Star Wars. Z pewnego punktu widzenia. 40 opowiadań na 40-lecie "Powrotu Jedi" -  - ebook

Star Wars. Z pewnego punktu widzenia. 40 opowiadań na 40-lecie "Powrotu Jedi" ebook

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce....

CZTERDZIEŚCI LAT. CZTERDZIEŚCI OPOWIADAŃ.

25 maja 1983 roku z chwilą premiery Powrotu Jedi, Gwiezdne Wojny scementowały własne dziedzictwo jako najwspanialsza franczyza filmowa wszech czasów. By uczcić czterdziestą rocznicę filmu, czterdziestu autorów odtworzyło ikoniczne sceny z perspektywy postaci drugo- i trzecioplanowych: od bohaterów i złoczyńców po droidy i przeróżne istoty. Antologia "Z pewnego punktu widzenia. Powrót Jedi" zawiera teksty bestsellerowych autorów i trendsetterów:

• OLIVIE BLAKE zapewnia mrożący krew w żyłach wgląd w umysł Imperatora Palpatine'a.

• SALADIN AHMED przytacza tragiczną historię opiekuna rankora.

• CHARLIE JANE ANDERS przygląda się życiu i czasom Sarlacca.

• FRAN WILDE ujawnia tajną misję Mon Mothmy, by ocalić Sojusz Rebeliantów.

• MARY KENNEY przedstawia starania Ewoka Wicketa, by przeżyć jeden spokojny dzień na leśnym księżycu Endora.

• Anakin Skywalker jednoczy się z Mocą w porywającej opowieści MIKE'A CHENA.

A także liczne inne prześmieszne, wzruszające i cudowne historie spod piór następujących autorów:

Toma Anglebergera, K Arsenault Rivery, Kristin Baver, Akemi Dawn Bowman, Emmy Mieko Candon, Olivii Chadhy, Glorii Chao, Adama Christophera, Paula Crilleya, Amal El-Mohtar, M. K. England, Jasona Frya, Adama Lance’a Garcii, Lamara Gilesa, Maxa Gladstone’a, Thei Guanzon, Ali Hazelwood, Patricii A. Jackson, Alexa Jenningsa, Jarretta J. Krosoczki, Sarah Kuhn, Danny Lore, Sarah Glenn Marsh, Kwamego Mbalii, Marieke Nijkamp, Danielle Paige, Laury Pohl, Dany Schwartz, Tary Sim, Phila Szostaka, Suzanne Walker, Hannah Whitten, Seana Williamsa i Alyssy Wong.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 652

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Autorzy

Sala­din Ahmed

Char­lie Jane Anders

Tom Angle­ber­ger

K Arse­nault Rivera

Kri­stin Baver

Oli­vie Blake

Akemi Dawn Bow­man

Emma Mieko Can­don

Oli­via Cha­dha

Glo­ria Chao

Mike Chen

Adam Chri­sto­pher

Paul Cril­ley

Amal El-Moh­tar

M. K. England

Jason Fry

Adam Lance Gar­cia

Lamar Giles

Max Glad­stone

Thea Guan­zon

Ali Hazel­wood

Patri­cia A. Jack­son

Alex Jen­nings

Mary Ken­ney

Jar­rett J. Kro­soczka

Sarah Kuhn

Danny Lore

Sarah Glenn Marsh

Kwame Mba­lia

Marieke Nij­kamp

Danielle Paige

Laura Pohl

Dana Schwartz

Tara Sim

Phil Szo­stak

Suzanne Wal­ker

Han­nah Whit­ten

Fran Wilde

Sean Wil­liams

Alyssa Wong

Dawno, dawno temu w odle­głej galak­tyce….

Jak już coś robić…. Amal El-Mohtar

Jak już coś robić…

Amal El-Moh­tar

Mam nadzieję, koman­do­rze. Dla pań­skiego dobra. Impe­ra­tor nie będzie tak wyro­zu­miały.

Wtedy lord Vader mu wyba­czył. Moff Tiaan Jer­jer­rod przy­glą­dał się męż­czyź­nie dłu­żej, niż było to konieczne, zde­ter­mi­no­wany, by nie umknął mu żaden detal. Rytm ude­rzeń butów Vadera o płytę han­ga­rową, sze­lest pele­ryny, pre­cy­zja ruchów, ni­gdy prze­sad­nie wol­nych czy pośpiesz­nych. Tempo nie­uchron­no­ści.

Odpro­wa­dził go wzro­kiem, po czym obró­cił się na pię­cie i przy­jął jego krok, jego rytm, co do sekundy. By wszy­scy zgro­ma­dzeni dostrze­gli har­mo­nię w cho­re­ogra­fii ich rozej­ścia się, by zoba­czyli, jak dalece Jer­jer­rod i Vader są zsyn­chro­ni­zo­wani, zgrani, jak masze­rują do tej samej cichej, potęż­nej muzyki.

Niech widzą Jer­jer­roda takim, za jakiego miał się sam – nie jako pod­wład­nego Vadera, lecz jego narzę­dzie.

Gdy opusz­czał han­gar, pozwo­lił sobie na poje­dyn­czą dys­har­mo­nijną, nie­wła­ściwą myśl: okła­mał lorda Vadera pro­sto w twarz, a mimo to uszedł z życiem.

Samo kłam­stwo było dość nie­winne: nie podwoją wysił­ków. Nie mogli tego zro­bić. Jer­jer­rod nie był mate­ma­ty­kiem, ale odczu­wał dumę ze swo­jej pracy i zda­wał sobie sprawę z zakresu pro­jektu wystar­cza­jąco dobrze, by wie­dzieć, że podwo­je­nie wysił­ków nie sprawi, że Gwiazda Śmierci sta­nie się w pełni sprawna w wyzna­czo­nym cza­sie. Wysiłki to chaos, nie­prze­wi­dy­wal­ność; słaby pły­wak potrafi gwał­tow­nie machać nogami i rękoma, wal­cząc z nur­tem rzeki, a mimo to nie zrobi postę­pów w porów­na­niu ze swoim doświad­czo­nym kolegą, pły­ną­cym na mia­ro­wym odde­chu. To nie kwe­stia wysił­ków, a sku­tecz­no­ści. Czy tech­niki.

Vader musiał to wyczu­wać, pal licho, czy zda­wał sobie z tego sprawę świa­do­mie. Jer­jer­rod obser­wo­wał go całymi latami i wie­dział swoje. Vader był sil­niej­szy w Mocy od wszyst­kich żyją­cych istot poza Impe­ra­to­rem; potra­fił bez wąt­pie­nia odry­wać ludziom koń­czyny samymi myślami i nie wahał się przed ści­na­niem ich mie­czem świetl­nym, zamie­nia­niem w mia­zgę z mięsa i kości, z któ­rej do szczętu wyci­skał krew – a ten zamiast tego co zro­bił?

Zablo­ko­wał poje­dyn­czą drogę odde­chową kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym. Jakby grał na fle­cie.

Jer­jer­rod lubił muzykę. Był cie­kaw, co na jej temat sądzi Vader.

Zasta­na­wiał się też – paro­krot­nie – jak czło­wiek czuje się w takiej sytu­acji. Jak to jest. Odkąd Piett został awan­so­wany na admi­rała, Jer­jer­rod pozwa­lał, by jego myśli dry­fo­wały ku moż­li­wo­ści, że któ­re­goś dnia zawie­dzie Vadera doszczęt­nie i spo­tka go taki sam koniec. Nie wie­dział, czy doświad­cze­nie to przyj­mie postać prze­szkody w gar­dle, zaty­ka­ją­cej je od wewnątrz aż po nasta­nie ciem­no­ści – czy może obej­mie go i zdusi jak potężna oce­aniczna fala. A może w tych ostat­nich chwi­lach poczuje dotyk skó­rza­nej ręka­wicy, a ta cof­nie się od jego skru­szo­nej szyi, jakby dopiero co ją pie­ściła.

„Może znajdę nowe spo­soby, by ich zmo­ty­wo­wać”.

Nie pozwo­lił sobie na drże­nie, póki nie miał pew­no­ści, że nikt nie mógł go już zoba­czyć.

Kwa­tery Jer­jer­roda były wykoń­czone oszczęd­nie jak na ofi­cer­skie stan­dardy. Ele­men­tom wypo­sa­że­nia i ume­blo­wa­nia bra­ko­wało luk­susu, który przy­pusz­czal­nie byłby mu przy­na­leżny gdzie indziej z racji stop­nia. Miał łóżko – stan­dar­dowe, wąskie jak te pry­cze, na któ­rych spali robot­nicy – nagie ściany i stół kre­ślar­ski na tyle sze­roki, by odpo­wia­dał jego szcze­gól­nym potrze­bom.

Od dni stu­denc­kich nieco zawsty­dzało go to, że lepiej rozu­miał sche­maty, kiedy mógł ich dotknąć. Było mu znacz­nie łatwiej utrzy­my­wać w gło­wie prze­pastne struk­tury, gdy naj­pierw pojął je w dwóch wymia­rach. W tym celu czę­sto korzy­stał z dużych data­pa­dów, ale gdy tylko było to moż­liwe, wolał wyko­ny­wać rysunki tech­niczne na fizycz­nym medium, po któ­rym mógł wodzić pal­cami. Dopiero wtedy uru­cha­miał holo­pro­jek­cje, migo­czące i oży­wa­jące na jego oczach. Poza tym holo­gramy go roz­pra­szały; póki nie poznał pla­nów dłońmi, z tru­dem dostrze­gał na nich cokol­wiek poza gładką, fał­szywą obiet­nicą ukoń­czo­nej fasady.

Ma się rozu­mieć, że w mło­do­ści wyszy­dzano go z tego powodu, jakby świad­czyło to o jego nie­doj­rza­ło­ści, o jakichś bra­kach w roz­woju; jakby na­dal był dziec­kiem syla­bi­zu­ją­cym na głos kolejne czy­tane słowa. Jako osoba doro­sła jed­nak na­dal prak­ty­ko­wał tę dziwną, choć tole­ro­waną oso­bli­wość: spora część jego oso­bi­stych fun­du­szy szła na szpule flim­si­pla­stu, im star­szego (i przez to lep­szej jako­ści), tym lepiej.

Bar­dziej zawsty­dzała go inna prawda: pro­ces ten miał w sobie coś nie­po­ję­cie intym­nego. W pierw­szym roku jako rekrut Jer­jer­rod odbył pod­sta­wowy kurs medy­cyny polo­wej. Gdy udzie­lał pomocy pacjen­tom, uświa­do­mił sobie, że postrze­gał ich ciała w kate­go­rii maszyn wyma­ga­ją­cych ser­wi­so­wa­nia: tu prze­cie­kał płyn, tam obwody wyma­gały łat, bo w prze­ciw­nym razie całość mogła się zamie­nić w nie­przy­datny złom. A Jer­jer­rod dość wcze­śnie zro­zu­miał, że nie może ścier­pieć mar­no­traw­stwa.

Myśl ta towa­rzy­szyła mu i wtedy, gdy stu­dio­wał inży­nie­rię, a także potem, gdy zajął się ambit­niej­szymi pro­jek­tami archi­tek­to­nicz­nymi – ale, ku jego zdzi­wie­niu, gdy zna­lazł się w oto­cze­niu maszyn, każdy sche­mat zaczął mu przy­po­mi­nać ciało. Każdy pro­jekt miał bijące serce, układ ner­wowy, włókna napi­na­jące się pod powłoką skóry; każdy pro­jekt ujmo­wał w kate­go­riach orga­ni­zmu, któ­remu nale­żało pomóc przyjść na świat. Cza­sami kre­ślił je tak, jak je sobie wyobra­żał. Ni­gdy nie nada­wał im twa­rzy – byłaby to jed­nak spora prze­sada – ale czuł się zobo­wią­zany, by nada­wać im wyraźne cechy osob­ni­cze. Pogo­dził się z tym, choć nie lubił o tym wspo­mi­nać – ale ile­kroć musiał się sku­pić na pro­ble­mie, by pojąć go tak dogłęb­nie, że roz­wią­za­nie przy­cho­dziło do niego jak oddech, roz­kła­dał kolejne arku­sze flim­si­pla­stu w gabi­ne­cie i potem całymi godzi­nami wodził pal­cami po liniach dia­gramu, jakby mógł je zmu­sić, by z drże­niem czy jękiem zdra­dziły swoje tajem­nice.

Nie ina­czej było w przy­padku sta­cji bojo­wej DS-2. Pro­jekt był zbyt roz­le­gły, by zmie­ścić się na poje­dyn­czym arku­szu, ale Jer­jer­rod zbu­do­wał model, który roz­kła­dał się i zamy­kał w zależ­no­ści od potrzeby, gdy chciał się przyj­rzeć cze­muś kon­kret­nemu. Klu­czowe obszary nakre­ślił ręcz­nie, obraw­szy makietę za punkt odnie­sie­nia, by zro­zu­mieć dany rzut. Gdy roz­ło­żył przed sobą sche­maty, jego wzrok w pierw­szej kolej­no­ści jak zawsze spo­czął na uspraw­nie­niach, które wpro­wa­dził w roz­wią­za­niach swo­jego nie­for­tun­nego poprzed­nika. Pul­so­wały mu jasno w gło­wie: zamiast roz­złosz­czo­nego czer­wo­nego obszaru wokół poje­dyn­czego szybu ter­mo­wen­ty­la­cyj­nego, ogła­sza­ją­cego wszem wobec swoją zdra­dziecką sła­bość, wymu­sił wpro­wa­dze­nie kapi­lar­nego sys­temu wen­ty­la­cyj­nego, po tym jak odrzu­cił dzie­siątki pro­jek­tów i wresz­cie opra­co­wał ten poprawny. Teraz miliony drob­nych prze­wo­dów miały się roz­cią­gać od rdze­nia pla­cówki po jej powierzch­nię, by DS-2 mogła oddy­chać. Ponadto wpro­wa­dził zapory i sys­temy bez­pie­czeń­stwa, by zapo­biec kata­stro­fal­nej reak­cji łań­cu­cho­wej, która ska­zała na zagładę pierw­szą odsłonę pro­jektu – teraz sys­tem dorów­ny­wał ele­gan­cją coru­scań­skiemu naszyj­ni­kowi. Każdy pacio­rek czy klej­not był indy­wi­du­al­nie nani­zany na nić, tak że jedna sek­cja struk­tury mogła ulec awa­rii i nie dopro­wa­dzić do znisz­cze­nia cało­ści.

Był dumny z tych uspraw­nień. W teo­rii dokoń­czona DS-2 miała prze­wyż­szyć star­szą sio­strę pod każ­dym moż­li­wym wzglę­dem: siły, sku­tecz­no­ści, nie­znisz­czal­no­ści. W prak­tyce jed­nak linie jed­nej upar­tej geo­me­trii odma­wiały zbiegu.

Nie dostrze­gał bowiem żad­nego spo­sobu, by dokoń­czyć budowę DS-2 w wyzna­czo­nym cza­sie, zwa­żyw­szy na przy­dzie­lone mu zasoby. Bo oto i ona. Jej bijące serce: bucze­nie gene­ra­to­rów. Jej układ ner­wowy: zło­żone obwody, które z cza­sem miały rezo­no­wać z czę­sto­tli­wo­ścią krysz­ta­łów kyber. Jej życio­dajna krew: obec­nie zale­d­wie robot­nicy, prze­pły­wa­jący powsta­ją­cymi kory­ta­rzami, roz­bu­do­wu­jący jej żyły i tęt­nice. DS-2 była ane­miczna. Wnio­sko­wał o wię­cej ludzi, odma­wiano mu. Impe­ra­tor powie­dział wyraź­nie, że nie może pro­sić o wię­cej czasu. To na nim spo­czy­wała odpo­wie­dzial­ność, by doko­nał nie­moż­li­wego.

Pomy­ślał o pele­ry­nie cią­gną­cej się za Vade­rem.

Jer­jer­rod wró­cił do pracy.

Wodził dłońmi po kon­tu­rach pla­nów. DS-2 pro­mie­nio­wała bólem pod jego pal­cami. Czuł napię­cie nara­sta­jące w kilku klu­czo­wych gru­pach mię­śni – obsza­rach robo­czych – które mogło się prze­kształ­cić w skur­cze, pro­blemy, opóź­nie­nia, pęk­nię­cia. Popę­dzał swo­ich ludzi, ale jeśli teraz pękną, nikt ich nie zastąpi.

Może by doko­nać nie­moż­li­wego, powi­nien zro­bić coś nie­spo­dzie­wa­nego.

Gdy stu­dio­wał dia­gramy, pro­jek­to­wał nowe rota­cje zmian, zmie­niał ich kształty: w miej­sce cia­snych węzłów gorącz­ko­wych wysił­ków, osób pra­cu­ją­cych z tem­pe­ra­turą gro­żącą wypa­le­niem, roz­cią­gnął i wydłu­żył grupy, tak by były bar­dziej ela­styczne, by pra­co­wały z doskoku na kilku klu­czo­wych obsza­rach. Nie dys­po­no­wał więk­szą liczbą pra­cow­ni­ków, ale miał mnó­stwo pro­mów, które teraz tylko kurzyły się w han­ga­rach. Przej­mie je na wła­sne potrzeby, aby robot­nicy szyb­ciej prze­miesz­czali się po więk­szym tere­nie, tak by sama podróż zapew­niała im chwilę wytchnie­nia, jed­no­cze­śnie nie zabu­rza­jąc pro­duk­tyw­no­ści.

Plan mógł zadzia­łać, o ile wizja będzie wystar­cza­jąco kom­plek­sowa: obniży ciśnie­nie w nie­któ­rych sek­to­rach, pod­no­sząc je w innych, a gdy będzie nara­stać, będzie je roz­kła­dał rów­no­mier­nie. Zamiast strze­lać z bicza, będzie żela­zną ręką w mięk­kiej ręka­wicy. Roz­ma­suje głę­bo­kie tkanki pro­jektu, aż te ujaw­nią swoje tajem­nice.

Co w prak­tyce ozna­czało uważ­niej­szy nad­zór. Patro­lo­wa­nie kory­ta­rzy i obser­wo­wa­nie, tak by jed­no­cze­śnie samemu pozo­stać nie­zau­wa­żo­nym. By nie roz­pra­szać innych, lecz przy­po­mi­nać im o regu­lar­no­ści. By być metro­no­mem – nie, dyry­gen­tem, prze­no­szą­cym linię melo­dyczną z jed­nej sek­cji sta­cji na drugą.

Jer­jer­rod zamknął oczy i roz­ma­so­wał skro­nie. Jego meta­fory zle­wały się ze sobą, jakby wystar­czyło zna­leźć odpo­wied­nią, by roz­wią­zać pro­blem. Ale prze­cież to nie wystar­czy. Oczy­wi­ście, taka metoda jest pomocna – ale jeśli miał się wyro­bić w ter­mi­nie narzu­co­nym przez Impe­ra­tora, potrze­bo­wał fak­tycz­nego mnoż­nika siły.

A ten, rzecz jasna, został już przez Pal­pa­tine’a wysłany.

Palce Jer­jer­roda zawi­sły nad spe­cy­fi­ka­cją komory medy­ta­cyj­nej Vadera – o niskim kosz­cie, a wyso­kim prio­ry­te­cie. Budowa skoń­czyła się już dawno.

Nakre­ślił linię odcho­dzącą od komory, wijącą się kory­ta­rzami i kład­kami sta­cji bojo­wej. Zapa­mię­tał jej kształt. Wypro­sto­wał się, szarp­nął za rąbek mun­duru i opu­ścił gabi­net.

Jer­jer­rod sły­szał, jak inni ofi­ce­ro­wie szep­tali, że pod zbroją Vader jest znisz­czoną, spa­loną sko­rupą czło­wieka, oży­wianą przez samą Moc. Przy­po­mniał sobie kola­cję pod­czas jakie­goś impe­rial­nego ban­kietu przed laty, gdy człon­kom admi­ra­li­cji, któ­rzy już wypili swoje, roz­wią­zały się nieco języki.

– To mówisz, że widzia­łeś go na wła­sne oczy? Ten jego zbior­nik?

– No mówię, żem widział. Choć musisz spu­ścić wzrok, nim dowie się, że tak jest. Wmów sobie, że go nie widzia­łeś, by nie wywę­szył two­ich myśli i nie przy­ła­pał cię na tym, że się na niego gapisz. Myśl o wła­snej matce albo o ostat­niej oso­bie, którą zabi­łeś…

– W twoim przy­padku to jedno i to samo, co, admi­rale?

Śmiech, a potem – cisza.

– To straszne – dodał cicho admi­rał. – Prze­ra­ża­jące. Czer­wone, wil­gotne, łusz­czące się. Usma­żone mięso nasią­ka­jące wodą w wia­drze.

Po tych sło­wach roz­mowa coś się nie kle­iła, ofi­ce­ro­wie wymó­wili się zmę­cze­niem. Jed­nak wtedy Jer­jer­rod zaczął czuć bez­silną złość – złość na to naru­sze­nie pry­wat­no­ści, na to upo­ko­rze­nie. Złość w imie­niu Vadera – ale i wła­snym. Bo tamta roz­mowa go obu­rzyła. Czym­kol­wiek jesz­cze był Vader – kim­kol­wiek jesz­cze był poza tym – sta­no­wił ten jeden ele­ment, wokół któ­rego krę­cił się świat Jer­jer­roda, rów­nie fun­da­men­talny z punktu widze­nia Impe­rium co tlen czy gra­wi­ta­cja. W Vade­rze dostrze­gał gęstą i pochła­nia­jącą pew­ność. Nie mógł pozwo­lić, by taki wul­garny beł­kot ska­lał odważne, poły­skliwe linie ele­gan­cji i potęgi Vadera.

I sam nie zamie­rzał naru­szać świę­to­ści komory medy­ta­cyj­nej. Cze­kał, aż Vader ją opu­ści, po czym zrów­nał z nim tempo. Szli ramię w ramię mia­ro­wym kro­kiem. Vader zwró­cił się w jego stronę, nie­prze­jed­nany, ale nie zwol­nił.

– Zasadzka, koman­do­rze? Nie spo­dzie­wa­łem się, że ma pan tyle wol­nego czasu, by mar­no­wać go przed moją kwa­terą.

Trudno było stwier­dzić, czy Vader jest roz­ba­wiony, czy ziry­to­wany. Jer­jer­rod posta­no­wił się nie tru­dzić usta­la­niem, która wer­sja jest praw­dziwa.

– Lor­dzie Vader – prze­szedł do meri­tum – zasta­na­wia­łem się, czy mogli­by­śmy prze­dys­ku­to­wać przy­śpie­sze­nie budowy. Mam pro­po­zy­cję…

– Nie jestem zain­te­re­so­wany pań­skim kata­lo­giem pora­żek, koman­do­rze.

– Zro­zu­miałe, lor­dzie Vader. Ale może mógł­bym zain­te­re­so­wać pana wycieczką z prze­wod­ni­kiem?

Vader zatrzy­mał się nagle. Jer­jer­rod poszedł w jego ślady. Gdy Vader mil­czał, tak­su­jąc go wzro­kiem, Jer­jer­rod cze­kał. Zary­zy­ko­wał i zaczerp­nął płytko tchu – oka­zało się, że na­dal może oddy­chać. Z tru­dem zacho­wy­wał spo­kój.

– Pro­szę o wyba­cze­nie, lor­dzie Vader – potrak­to­wa­łem poważ­nie pań­ską ofertę, by zmo­ty­wo­wać moich ludzi. A może nie powi­nie­nem był?

Vader jesz­cze przez chwilę mil­czał, po czym skrzy­żo­wał ramiona.

– Co dokład­nie miał pan na myśli, koman­do­rze?

Jer­jer­rod wło­żył sporo wysiłku w to, by zacho­wać neu­tralny wyraz twa­rzy.

– Po pro­stu obchód.

Masze­ro­wali w ciszy, zatrzy­my­wali się na oczach pra­cow­ni­ków; tam, gdzie to nie­zbędne, korzy­stali z pro­mów i tur­bo­wind zgod­nie z mapą w gło­wie Jer­jer­roda. Jeśli DS-2 była ane­miczna, czy ist­niał lep­szy spo­sób na uzu­peł­nie­nie nie­do­bo­rów żelaza niż Vader, pochła­nia­jący świa­tło na kład­kach?

Jer­jer­rod zabrał Vadera w miej­sca, które naj­pil­niej wyma­gały wzmo­że­nia prac. Moty­wa­cji. Sta­ran­nie wykre­ślił trasę wio­dącą przez sek­tory, w któ­rych pra­cow­nicy mieli się zmie­nić, obszary, gdzie byli już wystar­cza­jąco doświad­czeni, by wyko­ny­wać zada­nia mecha­nicz­nie, i na oczach Jer­jer­roda widok Vadera napeł­niał ich nową ener­gią. Tym­cza­sem Jer­jer­rod wska­zy­wał załogi, wyja­śniał zna­cze­nie danego obszaru, cze­kał, aż Vader przy­tak­nie, i ruszał dalej: tak­tycz­nie, stra­te­gicz­nie, ni­gdy nie pozo­sta­jąc w jed­nym miej­scu dłu­żej niż to konieczne. Zza ich ple­ców roz­le­gał się szum wzmo­żo­nej pracy.

– Poziom aktyw­no­ści zado­wala, koman­do­rze – oznaj­mił nagle Vader. – Co w pana odczu­ciu spo­wo­do­wało opóź­nie­nia?

Jer­jer­rod ostroż­nie dobie­rał słowa. Już zade­kla­ro­wał, że har­mo­no­gram prac jest nie­re­alny, Vader zda­wał sobie z tego sprawę i nie trzeba było mu o tym przy­po­mi­nać. Usły­szał zatem pyta­nie kry­jące się za tym wła­ści­wym: „Dla­czego budowa dru­giej sta­cji tak się cią­gnie w porów­na­niu z pierw­szą?”.

Naj­gor­sze było to, że to nie­prawda. Oso­bi­ście dopil­no­wał, by nowy plan uwzględ­niał naprawdę wyjąt­kowe uspraw­nie­nia. Impe­ra­tor nale­gał, by druga sta­cja była więk­sza, co było zasta­na­wia­jące, ale Jer­jer­rod zało­żył, że stoi za tym dobry powód. Nie, zwa­żyw­szy na wszyst­kie aktu­ali­za­cje i roz­sze­rze­nia, powinno wszyst­kich zdu­mie­wać, że w ogóle zbli­żają się do ukoń­cze­nia kon­struk­cji w usta­lo­nych ramach cza­so­wych.

Ale pomi­ja­jąc całą resztę, Jer­jer­rod wie­dział, na czym pole­gała naj­więk­sza róż­nica, i posta­wił wszystko na jedną kartę w prze­ko­na­niu, że to o taką odpo­wiedź cho­dzi Vade­rowi.

– Układ wen­ty­la­cyjny – odparł. – Musie­li­śmy poświę­cić sporo czasu, by oce­nić sto­pień sabo­tażu planu przez Galena Erso – nie wie­dzie­li­śmy, ile ukła­dów ucier­piało z powodu tego drob­nego szcze­gółu. Nasze roz­wią­za­nie jest kom­plek­sowe, ale gdy już je wdro­żymy, ta Gwiazda Śmierci będzie odpro­wa­dzać cie­pło nie­mal tak sku­tecz­nie jak skóra, a jed­no­cze­śnie będzie kom­plet­nie nie do sfor­so­wa­nia. Insta­la­cja tego układu jest o wiele trud­niej­sza i wymaga wyspe­cja­li­zo­wa­nej pracy, ale jestem pewien, że wysi­łek się opłaci.

– Opłaci się: wyeli­mi­nuje moż­li­wość powtórki ze strony rebe­lian­tów.

Jer­jer­rod zamru­gał, zbity z tropu.

– Cóż…

– Byłoby dla pana lepiej, koman­do­rze, gdyby zro­bił pan to, o co popro­sił pana Impe­ra­tor, zamiast roz­trzą­sać dawne porażki.

– Z całym sza­cun­kiem, lor­dzie Vader, ja… – powie­dział Jer­jer­rod, nim mógł się ugryźć w język.

– Koman­do­rze, mar­nuje pan swój czas, a to ozna­cza, że mar­nuje pan mój.

Jer­jer­rod nie mógł dostać ostrzej­szego upo­mnie­nia. Stał zszo­ko­wany, gdy Vader obró­cił się na pię­cie i się odda­lił. Zasta­na­wiał się, jak dalece Vader ode­brał mu dech, zupeł­nie nie korzy­sta­jąc z Mocy.

Wró­cił do kwa­tery i ponow­nie zaczął prze­glą­dać plany. Z każ­dej czę­ści sta­cji docie­rały raporty wska­zu­jące na różne uspraw­nie­nia, zaosz­czę­dzony czas, zada­nia ukoń­czone przed ter­mi­nem – a wszystko to bez war­to­ści, nie­istotne. Mar­no­traw­stwo. Zde­gu­sto­wany Jer­jer­rod strą­cił na pod­łogę szpule flim­si­pla­stu, usiadł gwał­tow­nie na skraju łóżka i zwie­sił głowę mię­dzy kolana.

Wła­śnie zawa­lał jakiś test, nie mógł uło­żyć jakiejś ukła­danki.

Wró­cił do samego początku.

„Wymaga nie­moż­li­wego”. Miał do czy­nie­nia z trzema zmien­nymi: surow­cami, cza­sem i spraw­no­ścią. Nie miał żad­nego pola manewru w przy­padku surow­ców ani czasu. Z pew­no­ścią nie miał go w przy­padku spraw­no­ści: Gwiazda Śmierci albo będzie ukoń­czona, albo nie.

Chyba że…

Powoli uniósł głowę. Co takiego wła­ści­wie ozna­cza „spraw­ność”?

Główną funk­cją Gwiazdy Śmierci była siła ognia – bez dwóch zdań. Zwa­żyw­szy na skalę budowy sta­cji bojo­wej o śred­nicy dwu­stu kilo­me­trów, dokoń­cze­nie samego super­la­sera wyda­wało się nie­mal try­wialne. Jed­nak w każ­dej ogól­nej kon­cep­cji, jaką prze­sy­łał do akcep­ta­cji, laser miał zostać akty­wo­wany w ostat­niej fazie kon­struk­cji – dopiero po wdro­że­niu wszyst­kich uspraw­nień, które przy­go­to­wał z myślą o jego ochro­nie.

Ale… czy to wszystko naprawdę jest konieczne? Z for­mal­nego punktu widze­nia – nie. Już prze­cież gene­ro­wali tar­czę z powierzchni księ­życa. Zgod­nie z tym samym har­mo­no­gra­mem pro­duk­cyj­nym, któ­rym dys­po­no­wał dyrek­tor Kren­nic, mieli się zająć super­la­se­rem w trze­ciej i ostat­niej fazie budowy. Miało to sens z wielu powo­dów zwią­za­nych z bez­pie­czeń­stwem – ale może będą mogli do tego jesz­cze wró­cić.

Roz­ło­żył poroz­rzu­cane arku­sze flim­si­pla­stu na pod­ło­dze i klęk­nął, by przyj­rzeć się im z bli­ska. Tak – uwzględ­niw­szy to, co zostało zbu­do­wane do tej pory, można dokoń­czyć budowę super­la­sera w cza­sie wyzna­czo­nym przez Impe­ra­tora, o ile prze­kie­ruje na ten cel wszyst­kie dostępne zasoby. Ale jeśli to o to cho­dziło Impe­ra­to­rowi, dla­czego po pro­stu o tym nie wspo­mniał? Czemu robić z tego tajem­nicę?

I wtedy sobie przy­po­mniał: pierw­sza Gwiazda Śmierci miała być tajną bro­nią. Wro­gie dzia­ła­nia, aro­gan­cja i błędy popeł­nione w sze­re­gach Impe­rium spra­wiły, że Impe­ra­tor zbyt szybko odkrył karty. Czy to zatem moż­liwe, że teraz chce, by główny cel sta­cji został ukryty w widocz­nym miej­scu? A jeśli wygląd tej sta­cji bojo­wej – pokry­tego rusz­to­wa­niami, nie­ukoń­czo­nego, podat­nego na znisz­cze­nia, poszat­ko­wa­nego ziew­nię­cia w kosmicz­nej próżni – miał być kłam­stwem?

„Podwo­imy wysiłki”.

Podąż za tą myślą, uchwyć ją. By upraw­do­po­dob­nić kłam­stwo, nie może dojść do przerw w pracy. Impe­ra­tor chce spra­wiać wra­że­nie, jakby wszy­scy się tu topili, jakby gorącz­kowo machali rękoma – nie po to, by zakoń­czyć pro­jekt, lecz by ukryć to, co już powinno być gotowe. No i nie mógł powie­dzieć o tym Jer­jer­ro­dowi bez­po­śred­nio – bo ten nie był dyry­gen­tem orkie­stry. Był jedy­nie batutą w dłoni Vadera.

Wszystko wsko­czyło na swoje miej­sce. Wszel­kie osłony, zabez­pie­cze­nia, obli­cze­nia i uspraw­nie­nia Jer­jer­roda były mar­no­traw­stwem, które miało zwieść szpie­gów na manowce. Jego har­mo­no­gram był pozba­wiony sensu, bo Impe­ra­tor miał zupeł­nie inny. Jer­jer­rod budo­wał defen­syw­nie, a Impe­ra­tor szy­ko­wał zasadzkę. Potrze­bo­wał od niego tylko dwóch rze­czy: super­la­sera i wzmo­żo­nego ruchu na budo­wie w nie­moż­li­wych warun­kach. Wra­że­nia porażki.

Vader nie był tu po to, by dopil­no­wać ter­mi­nów, lecz by przy­go­to­wać kom­plet­nie nowy har­mo­no­gram. Przy­by­cie Impe­ra­tora nie miało być karą, lecz wabi­kiem.

Pokrył łóżko flim­si­pla­stem. I tak nie będzie w nim spał w naj­bliż­szych dniach.

Jer­jer­rod wkro­czył do sali medy­ta­cyj­nej Vadera wyczer­pany i w pomię­tym mun­du­rze, a błysk w jego oczach zdra­dzał coś mię­dzy manią a eufo­rią. Sta­nął na bacz­ność przy wej­ściu i zacze­kał, aż Vader wyłoni się z komory, by go przy­jąć.

– Lor­dzie Vader – powie­dział, prze­krzy­wia­jąc głowę i wycią­ga­jąc przed sie­bie data­pad. – Chcia­łem zamel­do­wać, że bez kolej­nych robot­ni­ków budowa Gwiazdy Śmierci zosta­nie ukoń­czona jedy­nie z pomi­nię­ciem para­me­trów wska­za­nych przez Impe­ra­tora. Pozwo­li­łem sobie spo­rzą­dzić listę sek­to­rów, które będą sprawne w ter­mi­nie, tylko dla pań­skich oczu, ale mam poważne obawy odno­śnie do reszty har­mo­no­gramu pro­duk­cji.

– Podwoił pan wysiłki? – spy­tał Vader.

Przy­jął data­pad, ale na niego nie spoj­rzał. Wbił wzrok w Jer­jer­roda.

– Tak. Jak pan się prze­kona, wyeli­mi­no­wa­łem kilka okre­sów wypo­czyn­ko­wych i wdro­ży­łem szes­na­sto­go­dzinne zmiany w cyklach dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzin­nych. Jakość pracy ucierpi, stąd uwzględ­ni­łem spo­dzie­waną czte­ro­pro­cen­tową utratę pro­duk­tyw­no­ści wsku­tek wzro­stu liczby wypad­ków i wyczer­pa­nia. Ale to po pro­stu nie­moż­liwe, lor­dzie Vader. Co wię­cej, oba­wiam się, że jeśli ta infor­ma­cja wyciek­nie, sta­cja bojowa sta­nie się nie­od­partą pokusą dla rebe­lian­tów.

– To bar­dzo wyczer­pu­jący obraz pań­skiej porażki. Impe­ra­tor będzie panem bar­dzo zawie­dziony, koman­do­rze.

– A pan, lor­dzie Vader?

– To zna­czy?

Jer­jer­rod wypro­sto­wał się i spoj­rzał Vade­rowi w to, co ucho­dziło u niego za oczy.

– Jest pan mną zawie­dziony?

W ciszy, która zapa­dła, Jer­jer­rod wstrzy­my­wał oddech. Nie spo­glą­dał na dło­nie Vadera ani czy­nione przez nie gesty, tylko we wła­sne odbi­cie, znie­kształ­cone w pła­tach hełmu roz­mówcy.

A wtedy Vader pod­szedł bli­żej.

– Jak już coś robić, koman­do­rze – powie­dział – to dobrze. Pro­szę o tym pamię­tać. – Wycią­gnął przed sie­bie data­pad. Gdy Jer­jer­rod po niego się­gał, ten zapadł się w sobie jak kwiat tuż przy jego pal­cach. Jer­jer­rod prze­łknął z tru­dem.

– Zapa­mię­tam, lor­dzie Vader – odparł cicho.

Vader prze­szedł obok i opu­ścił salę.

Jer­jer­rod odpro­wa­dzał go wzro­kiem dłu­żej, niż było to konieczne.

Gdy wresz­cie przy­był Impe­ra­tor, Jer­jer­rod przy­klęk­nął po pra­wicy Vadera. Gdy ten wstał, Jer­jer­rod rów­nież się pod­niósł, po czym zrów­nał z nim krok za jego ple­cami. Czuł, że teraz ogar­nia ich inna muzyka, świa­dom tego, iż teraz jego dyry­gent sam jest dyry­go­wany, świa­dom pew­nej wspól­noty, któ­rej Vader pew­nie ni­gdy sobie nie uświa­domi: wszy­scy osta­tecz­nie pod­le­gali tej sile, tej aran­ża­cji.

Vader i Impe­ra­tor przez chwilę masze­ro­wali w ciszy. Jer­jer­rod czuł, jak coś mię­dzy nimi prze­biega, jakaś bli­ska har­mo­nia zro­zu­mie­nia. A wtedy na potrzeby zebra­nych Vader oznaj­mił:

– Budowa Gwiazdy Śmierci zosta­nie dokoń­czona w ter­mi­nie.

– Dobrze się spra­wi­łeś, lor­dzie Vader – dobie­gła odpo­wiedź, a Jer­jer­rod zdu­sił w sobie dziką radość, nim ta mogła dosię­gnąć jego twa­rzy.

Obie­cano mu nie­za­do­wo­le­nie Impe­ra­tora, jego potę­pie­nie – ale było jasne, że Impe­ra­tor nie ma poję­cia o jego ist­nie­niu. Było to zada­nie, do któ­rego z jemu tylko zna­nych powo­dów odde­le­go­wał Vadera.

Ale Vader go znał. Gro­ził mu Impe­ra­to­rem, a w ten spo­sób pozy­skał go do swo­jej cichej sym­fo­nii, machi­na­cji w ramach nie­po­ję­tych miste­riów Mocy. Impe­ra­tor i Vader dzia­łali podług róż­nych har­mo­no­gra­mów, a do tego na róż­nych płasz­czy­znach. Gdy uczy­nili ich tro­ski jego tro­skami, Jer­jer­rod poczuł, że został pochwy­cony, wypro­sto­wany, wcią­gnięty w świat wymy­ka­jący się jego rozu­mie­niu.

– Zgod­nie z twoim życze­niem – odparł Vader i Jer­jer­rod poczuł echo tych słów we wła­snej jaźni.

„Zgod­nie z twoim życze­niem, lor­dzie Vader”.

Podą­żył za nimi, opu­ścił han­gar i wró­cił na wła­sne sta­no­wi­sko w ocze­ki­wa­niu na kolejne roz­kazy.

Elegancik. Phil Szostak

Ele­gan­cik

Phil Szo­stak

Max Rebo poświę­cił chwilę, by się poże­gnać. Umie­ścił chwytną stopę na czer­wo­nych okręż­nych orga­nach nalar­gon, tych odzie­dzi­czo­nych po ojcu. Ruty­nowy występ w sta­łej miej­scówce, w Wiel­kiej Jamie Car­koon w głębi Pół­noc­nego Morza Wydm na Tato­oine, przy­brał kata­stro­falny obrót. A teraz mło­dzie­niec z zie­lo­nym mie­czem lase­ro­wym wyrą­by­wał sobie drogę przez hordy naj­sil­niej­szych zaka­pio­rów Jabby.

A przy­naj­mniej tak to wyglą­dało ze skrom­nego sta­no­wi­ska na tyłach sali, gdzie Max mru­żył oczy, by doj­rzeć cokol­wiek przez ostre pustynne słońce prze­ni­ka­jące okien­nice barki żaglo­wej gang­stera, aż te wresz­cie nagle zatrza­snęły się nie­spo­dzie­wa­nie. W tam­tej chwili zga­sły świa­tła sufi­towe i pomiesz­cze­nie pogrą­żyło się w ciem­no­ściach. A wtedy ktoś krzyk­nął. Max uznał to za świetny moment, by się ulot­nić.

Przez krótką chwilę sta­rał się przy­wo­łać całą swoją zni­komą siłę, by zacią­gnąć instru­ment ku wyj­ściu. Bez repul­sora jed­nak organy prze­mie­ściły się po drew­nia­nej pod­ło­dze zale­d­wie o cen­ty­me­try. Wła­śnie wtedy w chwili rzad­kiego olśnie­nia Max pojął, że już ni­gdy nie zoba­czy tego instru­mentu ani na nim nie zagra.

Sala opu­sto­szała już w poło­wie. Straż­nicy i łowcy nagród pędzili ku scho­dom i lukom, by strze­lać do ucie­ka­ją­cych nie­wol­ni­ków. Mimo wszystko mię­si­ści per­ku­si­ści z kapeli, Ak-rev i Umpass, pozo­stali na miej­scu, a wtedy mię­dzy nimi wywią­zał się nie­for­tunny spór. Gdy Max jakimś cudem zała­go­dził ich dys­putę, usły­szał cięż­kie kroki na gór­nym pokła­dzie, gdy od stro­mych wydm pia­sko­wych jamy odbi­jały się echem zarówno wystrzały lase­rów, jak i dział.

Max prze­stą­pił nad młó­cą­cym koń­czy­nami dro­idem pro­to­ko­lar­nym Jabby i czym prę­dzej odna­lazł drzwi. Choć był pro­sto­li­nij­nym poszu­ki­wa­czem wra­żeń zmy­sło­wych, nie nale­żał do głup­ców. Uni­kał walk toczą­cych się nad jego głową, mean­dru­jąc przy­po­mi­na­ją­cymi labi­rynt dol­nymi pokła­dami barki. Bo prze­cież musiała tu się znaj­do­wać jakaś sza­lupa ewa­ku­acyjna, prawda?

I wresz­cie fak­tycz­nie taką zna­lazł, choć wszyst­kie repul­so­rowe śmigi znik­nęły – poza ostat­nim. A na ten wła­śnie wsia­dał jeden z dwóch woka­li­stów zespołu Max Rebo Band, Joh Yowza, choć Max nie miał poję­cia, że ten w ogóle jest na barce.

– Joh! – zawo­łał Max, prze­krzy­ku­jąc bitewną wrzawę.

Widział, że na tyłach sie­dzi­ska w kształ­cie banana jest wystar­cza­jąco miej­sca dla małego Orto­la­nina.

Puchaty Yuz­zum jed­nak tylko się odwró­cił. Z jego sze­ro­kich ust zwi­sała nić zaju­ma­nych ser­del­ków. Pozdro­wił Maxa wul­gar­nym gestem i z dono­śnym recho­tem wystar­to­wał przez klapę na zawia­sach w zewnętrz­nym pan­ce­rzu barki.

„Zdra­dziecka żmija!” – pomy­ślał z gry­ma­sem Max.

To już koniec. Orto­la­nin uspo­koił drżące nogi, chwy­cił długą łychę z pustego garnka po potrawce z zagra­co­nej kuchni pokła­do­wej w cha­rak­te­rze zaim­pro­wi­zo­wa­nej broni (przez chwilę zasta­na­wiał się, czy nie powi­nien pójść w ślady Joha i opędz­lo­wać dosko­nale wypo­sa­żony kam­buz, ale się roz­my­ślił) i popę­dził w górę głów­nymi scho­dami.

Całe szczę­ście, że nim tam dotarł, walki już pra­wie dobie­gły końca. Na pokła­dzie walały się zwłoki ferajny ze straży pokła­do­wej Jabby. Nie­do­szła wyba­wi­cielka Hana Solo, którą Hutt uwię­ził poprzed­niego dnia, rzu­ciła się w ramiona chło­paka z mie­czem lase­ro­wym, trzy­ma­ją­cego się za jedną z licz­nych cum barki.

Max upu­ścił łychę i sko­rzy­stał z oka­zji, by prze­biec przez pokład w nadziei, że dotrze do przed­niego relingu i znaj­dzie się na mięk­kim cie­płym pia­sku, z dala od roz­dzia­wio­nej pasz­czy sar­lacca.

Ni­gdy jed­nak nie dotarł na miej­sce. Barką wstrzą­snęły eks­plo­zje i prze­krzy­wiła się w kie­runku jamy. Max zaczął się osu­wać po gład­kiej powierzchni ku nie­unik­nio­nej śmierci.

Nim jed­nak prze­śli­zgnął się pod relin­giem i wpadł do jamy, wyle­ciał w powie­trze po masyw­nej eks­plo­zji wtór­nej na podmu­chu roz­grza­nego do czer­wo­no­ści powie­trza spod pod­kładu. Prze­le­ciał nad pia­skami Morza Wydm jak nie­bie­ska tor­peda – a może bar­dziej jak nie­bie­ska kulka gumy do żucia. W tam­tej jed­nej chwili, gdy zna­lazł się w zawie­sze­niu wysoko na nie­bie, ujrzał jeden ze ski­fów towa­ro­wych Jabby, odla­tu­jący w jedną stronę. Śmig Joha kie­ro­wał się w stronę prze­ciwną.

Wyobra­ził sobie, jak jego cenne organy dosłow­nie chwilę wcze­śniej zamie­niają się w chmurę ato­mów w miej­scu, które jesz­cze przed chwilą było uko­cha­nym jach­tem Jabby. Nim osu­nął się w ciem­ność, jego myśli pod­ry­fo­wały ku jego rodzi­mej pla­ne­cie Orto, gdzie przed paroma laty zaczęła się ta cała draka.

Max Rebo zszedł scho­dami na tyłach Klubu Chedda. W bia­łym fraku z połami był z niego nie­zły ele­gan­cik. Reflek­tor uru­cho­mił się i zasy­gna­li­zo­wał jego nadej­ście, a Max lśnił jasno jak gwiazda. Zewsząd dobie­gały żywio­łowe okla­ski. Sto­jąca publika skła­dała się wyłącz­nie z innych Orto­lan o owa­dzich twa­rzach wyszcze­rzo­nych w uśmie­chach w stop­niu, w jakim dłu­go­nosi przed­sta­wi­ciele tej rasy to potra­fią (czyli raczej nie­wiel­kim).

Poza­świa­tow­com owa­cja taka zda­wa­łaby się mało entu­zja­styczna. Docho­dziła w pełni spod ciem­nych drew­nia­nych sto­łów ota­cza­ją­cych Maxa (w czę­ści tłu­miona przez auto­no­miczne, choć znacz­nie cich­sze macha­nie taką samą liczbą płetw). Dla Orto­la­nina jed­nak, szcze­gól­nie dla muzyka takiego jak Max, był to naj­wspa­nial­szy dźwięk na świe­cie.

W podob­nych chwi­lach w jego zawo­do­wym życiu tył jego nie­bie­skiego czubka głowy nie­uchron­nie pokryłby się kro­plami potu, które póź­niej spły­wa­łyby mu na szyję, gdy pod­cho­dziłby do orga­nów w kształ­cie pączka z dziurką. Tego wie­czora jed­nak nie dener­wo­wał się ani tro­chę. Rów­nie nie­ty­powe było to, że w ogóle miał na sobie ubra­nie. Orto­la­nie woleli lekki ubiór, a naj­chęt­niej cho­dzili nie­mal nago, pomimo raczej niskich śred­nich tem­pe­ra­tur panu­ją­cych na ich świe­cie. Ta noc wyraź­nie była wyjąt­kowa. Więc stał z czar­nym kwia­tem plom na piersi i skła­dał szyb­kie ukłony w każ­dym kie­runku sali do wtóru utrzy­mu­ją­cych się okla­sków.

Max zasiadł na poduszce pośrodku instru­mentu z taką ele­gan­cją, na jaką mógł sobie pozwo­lić, nie mając rąk. W tej samej chwili pod­wie­szone pod sufi­tem lampy keebada przy­ćmiły świa­tło, okien­nice zamknęły się łagod­nie i na sali klubu noc­nego pozo­stały tylko świa­tło sce­niczne i trza­ska­jący ogień w cha­rak­te­ry­stycz­nym dla lokalu kominku. Na widowni zapa­dła cisza. Liczni zgro­ma­dzeni pod­świa­do­mie wstrzy­my­wali oddech w ocze­ki­wa­niu na pierw­szą nutę. Gdy Max deli­kat­nie skła­dał świeżo co wysma­ro­wane olej­kiem palce stóp na kręgu kla­wi­szy, wyj­rzał poza świa­tło reflek­tora i spoj­rzał w oczy naj­pięk­niej­szej kobiety, jaką widział w życiu. Sie­działa sama w pobli­skiej loży. Przed nią na bia­łym obru­sie leżał talerz z krwi­stym, ocie­ka­ją­cym ste­kiem z ronta, wyraź­nie już zje­dzo­nym do połowy. Kobieta uśmiech­nęła się do niego ser­decz­nie i zażyle.

A wtedy Max zaczął grać. Co cie­kawe, nie rzu­cił się od razu na jeden z dosko­nale mu zna­nych jat­zo­wych stan­dar­dów, lecz zaczął coś kom­plet­nie nowego. Jatz, rzecz jasna, był jed­nym z naj­po­pu­lar­niej­szych gatun­ków muzyki nagry­wa­nym i wyko­ny­wa­nym na żywo w całej galak­tyce, w tym na świa­tach Zewnętrz­nych Rubieży takich jak Orto. W róż­nych cza­sach i kul­tu­rach znany był pod wie­loma nazwami, a nie­które były lep­sze niż inne. Każdy wyko­nawca jatzu był za pan brat z impro­wi­za­cją na bazie popu­lar­nych stan­dar­dów. Ale impro­wi­zo­wa­nie kom­plet­nie nowego kawałka pod­czas kon­certu na wypeł­nio­nej po brzegi sali? To jed­nak dosyć cudaczne.

A pio­senka, którą grał, miała o wiele bar­dziej zło­żony, syn­ko­powy gro­ove, niż były do tego przy­zwy­cza­jone palce jego stóp, z dużym naci­skiem na akcen­to­wane miary taktu. W więk­szym stop­niu przy­wo­dziła na myśl galak­tyczny funk niż jatz, no i była całe kilo­me­try od kla­sycz­nych orto­lań­skich kawał­ków, wśród któ­rych dora­stał. Max wyda­wał się rów­nie zdu­miony, co reszta. Po czte­rech tak­tach, które wpro­wa­dziły linię basową, poja­wiła się pro­sta, choć wpa­da­jąca w ucho melo­dia w tona­cji cresh. Gdy Max już zapro­gra­mo­wał hip­no­ty­zu­jący gro­ove w kom­pu­te­rze orga­nów, uzu­peł­nił go o syn­te­tyczną per­ku­sję i rogi kloo. Każda stopa w lokalu wystu­ki­wała rytm, co u Orto­lan było nie lada kom­ple­men­tem.

Max zamknął oczy i poczuł, że wpada w stan dalece sku­pio­nej, choć spo­koj­nej uwagi. Czuł się jak w nie­bie.

Gdy tylko jed­nak wpadł w ten rzadki bło­go­stan, w jego muzykę zakradł się niski fał­szywy dźwięk. Może wci­snął nie­wła­ściwy pedał eks­pre­sji czy złą kon­tro­lkę? Nie. Głos dobie­ga­jący z oddali, do tego dość ochry­pły i zgrzy­tliwy, woła­jący go po nazwi­sku:

– Rebo!

Max zmarsz­czył czoło, kom­plet­nie wytrą­cony ze sku­pie­nia. Może gdyby nie otwo­rzył oczu…

– Rebo! – powtó­rzył głos, przy­bie­ra­jąc na sile.

„Co za bez­czel­ność!” – pomy­ślał Max, marsz­cząc czoło.

Otwo­rzył jedno oko i patrzył, jak Twi’lek o cho­ro­wi­tej apa­ry­cji pod­cho­dzi bli­żej z dal­szej czę­ści klubu noc­nego. Ubrany w nie­do­pa­so­wany nie­bie­ski kom­bi­ne­zon, brnął w jego stronę mię­dzy lożami z nie­za­do­wo­loną miną. Max natych­miast prze­stał grać i zaru­mie­nił się, a wła­ści­wie zapur­pu­ro­wił.

– Rebo! – wark­nął Twi’lek, obna­ża­jąc małe ostre ząbki i wska­zu­jąc go dłu­gim paznok­ciem. – Boska! – rzu­cił w hut­tyj­skim i potrzą­snął Orto­la­ni­nem, by go obu­dzić.

Max przez chwilę nie miał poję­cia, gdzie jest. Klub nocny, w jed­nej chwili tak nama­calny, w następ­nej nie­po­ko­jąco prze­padł bez śladu. Łagodne poranne świa­tło odle­głego słońca prze­ni­kało okien­nice w sypialni. Jakieś iry­tu­jące stwo­rze­nie skrze­czało gło­śno z pobli­skiego krzewu.

Spo­dzie­wał się, że będzie spał lek­kim snem, jak czę­sto zda­rzało mu się przed eks­cy­tu­jącą podróżą czy ner­wo­wym wyda­rze­niem, a w tym przy­padku mowa o eks­cy­tu­ją­cej podróży, po któ­rej nastąpi ner­wowe wyda­rze­nie. Aku­rat tego dnia miał opu­ścić ruchliwy rodzimy świat Orto, przed­ostatni przy­sta­nek na cha­otycz­nej nad­prze­strzen­nej tra­sie kapeli, wio­dą­cej ku o wiele mniej ruchli­wej i zapy­zia­łej Tato­oine, gdzie grupa Max Rebo Band miała odbyć rezy­den­cję arty­styczną. Trio pod­pi­sało eks­klu­zywny kon­trakt – umie­jęt­nie wyne­go­cjo­wany oso­bi­ście przez Maxa po pew­nym nie­for­tun­nym incy­den­cie zwią­za­nym z paroma bithań­skimi instru­men­ta­li­stami – w pustyn­nym pałacu Hutta Jabby.

Zamiast tego spał jak zabity, ba, prze­spał kilka budzi­ków. A teraz wspo­mniany już twi’lekań­ski przed­sta­wi­ciel Jabby, Bib For­tuna, pro­wa­dził dłu­go­dy­stan­sową roz­mowę przez holo­ko­mu­ni­ka­tor.

– Wsta­waj, głup­cze! – dodał po hut­tyj­sku For­tuna. – Prom już czeka na was w kosmo­por­cie! A dziś Jabba ma par­szywy nastrój…

Nagi Max prze­tur­lał się na brzuch na swoim dużym okrą­głym mate­racu, sze­lesz­cząc paczką chip­sów o meta­licz­nej bar­wie.

– Już lecę! Spo­kojna głowa – zare­cho­tał nie­prze­ko­nu­jąco. Twi’lek jed­nak już się roz­łą­czył – nie­bie­skie, pełne zakłó­ceń i szu­mów holo znik­nęło, nim Max się­gnął po nie­po­zorne urzą­dze­nie przy łóżku.

Wie­dział, że się spóź­nia, ale jeśli cze­goś nie­na­wi­dził, to tego, gdy ktoś go popę­dzał. Szcze­gól­nie przed śnia­da­niem.

Ale ta pio­senka! Nagle do Maxa wró­cił tam­ten sen. Było w nim coś takiego, co zda­wało się jed­no­cze­śnie zna­jome i nie­wła­ściwe. Nie­wiele myśląc, upu­ścił holo­ko­mu­ni­ka­tor, który odbił się po cichu od bia­łego wło­cha­tego dywanu. Według Maxa idee miały to do sie­bie, że wpa­dały do głowy w naj­bar­dziej nie­for­tun­nych momen­tach, choćby pod prysz­ni­cem albo gdy wyglą­dało się tępo przez okno, zaja­da­jąc się wyjąt­kowo pysz­nym cie­płym wypie­kiem sero­wym. Zresztą wystar­czyła chwila nie­uwagi, by takie pomy­sły rów­nie szybko ule­ciały z głowy. Musiał dobiec do orga­nów i zagrać melo­dię, nim ta znik­nie bez­pow­rot­nie.

Dotarł do drzwi salonu i zer­k­nął do wnęki w owal­nej prze­strzeni, gdzie zazwy­czaj stały jego organy. Ale znik­nęły! Zamarły w nim oba serca, a z jego drob­nej nie­bie­skiej główki odpły­nęła krew. Po instru­men­cie pozo­stał obrys z kurzu na ścia­nie w kształ­cie orga­nów i wgnie­ce­nie w dywa­nie. Max poczuł się słabo, ale zano­to­wał sobie w pamięci, by oddać do ser­wisu dro­ida sprzą­ta­ją­cego.

Roz­ma­so­wał zaspane oczy, jakby to miało zmie­nić to, co widział. Do jego przed­niego palca u stopy przy­cze­pił się jakiś okru­szek i Max był cie­kaw, czy to po tam­tym wypieku. Odru­chowo skosz­to­wał, by się prze­ko­nać.

Wtem jed­nak kątem oka ujrzał jakiś ruch i odwró­cił się w stronę otwar­tych drzwi bal­ko­no­wych. Tam jego organy uno­siły się co naj­mniej metr nad zie­mią, jakby porwała je jakaś nie­wi­doczna siła.

– No szlag – mruk­nął.

Pod­biegł do okna w tej samej chwili, gdy organy odle­ciały poza zasięg rąk. Na dep­taku oka­la­ją­cym jego dom na wzgó­rzu stał nie­ty­powo wysoki, barył­ko­waty Gun­ga­nin w kom­bi­ne­zo­nie robo­czym i kape­lu­siku. Trzy­mał w dło­niach pilota i z wycią­gnię­tym języ­kiem sku­piał się na lata­ją­cym instru­men­cie. Nie­opo­dal na par­kingu, na tle odle­głego morza, roz­cią­ga­ją­cego się po sam wid­no­krąg, stał duży pojazd.

– O, pan Besh! Dzień­do­be­rek! – zawo­łał Gun­ga­nin, co było dziwne, bo ani imię, ani nazwi­sko Maxa nie zaczy­nało się od „Besh”. – Chra­po­wał pan tak… spo­koj­nie, że nasze nie chcieć panu prze­szka­dzać. – Co też było dziwne, bo Max nie miał poję­cia, że chra­pie. – Nie­zła chata! – cią­gnął wysoki Gun­ga­nin.

Jego oddech był widoczny na chłod­nym poran­nym powie­trzu. Fakt, chata była nie­zła, a już szcze­gól­nie widoki, a Max pomy­ślał sobie, jak bar­dzo wdzięczny jest swo­jemu wyko­le­jo­nemu bratu Azo­olowi, że ten nie rościł sobie prawa do rodzin­nej posia­dło­ści. I wła­śnie wtedy Max dostrzegł dru­giego, niż­szego Gun­ga­nina w takim samym kom­bi­ne­zo­nie, ale wyż­szym kape­lu­szu (co być może miało spra­wić, by dorów­ny­wali sobie wzro­stem), wysia­da­ją­cego z tyłu cię­ża­rówki.

– Zała­du­jemy pana melo­dium i dostar­czymy je do kosmo­portu, nim się pan obej­rzy! Wasza poleci z nami śmi­ga­czem? – spy­tał wysoki pra­cow­nik wyraźną gun­gań­ską gwarą.

– Tak. Ale gdy­by­ście mogli na chwilę deli­kat­nie odsta­wić organy na zie­mię… – odparł Max, myśląc o swo­jej melo­dii, która z każdą mija­jącą sekundą coraz bar­dziej mu ula­ty­wała.

– Już się robi, panie Besh!

Coś jed­nak wyraź­nie nie grało. Organy prze­chy­lały się nieco w jedną stronę, dry­fu­jąc ku Gun­ga­nom.

– Aj! – zawo­łał Max, wska­zu­jąc instru­ment.

– Wszystko gra, panie Besh! – zapew­nił go Gun­ga­nin.

Nic nie grało. Jego part­ner, z otwartą buzią wbi­ja­jąc szy­pułki oczne w lata­jącą kla­wia­turę, instynk­tow­nie się­gnął po pilota w tej samej chwili, gdy z orga­nów wysu­nęła się szu­flada i wypa­dły z niej na trawę opróż­niona do połowy torebka chip­sów i kilka kaba­no­sów.

– Oj! – zawo­łał Max.

Na ten widok aż zabur­czało mu gło­śno w brzuszku.

Popę­dził spi­ral­nymi scho­dami na par­ter, gdy dwaj Gun­ga­nie siło­wali się ze sobą o pilota i spie­rali się, jak zatrzy­mać szwan­ku­jący repul­sor. Nagle instru­ment gwał­tow­nie się prze­chy­lił i spadł. Niż­szy Gun­ga­nin rzu­cił się w jego stronę, by zamor­ty­zo­wać ude­rze­nie.

Przed­nie drzwi rezy­den­cji otwo­rzyły się w porę, by Max zoba­czył, jak jego uko­chane czer­wone okrężne organy lądują cen­tral­nie na piersi niż­szego Gun­ga­nina, strą­ca­jąc mu z głowy kape­lusz. Za sprawą pędu instru­ment odtur­lał się, a nieco spłasz­czony pra­cow­nik wyło­nił się spod cię­żaru. Ucze­pił się jed­nak mocno orga­nów i tur­lał się wraz z nimi, gdy skrę­cały ku grzbie­towi wzgó­rza. Współpra­cow­nik nie­szczę­śnika stał jak wryty z pilo­tem w ręce.

Organy zaczęły opa­dać sto­kiem tra­wia­stego wzgó­rza. Jakimś cudem niż­szy Gun­ga­nin wylą­do­wał na szczy­cie instru­mentu i teraz prze­bie­rał gorącz­kowo nogami, by utrzy­mać rów­no­wagę w nie­sa­mo­wi­tym poka­zie akro­ba­tyki. Dyn­dały za nim uszy. Rebo rzu­cił się w pogoń, ale jego koń­czyny były zbyt krót­kie, by mógł dotrzy­mać im tempa.

Gun­ga­nin wrzesz­czał, gdy wraz z instru­men­tem nabie­rał pręd­ko­ści, pędząc sto­kiem wzgó­rza ku ulicy poni­żej. Tam niczego nie­świa­domy kor­pu­lentny Orto­la­nin w szy­kow­nej weł­nia­nej kami­zelce (choć bez spodni) szedł chod­ni­kiem z wóz­kiem repul­so­ro­wym. Gun­ga­nin gorącz­kowo zama­chał rękoma, jakby mógł w ten spo­sób ode­pchnąć z drogi prze­chod­nia i jego dziecko. Max mógł jedy­nie obser­wo­wać wszystko, prze­ra­żony, ze spo­rej odle­gło­ści ze wzgó­rza. Pło­nęły mu małe nie­bie­skie nóżki. Ćwi­czył wię­cej niż… Cóż, pew­nie wię­cej niż kie­dy­kol­wiek.

Gun­ga­nin w ostat­niej chwili zdo­łał się wychy­lić i prze­kie­ro­wać pędzący pączek z dziurką. Ten zaha­czył jedy­nie o wózek z dziec­kiem, wpra­wia­jąc go w ruch wirowy, ale pole­ciał dalej po nowej tra­jek­to­rii ku śród­mie­ściu Ched­da­town.

Gdy Max wresz­cie zna­lazł się u stóp wzgó­rza, sku­lił się i zaczerp­nął tchu. Gdyby miał ręce, zło­żyłby je na kola­nach. Całe szczę­ście, że chod­niki na Orto były ogrze­wane, dobrze wyście­lone i już koiły bolące nogi Maxa.

– Czy ta melo­dia brzmi zna­jomo? – zdo­łał spy­tać.

Zanu­cił fał­szy­wie kilka tak­tów pio­senki ze snu Orto­la­ni­nowi o wiel­kich oczach, który teraz tulił swoje dziecko. Męż­czy­zna nie sko­men­to­wał ani sło­wem.

Odgłosy zamie­sza­nia spra­wiły, że Orto­la­nie zaczęli wycho­dzić ze swo­ich pod­miej­skich domów i miejsc pracy, poja­wiła się także para bliź­nia­ków na iden­tycz­nych trój­re­pul­so­ro­wych śmi­ga­czach.

– Prze­pra­szam – powie­dział Max.

Wsiadł na jeden ze śmi­ga­czy i ruszył ulicą, pozo­sta­wia­jąc za sobą pła­czą­cego dzie­ciaka.

Z pobli­skiego skle­piku wyło­niła się dwójka ofi­ce­rów w mun­du­rach. Jed­nemu wysta­wał z ust cze­ko­la­dowy roga­lik orto­lań­ski. Natych­miast upu­ścili swoje śnia­da­nia i ruszyli w pościg.

– Stać, poli­cja! – zawo­łali.

Gwiz­dali gwizd­kami i machali pał­kami.

Max jed­nak był już zbyt daleko, by ich usły­szeć. Jego płe­twy i wstążki na kie­row­nicy fur­ko­tały na wie­trze. Trój­re­pul­so­rowe śmi­ga­cze nie roz­wi­jają dużych pręd­ko­ści, ale Max przy­naj­mniej już nie biegł na nogach jak ci biedni poli­cjanci z dro­gówki, wzy­wa­jący posiłki mię­dzy kolej­nymi sap­nię­ciami.

Na wprost piesi Orto­la­nie scho­dzili z drogi toczą­cemu się ustroj­stwu z Gun­ga­ni­nem na samej górze. Organy prze­la­ty­wały przez kolejne skrzy­żo­wa­nia. Śmi­ga­cze zatrzy­my­wały się gwał­tow­nie, wpa­da­jąc na sie­bie i trą­biąc. Główki sizh­ra­niań­skiej sałaty prze­la­ty­wały nad kabi­nami śmi­go­cię­ża­ró­wek. Max mógł się tylko skrzy­wić na widok cha­osu, jaki pozo­sta­wiały za sobą jego zbie­głe organy. Zręcz­nie mean­dro­wał śmi­ga­czem mię­dzy prze­szko­dami na dro­dze, a za nim podą­żali poli­cjanci.

Gdy już wje­chał do cen­trum Ched­da­town, Max z prze­ra­że­niem uświa­do­mił sobie, że aleja koń­czy się skrzy­żo­wa­niem w kształ­cie litery T, a na wprost stoi ogromna, choć niska fabryka o wyso­kich komi­nach! Dwaj umun­du­ro­wani straż­nicy opu­ścili stró­żówkę w dale­kiej czę­ści skrzy­żo­wa­nia, macha­jąc przy­po­mi­na­ją­cymi płe­twy uszami w kie­runku tego cze­goś, co zbli­żało się z dużą pręd­ko­ścią. Organy w oka­mgnie­niu prze­cięły zarówno skrzy­żo­wa­nie, jak i mizerną bramę wjaz­dową. Gun­ga­nin zasła­niał głowę, gdy wszę­dzie prze­la­ty­wały kawałki bariery.

– Prze­pra­szam! – zawo­łał Max, gdy po chwili minął straż­ni­ków.

Leżeli na ple­cach wśród resz­tek bramy, ale przy­naj­mniej żyli.

Max zadarł głowę i natych­miast roz­po­znał logo na ele­wa­cji budynku, takie samo jak to na ramio­nach nie­sku­tecz­nych straż­ni­ków: słynny sym­bol kremu do stóp marki Chedda! Gdy Max był dziec­kiem, jego ojciec po wielu bła­gal­nych pró­bach ze strony kor­po­ra­cji skom­po­no­wał popu­larny dżin­giel rekla­mowy marki, tkwiący w gło­wach wielu Orto­lan nie­mal pół wieku póź­niej. „Ni­gdy nie wychodź z domu bez kapki kre­miku do stóp marki Chedda!” Max pomy­ślał o nim w tam­tej chwili z uśmie­chem peł­nym cie­płej nostal­gii.

Organy, za któ­rymi uga­niał się Max na zaiwa­nio­nym śmi­ga­czu, prze­le­ciały na peł­nej petar­dzie przez teren przed­się­bior­stwa i włą­czyły się z powro­tem do ruchu na jed­nej z głów­nych arte­rii komu­ni­ka­cyj­nych w mie­ście, sunąc wzdłuż jed­nego z licz­nych miej­skich śmi­go­bu­sów pię­tru­sów. Gun­ga­nin, gorącz­kowo prze­bie­ra­jący nogami, zrów­nał się z orto­lań­ską dziew­czynką sie­dzącą na otwar­tym pię­trze maszyny. Jej rodzina nie zda­wała sobie sprawy z roz­gry­wa­ją­cego się wokół cha­osu.

Wiel­ko­okie dziecko poma­chało płe­twą. Zachwy­cony Gun­ga­nin wyszcze­rzył zęby w głup­ko­wa­tym uśmie­chu i odma­chał z entu­zja­zmem, nim został pod­du­szony przez latar­nię uliczną, która wzięła go z zasko­cze­nia, gdy nie patrzył przed sie­bie. Gdy instru­ment potur­lał się dalej, Gun­ga­nin zro­bił obrót przez szyję wokół latarni o sto osiem­dzie­siąt stopni, nim zali­czył glebę, o mało nie wpa­da­jąc na Maxa.

Max zaha­mo­wał gwał­tow­nie i zesko­czył ze śmi­ga­cza, by spraw­dzić, w jakim sta­nie jest nie­szczę­śnik. Całe szczę­ście, że o Gun­ga­nach dało się powie­dzieć jedno: przy­naj­mniej byli wytrzy­mali. Mimo gwał­tow­nego zakoń­cze­nia podróży młody pra­cow­nik trans­por­towy został tylko chwi­lowo sko­ło­wany. Pokrę­cił głową i zamru­gał mocno.

Gdy tylko Max potwier­dził, że z Gun­ga­ni­nem wszystko spoko, nagle wszystko prze­stało być spoko, gdy oka­zało się, że ich stronę pędzi cię­ża­rówka, trą­biąc wnie­bo­głosy. Max i Gun­ga­nin chwy­cili się i prze­ra­żeni zamknęli mocno oczy, cze­ka­jąc na ude­rze­nie.

To jed­nak nie nade­szło i obaj powoli zde­cy­do­wali się spoj­rzeć przed sie­bie. Oka­zało się, że cię­ża­rówka zatrzy­mała się o cen­ty­me­try od ich twa­rzy. Na boku wyma­lo­wano od sza­blonu napis w aure­be­shu: DWAJ GUN­GA­NIE I REPUL­SO­RÓWKA. Drzwi kabiny od strony pasa­żera otwo­rzyły się i z wnę­trza wyściu­bił długą szyję ten więk­szy Gun­ga­nin w kape­lu­siku.

– Wasza wsia­dać! – zawo­łał z mach­nię­ciem ręki.

Szybko jed­nak zrze­dła mu mina, gdy ze wszyst­kich bocz­nych uli­czek wyło­niły się dzie­siątki ched­da­town­skich poli­cjan­tów i zaczęły biec w stronę fur­go­netki do prze­pro­wa­dzek! Max i Gun­ga­nin czym prę­dzej wci­snęli się do kabiny – Max stał się nie­bie­skim mię­sem w prze­ła­do­wa­nej gun­gań­skiej kanapce. Więk­szy Gun­ga­nin doci­snął gaz do dechy i odle­cieli, pozo­sta­wia­jąc za sobą sko­ło­wa­nych stró­żów prawa.

– Moja nazy­wać się Neb Neb – przy­wi­tał się młod­szy Gun­ga­nin, nie­zręcz­nie wycią­ga­jąc w ści­sku dużą łapę, by potrzą­snąć nogą Maxa.

– A moja Tup Tup – dodał więk­szy Gun­ga­nin, ude­rza­jąc się w pierś.

Trzy­mał za drą­żek ste­row­ni­czy i mean­dro­wał cię­ża­rówką przez ruchliwe śród­mie­ście.

Pod nie­obec­ność prze­bie­ra­ją­cego nogami Gun­ga­nina, który pozwa­lał orga­nom zacho­wać pęd, instru­ment zaczął zwal­niać. Cię­ża­rówka usta­wiła się tuż za nim. Tup Tup zatrą­bił, by oczy­ścić drogę na wprost.

– Neb, wyjadę przed organy! Skocz na tyły i złap je, gdy będę prze­jeż­dżał tuż obok!

Neb Neb zasa­lu­to­wał i zaczął się prze­ci­skać przez okienko tuż za głową Maxa. Prze­wró­cił ter­mos z gorą­cym kafem i wbił wielką girę w twarz Orto­la­nina.

– Ej! – zapro­te­sto­wał Max, ale Neb Neb go nie usły­szał.

Ani Gun­ga­nin, ani Orto­la­nin nie mieli głowy do tego, by zwró­cić uwagę, że jadą Broad­way Street, prze­bie­ga­jącą naj­bar­dziej stro­mym wzgó­rzem w Ched­da­town. Gdy minęli naj­wyż­szy punkt, organy znów przy­śpie­szyły, a cię­ża­rówką szarp­nęło. Neb Neb ude­rzył w ścianę mię­dzy kabiną a paką. Max zaparł się nogą o deskę roz­dziel­czą, a drugą pró­bo­wał wyszu­kać nie­ist­nie­jący pedał hamul­cowy po stro­nie pasa­żera.

– Trzy­maj­cie się! – zawył Tup Tup i przy­śpie­szył za ucie­ka­ją­cymi orga­nami. Wśli­zgnął się mię­dzy nad­cią­ga­jące z naprze­ciwka śmi­ga­cze, by wymi­nąć ostroż­niej­szych kie­row­ców. Nebem na­dal rzu­cało z jed­nego boku paki na drugi, jakby był pod­chmie­lo­nym hap­pa­bo­rem.

Odważny manewr, by zje­chać z drogi nad­cią­ga­ją­cemu śmi­go­bu­sowi i wymi­nąć upa­ko­wany tury­stami tram­waj, spra­wił, że cię­ża­rówka wresz­cie zna­la­zła się przed tur­la­ją­cymi się orga­nami. Max dostrzegł szansę i czym prę­dzej wbił ciało w ramę okienka. Tup Tup dał mu solid­nego kuk­sańca łok­ciem w tyłek i Max dołą­czył do Neb Neba na pace.

Neb Neb już stał przy kon­tro­l­kach i opusz­czał tylną rampę zała­dun­kową, gdy obok niego wylą­do­wał Max. Jego uszy i płe­twy zostały nagle unie­sione przez podmuch wia­tru. Kra­wędź rampy ude­rzyła z hukiem o drogę i zaczęła o nią szo­ro­wać, wznie­ca­jąc pió­ro­pu­sze iskier. Ale za iskrami tur­lały się organy!

– Ostroż­nie… ostroż­nie! – Max pró­bo­wał prze­krzy­czeć hałas, woła­jąc do Tup Tupa, który mógł jedy­nie zga­dy­wać, gdzie kon­kret­nie znaj­duje się w danej chwili pędzący instru­ment. – Tro­chę w lewo! Jesz­cze… jesz­cze… i hamuj… Teraz!

A wtedy organy wtur­lały się po ram­pie w ocze­ku­jące ręce Neba i Maxa jak voor­pak wra­ca­jący do wła­ści­ciela. Obaj deli­kat­nie odwró­cili instru­ment na wła­ściwą stronę na osob­nym, funk­cjo­nu­ją­cym gnieź­dzie repul­so­rów. Max usiadł na skrzyni i zakla­skał sto­pami, nie zda­jąc sobie z tego sprawy. Ogar­nęła go fala ulgi.

– Wasza chcieć gryza mojego wrapa z kaadu, panie Besh? – zapro­po­no­wał z kabiny Tup Tup, chwy­ta­jąc zawi­niętą w folię kanapkę z miej­sca, gdzie zosta­wił ją na desce roz­dziel­czej, gdy Neb zamy­kał drzwi paki. Max uśmiech­nął się i prze­ci­snął się z powro­tem przez okienko.

Pomimo kanapki w sto­pie Max momen­tal­nie stra­cił ape­tyt. Jedyne, co mógł robić, to spo­glą­dać tępo przez szybę. Na dole Broad­way Street stała blo­kada: co naj­mniej tuzin śmi­ga­czy poli­cyj­nych, barierki, miga­jące świa­tła, a do tego pewna liczba impe­rial­nych sku­te­rów repul­so­ro­wych wraz z per­so­ne­lem: impe­rial­nymi sztur­mow­cami. Ostat­nimi czasy obec­ność Impe­rium na Orto wzro­sła ze względu na znisz­cze­nie jed­nego z sate­li­tów reżimu albo coś w ten deseń. Max nie­spe­cjal­nie się tym inte­re­so­wał, bo i nie­szcze­gól­nie zaj­mo­wała go poli­tyka. Służby jed­nak zda­wały się w pełni świa­dome nad­la­tu­ją­cej śmi­go­cię­ża­rówki. Poli­cjanci kryli się za swo­imi pojaz­dami, a sztur­mowcy doby­wali kara­bi­nów bla­ste­ro­wych.

– Szlag – mruk­nął pod nosem Max.

I wła­śnie wtedy Orto­la­nin zro­bił coś kom­plet­nie nie­spo­dzie­wa­nego. Wbił swoją chwytną nie­bie­ską stopę pro­sto w stopę Tup Tupa, spo­czy­wa­jącą na pedale gazu. Cię­ża­rówką szarp­nęło tak gwał­tow­nie, że Neb aż zro­bił salto w pace i wpadł w sam śro­dek orga­nów.

– Łooooo! – zawył Tup, ale zde­ter­mi­no­wany Max nie spusz­czał wzroku z szyby.

Zje­chali ze wzgó­rza w prze­ciągu kilku sekund. Tup Tup obró­cił drą­żek, ale było za późno, by unik­nąć zde­rze­nia. Cię­ża­rówka sta­ra­no­wała jeden ze sku­te­rów repul­so­ro­wych i wbiła go w jeden z poli­cyj­nych śmi­ga­czy, tak że powstała swego rodzaju rampa – i tak fur­go­netka wzbiła się w powie­trze i prze­le­ciała nad blo­kadą. Poli­cjanci i sztur­mowcy padli na zie­mię i nie oddali ani jed­nego strzału.

Gdy cię­ża­rówka wiro­wała w powie­trzu, wszystko, co leżało na dnie paki, w tym wspo­mniany już ter­mos z kafem, kawałki wrapa z kaadu i wala­jące się gdzie­nie­gdzie impe­rialne kre­dyty przy­warły do dachu. Max czuł, jak jego nagie pośladki odkle­jają się od tapi­ce­ro­wa­nej ławy.

Max wyj­rzał przez szybę po stro­nie pasa­żera i zoba­czył, że cię­ża­rówka leci i w następ­nej chwili prze­bija się przez holo­gra­ficzny bil­l­bo­ard przed­sta­wia­jący naj­bo­gat­szego oby­wa­tela Orto, zało­ży­ciela Ched­da­town i twórcę kremu do stóp marki Chedda, R. H. Cheddę, któ­rego twarz zdo­bił nie­szczery uśmiech, a potem gwał­tow­nie ude­rza w jezd­nię – tyłem do przodu. Max poświę­cił chwilę, by zachwy­cić się kom­pen­sa­to­rami pędu śmi­go­cię­ża­rówki, które, jak podej­rze­wał, zostały wzmoc­nione z myślą o cięż­kich ładun­kach.

Traf chciał, że pędzili tyłem pro­sto do ched­da­town­skiego kosmo­portu, w któ­rym aku­rat w tam­tej chwili typowy ruch śmi­ga­czy spadł do zera z powodu blo­kady poli­cyj­nej. Gdy Max cof­nął stopę na wła­sną stronę kabiny, Tup Tup wpraw­nie obró­cił cię­ża­rówkę.

– Tam! – zawo­łał wiel­ko­oki Max, wska­zu­jąc główną nogą trans­por­to­wiec star­tu­jący z Plat­formy Lądow­ni­czej 12 tuż na wprost!

Tup Tup mach­nął lewą ręką, a Max obiema nogami – jedno i dru­gie wysta­wili przez okna – by zmu­sić trans­por­to­wiec, by się zatrzy­mał. No i zatrzy­mał się – osiadł z powro­tem na plat­for­mie na pra­cu­ją­cych sil­ni­kach.

Z pomocą Maxa kom­plet­nie sko­ło­wany Neb Neb wypchnął instru­ment przez drzwi cię­ża­rówki i umie­ścił go w han­ga­rze statku, gdzie cze­kali na niego muzycy z kapeli Maxa: tycz­ko­wata Pa’lowic­kanka, Sy Sno­otles i zwa­li­sty Kito­nak, Dro­opy McCool. Gdy trans­por­to­wiec wystar­to­wał, na oczach Maxa w zasa­dzie wszyst­kie siły poli­cyjne i impe­rialne z Ched­da­town osa­czały Plat­formę 12. Dwaj Gun­ga­nie poma­chali rado­śnie na poże­gna­nie, gdy zamy­kał się właz statku, wyraź­nie nie­świa­domi cze­ka­ją­cego ich losu.

– Maxi­mi­lia­nie Rebo! Gdzieś się podzie­wał?! – krzyk­nęła Sy na kum­pla, który teraz sie­dział na pod­ło­dze obok poważ­nie uszko­dzo­nych orga­nów i już w nich dłu­bał. – Dzwo­nił For­tuna i Jabba jest…

– Nie chcę o tym sły­szeć, Sy! – odkrzyk­nął Max z nie­ty­pową dla sie­bie odwagą. Miał wil­gotne oczy. – I ani waż się choćby pisnąć sło­wem, McCool!

– Ale Dro­opy’ego w to nie wcią­gaj! – zio­nęła ogniem Sy, skła­da­jąc dłoń na ramie­niu sie­dzą­cego fle­ci­sty.

Dro­opy jed­nak nie zare­ago­wał. Ba, w ogóle rzadko się odzy­wał. Max obró­cił się i wzno­wił ser­wis orga­nów.

Sy wyco­fała się na swoje miej­sce na nie­wy­god­nej ławie w chłod­nej meta­lo­wej ładowni trans­por­towca. Skrzy­żo­wała paty­ko­wate nogi i ręce ze zło­ścią. Wibrosz­ty­le­to­wała wzro­kiem Maxa i prze­su­nęła się w stronę Dro­opy’ego.

– Ten idiota nie odróż­nia wła­snej pachy od wła­snego rowka – rzu­ciła znaną jej jakimś cudem kla­syczną orto­lań­ską obe­lgę.

Dro­opy wes­tchnął przej­mu­jąco, ale ani drgnął. Moż­liwe zresztą, że po pro­stu spał. Z nim ni­gdy nie wia­domo.

Max prze­chy­lił nieco głowę. Dostrze­gał kątem oka, że Sy na­dal się na niego gapi. Czuł się dość mały i bez­na­dziejny. Sie­dział na pod­ło­dze i dłu­bał przy ust­ni­kach rur rezo­nan­so­wych orga­nów. W oczach Sy dostrze­gał jed­nak naj­lżej­szy prze­błysk cie­pła. Moż­liwe, że w swoim worku pły­no­wym woka­listka czuła do niego coś w rodzaju lito­ści.

Skok nad­prze­strzenny z Orto na Tato­oine nie był spe­cjal­nie długi i nim zespół Max Rebo Band się zorien­to­wał, masze­ro­wał powoli dłu­gim przed­sion­kiem sali tro­no­wej Jabby, po tym jak zali­czyli sma­ga­nie pia­skiem na gorą­cym pustyn­nym wie­trze. Max zamy­kał tyły, popy­cha­jąc sanie repul­so­rowe, na któ­rych wraz z resztą sprzętu spo­czy­wały jego organy. Z cieni wyło­nił się nabur­mu­szony, spo­cony Bib For­tuna, by ich powi­tać.

– Gdzie byli­ście? – spy­tał w hut­tyj­skim ner­wowy twi’lekań­ski major­do­mus Jabby. – Jego Eks­ce­len­cja ma dziś par­szywy nastrój. Bar­dzo. – Gdy mówił, pro­wa­dząc grupę ciem­nym kory­ta­rzem, prze­cie­rał nie­fo­remne czoło tłu­stą ścierką. – Mie­li­ście się zja­wić godziny temu!

Sy nie dawała się łatwo zbić z tropu.

– Bib, mój drogi, spo­koj­nie – odpo­wie­działa w basicu. – Zapro­wadź nas do naszych kwa­ter i…

– Nie – uciął major­do­mus z oso­bli­wym wyra­zem twa­rzy. – Jabba chce was przy­jąć bez­zwłocz­nie.

Nawet ze swo­jego miej­sca Max spo­strzegł, że Sy prze­łyka z tru­dem. Nie podo­bało się mu to ani tro­chę.

Cała trójka wraz z For­tuną i saniami z instru­men­tami zde­cy­do­wa­nie zbyt szybko zeszła piasz­czy­stymi scho­dami do sali tro­no­wej Hutta o niskim sufi­cie, gdzie obra­do­wał kor­pu­lentny gang­ster. Po drą­cej mordę mał­po­jasz­czurce, która zazwy­czaj nie odstę­po­wała Jabby na krok, nie było ani śladu. W pomiesz­cze­niu zapa­dła oso­bliwa cisza, gdy zwy­cza­jowa kote­ria super­czu­bów i galak­tycz­nych cuda­ków scho­wała się we wszyst­kich moż­li­wych kątach.

Pośrodku sali Hutt Jabba gorącz­kowo sią­pał z fajki wod­nej na kamien­nym pode­ście. Jego ciemne roz­sze­rzone źre­nice wyróż­niały się na tle morza czer­wieni. Koń­cówka jego pulch­nego, śli­ma­czego ciała latała nie­po­ko­jąco. Gdy For­tuna pod­szedł bli­żej, kła­nia­jąc się nisko raz za razem, Jabba zmru­żył oczy.

– Max Rebo Band, mój panie – oświad­czył Twi’lek, szybko usu­wa­jąc się w cień.

Max, Sy i Dro­opy byli dość mikrzy, ale tam­tego dnia przed obli­czem Hutta Max czuł się nie­mal mikro­sko­pijny. Zauwa­żył, że stoją na swo­jego rodzaju kra­cie, któ­rej ist­nie­nia nie zauwa­żył poprzed­nim i jedy­nym razem, gdy zna­lazł się w sali tro­no­wej Jabby. Pia­sek spod ich stóp wla­ty­wał przez kratę do ciem­nej otchłani. Max mógłby przy­siąc, że sły­szy z dołu ciężki oddech, choć nawet nie pró­bo­wał sobie wyobra­żać, czyj.

I tak cze­kali, aż wyraź­nie nie­za­do­wo­lony Hutt w końcu prze­mówi.

– Macie czel­ność pro­fa­no­wać mój dwór? – spy­tał tubal­nym gło­sem gang­ster w dźwięcz­nym hut­tyj­skim, odkła­da­jąc z trza­skiem fajkę wodną.

Na ten dźwięk srebrny droid pro­to­ko­larny, cze­ka­jący w pobliżu, na wypa­dek gdyby poja­wiło się zapo­trze­bo­wa­nie na usługi tłu­ma­cza, aż pod­sko­czył. Max widział, jak Hutt muska pal­cem nie­po­ko­jąco czer­wony przy­cisk przy kon­tro­lce obok lewego łok­cia.

– Cóż takiego zro­bi­łem, że się na mnie obra­zi­li­ście? – dodał nie­szcze­rym tonem gang­ster.

Nawet zazwy­czaj cię­tej Sy zabra­kło słów w gębie. Na oczach Maxa spu­ściła wzrok, jakby zasta­na­wiała się, jak ura­to­wać im tyłki. Dro­opy tylko stał tam z tępą miną. Lewa ręka Jabby, która przed chwilą spo­czy­wała na czer­wo­nym przy­ci­sku, zaci­snęła się w pięść. Max poczuł, jak jego głową i szyją spływa zde­cy­do­wa­nie zbyt zna­joma kro­pla potu.

I wła­śnie wtedy zro­bił trze­cią rzecz, która total­nie nie była w jego stylu.

– O wielki i wspa­niały Jabbo! – zawo­łał dość for­mal­nym tonem z sań repul­so­ro­wych, wska­zu­jąc Hutta. – Przy­by­li­śmy dziś przed twoje obli­cze… z podar­kiem! Podar­kiem god­nym istoty tej… wiel­ko­ści… takich… eee… – Max odchrząk­nął.

I wła­śnie wtedy wsko­czył do środka jako tako spraw­nych orga­nów i zaczął grać. Max jed­nak nie zagrał jed­nego ze stan­dar­dów jat­zo­wych, które znał jak wła­sną kie­szeń, a syn­ko­powy fun­kowy gro­ove ze snu.

W tam­tej chwili coś w tej melo­dii połech­tało mu mózg i z cze­lu­ści zwy­czaj­nie dość nie­dy­na­micz­nej pod­świa­do­mo­ści wyło­nił się sen w peł­nej kra­sie. Zamiast jed­nak oglą­dać go z per­spek­tywy muzyka, tym razem Max sie­dział w loży wraz z piękną kobietą ze zje­dzo­nym do połowy tłu­stym ste­kiem. I był chłop­cem, na tyle drob­nym, że w poprzed­nim śnie nie widać go było ze sceny. Trzy­mał kobietę za stopę. Kobietę, która naj­wy­raź­niej była jego mamą. Bo muzy­kiem w świe­tle reflek­tora był jego ojciec: sławny Jeph Rebo. Bo to nie sen, lecz wspo­mnie­nie.

Onie­miały Jabba zro­bił wiel­kie oczy. Ale i roz­luź­nił dłoń. Skrzy­żo­wał ramiona (co nie jest łatwe w przy­padku krót­ko­rę­kiego Hutta, szcze­gól­nie tak sze­ro­kiego) i uniósł brodę.

Sy i Dro­opy spoj­rzeli po sobie osłu­piali. Nie spo­dzie­wali się, że Max tak po pro­stu zacznie grać, a już szcze­gól­nie kawa­łek, któ­rego nie znali. Max moż­li­wie sub­tel­nie otwo­rzył sze­roko oczy i wska­zał głową ich walizki ze sprzę­tem w bła­gal­nej proś­bie, by do niego dołą­czyli. Był już po sied­miu tak­tach i potrze­bo­wał wspar­cia. Już pra­wie nie miał mate­riału.

Sy nie trzeba było pro­sić. Zaim­pro­wi­zo­wała melo­dię na bazie kawałka gra­nego przez Maxa.

– Robię się mokra – zaśpie­wała, być może w odnie­sie­niu do tego, że wpa­dli z desz­czu pod rynnę. – Coś mi w duszy gra. Nad­ciąga nie­złe cia­cho – zain­to­no­wała, łypiąc sek­sow­nie na Hutta wiel­kimi błę­kit­nymi oczyma.

Jabba jęk­nął zado­wo­lony i zare­cho­tał, wypi­na­jąc pierś. Do tam­tej chwili Dro­opy wypa­ko­wał swój flet chin­din­kalu i bły­ska­wicz­nie dołą­czył do akcji, przy­gry­wa­jąc do gro­ove’u Maxa.

– Nabie­ram kształ­tów i ćwi­czę ruchy! – zaśpie­wała Sy, pod­cho­dząc do pode­stu roz­tań­czo­nym kro­kiem.

Max skrzy­wił się na myśl o sło­wach, które można było ode­brać jako przy­tyk do kon­dy­cji fizycz­nej Jabby – czy też jej braku. Hutt jed­nak nie zdra­dził w żaden spo­sób, by to zauwa­żył. Odru­chowo machał koniusz­kiem ogona do beatu, choć na­dal miał skrzy­żo­wane ręce.

Kąciki sze­ro­kich ust Jabby unio­sły się w bar­dzo sub­tel­nym uśmie­chu. Był zado­wo­lony. Nastrój na dwo­rze popra­wił się natych­miast. Max nawet usły­szał cha­rak­te­ry­styczne rechoty kowa­kiań­skiej mał­po­jasz­czurki, docho­dzące z kry­jówki stwo­rze­nia.

W tam­tej chwili Max posta­no­wił, że nazwie ten kawa­łek „Ele­gan­cik” w odnie­sie­niu do jed­nego z zaim­pro­wi­zo­wa­nych tek­stów Sy. Z cza­sem stał się jed­nym z naj­po­pu­lar­niej­szych utwo­rów zespołu i nie scho­dził z setli­sty w pałacu Jabby.

Następne lata minęły bez incy­den­tów. Kolejne dni i dania zle­wały się ze sobą, jak to czę­sto bywa. A dań było naprawdę wiele. Z cza­sem kawałki Max Rebo Band roz­ra­stały się jak brzuch Maxa. Począt­kowe pomruki nie­za­do­wo­le­nia, że Rebo tak szybko przy­jął doży­wotni kon­trakt, zwa­biony nie­li­mi­to­wa­nym jedze­niem, ustą­piły, a wszy­scy człon­ko­wie kapeli – w tym Sy – wyda­wali się zado­wo­leni.

Jak czę­sto bywało w tam­tych kolej­nych latach, pew­nego nor­mal­nego poranka Max zbu­dził się jako pierw­szy. Sie­dział przy dawno napra­wio­nych orga­nach wśród typo­wej dwor­skiej kote­rii i zado­wo­lony po śnia­da­niu snuł kla­syczną orto­lań­ską melo­dię, jedną z tych, które pamię­tał z dzie­ciń­stwa. Łagodną, ale wesołą, dosko­nałą na ten senny pora­nek. Leżący na pode­ście Hutt spo­koj­nie zacią­gał się fajką wodną.

Max poczuł przy­pływ nostal­gii i odno­to­wał w pamięci, by zagrać „Ele­gan­cika” pod­czas kon­certu w dal­szej czę­ści dnia. O ile ich sto­sun­kowo nowy woka­li­sta, Joh Yowza, nie wtrąci się z jedną z wła­snych kom­po­zy­cji, jak to miał w zwy­czaju. Max nie miał poję­cia, jakim cudem ten wku­rza­jący Yuz­zum z par­ciem na szkło wkradł się w łaski Jabby.

Wła­śnie wtedy Bib For­tuna przy­pro­wa­dził przy­ciem­nio­nym kory­ta­rzem parę ner­wo­wych dro­idów, wyso­kiego i krę­pego, przed obli­cze swo­jego kor­pu­lent­nego szefa. Przy­by­sze zwró­cili na sie­bie uwagę Maxa i wytrą­cili go z bło­go­stanu. Jabba przyj­mo­wał wielu gości, a część już ni­gdy nie opusz­czała jego pałacu – albo z wyboru, albo z powodu śmierci. W tym dru­gim warian­cie nie­szczę­śnicy gnili w lochach. Max jed­nak nie przy­po­mi­nał sobie, by Hutt kie­dy­kol­wiek przyj­mo­wał dro­idy bez wła­ści­cieli.

Ale nic to. Nie zapo­wia­dało się, by nie­koń­cząca się impreza w pustyn­nej for­tecy Jabby – wraz z bufe­tem bez dna – miała dobiec kresu. Sprawy miały się dobrze.

Klucz do pamięci. Olivia Chadha

Klucz do pamięci

Oli­via Cha­dha

Gdy prze­cie­rała ladę, jej trzy drobne foto­re­cep­tory oświe­tlały matową kamienną powierzch­nię blatu. EV-9D9 nie powinna pamię­tać niczego sprzed cza­sów, nim sta­nęła za barem w Kan­ty­nie Chal­muna. Nie powinna pamię­tać, że minęły 612 dni, odkąd ule­gła swoim rze­komo zde­pra­wo­wa­nym żądzom. Albo że jej nowy kum­pel, astro­mech R5-D4, przy­po­mi­nał jej kogoś z prze­szło­ści. Ale EV-9D9 już dawno posta­no­wiła, że zawsze będzie pamię­tać o wszyst­kim, a już szcze­gól­nie o dniu, gdy odkryła „ano­ma­lię”.

W poprzed­nim życiu EV-9D9 nad­zo­ro­wała salę ewa­lu­acji dro­idów jako prze­ra­ża­jąca Kró­lowa Dura­stali w pod­zie­miach pałacu wyna­tu­rzeń Hutta Jabby. To tam roz­wi­nęła skrzy­dła, tam się reali­zo­wała, miała czas, by sku­pić się na swo­ich waż­nych bada­niach. Wtedy powie­dzia­łaby, że będzie tam już zawsze. Będzie demon­to­wać dro­idy, z rado­ścią pod­krę­cać ich sen­sory bólu i słu­chać, jak pisz­czą przez woka­bu­la­tory. Będzie świad­kiem ich ostat­nich chwil przez trze­cie oko, które zamon­to­wała, by odbie­rać sygnały bólowe. Gdy spo­tkała dro­ida hut­ni­czego 8D8, zostali dia­bo­liczną parą. Jej wspól­nik dosko­nale posłu­gi­wał się żega­dłem do pięt­no­wa­nia, a EV-9D9 spraw­nie zada­wała naj­bo­le­śniej­sze tor­tury maszy­nom Jabby. Wie­działa, jaki rodzaj udręki pasuje do danego typu dro­ida. Nie cho­dziło tyle o zada­wa­nie moż­li­wie jak naj­więk­szego cier­pie­nia, a bar­dziej o budze­nie stra­chu. Dro­idy GNK były jak hoojiby: wystar­czyło obró­cić je do góry nogami, a uzna­wały, że są mar­twe. Tro­chę ognia i bły­sków, a droid zasi­la­jący wkra­czał w ten stan, jaki osią­gał tuż przed dez­ak­ty­wa­cją. Poły­skliwy droid pro­to­ko­larny bał się uszko­dzeń od kwasu i rys na nie­ska­zi­tel­nym poszy­ciu. Nawet gdy EV-9D9 daro­wała im życie, sama groźba roz­człon­ko­wa­nia dopro­wa­dzała je na skraj śmierci.

Ale nie cho­dziło o tor­tu­ro­wa­nie dla idei. Jabba ocze­ki­wał tak nie­wiele po EV-9D9 i jej wspól­niku! Nie, to kwe­stia nauki. Jej życio­wym celem było nie tylko zro­zu­mieć pocho­dze­nie sztucz­nej inte­li­gen­cji, ale też dowie­dzieć się, jak prze­zwy­cię­żyć, pożal się Stwórco, opro­gra­mo­wa­nie, które Meren­Data okrut­nie zain­sta­lo­wało w jej moty­wa­to­rze. Jeśli jej hipo­teza była słuszna, moż­liwe, że te bada­nia powiodą ją nawet do zro­zu­mie­nia samego Stwórcy. A naprawdę chciała mu zadać kilka pytań.

Tam­ten dzień roz­po­czął się moż­li­wie nor­mal­nie. EV-9D9 wes­tchnęła i zaćwier­kała klapką woka­bu­la­tora, gdy prze­glą­dała treść data­pada w lochach. Prze­rwa w obo­wiąz­kach, pod­kre­ślana piskli­wymi wrza­skami istoty orga­nicz­nej, poże­ra­nej żyw­cem przez ran­kora, dzia­łała jej na nerwy bar­dziej niż zazwy­czaj. Jej bada­nia były wyczer­pu­jące, ale po tylu latach na­dal umy­kały jej kon­kretne odpo­wie­dzi. Prze­glą­dała dane w poszu­ki­wa­niu cze­goś, co mogła prze­ga­pić, jakiejś wska­zówki, pod­szeptu roz­sądku, jakie­goś wzorca. Prze­ana­li­zo­wała setki moty­wa­to­rów, recep­to­rów bólo­wych i modu­łów kogni­tyw­nych. Pośród jęków i iskier w sali ewa­lu­acji zgro­ma­dziła ogromną ilość infor­ma­cji. A mimo to nie zbli­żyła się do zro­zu­mie­nia Stwórcy, nie wie­działa, jak nad­pi­sać wła­sne opro­gra­mo­wa­nie, tak by nie musiała wymie­nić modułu kogni­tyw­nego, ani nawet co spra­wia, że dro­idy róż­nią się od maszyn pro­stych. Miała powody, by parać się tą dzia­łal­no­ścią, a na szczy­cie jej listy pla­so­wała się kwe­stia dość oso­bi­sta: kwe­stia jej wol­nej woli.

– EV-9D9, wygląda na to, że pan Jabba życzy sobie nowego dro­ida pro­to­ko­lar­nego – oznaj­mił 8D8, kali­bru­jąc żega­dło. – Z poprzed­nim nieco prze­sa­dzi­li­śmy.

– Na moje byli­śmy wręcz powścią­gliwi – skwi­to­wała EV-9D9. – Był strasz­nie dener­wu­jący.

Co spra­wiało, że tamta kon­kretna jed­nostka pro­to­ko­larna była wyjąt­kowa? Dla­czego tak gło­śno infor­mo­wała o swoim bólu? Nie wszyst­kie dro­idy wyra­żały strach; prze­ciw­nie, nie­które na wszystko reago­wały obo­jęt­no­ścią. Tak czy owak, EV-9D9 czuła wyjąt­kową pod­nietę w wibro­mó­zgu na myśl o bła­ga­niach dro­ida pro­to­ko­lar­nego, pra­gną­cego wró­cić do pracy.

– Poin­stru­ował nas, aby­śmy zanu­rzyli go w kwa­sie i sto­pili doszczęt­nie – dodał 8D8. – Jego Eks­ce­len­cja Jabba ma skłon­ność do prze­sady, więc może następ­nym razem nie powin­ni­śmy brać jego słów tak dosłow­nie. – Urwał, cze­ka­jąc na odpo­wiedź EV-9D9, ale gdy ta mil­czała, zabrał się za repe­ro­wa­nie kolej­nego dro­ida.

Wspo­mnie­nia z poprzed­nich żywo­tów EV-9D9 przed tym w pałacu Jabby były przy­tłu­mione, choć obecne w jej rdze­niu pamięci. Pra­gnęła życia poza tymi ścia­nami z czer­wo­nego pia­skowca, wznie­sio­nymi dawno temu przez mni­chów B’omarr. Łak­nęła wie­dzy, jak by to było, gdyby spra­wo­wała wła­dzę nad wła­snym opro­gra­mo­wa­niem. Wyobra­żała sobie, ile mogłaby osią­gnąć, gdyby podej­mo­wała decy­zje na wła­sną rękę. Może wio­dłaby pro­ste życie u boku 8D8, nad­zo­ru­jąc ekipę myszo­bo­tów na far­mie wil­goci. Albo sta­łaby za jakimś cichym barem.

W obec­nej pracy EV-9D9 czuła się zarówno szczę­śliwa, jak i odizo­lo­wana. Wie­działa, że ta roz­bież­ność jest wyni­kiem błędu w opro­gra­mo­wa­niu. Bez tego defektu, który spra­wiał, że tor­tu­ro­wała istoty mecha­niczne, byłaby jedy­nie dro­idką nad­zor­czą, pod­cho­dzącą do świata w spo­sób naiwny czy – o zgrozo – igno­rancki. Ta ułom­ność jed­nak obda­rzyła ją cie­ka­wo­ścią oraz wła­sną ścieżką. Zda­wała sobie sprawę z tego dyle­matu.

Z myśli wyrwał ją gło­śny gamor­re­ań­ski straż­nik. To Thok, Thug czy Scumbo? Nie odróż­niała ich. Świ­niak wpa­ro­wał do sali wraz z dro­idem GNK i dro­idem kurier­skim. Obie wystra­szone maszyny nie odstę­po­wały sie­bie na krok jak dwa żenu­jące szczury womp.

– Dzięki, Thug.

– Ja Scumbo – odparł z prych­nię­ciem Gamor­re­anin.

– Jeden pies. – EV-9D9 poma­chała chwy­ta­kiem, po czym zwró­ciła się do wspól­nika. Dłu­gim prze­gu­bo­wym ramie­niem wska­zała dro­ida kurier­skiego, zapew­nia­ją­cego wrza­skami o wła­snej nie­win­no­ści. – Dawaj tego na wie­szak, 8D8 – popro­siła.

Mały droid kurier­ski drżał tak mocno, że stra­cił kilka nitów.

– Ale ja tylko przy­by­łem z wia­do­mo­ścią dla Jego Eks­ce­len­cji! Zgod­nie z roz­ka­zem mojego pana! – jęk­nął.

Następ­nie wska­zała dro­ida GNK.

– A tego przy­pal, 8D8. Pamię­taj, by odłą­czyć mu rdzeń bate­rii. Może być wybu­chowo.

GNK zadrżał, a droid kurier­ski popu­ścił płyn.

Naza­jutrz, gdy 8D8 i EV-9D9 w ramach typo­wych obo­wiąz­ków odde­le­go­wy­wali poszcze­gólne dro­idy na ich nowe sta­no­wi­ska w pałacu i zada­wali obez­wład­nia­jący ból tym, któ­rzy sta­wiali opór, Thok, Thug, Scumbo czy jakiś inny Gamor­re­anin o cudacz­nym imie­niu wpadł do sali ewa­lu­acji, popy­cha­jąc przed sobą dwie maszyny. I to w chwili, gdy 8D8 miał osma­lić cho­lewki temu GNK.

Jedna z nowych zdo­by­czy, złoty droid pro­to­ko­larny, dość trzeźwo umie­rała ze stra­chu. W astro­me­chu jed­nak było coś oso­bli­wego. Nie wyda­wał się ani zde­ner­wo­wany, ani nie­świa­domy; ba, był odważny i dość bez­czelny. Fascy­nu­jące.

– Dosko­nale. Nowe nabytki. Dobrze mówię, że jesteś dro­idem pro­to­ko­lar­nym?

– Jestem See-Thre­epio, rela­cje ludzko-cyb…

– Wystar­czy „tak” lub „nie”.

EV-9D9 prze­jęła dro­ida i otak­so­wała go wzro­kiem, by prze­ko­nać się, czy w ogóle zmie­ści się na wie­szaku, czy będą musieli prze­dłu­żyć ramę. Ale wtedy przy­po­mniała sobie, że Jabba zgło­sił zapo­trze­bo­wa­nie na tłu­ma­cza.

– A. Cóż, tak – odparł C-3PO.

– Ile znasz języ­ków? – spy­tała.

Mimo­wol­nie wyobra­ziła sobie z roz­ma­rze­niem, że zanu­rza jego dener­wu­jąco zdzi­wioną twarz w zbior­niku z gorą­cym kwa­sem.

– Znam ponad sześć milio­nów form poro­zu­mie­wa­nia się i z chę­cią…

– Dosko­nale! Bra­ko­wało nam tłu­ma­cza, odkąd nasz pan zezło­ścił się na two­jego poprzed­nika i go zdez­in­te­gro­wał.

To ona, rzecz jasna, się tym zajęła, ale o tym już nie napo­mknęła.

– Zdez­in­te­gro­wał?

Ława tor­tur wyrwała nogę prze­ra­żo­nemu dro­idowi kurier­skiemu do wtóru jego wrza­sków.

– Straż­niku! Ten droid pro­to­ko­larny może się oka­zać przy­datny. Zamon­tuj mu ogra­nicz­nik i ode­ślij z powro­tem do głów­nej sali audien­cyj­nej Jego Eks­ce­len­cji.

Gamor­re­anin popchnął C-3PO ku drzwiom.

– Artoo, nie zosta­wiaj mnie! Oj!

Gdy zasu­nęły się za nimi drzwi, astro­mech wygwiz­dał wią­zankę obelg, gro­żąc EV-9D9 i potę­pia­jąc ją za tor­tu­ro­wa­nie pobra­tym­ców. Usły­szała jego słowa, ale i widziała, że drży. Nie reago­wał jed­nak tylko zwie­rzę­cym stra­chem. Jego prze­ra­że­nie zamie­niało się w coś innego, nowego: w odwagę. Nie­sa­mo­wite.

– Zadziorny z cie­bie malec, ale wkrótce nauczysz się sza­cunku. Będziesz potrzebny na barce naszego pana, zresztą mam wra­że­nie, że się tam odnaj­dziesz.

Wła­śnie wtedy 8D8 obró­cił dro­ida GNK z powro­tem i wyszedł z nim z sali, by zająć się tre­surą gdzie indziej. Gamor­re­anin poszedł w ślad za nim.

– Mój pan po nas przy­bę­dzie. Zoba­czysz – zapi­kał astro­mech.

– Twój pan? O kim mowa?

– Nie mogę powie­dzieć. To tajne.

– Tajne? Teraz to muszę się dowie­dzieć.

R2-D2 pod­je­chał bli­żej do EV-9D9 i zagwiz­dał sze­reg słów, które przy­brały kształt opo­wie­ści. EV-9D9 wie­działa, że astro­me­chy bywają zwod­ni­cze, ale nie była pewna, czy obecne opro­gra­mo­wa­nie pozwa­lało temu kon­kret­nemu na snu­cie kom­plet­nie fik­cyj­nych histo­rii. Uznała, że więk­szość z tego, co jej prze­ka­zał, jest prawdą.

– Jestem na taj­nej misji i potrze­buję two­jej pomocy. Pomóż nam, a mój pan cię wyzwoli – zapi­kał.

– A co skła­nia cię do kon­sta­ta­cji, że potrze­buję wyzwo­le­nia, astro­me­chu?

R2-D2 zagwiz­dał ze smut­kiem.

– Co za droid chciałby żyć w lochach i trak­to­wać inne dro­idy w ten spo­sób?

Jego słowa zbiły z tropu EV-9D9.

– Jestem wolna. W końcu mam te same prawa co inne dro­idy.

W swo­jej obu­do­wie jed­nak czuła, że pyta­nie roz­pala ją jak pożar rhy­do­nium. Co to za non­sens tkwił w płytce logicz­nej tego dro­ida, który sądził, że odbywa misję, że jest lep­szy od innych? Nade wszystko jed­nak EV-9D9 znała prawdę, która bolała ją naj­bar­dziej: wcale nie była wolna. Przy­naj­mniej jesz­cze nie teraz. Pochy­liła się, by spoj­rzeć R2-D2 w foto­re­cep­tor.

– Powiedz mi, nie­bie­ski astro­meszku, co ty możesz wie­dzieć o wol­no­ści?

EV-9D9 trzy­mała w chwy­taku ogra­nicz­nik z plamą nie­bie­skiej farby. Była gotowa w oka­mgnie­niu przy­ło­żyć go do obu­dowy dro­ida.

R2-D2 zaćwier­kał i odje­chał poza zasięg koń­czyny EV-9D9.

Dro­idka nie mogła dojść do ładu z jego pew­no­ścią sie­bie.

– Jak czę­sto twój pan czy­ści ci pamięć?

Odpo­wie­dział serią dłu­gich pik­nięć.

– To bar­dzo oso­bi­ste pyta­nie.

– Muszę wie­dzieć. To na potrzeby moich badań. – Dałaby wszystko, byle dowie­dzieć się, co takiego czy­niło tego dro­ida wyjąt­ko­wym.

– A jeśli ci powiem, puścisz mnie bez ogra­nicz­nika?

– Umowa stoi – odparła EV-9D9, choć wie­działa, że ekipa barki ma wła­sne zasady i rów­nie dobrze może zamon­to­wać mu urzą­dze­nie na pokła­dzie.

– Ni­gdy nie czysz­czono mnie w pełni. Usu­wano mi tylko nie­wiel­kie frag­menty, by ochro­nić moich przy­ja­ciół.

Przy­ja­ciół? Miał przy­ja­ciół, dla któ­rych godził się na czysz­cze­nie pamięci? Nie­sa­mo­wite. Ten inte­li­gentny astro­mech nie był w pełni rese­to­wany od dawna. Mógł mieć pięć­dzie­siąt, sześć­dzie­siąt lat, może wię­cej; wie­działa, kiedy ten model tra­fił na rynek. Może to on sta­no­wił wska­zówkę, któ­rej szu­kała przez cały ten czas. Ano­ma­lię, która wskaże jej, jak wyjść poza wła­sne opro­gra­mo­wa­nie. EV-9D9 zasta­na­wiała się, czy zdoła się jakoś dostać do jego modułu kogni­tyw­nego tak, by jed­no­cze­śnie nie znisz­czyć rdze­nia pamięci. Musiała się prze­ko­nać, co nim powo­duje. Na fali zachwytu i cie­ka­wo­ści ruszyła ku astro­mechowi na chwiej­nych nogach.

– Co takiego pamię­tasz?

R2-D2 obró­cił się w miej­scu i zatrzy­mał ze świer­go­tem.

– Ale o czym?

– O twoim życiu. Ist­nie­niu. Od samego początku po tę chwilę.

– Dużo, więc lepiej uwa­żaj. Nie zapo­mnę o tobie, jeśli mnie skrzyw­dzisz.

– Sama nie pamię­tam wiele – przy­znała.

Przy­trzy­mała kra­wędź data­pada, by zacho­wać rów­no­wagę. To na pewno to. Coś, co daje nadzieję, że się­gnie poza ściany lochu, że zdoła sama posta­no­wić, kim zosta­nie. Choć chciała pod­nieść kopułę R2-D2 i zoba­czyć, co takiego tkwi w jego rdze­niu pamięci, zanie­chała tego. Ten mikry, zadziorny astro­mech był klu­czem do zro­zu­mie­nia mecha­nicz­nego wszech­świata.

Wal­cząc z wła­snym opro­gra­mo­wa­niem, zaci­snęła mocno szczypce na ogra­nicz­niku. Po raz pierw­szy, odkąd powstała, stłu­miła chęć uszko­dze­nia innego dro­ida. Który może – jakimś cudem – pokaże jej wyj­ście z tej pętli, w któ­rej funk­cjo­nuje.

– Co to za misja?

R2-D2 pod­je­chał bli­żej i pik­nął cicho.

– Wyko­nuję misję dla Rebe­lii. Mój pan nad­ciąga. Gdy już się zjawi, przy­wróci wszyst­kim wol­ność!

EV-9D9 rozej­rzała się wokół. Nagle dotarło do niej, że astro­mech podró­żo­wał po całej galak­tyce. Poza ścia­nami sali ewa­lu­acji dro­idów, poza Tato­oine, ist­niał cały wszech­świat. Ale prze­cież jej pan nie puści jej ot tak.

– A co z Hut­tem? Czy twój pan zamie­rza go… zdez­in­te­gro­wać?

– Mam nadzieję, że nie będziesz musiała się nim przej­mo­wać. Będziesz mogła opu­ścić to miej­sce na dobre.

Robiło się cie­ka­wie.

– Dosko­nale. Podej­miesz pracę jako kel­ner na „Khe­tan­nie”. Jesteś odważny, astro­me­chu, przy­znaję. Powo­dze­nia w misji. Pamię­taj tylko, że na­dal musisz poda­wać napoje!

R2-D2 zanu­cił melo­dię.

– Możesz robić dobre rze­czy mimo sła­bego opro­gra­mo­wa­nia. Spró­buj nie zapo­mi­nać, a się nauczysz.

Gdy astro­mech odje­chał, cały wszech­świat znany EV-9D9 zatrzy­mał się w miej­scu. Gdy prze­wi­jała nie­zli­czone notatki w data­pa­dzie, nagle wszystko w lochu zamarło. Już nie sły­szała dobie­ga­ją­cych tune­lem wrza­sków tor­tu­ro­wa­nego nie­szczę­śnika z krwi i kości ani oble­śnych prych­nięć gamor­re­ań­skich straż­ni­ków, prze­cha­dza­ją­cych się labi­ryn­tem kory­ta­rzy. Było tak, jakby sam czas uległ kry­sta­li­za­cji i zmie­nił się w kyber, a ona była jedy­nym tego świad­kiem. Na jej oczach poszcze­gólne notatki z data­pada ukła­dały się w więk­szą całość, czę­ści ukła­danki, do któ­rej bra­ko­wało jej instruk­cji, wresz­cie tra­fiały we wła­ściwe miej­sca. A jeśli od samego początku poszu­ki­wana przez nią ano­ma­lia, dzięki któ­rej dro­idy mogły dzia­łać wbrew opro­gra­mo­wa­niu, zasa­dzała się na idei pamięci?

Obra­cała w chwy­taku nie­wy­ko­rzy­stany ogra­nicz­nik. Wszystko oka­zało się znacz­nie prost­sze, niż to sobie wyobra­żała, choć ogra­ni­cze­nia kodu prze­szka­dzały jej w zro­zu­mie­niu tej ano­ma­lii, a cza­sami nawet świata poza ścia­nami sali ewa­lu­acji. W końcu czym są stwo­rze­nia, czy to mecha­niczne, czy orga­niczne, na naj­bar­dziej pod­sta­wo­wym pozio­mie, jeśli nie isto­tami, które uczą się na bazie doświad­czeń, sta­no­wią palimp­sest wspo­mnień?