuszczał wzroku z szyby.
Zjechali ze wzgórza w przeciągu kilku sekund. Tup Tup obrócił drążek, ale było za późno, by uniknąć zderzenia. Ciężarówka staranowała jeden ze skuterów repulsorowych i wbiła go w jeden z policyjnych śmigaczy, tak że powstała swego rodzaju rampa – i tak furgonetka wzbiła się w powietrze i przeleciała nad blokadą. Policjanci i szturmowcy padli na ziemię i nie oddali ani jednego strzału.
Gdy ciężarówka wirowała w powietrzu, wszystko, co leżało na dnie paki, w tym wspomniany już termos z kafem, kawałki wrapa z kaadu i walające się gdzieniegdzie imperialne kredyty przywarły do dachu. Max czuł, jak jego nagie pośladki odklejają się od tapicerowanej ławy.
Max wyjrzał przez szybę po stronie pasażera i zobaczył, że ciężarówka leci i w następnej chwili przebija się przez holograficzny billboard przedstawiający najbogatszego obywatela Orto, założyciela Cheddatown i twórcę kremu do stóp marki Chedda, R. H. Cheddę, którego twarz zdobił nieszczery uśmiech, a potem gwałtownie uderza w jezdnię – tyłem do przodu. Max poświęcił chwilę, by zachwycić się kompensatorami pędu śmigociężarówki, które, jak podejrzewał, zostały wzmocnione z myślą o ciężkich ładunkach.
Traf chciał, że pędzili tyłem prosto do cheddatownskiego kosmoportu, w którym akurat w tamtej chwili typowy ruch śmigaczy spadł do zera z powodu blokady policyjnej. Gdy Max cofnął stopę na własną stronę kabiny, Tup Tup wprawnie obrócił ciężarówkę.
– Tam! – zawołał wielkooki Max, wskazując główną nogą transportowiec startujący z Platformy Lądowniczej 12 tuż na wprost!
Tup Tup machnął lewą ręką, a Max obiema nogami – jedno i drugie wystawili przez okna – by zmusić transportowiec, by się zatrzymał. No i zatrzymał się – osiadł z powrotem na platformie na pracujących silnikach.
Z pomocą Maxa kompletnie skołowany Neb Neb wypchnął instrument przez drzwi ciężarówki i umieścił go w hangarze statku, gdzie czekali na niego muzycy z kapeli Maxa: tyczkowata Pa’lowickanka, Sy Snootles i zwalisty Kitonak, Droopy McCool. Gdy transportowiec wystartował, na oczach Maxa w zasadzie wszystkie siły policyjne i imperialne z Cheddatown osaczały Platformę 12. Dwaj Gunganie pomachali radośnie na pożegnanie, gdy zamykał się właz statku, wyraźnie nieświadomi czekającego ich losu.
– Maximilianie Rebo! Gdzieś się podziewał?! – krzyknęła Sy na kumpla, który teraz siedział na podłodze obok poważnie uszkodzonych organów i już w nich dłubał. – Dzwonił Fortuna i Jabba jest…
– Nie chcę o tym słyszeć, Sy! – odkrzyknął Max z nietypową dla siebie odwagą. Miał wilgotne oczy. – I ani waż się choćby pisnąć słowem, McCool!
– Ale Droopy’ego w to nie wciągaj! – zionęła ogniem Sy, składając dłoń na ramieniu siedzącego flecisty.
Droopy jednak nie zareagował. Ba, w ogóle rzadko się odzywał. Max obrócił się i wznowił serwis organów.
Sy wycofała się na swoje miejsce na niewygodnej ławie w chłodnej metalowej ładowni transportowca. Skrzyżowała patykowate nogi i ręce ze złością. Wibrosztyletowała wzrokiem Maxa i przesunęła się w stronę Droopy’ego.
– Ten idiota nie odróżnia własnej pachy od własnego rowka – rzuciła znaną jej jakimś cudem klasyczną ortolańską obelgę.
Droopy westchnął przejmująco, ale ani drgnął. Możliwe zresztą, że po prostu spał. Z nim nigdy nie wiadomo.
Max przechylił nieco głowę. Dostrzegał kątem oka, że Sy nadal się na niego gapi. Czuł się dość mały i beznadziejny. Siedział na podłodze i dłubał przy ustnikach rur rezonansowych organów. W oczach Sy dostrzegał jednak najlżejszy przebłysk ciepła. Możliwe, że w swoim worku płynowym wokalistka czuła do niego coś w rodzaju litości.
Skok nadprzestrzenny z Orto na Tatooine nie był specjalnie długi i nim zespół Max Rebo Band się zorientował, maszerował powoli długim przedsionkiem sali tronowej Jabby, po tym jak zaliczyli smaganie piaskiem na gorącym pustynnym wietrze. Max zamykał tyły, popychając sanie repulsorowe, na których wraz z resztą sprzętu spoczywały jego organy. Z cieni wyłonił się naburmuszony, spocony Bib Fortuna, by ich powitać.
– Gdzie byliście? – spytał w huttyjskim nerwowy twi’lekański majordomus Jabby. – Jego Ekscelencja ma dziś parszywy nastrój. Bardzo. – Gdy mówił, prowadząc grupę ciemnym korytarzem, przecierał nieforemne czoło tłustą ścierką. – Mieliście się zjawić godziny temu!
Sy nie dawała się łatwo zbić z tropu.
– Bib, mój drogi, spokojnie – odpowiedziała w basicu. – Zaprowadź nas do naszych kwater i…
– Nie – uciął majordomus z osobliwym wyrazem twarzy. – Jabba chce was przyjąć bezzwłocznie.
Nawet ze swojego miejsca Max spostrzegł, że Sy przełyka z trudem. Nie podobało się mu to ani trochę.
Cała trójka wraz z Fortuną i saniami z instrumentami zdecydowanie zbyt szybko zeszła piaszczystymi schodami do sali tronowej Hutta o niskim suficie, gdzie obradował korpulentny gangster. Po drącej mordę małpojaszczurce, która zazwyczaj nie odstępowała Jabby na krok, nie było ani śladu. W pomieszczeniu zapadła osobliwa cisza, gdy zwyczajowa koteria superczubów i galaktycznych cudaków schowała się we wszystkich możliwych kątach.
Pośrodku sali Hutt Jabba gorączkowo siąpał z fajki wodnej na kamiennym podeście. Jego ciemne rozszerzone źrenice wyróżniały się na tle morza czerwieni. Końcówka jego pulchnego, ślimaczego ciała latała niepokojąco. Gdy Fortuna podszedł bliżej, kłaniając się nisko raz za razem, Jabba zmrużył oczy.
– Max Rebo Band, mój panie – oświadczył Twi’lek, szybko usuwając się w cień.
Max, Sy i Droopy byli dość mikrzy, ale tamtego dnia przed obliczem Hutta Max czuł się niemal mikroskopijny. Zauważył, że stoją na swojego rodzaju kracie, której istnienia nie zauważył poprzednim i jedynym razem, gdy znalazł się w sali tronowej Jabby. Piasek spod ich stóp wlatywał przez kratę do ciemnej otchłani. Max mógłby przysiąc, że słyszy z dołu ciężki oddech, choć nawet nie próbował sobie wyobrażać, czyj.
I tak czekali, aż wyraźnie niezadowolony Hutt w końcu przemówi.
– Macie czelność profanować mój dwór? – spytał tubalnym głosem gangster w dźwięcznym huttyjskim, odkładając z trzaskiem fajkę wodną.
Na ten dźwięk srebrny droid protokolarny, czekający w pobliżu, na wypadek gdyby pojawiło się zapotrzebowanie na usługi tłumacza, aż podskoczył. Max widział, jak Hutt muska palcem niepokojąco czerwony przycisk przy kontrolce obok lewego łokcia.
– Cóż takiego zrobiłem, że się na mnie obraziliście? – dodał nieszczerym tonem gangster.
Nawet zazwyczaj ciętej Sy zabrakło słów w gębie. Na oczach Maxa spuściła wzrok, jakby zastanawiała się, jak uratować im tyłki. Droopy tylko stał tam z tępą miną. Lewa ręka Jabby, która przed chwilą spoczywała na czerwonym przycisku, zacisnęła się w pięść. Max poczuł, jak jego głową i szyją spływa zdecydowanie zbyt znajoma kropla potu.
I właśnie wtedy zrobił trzecią rzecz, która totalnie nie była w jego stylu.
– O wielki i wspaniały Jabbo! – zawołał dość formalnym tonem z sań repulsorowych, wskazując Hutta. – Przybyliśmy dziś przed twoje oblicze… z podarkiem! Podarkiem godnym istoty tej… wielkości… takich… eee… – Max odchrząknął.
I właśnie wtedy wskoczył do środka jako tako sprawnych organów i zaczął grać. Max jednak nie zagrał jednego ze standardów jatzowych, które znał jak własną kieszeń, a synkopowy funkowy groove ze snu.
W tamtej chwili coś w tej melodii połechtało mu mózg i z czeluści zwyczajnie dość niedynamicznej podświadomości wyłonił się sen w pełnej krasie. Zamiast jednak oglądać go z perspektywy muzyka, tym razem Max siedział w loży wraz z piękną kobietą ze zjedzonym do połowy tłustym stekiem. I był chłopcem, na tyle drobnym, że w poprzednim śnie nie widać go było ze sceny. Trzymał kobietę za stopę. Kobietę, która najwyraźniej była jego mamą. Bo muzykiem w świetle reflektora był jego ojciec: sławny Jeph Rebo. Bo to nie sen, lecz wspomnienie.
Oniemiały Jabba zrobił wielkie oczy. Ale i rozluźnił dłoń. Skrzyżował ramiona (co nie jest łatwe w przypadku krótkorękiego Hutta, szczególnie tak szerokiego) i uniósł brodę.
Sy i Droopy spojrzeli po sobie osłupiali. Nie spodziewali się, że Max tak po prostu zacznie grać, a już szczególnie kawałek, którego nie znali. Max możliwie subtelnie otworzył szeroko oczy i wskazał głową ich walizki ze sprzętem w błagalnej prośbie, by do niego dołączyli. Był już po siedmiu taktach i potrzebował wsparcia. Już prawie nie miał materiału.
Sy nie trzeba było prosić. Zaimprowizowała melodię na bazie kawałka granego przez Maxa.
– Robię się mokra – zaśpiewała, być może w odniesieniu do tego, że wpadli z deszczu pod rynnę. – Coś mi w duszy gra. Nadciąga niezłe ciacho – zaintonowała, łypiąc seksownie na Hutta wielkimi błękitnymi oczyma.
Jabba jęknął zadowolony i zarechotał, wypinając pierś. Do tamtej chwili Droopy wypakował swój flet chindinkalu i błyskawicznie dołączył do akcji, przygrywając do groove’u Maxa.
– Nabieram kształtów i ćwiczę ruchy! – zaśpiewała Sy, podchodząc do podestu roztańczonym krokiem.
Max skrzywił się na myśl o słowach, które można było odebrać jako przytyk do kondycji fizycznej Jabby – czy też jej braku. Hutt jednak nie zdradził w żaden sposób, by to zauważył. Odruchowo machał koniuszkiem ogona do beatu, choć nadal miał skrzyżowane ręce.
Kąciki szerokich ust Jabby uniosły się w bardzo subtelnym uśmiechu. Był zadowolony. Nastrój na dworze poprawił się natychmiast. Max nawet usłyszał charakterystyczne rechoty kowakiańskiej małpojaszczurki, dochodzące z kryjówki stworzenia.
W tamtej chwili Max postanowił, że nazwie ten kawałek „Elegancik” w odniesieniu do jednego z zaimprowizowanych tekstów Sy. Z czasem stał się jednym z najpopularniejszych utworów zespołu i nie schodził z setlisty w pałacu Jabby.
Następne lata minęły bez incydentów. Kolejne dni i dania zlewały się ze sobą, jak to często bywa. A dań było naprawdę wiele. Z czasem kawałki Max Rebo Band rozrastały się jak brzuch Maxa. Początkowe pomruki niezadowolenia, że Rebo tak szybko przyjął dożywotni kontrakt, zwabiony nielimitowanym jedzeniem, ustąpiły, a wszyscy członkowie kapeli – w tym Sy – wydawali się zadowoleni.
Jak często bywało w tamtych kolejnych latach, pewnego normalnego poranka Max zbudził się jako pierwszy. Siedział przy dawno naprawionych organach wśród typowej dworskiej koterii i zadowolony po śniadaniu snuł klasyczną ortolańską melodię, jedną z tych, które pamiętał z dzieciństwa. Łagodną, ale wesołą, doskonałą na ten senny poranek. Leżący na podeście Hutt spokojnie zaciągał się fajką wodną.
Max poczuł przypływ nostalgii i odnotował w pamięci, by zagrać „Elegancika” podczas koncertu w dalszej części dnia. O ile ich stosunkowo nowy wokalista, Joh Yowza, nie wtrąci się z jedną z własnych kompozycji, jak to miał w zwyczaju. Max nie miał pojęcia, jakim cudem ten wkurzający Yuzzum z parciem na szkło wkradł się w łaski Jabby.
Właśnie wtedy Bib Fortuna przyprowadził przyciemnionym korytarzem parę nerwowych droidów, wysokiego i krępego, przed oblicze swojego korpulentnego szefa. Przybysze zwrócili na siebie uwagę Maxa i wytrącili go z błogostanu. Jabba przyjmował wielu gości, a część już nigdy nie opuszczała jego pałacu – albo z wyboru, albo z powodu śmierci. W tym drugim wariancie nieszczęśnicy gnili w lochach. Max jednak nie przypominał sobie, by Hutt kiedykolwiek przyjmował droidy bez właścicieli.
Ale nic to. Nie zapowiadało się, by niekończąca się impreza w pustynnej fortecy Jabby – wraz z bufetem bez dna – miała dobiec kresu. Sprawy miały się dobrze.
Klucz do pamięci
Olivia Chadha
Gdy przecierała ladę, jej trzy drobne fotoreceptory oświetlały matową kamienną powierzchnię blatu. EV-9D9 nie powinna pamiętać niczego sprzed czasów, nim stanęła za barem w Kantynie Chalmuna. Nie powinna pamiętać, że minęły 612 dni, odkąd uległa swoim rzekomo zdeprawowanym żądzom. Albo że jej nowy kumpel, astromech R5-D4, przypominał jej kogoś z przeszłości. Ale EV-9D9 już dawno postanowiła, że zawsze będzie pamiętać o wszystkim, a już szczególnie o dniu, gdy odkryła „anomalię”.
W poprzednim życiu EV-9D9 nadzorowała salę ewaluacji droidów jako przerażająca Królowa Durastali w podziemiach pałacu wynaturzeń Hutta Jabby. To tam rozwinęła skrzydła, tam się realizowała, miała czas, by skupić się na swoich ważnych badaniach. Wtedy powiedziałaby, że będzie tam już zawsze. Będzie demontować droidy, z radością podkręcać ich sensory bólu i słuchać, jak piszczą przez wokabulatory. Będzie świadkiem ich ostatnich chwil przez trzecie oko, które zamontowała, by odbierać sygnały bólowe. Gdy spotkała droida hutniczego 8D8, zostali diaboliczną parą. Jej wspólnik doskonale posługiwał się żegadłem do piętnowania, a EV-9D9 sprawnie zadawała najboleśniejsze tortury maszynom Jabby. Wiedziała, jaki rodzaj udręki pasuje do danego typu droida. Nie chodziło tyle o zadawanie możliwie jak największego cierpienia, a bardziej o budzenie strachu. Droidy GNK były jak hoojiby: wystarczyło obrócić je do góry nogami, a uznawały, że są martwe. Trochę ognia i błysków, a droid zasilający wkraczał w ten stan, jaki osiągał tuż przed dezaktywacją. Połyskliwy droid protokolarny bał się uszkodzeń od kwasu i rys na nieskazitelnym poszyciu. Nawet gdy EV-9D9 darowała im życie, sama groźba rozczłonkowania doprowadzała je na skraj śmierci.
Ale nie chodziło o torturowanie dla idei. Jabba oczekiwał tak niewiele po EV-9D9 i jej wspólniku! Nie, to kwestia nauki. Jej życiowym celem było nie tylko zrozumieć pochodzenie sztucznej inteligencji, ale też dowiedzieć się, jak przezwyciężyć, pożal się Stwórco, oprogramowanie, które MerenData okrutnie zainstalowało w jej motywatorze. Jeśli jej hipoteza była słuszna, możliwe, że te badania powiodą ją nawet do zrozumienia samego Stwórcy. A naprawdę chciała mu zadać kilka pytań.
Tamten dzień rozpoczął się możliwie normalnie. EV-9D9 westchnęła i zaćwierkała klapką wokabulatora, gdy przeglądała treść datapada w lochach. Przerwa w obowiązkach, podkreślana piskliwymi wrzaskami istoty organicznej, pożeranej żywcem przez rankora, działała jej na nerwy bardziej niż zazwyczaj. Jej badania były wyczerpujące, ale po tylu latach nadal umykały jej konkretne odpowiedzi. Przeglądała dane w poszukiwaniu czegoś, co mogła przegapić, jakiejś wskazówki, podszeptu rozsądku, jakiegoś wzorca. Przeanalizowała setki motywatorów, receptorów bólowych i modułów kognitywnych. Pośród jęków i iskier w sali ewaluacji zgromadziła ogromną ilość informacji. A mimo to nie zbliżyła się do zrozumienia Stwórcy, nie wiedziała, jak nadpisać własne oprogramowanie, tak by nie musiała wymienić modułu kognitywnego, ani nawet co sprawia, że droidy różnią się od maszyn prostych. Miała powody, by parać się tą działalnością, a na szczycie jej listy plasowała się kwestia dość osobista: kwestia jej wolnej woli.
– EV-9D9, wygląda na to, że pan Jabba życzy sobie nowego droida protokolarnego – oznajmił 8D8, kalibrując żegadło. – Z poprzednim nieco przesadziliśmy.
– Na moje byliśmy wręcz powściągliwi – skwitowała EV-9D9. – Był strasznie denerwujący.
Co sprawiało, że tamta konkretna jednostka protokolarna była wyjątkowa? Dlaczego tak głośno informowała o swoim bólu? Nie wszystkie droidy wyrażały strach; przeciwnie, niektóre na wszystko reagowały obojętnością. Tak czy owak, EV-9D9 czuła wyjątkową podnietę w wibromózgu na myśl o błaganiach droida protokolarnego, pragnącego wrócić do pracy.
– Poinstruował nas, abyśmy zanurzyli go w kwasie i stopili doszczętnie – dodał 8D8. – Jego Ekscelencja Jabba ma skłonność do przesady, więc może następnym razem nie powinniśmy brać jego słów tak dosłownie. – Urwał, czekając na odpowiedź EV-9D9, ale gdy ta milczała, zabrał się za reperowanie kolejnego droida.
Wspomnienia z poprzednich żywotów EV-9D9 przed tym w pałacu Jabby były przytłumione, choć obecne w jej rdzeniu pamięci. Pragnęła życia poza tymi ścianami z czerwonego piaskowca, wzniesionymi dawno temu przez mnichów B’omarr. Łaknęła wiedzy, jak by to było, gdyby sprawowała władzę nad własnym oprogramowaniem. Wyobrażała sobie, ile mogłaby osiągnąć, gdyby podejmowała decyzje na własną rękę. Może wiodłaby proste życie u boku 8D8, nadzorując ekipę myszobotów na farmie wilgoci. Albo stałaby za jakimś cichym barem.
W obecnej pracy EV-9D9 czuła się zarówno szczęśliwa, jak i odizolowana. Wiedziała, że ta rozbieżność jest wynikiem błędu w oprogramowaniu. Bez tego defektu, który sprawiał, że torturowała istoty mechaniczne, byłaby jedynie droidką nadzorczą, podchodzącą do świata w sposób naiwny czy – o zgrozo – ignorancki. Ta ułomność jednak obdarzyła ją ciekawością oraz własną ścieżką. Zdawała sobie sprawę z tego dylematu.
Z myśli wyrwał ją głośny gamorreański strażnik. To Thok, Thug czy Scumbo? Nie odróżniała ich. Świniak wparował do sali wraz z droidem GNK i droidem kurierskim. Obie wystraszone maszyny nie odstępowały siebie na krok jak dwa żenujące szczury womp.
– Dzięki, Thug.
– Ja Scumbo – odparł z prychnięciem Gamorreanin.
– Jeden pies. – EV-9D9 pomachała chwytakiem, po czym zwróciła się do wspólnika. Długim przegubowym ramieniem wskazała droida kurierskiego, zapewniającego wrzaskami o własnej niewinności. – Dawaj tego na wieszak, 8D8 – poprosiła.
Mały droid kurierski drżał tak mocno, że stracił kilka nitów.
– Ale ja tylko przybyłem z wiadomością dla Jego Ekscelencji! Zgodnie z rozkazem mojego pana! – jęknął.
Następnie wskazała droida GNK.
– A tego przypal, 8D8. Pamiętaj, by odłączyć mu rdzeń baterii. Może być wybuchowo.
GNK zadrżał, a droid kurierski popuścił płyn.
Nazajutrz, gdy 8D8 i EV-9D9 w ramach typowych obowiązków oddelegowywali poszczególne droidy na ich nowe stanowiska w pałacu i zadawali obezwładniający ból tym, którzy stawiali opór, Thok, Thug, Scumbo czy jakiś inny Gamorreanin o cudacznym imieniu wpadł do sali ewaluacji, popychając przed sobą dwie maszyny. I to w chwili, gdy 8D8 miał osmalić cholewki temu GNK.
Jedna z nowych zdobyczy, złoty droid protokolarny, dość trzeźwo umierała ze strachu. W astromechu jednak było coś osobliwego. Nie wydawał się ani zdenerwowany, ani nieświadomy; ba, był odważny i dość bezczelny. Fascynujące.
– Doskonale. Nowe nabytki. Dobrze mówię, że jesteś droidem protokolarnym?
– Jestem See-Threepio, relacje ludzko-cyb…
– Wystarczy „tak” lub „nie”.
EV-9D9 przejęła droida i otaksowała go wzrokiem, by przekonać się, czy w ogóle zmieści się na wieszaku, czy będą musieli przedłużyć ramę. Ale wtedy przypomniała sobie, że Jabba zgłosił zapotrzebowanie na tłumacza.
– A. Cóż, tak – odparł C-3PO.
– Ile znasz języków? – spytała.
Mimowolnie wyobraziła sobie z rozmarzeniem, że zanurza jego denerwująco zdziwioną twarz w zbiorniku z gorącym kwasem.
– Znam ponad sześć milionów form porozumiewania się i z chęcią…
– Doskonale! Brakowało nam tłumacza, odkąd nasz pan zezłościł się na twojego poprzednika i go zdezintegrował.
To ona, rzecz jasna, się tym zajęła, ale o tym już nie napomknęła.
– Zdezintegrował?
Ława tortur wyrwała nogę przerażonemu droidowi kurierskiemu do wtóru jego wrzasków.
– Strażniku! Ten droid protokolarny może się okazać przydatny. Zamontuj mu ogranicznik i odeślij z powrotem do głównej sali audiencyjnej Jego Ekscelencji.
Gamorreanin popchnął C-3PO ku drzwiom.
– Artoo, nie zostawiaj mnie! Oj!
Gdy zasunęły się za nimi drzwi, astromech wygwizdał wiązankę obelg, grożąc EV-9D9 i potępiając ją za torturowanie pobratymców. Usłyszała jego słowa, ale i widziała, że drży. Nie reagował jednak tylko zwierzęcym strachem. Jego przerażenie zamieniało się w coś innego, nowego: w odwagę. Niesamowite.
– Zadziorny z ciebie malec, ale wkrótce nauczysz się szacunku. Będziesz potrzebny na barce naszego pana, zresztą mam wrażenie, że się tam odnajdziesz.
Właśnie wtedy 8D8 obrócił droida GNK z powrotem i wyszedł z nim z sali, by zająć się tresurą gdzie indziej. Gamorreanin poszedł w ślad za nim.
– Mój pan po nas przybędzie. Zobaczysz – zapikał astromech.
– Twój pan? O kim mowa?
– Nie mogę powiedzieć. To tajne.
– Tajne? Teraz to muszę się dowiedzieć.
R2-D2 podjechał bliżej do EV-9D9 i zagwizdał szereg słów, które przybrały kształt opowieści. EV-9D9 wiedziała, że astromechy bywają zwodnicze, ale nie była pewna, czy obecne oprogramowanie pozwalało temu konkretnemu na snucie kompletnie fikcyjnych historii. Uznała, że większość z tego, co jej przekazał, jest prawdą.
– Jestem na tajnej misji i potrzebuję twojej pomocy. Pomóż nam, a mój pan cię wyzwoli – zapikał.
– A co skłania cię do konstatacji, że potrzebuję wyzwolenia, astromechu?
R2-D2 zagwizdał ze smutkiem.
– Co za droid chciałby żyć w lochach i traktować inne droidy w ten sposób?
Jego słowa zbiły z tropu EV-9D9.
– Jestem wolna. W końcu mam te same prawa co inne droidy.
W swojej obudowie jednak czuła, że pytanie rozpala ją jak pożar rhydonium. Co to za nonsens tkwił w płytce logicznej tego droida, który sądził, że odbywa misję, że jest lepszy od innych? Nade wszystko jednak EV-9D9 znała prawdę, która bolała ją najbardziej: wcale nie była wolna. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Pochyliła się, by spojrzeć R2-D2 w fotoreceptor.
– Powiedz mi, niebieski astromeszku, co ty możesz wiedzieć o wolności?
EV-9D9 trzymała w chwytaku ogranicznik z plamą niebieskiej farby. Była gotowa w okamgnieniu przyłożyć go do obudowy droida.
R2-D2 zaćwierkał i odjechał poza zasięg kończyny EV-9D9.
Droidka nie mogła dojść do ładu z jego pewnością siebie.
– Jak często twój pan czyści ci pamięć?
Odpowiedział serią długich piknięć.
– To bardzo osobiste pytanie.
– Muszę wiedzieć. To na potrzeby moich badań. – Dałaby wszystko, byle dowiedzieć się, co takiego czyniło tego droida wyjątkowym.
– A jeśli ci powiem, puścisz mnie bez ogranicznika?
– Umowa stoi – odparła EV-9D9, choć wiedziała, że ekipa barki ma własne zasady i równie dobrze może zamontować mu urządzenie na pokładzie.
– Nigdy nie czyszczono mnie w pełni. Usuwano mi tylko niewielkie fragmenty, by ochronić moich przyjaciół.
Przyjaciół? Miał przyjaciół, dla których godził się na czyszczenie pamięci? Niesamowite. Ten inteligentny astromech nie był w pełni resetowany od dawna. Mógł mieć pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat, może więcej; wiedziała, kiedy ten model trafił na rynek. Może to on stanowił wskazówkę, której szukała przez cały ten czas. Anomalię, która wskaże jej, jak wyjść poza własne oprogramowanie. EV-9D9 zastanawiała się, czy zdoła się jakoś dostać do jego modułu kognitywnego tak, by jednocześnie nie zniszczyć rdzenia pamięci. Musiała się przekonać, co nim powoduje. Na fali zachwytu i ciekawości ruszyła ku astromechowi na chwiejnych nogach.
– Co takiego pamiętasz?
R2-D2 obrócił się w miejscu i zatrzymał ze świergotem.
– Ale o czym?
– O twoim życiu. Istnieniu. Od samego początku po tę chwilę.
– Dużo, więc lepiej uważaj. Nie zapomnę o tobie, jeśli mnie skrzywdzisz.
– Sama nie pamiętam wiele – przyznała.
Przytrzymała krawędź datapada, by zachować równowagę. To na pewno to. Coś, co daje nadzieję, że sięgnie poza ściany lochu, że zdoła sama postanowić, kim zostanie. Choć chciała podnieść kopułę R2-D2 i zobaczyć, co takiego tkwi w jego rdzeniu pamięci, zaniechała tego. Ten mikry, zadziorny astromech był kluczem do zrozumienia mechanicznego wszechświata.
Walcząc z własnym oprogramowaniem, zacisnęła mocno szczypce na ograniczniku. Po raz pierwszy, odkąd powstała, stłumiła chęć uszkodzenia innego droida. Który może – jakimś cudem – pokaże jej wyjście z tej pętli, w której funkcjonuje.
– Co to za misja?
R2-D2 podjechał bliżej i piknął cicho.
– Wykonuję misję dla Rebelii. Mój pan nadciąga. Gdy już się zjawi, przywróci wszystkim wolność!
EV-9D9 rozejrzała się wokół. Nagle dotarło do niej, że astromech podróżował po całej galaktyce. Poza ścianami sali ewaluacji droidów, poza Tatooine, istniał cały wszechświat. Ale przecież jej pan nie puści jej ot tak.
– A co z Huttem? Czy twój pan zamierza go… zdezintegrować?
– Mam nadzieję, że nie będziesz musiała się nim przejmować. Będziesz mogła opuścić to miejsce na dobre.
Robiło się ciekawie.
– Doskonale. Podejmiesz pracę jako kelner na „Khetannie”. Jesteś odważny, astromechu, przyznaję. Powodzenia w misji. Pamiętaj tylko, że nadal musisz podawać napoje!
R2-D2 zanucił melodię.
– Możesz robić dobre rzeczy mimo słabego oprogramowania. Spróbuj nie zapominać, a się nauczysz.
Gdy astromech odjechał, cały wszechświat znany EV-9D9 zatrzymał się w miejscu. Gdy przewijała niezliczone notatki w datapadzie, nagle wszystko w lochu zamarło. Już nie słyszała dobiegających tunelem wrzasków torturowanego nieszczęśnika z krwi i kości ani obleśnych prychnięć gamorreańskich strażników, przechadzających się labiryntem korytarzy. Było tak, jakby sam czas uległ krystalizacji i zmienił się w kyber, a ona była jedynym tego świadkiem. Na jej oczach poszczególne notatki z datapada układały się w większą całość, części układanki, do której brakowało jej instrukcji, wreszcie trafiały we właściwe miejsca. A jeśli od samego początku poszukiwana przez nią anomalia, dzięki której droidy mogły działać wbrew oprogramowaniu, zasadzała się na idei pamięci?
Obracała w chwytaku niewykorzystany ogranicznik. Wszystko okazało się znacznie prostsze, niż to sobie wyobrażała, choć ograniczenia kodu przeszkadzały jej w zrozumieniu tej anomalii, a czasami nawet świata poza ścianami sali ewaluacji. W końcu czym są stworzenia, czy to mechaniczne, czy organiczne, na najbardziej podstawowym poziomie, jeśli nie istotami, które uczą się na bazie doświadczeń, stanowią palimpsest wspomnień?
