Srebrny węzełek - Małgorzata Manelska - ebook + książka

Srebrny węzełek ebook

Małgorzata Manelska

4,7

Opis

Pewnej grudniowej nocy w małym mazurskim miasteczku, gdzie kamieniczki tłoczą się wokół Rynku jak na świątecznej pocztówce, straganiarka Rozalia Wójcik znajduje pod drzwiami swojego mieszkania mały, Srebrny węzełek. Blask wpadającego przez okno księżyca oświetla zawiniątko jakąś dziwną, tajemniczą poświatą. Zawartość sekretnej paczki już na zawsze odmieni los kilku osób w miasteczku. Sprawi, że ich życie nabierze sensu. Stanie się to w Wigilię.

 

Przygotuj się i ty na czas cudów. Pełna wzruszeń opowieść o tym, że niemożliwe staje się możliwe, a nadzieja umiera ostatnia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (34 oceny)
25
9
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

ciepła , wzruszająca historia.....
10
lukasz_3332

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała
10
ewaperyt

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne wzruszające opowieść o miłości i wzajemnym zrozumieniu cuda ch Świąt Bożego Narodzenia i ważności rodziny w życiu człowieka bardzo polecam
10
mirkapapszun

Nie oderwiesz się od lektury

polecam wspaniała książka na chłodne wieczory, wzruszajaca i pelna dobrej energii🥰
00

Popularność




Copyright © by Magorzata Manelska, 2022Copyright © Wydawnictwo WasPos, 2022All rights reservedWszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Magdalena Czmochowska

Zdjęcie na okładce: Obraz Jill Wellington z Pixabay

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I - elektroniczne

ISBN 978-83-8290-197-9

Wydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 1

o tym, jak burmistrz uroczyście otwiera lodowiskoo tym, jak Rozalia Wójcik znajduje srebrny węzełek

W miasteczku zmierzchało. Chwilę wcześniej zapłonęły ciepłym światłem usytuowane dookoła Rynku latarnie, oświetlając dużą taflę błyszczącego lodowiska. W oknach kamienic okalających centralny punkt miejscowości gdzieniegdzie jaśniały blaskiem kolorowe lampki na choinkach. Budynki były stare, okoliczna młodzież mówiła, że pochodziły z poprzedniego wieku, lecz miały w sobie wiele uroku. Cechowała je różnorodność, jak to jest na ogół przyjęte w świecie. Inność każdego z nich nieodmiennie zachwycała zarówno miejscowych, jak i przybyszów. Ktokolwiek ujrzał owe kamieniczki, nie mógł się nadziwić ich odważnym kolorom i pięknym, zabytkowym fasadom. Budynki były wysokie, na cztery piętra, lecz dość wąskie. Połączone ze sobą, jakby sklejone, stanowiły obraz przypominający popularne ilustracje z dziecięcychksiążeczek.

Z głośników w ratuszu płynęła świąteczna melodia, w niemym oczekiwaniu podrywając serca zgromadzonych mieszkańców. Cała społeczność, no może prawie cała, dobrze – większość młodzieży oraz rodzice z małymi dziećmi, tkwiła nieruchomo na wprost wejścia na lód. Byli gotowi do tego, aby jak najprędzej włożyć łyżwy i zrobić pierwszy krok na błyszczącej tafli. Niestety, w prowizorycznych wrotach, pomiędzy kolorowymi bandami, otaczającymi lodowisko prężyła się dumna sylwetka burmistrza JackaMazura.

Włodarz miasteczka był mężczyzną mierzącym słuszne sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, barczystym, wyprostowanym. W jego kształtach nie dało się zauważyć ani jednego grama zbędnego tłuszczu, a w prezencji żadnej niedoskonałości. Idealnie ostrzyżone włosy, nieskażone najmniejszą siwizną, lśniły kruczą czernią, pomimo że Mazur był już dobrze po pięćdziesiątce, a nawet, rzec by można, trochę przedsześćdziesiątką.

Co większe plotkarki w miasteczku przy okazji załatwiania różnych spraw w ratuszu, zerkały z ciekawością w jego stronę, aby później głosić na jego temat panegiryki. Zresztą miały ku temu poważne powody, ponieważ burmistrz Mazur był stanu wolnego, co więcej – był prawie doskonały. Niektóre mężatki uśmiechały się pod wąsem, pod warunkiem że takowy miały, gdyż nie uważały, aby blisko sześćdziesięcioletni stary kawaler był dobrą partią. Niemniej takbyło.

Zatem sterczał ów burmistrz w wejściu na taflę lodowiska i wzrokiem nieco poirytowanym raz po raz spoglądał na zegarek oraz na przestępujący z nogi na nogę gęstniejący tłummieszkańców.

– Gdzie ten Wieczorek? – rzucił mocno zniecierpliwionym szeptem do stojącej u jego bokusekretarki.

Ta zaś w popłochu wyciągnęła szyję ponad las głów lekko już przemarzniętej społeczności, aby z ulgą stwierdzić, że właśnie zbliża się przewodniczący rady miejskiej z nożyczkami do przecięcia wstęgi. Mężczyzna był nieco zdyszany, ale z zadowoleniem wyciągał w stronę burmistrza srebrne narzędzie niezbędne do otwarcialodowiska.

– Proszę, panie burmistrzu! – wydyszał Radosław Wieczorek, na co dzień nauczyciel matematyki w miejscowejszkole.

– Nareszcie! – Burmistrz wziął do ręki nożyczki, jednocześnie włączającmikrofon.

Rozległ się charakterystyczny szum sprzętu nagłaśniającego. Zebrani zaczęli się nawzajemuciszać.

– Drodzy mieszkańcy! – zagrzmiał tubalny głos burmistrza. – Zaczynajmy, bo czas ucieka, a nasi milusińscy sięniecierpliwią!

Tu i ówdzie rozległ się pojedynczy śmiech, a Jacek Mazurciągnął:

– Nasze miasteczko doczekało się sztucznego lodowiska! Wiedząc, że mieszka tu i uczy się kilkudziesięcioro dzieciaków w różnym wieku, postanowiłem wyjść naprzeciw ich naturalnym potrzebom zażywania ruchu na świeżym powietrzu i utworzyć ten oto obiekt. Nie było łatwo zdobyć pieniądze, ale kto mnie zna, ten wie, że szybko nie odpuszczam i pomimo przeciwności losu prę naprzód! Nie raz i nie dwa widziałem wasze dzieci wałęsające się zimową porą bez celu po ulicach. Nie mam potomstwa, ale zdaję sobie sprawę, jakie to duże zagrożenie. Dlatego razem z radnymi postanowiliśmy utworzyć to piękne lodowisko, które będzie nas wszystkich cieszyło przez najbliższe dwamiesiące.

– Brawooooo! – Wyrwał się jakiś męski głos z tłumu, a zebrani natychmiast to podchwycili i zaczęliklaskać.

Burmistrz taktownie odczekał moment owacji, aby po chwili dokończyćmyśl.

– Chcę dodać, że lodowisko będzie dostępne nieodpłatnie dla wszystkich mieszkańców naszegomiasteczka.

Spodziewając się kolejnej burzy owacji, burmistrz Mazur zawiesił głos. Rzeczywiście, społeczność zaczęła klaskać igwizdać.

– Proszę kończyć, panie burmistrzu, bo dzieci się niecierpliwią – szepnęła pani Krysia, sekretarka. – Poza tym za zimno tak stać wbezruchu.

– Dobrze, dobrze – mruknął Mazur. – Jeszczesłówko!

Powiódł wzrokiem po zaczerwienionych z zimna nosach młodych mieszkańców, przestępujących z nogi na nogę, po czym z szerokim uśmiechemzapytał:

– To co, dzieciaki?! Otwieramylodowisko?!

– Taaaaaaak! – wrzasnęły maluchy, napierając na siebienawzajem.

Były naprawdę zniecierpliwione. Wielu z nich w rękach mocno ściskało związane ze sobą sznurówki łyżew. Zbyt długo czekały na tęchwilę.

Burmistrz, nie przedłużając swojego wystąpienia, z uroczystą miną, jednym cięciem nożyc przepołowił szeroką wstążkę, której dwie części momentalnie spadły na ziemię. Lodowisko było otwarte. Dzieciaki mogły ślizgać się dowoli.

***

Tłum na Rynku trochę się rozproszył. Większość młodego pokolenia z radością śmigała po błyszczącej tafli. Zachwyceni rodzice i opiekunowie stali przy kolorowych bandach i raz po raz pstrykali rozochoconym latoroślom fotki albo nagrywali krótkie filmiki, które natychmiast lądowały na Facebooku czy Instagramie. Ależ burmistrz Mazur sprawił imradość!

Sprawca całego zamieszania wprawdzie nie jeździł na łyżwach, ale z ogromną satysfakcją spacerował dookoła Rynku, co chwilę zatrzymując się na pogawędkę z mieszkańcem czy znajomym. Zbierał od nich gratulacje, niemniej sam czuł, że zrobił dobry uczynek dlaspołeczeństwa.

Zaciągnęło grudniowym chłodem. Od kilku dni mówiło się, że na Mazury nadciąga śnieg. Ten czy ów, słysząc tę prognozę, stukał się niedowierzająco w głowę, wszak od paru lat mówiło się o ociepleniu klimatu, co było jednoznaczne z tym, że należy zacząć odzwyczajać się od śnieżnych świąt. Choć było to trudne, to trzeba było do tej myśli przywyknąć. W sercach mieszkańców jednak rokrocznie tliła się malutka nadzieja, że kolejne święta będą takie, jakich zawsze oczekiwali. Tak też było i w tym roku. Z pewną otuchą spoglądali w zachmurzone niebo i na termometr za oknem. Temperatura radośniespadała…

– Panie burmistrzu, zapraszam na gorącekakao!

Do uszu Jacka Mazura dobiegł czyjś głos. Mężczyzna odwrócił się iuśmiechnął.

Pani Róża! Niektórzy nazywali ją babcią Różą. Staruszka już dawno skończyła osiemdziesiątkę, ale wciąż broniła się przed goniącym ją czasem. Była niskiego wzrostu, pulchna i nieco przygarbiona. Miała okrągłą, pooraną bruzdami twarz, z dużymi, zielonymi oczami, które, pomimo podeszłego wieku, patrzyły bystro, uważnie obserwowały i sprawiedliwie oceniały. Starsza pani była dobrze znana wszystkim mieszkańcom ze swej pracowitości. Przez cały rok, od rana do wieczora, siedziała na ryneczku przy swoim niewielkim starganie i sprzedawała to, na co akurat był sezon. Latem handlowała warzywami ze swego ogródka, bukietami różnobarwnych kwiatów czy ziół, jesienią i zimą zaś wytwarzała mnóstwo wełnianych skarpet, czapek, rękawiczek z jednym palcem i piekła ciastka maślane, które potem za grosze sprzedawała mieszkańcom. Babcia Róża najtrudniej miała wiosną, na przednówku, jak to określała, gdyż wtedy jeszcze nie było plonów w ogrodzie, a skarpet i rękawiczek nikt już nie potrzebował. Ratowała się tylko ciastkami, chętnie kupowanymi przez dzieci wracające zeszkoły.

– Chętnie, pani Różyczko, bo strasznie przemarzłem! – Mężczyzna zatarł zmarzniętedłonie.

Kobieta w milczeniu napełniła stary, fajansowy kubek gorącym, aromatycznym kakao i podała go mężczyźnie. Ten bez słowa protestu wziął od niej naczynie, położywszy na niewielkiej tacce monetę pięciozłotową. Gestem powstrzymał ją od wydania reszty. Odkąd objął urząd burmistrza, przymykał oko na handel kakao i ciastkami starszej pani, gdyż wiedział, że to całe jej życie. Nie była uciążliwa dla nikogo, zatem wszyscy z chęcią kupowali u niej towar, nawet wtedy, gdy nie był onpotrzebny.

– Musi się pan cieplej ubierać – poradziła pani Róża. – Mamy grudzień, a teraz o choróbsko nietrudno. Kalesony trza nosić – dodała, patrząc na niego uważnie. – Nie jest pan młodzikiem, panieburmistrzu.

Mężczyzna, słysząc o kalesonach, rozejrzał się nieco skonsternowany, czy aby nikt tego nie słyszy. Pomimo zaawansowanego metrykalnie wieku, wciąż czuł się młodo, a już na pewno nie myślał okalesonach.

– Pani Rozalio! – Zaśmiał się. – Co będę nosił, jak przyjdzie prawdziwa zima, kiedy teraz włożękalesony?

– Wtedy się zobaczy, panie burmistrzu! – Kobieta mrugnęła do niego filuternie. – Dobry pomysł z tym lodowiskiem – dodała, kiwając głową. – Nareszcie te dzieciuki będą miały zajęcie, a tak to po lekcjach ino się szwendają po ulicach i brukszlifują.

Burmistrz, słysząc pochwałę po raz sześćdziesiąty dziewiąty tego wieczoru, aż pokraśniał z zadowolenia. Odstawił kubek po kakao na straganik, wytarł usta i skierował swe kroki w przeciwległy kątRynku.

– To do zobaczenia, pani Różyczko! Idę teraz do pana Wincentego, bo się na mnie obrazi, że niczego u niego niekupiłem!

– No trzeba, trzeba! – rzuciła pogodnie staruszka, a pod nosem dodała: – No, stary dziadyga obrazi się jaknic.

***

Po dwudziestej drugiej, kiedy lodowisko zostało zamknięte, a mieszkańcy z ociąganiem rozeszli się do swoich domów, wiatr nareszcie rozegnał skłębione chmury, a nad miasteczkiem, tuż za wieżą ratuszową przycupnął wielki, pyzaty księżyc. Bez słowa patrzył na uwijające się na Rynku służby sprzątające. Zabawa zabawą, ale nazajutrz musiał być porządek i należało ogarnąć śmieci zchodników.

Pani Róża podniosła się z westchnieniem ze starego fotela, wymoszczonego kilkoma warstwami pledów. Zgrabiałymi z zimna dłońmi zaczęła chować do dużej brezentowej torby skarpety, czapki i rękawiczki, do drugiej zaś wstawiła duże blaszane pudło z resztą ciastek oraz pusty termos po kakao. Zajęta pracą nie zauważyła, że obok niej wolnym krokiem przechadza się jakiśczłowiek.

– Jak interesy?! – burknął niezbyt przyjemnym głosemprzybysz.

Róża podniosła głowę. Jej twarz przeciął grymasniezadowolenia.

– Dobrze, a u ciebie? – odpowiedziała takim samymtonem.

Mężczyzna machnął ręką, a po chwili wahania podszedł do uprzątniętego straganuRozalii.

– Sprzedałem tylko kilka gomółek sera – mruknął. – Dobrze, że burmistrz kupił, w przeciwnym wypadku mógłbym dziś wracać goły dodomu.

– Wicek, bo jesteś chytry! – Róża spojrzała mu w oczy. – Żeby gomółka sera kosztowała dwadzieścia złotych, to trzeba nie miećserca!

Wicek, a właściwie Wincenty Wróbel, żachnął się, zniecierpliwiony. Był on równolatkiem Rozalii Wójcik. Szczupły, średniego wzrostu, z mocno przerzedzonymi na czubku głowy włosami. Miał starą, wiecznie niezadowoloną twarz, poprzecinaną siatką gęstych zmarszczek. Ubrany w ciężki kożuch i wielką czapkę baranicę, czuł się gotowy na nadejściezimy.

– A co ty, kobieto, wiesz o robieniu sera! – Wicek zaśmiał się nieprzyjemnie. – Z każdego dnia mam tyle mleka, że starcza mi na zrobienie jednejgomółki!

– No, ja to wszystko rozumiem, ale ty chcesz się od razu dorobić na tym serze! Dwadzieścia złotych! – Parsknęłaśmiechem.

Rozalia i Wincenty od lat tworzyli w miasteczku dosyć specyficzną parę. Oboje owdowieli blisko dziesięć lat temu. Róża mieszkała w kamienicy przy Rynku, naprzeciwko ratusza, zajmując dwa niewielkie pokoje, kuchnię i łazienkę. Jej dwaj synowie, od dawna ożenieni, z rzadka odwiedzali matkę. Mieszkali wprawdzie godzinę drogi od miasteczka, lecz zajęci swoimi sprawami, nie mieli czasu na wizyty u starej matki. Dobrze, że ta była samodzielna i samowystarczalna, nigdy nie prosiła dzieci o pomoc. Staruszka jednak miała świadomość, że może nadejść taki moment, kiedy zabraknie jej sił. Obecnie wystarczały jej telefony od synów iwnuków.

Wincenty miał córkę, zięcia i dwóch pełnoletnich wnuków. Córka Wicka miała trochę więcej serca niż synowie Róży, dlatego raz na jakiś czas odwiedzała starego ojca. Częściej jednak do dziadka wpadali Maciek i Antek, szczególnie wtedy, gdy kroiła się jakaś imprezastudencka.

Wicek i Rozalia nigdy ze sobą normalnie nie rozmawiali. Wiecznie się przekomarzali, pouczali wzajemnie, burczeli, pokrzykiwali. Obrażali się na siebie średnio dwa razy w tygodniu i tyleż samo wyrzucali sobie nawzajem błędy. Nie wiadomo dlaczego, patrzyli na siebiewilkiem.

Idąc ich tokiem myślenia i biorąc pod uwagę obopólną awersję, każdy na ich miejscu unikałby drugiego jak ognia. Lecz nie oni! Wicek i Róża podświadomie szukali siebie nawzajem, gdyż nie mogli żyć bez wzajemnego krytykowania i przekomarzania. Poza tą niechęcią, staruszkowie starali się żyć w zgodzie z resztąmieszkańców.

Róża była uwielbiana przez dzieci z miasteczka. Za półdarmo sprzedawała im ciasteczka maślane i kakao, nieraz opatrywała zdarte łokcie i kolana czy fartuchem wycierała łzy. Dla dorosłych mieszkańców zawsze miała w zanadrzu dobre słowo i uśmiech. Taka byłaRóża.

Wicek natomiast słynął ze swojego gburowatego charakteru. Był małomówny i burkliwy. Za to w okresie jesienno-zimowym miał na swoim straganie najlepsze marynowane grzybki, ogórki kiszone, zawekowany szczaw łąkowy, latem zaś handlował szczypiorkiem, sałatą i rzodkiewką. Przez cały rok robił kozi ser. Mieszkał w jednym z małych domków, usytuowanych w bocznych uliczkach, niedaleko ratusza. Nigdy nikogo nie pytał o zdanie, więc i w kwestii hodowli kóz też tego nie uczynił. Kilka lat temu kupił parkę zwierzaków, które w niedługim czasie obdarowały go koźlętami. Starszego mężczyznę wkrótce całkowicie pochłonął kozi interes, ale przede wszystkim miłość do tych niesfornych i mocno niezdyscyplinowanych ssaków z rodzinywołowatych.

– I czego się śmiejesz, muszę za coś żyć! – burknął Wicek, chowając ręce w kieszenie kożucha. Zrobiło mu sięzimno.

– Już ty masz z czego żyć! – Róża znowu się zaśmiała. – Twoja emerytura to nie moja racjagłodowa!

– A czego ty mi zaglądasz w kieszeń, co?! – obruszył się starzec. – Pilnuj lepiej tych swoichskarpet!

Róża spąsowiała. Wicek tego nie zauważył, bo kobieta stała w cieniu latarni, ale ona sama poczuła, że oblewa ją szkarłat. Bynajmniej nie ze wstydu, lecz z nerwów. Zamaszystym ruchem złapała swoją pokaźną torbę z niesprzedanym towarem i odwróciła się plecami do Wicka. Nie zamierzała więcej prowadzić konwersacji z tym starymcholerykiem.

– Ja będę pilnowała skarpet, a ty tych swoich kóz, bo jak się wypuszczą, to po całym miasteczku latają i beczą, jakbyś ich nie karmił! – Róża z wściekłością chwyciła klamkę drzwi wejściowych do jejkamienicy.

– Ja?! Ja nie karmię kóz?! – krzyknął Wicek, ale kobieta go niesłyszała.

Roztrzęsiona weszła do klatki schodowej starej, przedwojennej kamienicy. W lewej ręce trzymała torbę, więc prawą pomacała chropowatą ścianę, na której spodziewała się znaleźć włącznik światła. Znalazła! Kilkakrotnie pstryknęła, lecz nie zadziałało. Mrucząc pod nosem, staruszka zaczęła powoli iść w stronę schodów, aby dostać się do swojego mieszkania. Do pomieszczenia, przez brudny świetlik nad drzwiami, nagle wdarła się smuga księżycowego światła. Róża odetchnęła z ulgą, że nie będzie musiała po ciemku wspinać się po schodach. Raptownie jej wzrok padł na jakiś niewielki węzełek, porzucony na półpiętrze. Pierwsze skojarzenie, jakie jej przyszło na myśl, to tobołek, z którym kiedyś jako dziecko podróżowała z rodzicami z Wołynia. Po bliższym przyjrzeniu się, Róża skonstatowała, że węzełek w księżycowej poświacie błyszczy jakimś niezwykłym, srebrnymświatłem.

– Olaboga! Coto?

Starsza kobieta przeżegnała się bojaźliwie. Odstawiła torbę na bok, zrobiła krok naprzód i wyciągnęła szyję, aby dostrzec, co kryje w sobie ów zawiniątko. Paczka zaś, jakby odgadując intencje Róży, sama postanowiła się ujawnić. Poruszyła się najpierw delikatnie, prawie niezauważalnie, a po chwili zaczęła drgać, a z jej wnętrza dobiegło ciche… jakbybeczenie.

– Ki za cholera? – szepnęła przerażona Róża. – Koźlaka tu kto podrzucił, czyco?

Postanowiła jednak, że pomimo strachu i panujących ciemności zajrzy do węzełka, który wciąż lśnił i skrzył nieprawdopodobnym światłem. Podeszła ostrożnie do zawiniątka i uchyliła jego rąbek. To co zobaczyła, spowodowało, że w jej piersiach na chwilę zatrzymało sięserce.

Rozdział 2

o rodzinie Nowickicho tym, jak Jessica uratowała mysz

Anna Nowicka już od furtki słyszała dzikie ryki dochodzące z wnętrza domu. Wysiadła z samochodu, aby otworzyć bramę i wjechać na podwórze, lecz krzyki były tak głośne ...i przerażające, że postanowiła czym prędzej sprawdzić, który z potworów tym razem zalazł komuś za skórę. Jednym przyciskiem pilota zamknęła auto, a następnie puściła się biegiem w kierunku drzwi wejściowych do domu. Drżącą ręką wysupłała z torebki klucze, odszukała właściwy, pasujący do zamka i już po chwili, zrzuciwszy po drodze buty, stanęła pośrodku rodzinnejawantury.

Zanim jednak dotarło do niej, co było powodem bijatyki pomiędzy Julkiem a Kubą, jej umysł zarejestrował pewien dysonans, który sprawił, że zaczęła krzyczeć. Natychmiast podziałało. Kotłująca się na podłodze masa złożona z dwójki dzieciaków, psa i kota, natychmiastznieruchomiała.

Pozwoliło to Annie zaczerpnąć oddech i ocenić sytuację. A ta wyglądała marnie. Przewrócona choinka, bombki walające się po całej podłodze, skłębiona na stole serweta, woda wylana z wazonu. Były to szkody, które kobieta zarejestrowała jednymspojrzeniem.

Aż się bała, co jeszczeodkryje.

– Co tu się stało? – zapytała prawie normalnym tonem, z trudem panując nademocjami.

Dwóch ciemnowłosych chłopców od razu zaczęło zdawać relację z przebieguwydarzeń.

– Wrócilim ze szkoły i Zośka kazała nam cicho siedzieć, bo gadała przez telefon! Z tym swoim gachem! – snuł swoją opowieśćJulek.

Skóra na karku Anny zdrętwiała, kobieta natychmiast przerwałachłopcu.

– Wróciliśmy, Juluś – poprawiła łagodnym głosem. – I nie gachem, akolegą.

– No! I siedzielim cicho, naprawdę bardzo cicho! – uzupełnił Kuba. – Ale zobaczylim przez okno tarasowe Ciotkę i Julek powiedział, że zimno jej na dworze. No to otworzylim drzwi, żeby wlazła do środka. Chcielim dać jej trochę tej suchej karmy, co stoi w kuchni, ale…

– Ale…? – Anna była przygotowana na wiele, lecz nie na to, co miała za chwilęusłyszeć.

– Ona wlazła z myszą w pysku… – rzekł zmartwionychłopiec.

– Co takiego?! – wrzasnęła, choć obiecywała sobie, że nie będzie podnosić głosu przydzieciach.

– No przecie gadam! – zdenerwował się Kuba. – Wlazła z myszą wpysku!

Anna w popłochu rozejrzała się dookoła, ale nigdzie nie zauważyła myszy, a kot Puszek, zwany przez chłopców Ciotką, mył spokojnie swojefuterko.

– I co dalej? – zapytała.

– No dalej to nic ciekawego – mruknął milczący do tej poryJulek.

– Nic ciekawego, powiadasz? – Anna w dalszym ciągu rozglądała się za gryzoniem. Na wszelki wypadek przymknęła drzwi do salonu, w którym właśnie sięznajdowali.

– Nnnno, właściwie to Frajera wina – uzupełnił swoją wypowiedź Julek. – Bo kiedy zobaczył Ciotkę z tą myszą, zaczął ją gonić, aona…

Anna pokiwała głową. Każdy kolejny dzień przynosił takie zdarzenia, że jakby czytała o nich w książkach, śmiałaby się do rozpuku, a tymczasem działy się one w jej życiu i bynajmniej nie nastrajałyzabawowo.

– Puszek uciekał przed Milo, ten wpadł na stół, wywrócił wazon z kwiatami, a następnie wskoczył na choinkę! Drzewko przewróciło się, bombki z niego pospadały i koniec historii, tak?! – Patrzyła ze zmarszczonymi brwiami nachłopców.

Mieli skruszone miny. Julek spuścił głowę i przestępował z nogi na nogę. To sprawiło, że zapaliło się jej w głowieświatełko.

– Nie… – Kuba pokręcił głową i szturchnął brata. – Bo Ciotka nasrała podchoinką.

– Co?! – Anna zdrętwiała. Rzeczywiście, dopiero teraz poczuła jakiś nieprzyjemny zapach, dochodzący do jejnozdrzy.

– Gadamprzecie!

Anna poczuła, że nogi się pod nią uginają. Żeby nie upaść, usiadła na kanapie. Spojrzała z wyrzutem na dwóch małych chłopców, którzy zaistnieli w jej życiu jakieś dziesięć miesięcy temu. Bracia, dwie małe biedy, każda z własnym dramatemżyciowym.

Julek miał jedenaście lat, a Kuba dziesięć. Obaj, zbyt niscy jak na swój wiek, mieli cechy świadczące o tym, że są braćmi. Ciemne, krótko ostrzyżone włosy i orzechowe oczy, okolone długimi rzęsami. Oczy Julka były malutkie i wąskie, dosyć szeroko rozstawione, niepasujące do małego, zadartego noska. Kubuś zaś miał okrągłą buzię, z łagodnie zarysowanym podbródkiem, dużymi, kształtnymi oczami oraz pełnymi, często śmiejącymi sięustami.

– Zośka, Baśka, Jessica! – zawołałaAnna.

Po kilku chwilach totalnej bezradności i zawieszenia poderwała się z kanapy. Nie mogła pokazać dzieciom swojej słabości. One nie były winne temu, że nikt nie nauczył ich podstawowych zasad i norm społecznych. Teraz ona była za nich odpowiedzialna i małymi krokami musiała pokazać im, co jest dobre, a cozłe.

Na schodach rozległ się tupot trzech par młodych stóp, w progu stanęły trzy dziewczynki, których początkowa ciekawość przerodziła się wprzerażenie.

– Jezu, a co tu się dzieje?! – zapytała Baśka, ładna, szczupła blondyneczka z kucykiem na czubkugłowy.

– Myślałam, że wy mi to powiecie – rzekła Anna, patrząc uważnie na przybyłe dziewczyny. – Pojechałam na godzinę do sklepu, prosząc was o przypilnowanie chłopców… Wracam, a tu takiekwiatki.

– A co tak śmierdzi?! – zapytała nagle Jessica, niższa od dwóch pozostałychdziewcząt.

Była to śliczna dziewczynka, lekko przy kości, z pierścionkami ciemnych włosów, okalającymi bladą, upstrzoną jasnymi piegamitwarz.

Co chwilę nerwowo poprawiała okulary w plastikowej, czarnejoprawce.

– Dziękuję, Jessico, że zwróciłaś na to uwagę! – Anna omiotła spojrzeniem choinkę, pod którą, zgodnie z relacją braci, miały znajdować się kocie odchody. – To robota Puszka! Nie wiem, co chłopcy z nim wyczyniali, ale skończyło się to kupą pod choinką. Tak ich pilnowałyście, że choinka leży na… kociej kupie, cała serweta ze stołu jest zmoczona, a kot bawi siębombkami!

– Ale mamo! – zawołała Zośka, siostra bliźniaczkaBaśki.

Obie miały duże, bystre oczy i ostro zarysowane podbródki, z tym że Baśka była blondynką, a Zośka brunetką. Jedna odziedziczyła urodę po matce, a druga poojcu.

– Mieli oglądać bajki! – kontynuowała. – Przecież nie mają po trzy lata, że trzeba siedzieć i patrzeć, czy czegoś nieodwalą!

– No właśnie! – zawtórowała jej siostra. – Też potrzebujemy jakiejś prywatności, a ty każesz nam zajmować się jakimiśbachorami!

– Tylko nie bachorami! – krzyknęła Anna. Czuła, że powinna zagonić całe towarzystwo do sprzątania, ale najpierw chciała z nimi porozmawiać. – To są dzieci, które potrzebują dużo uwagi. Także waszej, bo teraz są nasząrodziną!

Dzieci, nie bachory, stały poza zasięgiem wzroku Anny i robiły głupie miny. To jeszcze bardziej rozwścieczyło Baśkę. W pewnej chwili jednym susem znalazła się przy braciach, łapiąc ich za ramiona i mocnopotrząsając.

Chłopcy momentalnie zaczęli się drzeć, jakby ktoś obdzierał ich ze skóry. Anna poderwała się, aby oddzielić wściekłą nastolatkę od dzieci, gdy nagle rozległ się głośniejszy krzyk, tym razem darły się Zośka iJessica.

– Mysz, mysz! Mamo, zabierzją!

Nastolatki gwałtownie miotały się po pokoju, w końcu obie wskoczyły na kanapę, a jedyne, co przyszło Annie do głowy, to podbiec w stronę drzwi i zamknąć je z głośnymtrzaskiem.

– Nie zamykaj tych drzwi! – Zośka wpadła whisterię.

Zeskoczyła z kanapy, aby na powrót otworzyć drzwi, lecz zrobiła to tak niefortunnie, że nastąpiła bosą stopą na plastikową bombkę, na której, wymachując rękoma, natychmiast pojechała jak na rolkach i skończyła przygodę niegroźnym w skutkach, lecz opłakanym upadkiem na sztucznejchoince.

– Zosiu! – krzyknęła Anna, rzucając się na pomoccórce.

Ta jednak momentalnie podniosła się z podłogi i posyłając piorunujące spojrzenia w stronę matki, wybiegła z pokoju. Tupot jej bosych stóp grzmiał głośnym echem w całymdomu.

– A co tu się dzieje?! – Od progu wejściowych drzwi rozbrzmiał donośny męski głos. – Tak się drzecie, że słychać was aż na podwórzu. Aniu, dlaczego nie wstawiłaś auta do garażu? Blokujesz caływja…

Paweł urwał w pół słowa. Stał z szeroko otwartymi oczami, patrząc i próbując ocenić to, co działo się w salonie. Nie miał pojęcia, czy choinka jest już rozbierana czy może następuje jakaś zmiana dekoracji nanowe.

– C-co tak śmierdzi?! – wyjąkał wkońcu.

– Ciotka się zesrała! – zawołał Julek. – Ale wali, co?!

Paweł otworzył usta, aby zaprotestować, gdy nagle rozglądające się czujnie na wszystkie strony Baśka i Jessica znowu zaczęły przeraźliwiepiszczeć.

– Tato, weź ją! Weź ją, proszę!

– Wujku, mysz, tam podstołem!

– Teraz pod oknem! Zabierzją!

– Uspokójcie się! – krzyknął skonsternowany i rozeźlonyPaweł.

Spodziewał się, że spędzi miły i spokojny wieczór po całym dniu wyczerpującej pracy na budowie, a tu nie dość, że kot się wypróżnił w domu, to jeszcze wprowadziła się jakaśmysz.

Dziewczęta, obrażone na Pawła, asekuracyjnie wskoczyły na kanapę i usiadły na jej oparciu, uważnie rozglądając siędookoła.

– Paweł, nastaw pułapkę, bo Puszek przyniósł do domu mysz! – wyjaśniła Anna. – Milo, jak zobaczył Puszka z myszą, zaczął go gonić, wtedy przewróciła się choinka, a Puszek ze strachu zrobił kupę! Całahistoria!

– Nie, nie! – przekrzykiwali się Julek iKuba.

– Najpierw Ciotka wlazła pod choinkę i się zesrała, a dopiero później Frajer ją gonił! – wyjaśnił młodszy zchłopców.

– Dość! – krzyknęła Anna. – Julek i Kuba sprzątają z podłogi bombki, Basia przynosi mi miskę z ciepłą wodą i płynem oraz szmatkę, Jessica doprowadzi stół doporządku!

– A ja? – zapytał Paweł, chcąc nieco udobruchać żonę. – Mogę dla ciebie złapać tęmysz.

– Nastaw pułapkę! – burknęłaAnna.

Podniosła choinkę i zaczęła na niej zawieszać bombki podawane przez chłopców. Paweł, widząc, że nie zanosi się na poprawienie humoru Ani, zdjął kurtkę i odwiesił ją nawieszak.

Tymczasem Jessica, uporządkowawszy stół, zwróciła się do niego z zafrasowanąminą.

– Wujku, a jak ty chcesz złapać tęmysz?

– Normalnie! – odparł Paweł. – Wezmę pułapkę, jakieś ziarenkai…

– Paweł! – ostrzegła go żona, lecz Jessica błyskawicznie odkryła jakieś niecnezamiary.

– Wujku, proszę, nie zabijaj tej myszy! – Dwunastolatka złożyła dłonie w błagalnym geście. – Złapmy ją żywą i wypuśćmy na dwór! Proszę, proszę, proszę!

Paweł z westchnieniem spojrzał na żonę i pokręcił głową z rezygnacją. Wiedział, że jest na przegranej pozycji. Jessica nie pozwoliłaby nawet muchy skrzywdzić, nie mówiąc o myszy. Nie wiedząc jeszcze, jak uda mu się złapać zwierzątko, zgodził się bez wahania, byle by tylko mieć trochę spokoju po męczącym dniupracy.

***

Wyczerpany popołudniowymi przygodami niewielki czarno-biały kundelek Milo spał przy nogach swoich państwa. Od czasu do czasu czujnie otwierał oczy, zerkając, czy nie zbliżają się w jego kierunku dwa małe potworki zwane Julkiem i Kubą. Milo uwielbiał dzieci, lecz ich nadmierna energia i nadpobudliwość męczyły go. Miał już swoje lata i od jakiegoś czasu polubił nicnierobienie w swoim legowisku obok kominka. Tymczasem gałgany, które od ubiegłej zimy zagościły w tym domu na dobre, bardzo dawały mu się weznaki.

– Zmęczona? – zapytał żonęPaweł.

Od godziny mieli czas tylko dla siebie, ponieważ chłopcy zasnęli, a dziewczynki siedziały w swoim pokoju na górze. Anna leżała wyciągnięta na kanapie, trzymając nogi na kolanach Pawła. Na niskim stoliku stały kubki z aromatyczną herbatą o smakucynamonu.

– Bardzo – odrzekła kobieta. – Chłopcy coraz mocniej się rozkręcają, a ja jestem tym przerażona. Nie wiem, skąd oni czerpią te wszystkie pomysły i energię dodziałania.

– Kochanie, jak to chłopcy… Przyznaję, że mnie też czepiały się różne pomysły. – Paweł próbował wziąć dzieci w obronę. – A z dobrych rzeczy zauważyłaś, że trochę mniejprzeklinają?

Anna pokiwałagłową.

Kiedy Julek i Kuba trafili do nich jako rodziny zastępczej, była przerażona. Co drugie słowo u braci było wulgaryzmem, nieakceptowanym społecznie. Chłopcy przez te wszystkie lata pobytu w domu rodzinnym słyszeli same przekleństwa. Wiele z nich miało podtekst seksualny, bo malcy dużo w swoim życiuwidzieli.

Ich dom rodzinny mieścił się zaledwie osiem kilometrów od ich aktualnego miejsca pobytu i tego Nowiccy obawiali się najbardziej. Nachodzenia przez biologiczną rodzinę Julka i Kuby. Byli świadomi, że dzieciaki celowo zostały umieszczone tak blisko poprzedniego miejsca zamieszkania, by rodzice mieli możliwość kontaktowania się ze swoim potomstwem, bo to zwyczajnie ich potrzebowało, ale Anna i Paweł mieli po prostustracha.

Anna była ich matką zastępczą, ale nigdy nie zamierzała wyeliminować biologicznej rodziny dzieci. Jakież było zdziwienie Nowickich, kiedy rodzice Julka i Kuby nie podjęli próby odwiedzenia dzieci po tygodniu od umieszczenia ich w rodzinie zastępczej ani po dwóch czy po kolejnych miesiącach. Chłopcy tęsknili, dopytywali się o matkę. Anna próbowała do niej dzwonić, lecz bez skutku. W końcu dotarła do niej wiadomość, że rodzice zniknęli. Po prostu sobie wyjechali. Paweł gdzieś tam zasłyszał, że postanowili poszukać szczęścia zagranicą.

– Tu rzeczywiście możemy mówić o sukcesie, ale te ich pomysły… – Anna wzniosła oczy ku niebu. – Boję się każdego ich wyjścia do szkoły, bo te biedne nauczycielki będą niedługosiwe.

Pawełzachichotał.

– Wyobrażasz sobie panią Asię siwą? – Z błyskiem w oczach spojrzał na żonę. – Ma takie kilogramy lakieru na włosach, że żadna siwizna ich nie weźmie! Zresztą nie chciałbym, aby nauczycielka moich dzieci, mająca tak słuszną figurę i taki biust, posiwiała!

– Ty babiarzu! – Anna lekko szturchnęła męża stopą. – W takim razie następnym razem ty idziesz nawywiadówkę!

Paweł lekko wypiął pierś i uśmiechnął sięfiluternie.

– Chętnie pójdę do pani Asi, tylko nie wysyłaj mnie na spotkanie z wychowawczynią Zośki i Baśki. Z tą babą nic mnie nie połączy! Nawetszkoła!

Anna się roześmiała. Złość na chłopców już dawno jej przeszła, zresztą po całym zdarzeniu przepraszali ją, upewniając się, czy będą mogli nazajutrz pójść na lodowisko. Za karę nie pozwoliła im obejrzeć bajki na dobranoc. Było to dla nich tym bardziej dotkliwe, że musieli pójść do łóżek zaraz po dziewiętnastej, a na dodatek zamiast oglądać bajkę na Netflixie, przez kwadrans czytali na głos PrzygodyMikołajka, każdy po fragmencie. A tego chłopcy unikali jak ognia. Zresztą nie czytali najlepiej, więc Anna codziennie podsuwała im ciekawe książki, pasujące do ich wieku i temperamentu, i trenowała z nimi tę przykrą dla nichczynność.

– A co z tą myszą? – Annie przypomniały się błagania Jessiki. – Nie zamierzasz jej chybaukatrupić?

Słysząc o myszy, Paweł zerwał się nagle z kanapy, zdjąwszy ze swoich kolan nogi żony i wybiegł z salonu. Anna zachichotała, wyobrażając sobie, jak mąż ugania się za gryzoniem, aby ująć go żywego. Tymczasem Nowicki wrócił do żony, dzierżąc w dłoniach jakieś niewielkie metalowepudełko.

– Wiesz, co to jest? – zapytał, pokazując jejprzedmiot.

Anna chwilę na niego patrzyła, po czym wzruszyłaramionami.

– Myślisz, że gdzie jeździłem po awanturze z chłopcami? Liczyłaś na to, że pojechałem strzelić sobie włeb?

Podał jej pudełko do ręki, a ona obracała je w dłoniach, spodziewając się, że wpadnie jej do głowy rozwiązaniezagadki.

– Co to, to nie, kochana! Pojechałem do sklepu żelaznego Cękalskiego i kupiłemżywołapkę!

– Co kupiłeś?! – Anna patrzyła na męża z zachwytem. – Pułapkę, w którą złapiesz żywąmyszkę?

Paweł z dumą kiwnął głową. W związku z tym, że spełnił prośbę przysposobionego dziecka, czuł siębohaterem.

– Czy Jessica już wie? – zapytałamęża.

– Jeszcze nie, ale może rano się dowie, kiedy pokażę jej mysz! – Paweł się roześmiał. – Co więcej, mogę podarować jej to zwierzątko, żeby w drodze do szkoły gdzieś jewypuściła.

Anna podniosła się do pozycji siedzącej i opuściła nogi na podłogę. Bez słowa przygarnęła męża do siebie i wycisnęła na jego ustach mocny pocałunek. Była z niegodumna.

– Dziękuję, kochany!

Gdzieś w drugim pomieszczeniu rozdzwonił siętelefon.

– Nie odbieramy – szepnął jej na ucho Paweł. – Idziemy dosypialni.

Anna przez chwilę rzeczywiście nie ruszała się z kanapy, licząc na to, że melodyjka przestanie grać. Niestety, dźwięk dzwonka był bardzo natarczywy, a osoba dzwoniąca wytrwale czekała na odebranie. Wiedząc, że nie ma innego wyjścia, Paweł nieco zniecierpliwiony udał się do kuchni potelefon.

***

Cisza otuliła dom Nowickich dopiero późnym wieczorem. Małżonkowie, zmęczeni wydarzeniami dnia, zamierzali wcześniej położyć się do łóżka, lecz otrzymana wiadomość całkowicie wytrąciła ich z równowagi. Zanim jeszcze Ania rozłączyła się ze swoim rozmówcą, Paweł domyślił się, co było tematem krótkiejkonwersacji.

– Kiedy mamy jechać? – zapytał.

– W ciągu kilku dni dadzą znać – odparła. – Dzieciaczek jest wszpitalu.

– Jest chory? – zaniepokoił sięPaweł.

Anna z bezradną miną wzruszyłaramionami.

– Pani z centrum rodziny zapewniła mnie, że nie. Nic więcej niewiem.

Podekscytowana, lecz również zaniepokojona Nowicka włożyła kapcie i ruszyła w stronę schodów prowadzących na piętro, gdzie mieściły się trzy sypialnie. Zatrzymała się na chwilę przy oknie tarasowym i spojrzała w czarną przestrzeń na zewnątrz. Z nieba cichutko spadały pojedyncze płatki śniegu. Poczuła w sercu ten rodzaj ciepła, który czuje kobieta na wieść o tym, że zostanie matką. Nawet nie swojegodziecka.

Tymczasem w ciszy spowijającej domostwo rozległ się przerażony głosJessiki.

– Ciociu, nieśpisz?

Nieco spięta, bez słowa udała się na górę. Jessica stała w progu ciemnego pokoju, który zajmowała razem z biologicznymi córkami Nowickich. Jej pulchną sylwetkę oświetlało słabe światło padające z niewielkiego kinkietu umieszczonego nad drzwiami. Ubrana w różową, bawełnianą piżamę z kolorowym jednorożcem, trzymała w rękach białe prześcieradło. Miała zmartwioną, ale też zawstydzonąminę.

– Co się stało? – zapytała szeptem dziewczynkę, choć już wiedziała, że Jessica znowu się zsikała włóżko.

– Ciociu, ja naprawdę nie chciałam… – rzekłanastolatka.

Była roztrzęsiona. Anna łagodnym ruchem odebrała jej prześcieradło i rzuciła je byle jak na poręcz od schodów. Wzięła w ramiona dziecko i mocno je przytuliła. Jessica momentalnie do niejprzylgnęła.

– Kochanie, to tylko prześcieradło, zmienimy je i po problemie – tłumaczyła, gładząc dziecko powłosach.

– Ciociu, ale ja mam dwanaście lat! – wyjąkała dziewczynka. – Co mam zrobić, żeby nie sikać w łóżko? Ja naprawdę nie robię tegospecjalnie!

Anna nie odpowiedziała, tylko mocniej przytuliła do siebie przybraną córkę. Nie potrafiła dać dziecku recepty na jej problem, który nawarstwiał się latami. Jedyne, co mogła ofiarować dziewczynce, to miłość. Właśnie ona miała szansę uleczyć jej biedne, skołataneserce.

Rozdział 3

o tym, co było w srebrnym węzełkuo ciastkach pani Różyo budowie mieszkańo perspektywie spędzenia świąt w Egipcie

Cienka warstwa śniegu przykryła Rynek miasteczka. Podążające do szkoły dzieciaki nie posiadały się z radości. Zgarniały biały puch z mijanych po drodze murków, płotków i samochodów, a następnie lepiły z niego niewielkie kulki i rzucały do wybranych celów albo w siebie nawzajem. Uciechy było przy tym co niemiara. Większość z nich, zaaferowana białym porankiem, zupełnie zapomniała zajść na stragan pani Róży, żeby kupić ciasteczka maślane, z chęcią zjadane podczas przerw wszkole.

Zresztą myśli starszej pani też były pochłonięte czymś zgoła innym niż ciastka. W wolnym tempie rozkładała wzorzyste skarpety, czapki i rękawiczki na swoim straganiku, zupełnie nie zwracając uwagi na dokazujące dzieciaki i przechodzących obok mieszkańców. Jej twarz była zatroskana, ściągnięta bólem. Znalezisko na klatce schodowej kamienicy totalnie ją rozbiło. Sprawiło, że runął jej uporządkowany świat wartości, straciła wiarę w ludzkądobroć.

– A co ty takamarkotna?

Starsza kobieta drgnęła, słysząc głos Wincentego. Zamknęła oczy, policzyła szybko do pięciu i dopiero wtedy odwróciła się do niezbyt lubianegoznajomego.

– Wydaje ci się, Wicek! – Starała się nadrobić miną, ale chyba jej się to nieudało.

Sąsiad popatrzył na nią spod zmarszczonych brwi. Powolnym ruchem wcisnął gołe ręce w kieszenie kożucha i podszedł bliżej dostraganu.

– Tobie się wydaje, że ja o niczym nie wiem! – zagaił rozmowę w sprytnysposób.

Różaspąsowiała.

– Widziałem wóz policyjny i karetkę! – dodał tajemniczym szeptem. – Mów!

– No dobrze! – westchnęła kobieta. – Wtedy…

– No wiem! Wtedy, co żeś powiedziała, że nie karmię kóz! Ale o co chodzi? – niecierpliwił sięWicek.

– Znalazłam na klatce schodowej dziecko! – oznajmiła poważnie Róża, nie zwracając uwagi na dygresję dotyczącąkozy.

– Jakie dziecko? – Wicek spojrzał zdumiony na sąsiadkę. – Ktoś zgubił dziecko? Tylu ludzi było na otwarciu lodowiska, że komuś mogło się zawieruszyć! – Zachichotał, ale natychmiast sięuspokoił.

– Wicek, myślałam, że umrę, jak zobaczyłam ten węzełek na podłodze! W niedzielę była pełnia, księżyc tak jasno świecił… Jakimś niezwykłym światłem oświetlił to zawiniątko z dzieciątkiem, że w pierwszej chwili pomyślałam, że dzieje się cud, jak wtedy, gdy Jezus przyszedł na świat w stajence. Mówię ci, taka srebrzysta poświata szła od tegokocyka!

– No ale mów! – ponaglił ją zaintrygowany Wicek. – Czyj todzieciak?

Róża zrobiła tajemniczą minę i rozłożyła ręce w geścieniewiedzy.

– No właśnie nie wiadomo! To niemowlę, Wicek! – zakończyłaopowieść.

– Niemowlę?! O mój Boże! Co za matka, że zostawia niemowlaka na klatce schodowej! – Wicek był naprawdęprzejęty.

Róża przez chwilę wyciągała z brezentowej torby w paski skarpety i układała je na ladzie. Wicek, opierając się jedną ręką o straganik, patrzył w zamyśleniu na to, co robi kobieta. Nie mieściło mu się w głowie, że ktoś w zimną noc może położyć dziecko na klatce schodowej i po prostu sobiepójść.

– Nie wiadomo! Dobrze, że tego dnia miałam dłużej otwarty stragan, bo gdybym jak zwykle wracała przed zmrokiem do domu, to na pewno nie znalazłabym tego dzieciaczka. Maleństwo leżało tam krótko, bo jak z godzinę wcześniej szłam do siebie do mieszkania, to go tam nie było. Na całe szczęście dzieciaczyna nie zdążyła nawet zmarznąć. Zadzwoniłam na policję i sięzaczęło!

– Co się zaczęło? – zapytałWicek.

– No… policja wezwała pogotowie, oni zabrali maleństwo, a policja mnie przesłuchiwała chyba z godzinę. Czy widziałam kogoś podejrzanego, czy ktoś się kręcił na klatce schodowej i takie tam! – tłumaczyła Rozalia. – Ale ja naprawdę nikogo obcego nie widziałam! Przecie znam wszystkich ludzi wmiasteczku!

– To się narobiło! – Wincenty w zamyśleniu zdjął czapkę baranicę i drapał się po łysiejącej głowie. – Ja bym takąmatkę…

Nie dokończył, tylko zmełł w ustach przekleństwo. Nie mieściło mu się w głowie, że można dzieciaka komuś pod drzwi podrzucić. Jak jakiegośkociaka!

***

Duże białe volvo zatrzymało się w jednej z bocznych uliczek przy Rynku. Wysiadła z niego kobieta średniego wzrostu, ubrana w beżowy, wełniany płaszcz i brązowe kozaki na wysokim obcasie. Na jej długich, prostych włosach w odcieniu ciemnej czekolady momentalnie spoczęły spore płatki śniegu. Magdalena Markowska, choć bardzo się spieszyła, zatrzymała się w pół kroku, unosząc twarz. Zamknęła oczy, pozwalając, aby białe śnieżynki opadały na jej zaróżowionepoliczki.

– Magda, pospiesz się! – Dobiegł ją zniecierpliwiony głosmęża.

Kobieta bez słowa ruszyła w kierunku Rynku. Minęła kilka poniemieckich budynków, usytuowanych tuż przy brukowanej uliczce i wyszła wprost na główny plac w miasteczku. Jeszcze trochę senny, ale gotowy do rozpoczęcia dnia. Błyszcząca tafla lodowiska została przysypana cieniutką warstewką śniegu, ale woźny z ratusza był już gotowy do jej odśnieżania. Licznie podążające do szkoły dzieci tęsknie spoglądały w jej stronę, chętne do włożeniałyżew.

Magda skierowała swe kroki w stronę straganu Róży Wójcik. Obok niego, wsparty jedną ręką o drewnianą konstrukcję, stał Wincenty Wróbel, sprzedawca koziego sera. Staruszkowie prowadzili bardzo ożywioną rozmowę. Markowska usłyszała jejkońcówkę.

– Toż zwierzęta lepiej opiekują się swoim potomstwem niż ona! Ja bym takiej łeb ukręcił! – ciskał sięmężczyzna.

Kiedy zorientował się, że Magda stoi tuż za nim, umilkł i odszedł nabok.

W dalszym ciągu coś mruczał podnosem.

– Dzień dobry, pani Różyczko, piękny dzień nam się zaczyna! – przywitała się Markowska, patrząc niepewnym wzrokiem na mężczyznę. – Proszę torebkęciastek!

Rozalia Wójcik w milczeniu wyłożyła na ladę papierową torebkę wypełnioną słodką przekąską. Zainkasowała dziesięć złotych podane jej przez młodą kobietę i dopiero wtedy na niąspojrzała.

– Posmakowały ciastka mężusiowi, co? – zagadnęłaprzyjaźnie.

– Mamy dzisiaj spotkanie biznesowe. Nasi goście chętnie spróbują pani wypieków! – odpowiedziała. – Do widzenia! Miłegodnia!

– Do zobaczenia! – Starsza kobieta kiwnęłaręką.

Markowska, rzuciwszy okiem na puste o tej godzinie lodowisko, szybkim krokiem wróciła do auta. Miała chęć jeszcze chwilę popatrzeć na Rynek coraz bardziej pokrywający się śnieżnym puchem, ale czekał na nią zniecierpliwionymąż.

– Nie mogłaś kupić jakichś słodyczy w biedronce?! – burknął dość nieprzyjemnym tonem, ruszając z piskiem opon. – Spóźnimy się do biura, bo ty musisz kupić ciastka u jakiejś baby nastraganie!

– Rozchmurz się trochę, Marcin! – rzuciła z przekąsem Magda. – Nie spóźnimy się, a gdyby nawet tak było, to jest to nasze własne biuro i sekretarka w razie czego nas zastąpi! Jeśli zaś chodzi o tę babę na straganie, to piecze najlepsze ciastka na świecie! Sam tak ostatnio powiedziałeś, gdy zjadłeś cały ich zapas zpudełka.

– Nie we wszystkim sekretarka może mnie zastąpić! – Mężczyzna wyjechał z miasteczka i włączył się do ruchu na drodze krajowej. Pominął uwagę ociastkach.

Przez chwilę jechali wmilczeniu.

– Zwolnijmy – westchnęłaMagda.

– Przecież jadę dziewięćdziesiąt! – Marcin zaczynał okazywać coraz większezniecierpliwienie.

– Mówię o naszym życiu. Wciąż w pośpiechu, jakby coś nas goniło! Marcin, do czego my tak naprawdę się spieszymy? Wiesz co, jeden klient w tę czy we w tę nie robi mi żadnej różnicy! – Magda patrzyła zmęczonym wzrokiem na mijanykrajobraz.

Lasy i pola okrywała biała, delikatna pierzynkaśniegu.

– Zarezerwowałaś hotel? – zmieniłtemat.

– Nie – odparłakrótko.

– To na co czekasz? Za chwilę okaże się, że nie będziemy mieć noclegu i spędzimy święta wdomu!

Magda wzruszyła ramionami. Markowscy od lat spędzali święta w Zakopanem. Na kobiecie nie robiły wrażenia góry pokryte śniegiem, Wigilia w hotelowej restauracji i szaleństwo na stoku. Czuła się zmęczona codziennymi dojazdami do pracy, siedzeniem w biurze do późnych godzin wieczornych, jedzeniem kupowanym na wynos wrestauracji.

Prowadzili z Marcinem w mieście biuro nieruchomości. Ich pozycja na rynku była ugruntowana. Mieli wielu stałych klientów, z którymi współpraca bardzo dobrze się układała. Dzięki ich wiarygodności i uczciwości grono petentów stale się powiększało. Nie mogli narzekać na brak pieniędzy, lecz było to okupione ich ciężką pracą od rana do późnegowieczora.

– Marcin, chce ci się jechać do tego Zakopca? – zapytała, w nadziei, że mąż oświadczy, iż niekoniecznie. – Znowu będziemy się tłuc kilka godzin zakopianką. Nie chce mi się! Może spędzimy te święta tylko we dwoje, z dala od zgiełku Krupówek i tłumu ludzi na stoku? Zrobię pierogów, upiekę sernik, pooglądamy coś naNetflixie…

Kusiła go swoją propozycją, choć i tak wiedziała, że jest na straconej pozycji. Marcin nigdy nie odpuszczał. Był tym nowobogackim typem, który doszedł do swojej pozycji samozaparciem i dyscypliną i teraz nie zamierzał ukrywać się w cieniu własnej choinki tylko dlatego, że żona go o to prosiła. Zbyt długo dorabiał się, żeby nie mieć możliwości afiszowania się swoim bogactwem wśródznajomych.

– Magda, nie wiem, czy pamiętasz, ale już dawno planowaliśmy ten wyjazd! Nie chce mi się siedzieć na tym zadupiu! Żadnych atrakcjioprócz…

– Jest lodowisko! – Podsunęła pomysł Markowska. – Możemy kupić łyżwy i iść nalodowisko!

Markowski właśnie wjeżdżał na podziemny parking galerii, w której mieściło się ich biuro. Korzystając z okazji, że musiał zatrzymać się przed szlabanem parkingowym, spojrzał z pobłażliwym uśmiechem na żonę. Wziął ją za rękę i lekkouściskał.

– Pojedziemy do Zakopca! – Podjął decyzję za nich oboje. – A na lodowisko zabiorę cię w najbliższyweekend!

***

Środek dużego stołu konferencyjnego zdobił pokaźnych rozmiarów stroik bożonarodzeniowy w odcieniach srebra i bieli. Dekoracja doskonale wpisywała się w nowoczesny i nieco surowy wygląd biura Markowskich. W centralnym punkcie pokoju stał duży stół w kolorze wenge, dookoła którego w wygodnych fotelach, wyściełanych miękką tkaniną, siedzieli partnerzy biznesowi. Ich wzrok był skupiony na dużym ekranie projekcyjnym, opuszczanym z sufitu za pomocą pilota. Do pomieszczenia przez wielką, przeszkloną ścianę wpadało nikłe, grudnioweświatło.

Magdalena Markowska z niewielkim zainteresowaniem słuchała toczącej się przy stole rozmowy. Małżonkowie od kilku lat uczestniczyli w budowie nowego osiedla mieszkaniowego. Wspólnie z deweloperem poszukiwali atrakcyjnego gruntu z przeznaczeniem na budownictwo mieszkaniowe. Jeździli, oglądali, razem z prawnikami negocjowali ceny. Bardzo długo trwało projektowanie mieszkań, uzgadnianie warunków technicznych, przyłączeń, pozwoleń, licencji. Teraz, po trzech i pół roku, nareszcie kończyli budowę. Wszystkie mieszkania rozeszły się błyskawicznie. Markowscy razem z deweloperem wierzyli, że w połowie roku będą wydawać klucze do mieszkań. Ich ciężka praca pomału przynosiłaefekty.

– Myślę, że do marca wszystkie prace budowlane zostaną zakończone. Pozostanie robota dla architekta zieleni, jakieś ostatnie szlify i kończymy tę zabawę – podsumował deweloper, Jerzy Jaskuła, energiczny pięćdziesięciopięcioletni mężczyzna w grafitowymgarniturze.

– Tymczasem zacznijcie przygotowywać dokumenty dla klientów, żeby były gotowe zaraz po Nowym Roku – powiedział do siedzącego obok prawnika MarcinMarkowski.

Piotr Kowalewski, nie odrywając wzroku od swojego notesu, w którym coś pisał, kiwnąłgłową.

– Jak tylko wszystkie umowy będą gotowe, będzie można przystąpić do ich podpisywania – dodałJaskuła.

– Do tego będzie potrzebny notariusz – zauważył prawnik. – Może zacząć wstępnie rezerwować terminy? Zanim umowy zostaną podpisane, upłynie trochęczasu.

– Dobrze, terminami zajmie się moja żona! – wtrącił Marcin. – Ty zajmij się dokumentami! Magda, po Nowym Roku wyślesz maile doklientów!

Magda kiwnęła głową, notując otrzymane zadanie w notatniku. Dyskretnie zerknęła na zegarek. Siedzieli tu od trzech godzin, a ona była głodna. Rano zjadła owsiankę, a tymczasem dochodziło południe. Prawda, były jeszcze ciastka maślane Rozalii Wójcik. Sięgnęła ręką do dużej, szklanej patery z Ikei i wzięła kruche ciastko. Było tak dobre, aż rozpływało się w ustach. Miała ogromną chęć zamoczyć je w filiżance z kawą, ale widząc poważne miny siedzących przy stole mężczyzn, powstrzymałasię.

– Pani Magdo, skąd takie ciastka? – zainteresował się nagle Jaskuła. – Kiedyś, dawno temu piekła je moja babcia! Pamiętam, jak razem z braćmi kłóciliśmy się, kto ma kręcić korbą maszynki do mięsa, z której wychodziła masa na ciastka. To były czasy! – rozmarzył sięmężczyzna.

Wziął z patery ciastko… zamoczył je w kawie i natychmiast włożył doust.

Magda, łapiąc zaskoczone spojrzenie męża, zrobiła to samo coJaskuła.

– Mamy w miasteczku starszą panią, która wypieka takie pyszności – wyjaśniła Magda, delektując się delikatnym smakiem. – Uwielbiam jejciastka.

– Naprawdę dobre! – zachwycał sięJaskuła.

Chwilowo stracił zainteresowanie sprawami biznesowymi na rzeczsłodyczy.

– No dobrze! – przerwał ucztę Markowski. – Czy coś jeszcze chcielibyśmyomówić?

– Zgodnie z moim planem spotkania na dziś mamy wszystko przeanalizowane. Następne proponuję zorganizować trzeciego stycznia. Do tego czasu postaram się przygotować wzór umowy – powiedział PiotrKowalewski.

– Doskonale! – podsumował Marcin, zamykając głośno notes. – To jesteśmy umówieni! A przed nami zasłużony odpoczynekświąteczny!

– Oj, tak, zasłużony! Jedziemy z żoną na tydzień do Egiptu i niech nikt nie próbuje nam zakłócać tego czasu! – zaśmiał się Jaskuła, zbierając ze stołu swoje dokumenty. – A wy co robicie wświęta?

– W domu! – wykrzyknęłaMagda.

– Tradycyjnie do Zakopanego – odparłMarcin.

Małżonkowie, nieco zmieszani, spojrzeli po sobie i się roześmiali. Jaskuła przerwał wkładanie dokumentów do czarnej, skórzanejteczki.

– Spędzacie święta osobno? – zapytałzdziwiony.

Marcin machnąłręką.

– Razem, tylko nie możemy dogadać się co do miejsca! – rzekła skwaszonym tonemMagda.

Zaczęła zbierać puste filiżanki. Wiedziała, że mąż nieodpuści.

Jaskuła przez chwilę patrzył na małżonków, przenosząc wzrok z Magdy na Marcina i z powrotem. Wyglądał tak, jakby się nad czymśzastanawiał.

– To zróbcie inaczej! – zaproponował. – Zostawcie to Zakopane i lećcie z nami do Egiptu! Pogoda i drinkigwarantowane!

Magda spojrzała gwałtownie na Marcina, jakby chciała dać mu do zrozumienia, żeby się nie zgadzał. On zaś zastygł z ciastkiem pani Rozalii przyustach.

– Wiesz co, Jurek, to doskonały pomysł! – zapalił się Marcin. – Przemyślimy z Magdą twoją propozycję i damy ci znać! Kiedywylatujecie?

– Dwudziestego trzeciego grudnia o osiemnastej! Wigilię będziemy spędzać z drinkiem przy basenie hotelowym! – odparł Jerzy. – Przyślę ci mailem numer do biuraturystycznego!

– Dobrze, jesteśmy umówieni! – Markowski podał rękęJurkowi.

Kiedy deweloper i prawnik wyszli z sali konferencyjnej, Marcin napotkał wściekły wzrok żony. Był w doskonałym humorze, więc mógł odpierać ataki ze strony Magdy. Ona jednak nie odezwała się ani jednymsłowem.

Rozdział 4

o tym, jak Lodowy Strażnik nie wpuścił Kuby i Julka na lodowiskoo tym, jak chłopcy się na nim zemścili i co zrobiły kozy Wicka

Szkoła podstawowa w miasteczku mieściła się w niewielkim, poniemieckim budynku, tuż za ratuszem. Jako że uczniów uczyło się w niej zaledwie stu dwadzieścioro troje, to i nie potrzebowano wielu pomieszczeń. Klasy były przestronne i słoneczne, urządzone w stonowanych barwach, niewzbudzających nadmiernych emocji w dzieciach. Również pracujący w szkole personel wyróżniał się nadzwyczajną cierpliwością i opanowaniem w stosunku do dziatwy, co niejednokrotnie przekładało się na charakter spotkań z rodzicami, szczególnie wtedy, gdy owe powinny być burzliwe z uwagi na beztroskę i nie zawsze mądre pomysłydzieciaków.

Duże zaniepokojenie w nauczycielkach wzbudzali szczególnie Julek i Kuba, mali wychowankowie Nowickich. Chłopcy byli bardzo lubiani przez cały personel szkolny, lecz ich pomysłowość i żywiołowość sprawiały, że paniom często włos jeżył się na głowie. Kuba był w drugiej klasie, a Julek wtrzeciej.

Jeszcze rok temu chłopcy nie przypuszczali, że zostaną odebrani ich biologicznym rodzicom i umieszczeni w rodzinie zastępczej. Było to dla nich ogromnym szokiem, ponieważ dotychczas nic nie wskazywało na to, że ich życie ulegnie diametralnej zmianie. Mieszkając z rodzicami w walącym się domu na kolonii w lesie, rzadko bywali w szkole i kiedy trafili do Nowickich, okazało się, że dzieci zaledwie znają litery, lecz mają wiele innych umiejętności, niekoniecznie dla nich dobrych i przydatnych. Kuba i Julek świetnie orientowali się w markach piwa i taniego wina. Wiedzieli, że w drodze powrotnej ze szkoły, jeśli rano akurat przypadkiem tam trafili, bardzo ważne jest szukanie po krzakach jakichś łupów, na przykład puszek czy butelek po piwie, bo te można sprzedać, a zarobione pieniądze przeznaczyć na chipsy albolizaki.

Maluchom nie było źle w domu rodzinnym, co to, to nie. Nikt ich tam nie bił, nie maltretował ani nie molestował, co więcej, zarówno matka, jak i ojciec nawet lubili tych swoich urwisów. W ogóle to mieli ich tylko dwóch, tak że czasem, w przypływie dobrego humoru, mama – lecz sprawiedliwie będzie dodać, że również tata – kupowała swoim synkom to, na co akurat mieli chęć. Dzieciaki zaś najbardziej kochały czerwoną oranżadę i chleb z mortadelą. Mama nie gotowała w domu obiadów, bo, po pierwsze, nie było komu ich jeść, a po drugie, chłopcy dostawali je w szkole, gdyż pomoc społeczna za niepłaciła.

Czasem Katarzynie, ich rodzicielce, przychodziło do głowy, że osobiście odbierze synów ze szkoły. Ubierała się wówczas w swoje najlepsze spodnie z dziurami i bluzę z kapturem, wkładała telefon do tylnej kieszeni brudnych dżinsów, a następnie jechała rowerem do szkoły. Zostawiała pojazd pod czujnym okiem tego czy owego znajomego, a sama udawała się pod drzwi stołówki szkolnej, gdzie zazwyczaj była umówiona zsynami.

W porze wydawania obiadów razem z chłopcami siadała do stolika, gdyż za punkt honoru brała pilnowanie dzieci przy jedzeniu. Z reguły dojadała po nich jakieś resztki, bo nie lubiła, jak marnuje się kotlecik czy surówka. Zresztą Julek i Kuba, najedzeni pierwszym daniem, zazwyczaj gmerali w talerzach, a nie jedli. Raz czy drugi Katarzyna została wyproszona ze stołówki przez nadgorliwą opiekunkę, ale na takie postępowanie zarozumiałej nauczycielki poskarżyła się w opiece i odtąd kobiety patrzyły na nią łaskawszymokiem.

Katarzyna wiedziała, że żarliwość pracownic socjalnych przysporzy jej kiedyś kłopotów, tylko nie spodziewała się, że bomba wybuchnie znienacka. Otóż pewnego dnia, kiedy opieka wypłaciła te wszystkie żenująco niskie zasiłki, oboje z Darkiem, partnerem, pojechali rowerami je odebrać. Wszystkiego do kupy mieli chyba z półtora tysiąca złotych. Natychmiast po opuszczeniu budynku, udali się do sklepu i zrobili porządne zakupy. Takie, żeby nikt nie zarzucił Katarzynie, że nie dba o dzieciaki. Nakupiła im wszystkiego tego, co naprawdę lubili. Mortadelę, świeże bułki, pół kilograma parówkowej, porcję rosołową, po torebce chipsów cebulowych. Darek wziął dla siebie jednego energetyka, oprócz tego żadnego alkoholu! W związku z tym, że oboje palili papierosy, na mecie kupiła kilka paczek fajek zprzemytu.

Jechali do domu rowerami z siatami zwieszonymi na kierownicach, jak jakieś lumpy. Darek wściekał się, że mogli wynająć sąsiada z samochodem, a nie męczyć się jazdą na jednośladach. Kaśka była bardziej dzielna. Mruczała pod nosem, żeby zamknął się, bo boli jągłowa.

Pod domem, w którym mieszkali razem z matką Darka, spotkali swojego wspólnego kolegę, który nosił wdzięczną ksywę Francuz, z uwagi na burzę drobnych loczków na głowie. Dyskusyjną sprawą zaś było to, czy owe loczki, tłuste i rozczochrane jak siedem nieszczęść, zdobiły tę część ciała człowieka, w której zasadniczo powinien być ukryty mózg, czy ją po prostu szpeciły. Otóż ten Francuz dobrze wiedział, że Katarzyna miała w swojej niewielkiej torebce z napisem adidas określoną kwotę pieniędzy, ponieważ wypadał dwudziesty piąty dzień miesiąca. A tego dnia, każdy głupi to wie, opieka płaci pięćset plus, rodzinne i zasiłekokresowy.

Tedy Francuz namówił Darka i Kaśkę na kilka piwek. Co z tego, że będąc w sklepie odmówili sobie tej drobnej przyjemności, kiedy oboje wrócili do domu umęczeni wyprawą. Choć był to luty, dzień był ciepły, a im chciało się pić. Francuz wziął od Kaśki stówę i własnym golfem pojechał do sklepu. Kaśka nie miała drobnych, żeby mu dać, dlatego na litość prosiła kumpla, że nie może wydać więcej niż pięć dych, gdyż musiała zapłacić za prąd. Francuz, trzeba mu to sprawiedliwie przyznać, zaledwie o dwie dychy przekroczył przyznany mu limit, za to przyniósł wyśmienitezioło.

Oboje z Darkiem byli wniebowzięci. Z tej radości zapomnieli rozpakować siatki z zakupami i zostawili je na podłodze w kuchni. Niestety, przez niedomknięte drzwi wejściowe, do pomieszczenia wpadły dwa wygłodniałe kundle sąsiadów i w bestialski sposób pożarły całą parówkową i mortadelę, napoczęły nawet porcję rosołową, lecz w sam środek psiej uczty wkroczyły pracownice socjalne z opieki. Ich zdziwieniu i oburzeniu nie było końca. Na dodatek od jakiegoś czasu trwała impreza z piwem i ziołem. Kaśka odgrażała się, że do końca życia nie zapomni tym babom, jakie są z nich służbistki, jakby nigdy piwa nie piły. Pracownice zaś błyskawicznie wezwały policję, uruchamiając resztę procedur. W ciągu kilku godzin Julek i Kuba trafili do rodzinyNowickich.

Nie było łatwo ich złapać, ponieważ chłopcy byli odpowiednio wyćwiczeni przez rodziców. Wracając do domu, tego dnia nie dotarli do szkoły, zobaczyli stojący na podwórzu samochód policji. Domyślali się, że w domu jest jakaś rozróba, więc czym prędzej czmychnęli do okolicznego lasu, gdzie niejednokrotnie przeczekiwali mniejsze lub większe burze. Nie spodziewali się jednak, że czterech policjantów rozpierzchnie się po podwórzu i po sąsiadującym z nim młodniaku w poszukiwaniu dzieci. Cała akcja trwała nie dłużej niż dwie, trzy godziny i w jej wyniku dwóch wystraszonych gałganów trafiło do rodzinyzastępczej.

***

W południe zaczął padać śnieg. Ten, który spadł w nocy, został błyskawicznie sprzątnięty sprzed budynku ratusza i z lodowiska przez miejskiego woźnego. Gęste kłębiaste chmury wskazywały jednak, że to jeszcze nie koniec opadów, a wręcz dopiero początek. Pobielone z lekka drzewa otaczające Rynek błyskawicznie stworzyły namiastkę świątecznej, a wręcz nieco baśniowej atmosfery. Dodatkowo potęgowała ją wysoka na kilka metrów choinka, przystrojona kolorowymi światełkami, ustawiona parę dni temu tuż oboklodowiska.

W ciszę spokojnego, grudniowego dnia wdarł się niezbyt głośny dźwięk dzwonka, dobiegający z położonej tuż za ratuszem szkoły. Po paru minutach duże, niebieskie drzwi stanęły otworem, a z budynku wysypała się dziatwa w różnym wieku. Wśród dzieciaków dało się zauważyć dwie niskie postacie Julka i Kuby, ubrane w kolorowe kurtki i jednakowe zielone czapki. Chłopcy, po skończonych lekcjach wybrali się do domu. Odległość od szkoły do ich miejsca zamieszkania wynosiła zaledwie pięćset metrów, lecz ich matka zastępcza przez długi czas nie pozwalała maluchom wracać samym do domu. Chłopcy wprowadzali w życie tak szalone pomysły, że Anna bała się o ich bezpieczeństwo. Dopiero kilka miesięcy temu nauczycielka namówiła Nowicką, aby spróbowała zaufać dzieciom i pozwoliła im wracać samodzielnie zeszkoły.

– Zobacz, Kuba, ile śniegu! – zawołał Julek, wybiegając poza ogrodzenieszkoły.

Natychmiast zgarnął gołą ręką białą warstewkę, leżącą na murku, i ulepił niewielką kulkę, którą rzucił w