Rozdzieleni przez los - Małgorzata Manelska - ebook + audiobook + książka

Rozdzieleni przez los ebook

Małgorzata Manelska

0,0
52,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

WOJNA ROZDZIELA, ALE NADZIEJA NIGDY NIE GAŚNIE

Maków Mazowiecki, lata 1938–1945.
Maria – córka żydowskich krawców – i Władek – syn polskiego policjanta – marzą o wspólnej przyszłości, jednak wojna staje na drodze do ich szczęścia. Władek zostaje wywieziony na roboty przymusowe, a Maria, nosząca jego dziecko, staje u wrót piekieł getta. Każdy dzień staje się dramatyczną walką o przetrwanie.

Gdy Niemcy rozpoczynają eksterminację Żydów, matka Marii podejmuje decyzję, która na zawsze odmieni losy jej bliskich. W tym samym czasie rodzina Przybyszewskich mierzy się z własną tragedią. Ich zmagająca się z niepełnosprawnością córka, oszukana obietnicą leczenia, zostaje zabrana przez Niemców...

Czy Maria i Władek przetrwają próbę czasu i odnajdą się po latach rozłąki? 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 584

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pamięci Danuty Suchty, dwunastoletniej

ofiary akcji T4 w lesie pod Sewerynowem

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

luty 1940

 

gdzieś pod Sewerynowem

 

Zaprzęg konny wolno poruszał się po drodze pokrytej błotem pośniegowym. Siedzące na wozie osoby rozglądały się uważnie wokół, jakby ze strachem. Opatulona w chusty kobieta wodziła wzrokiem na boki, wypatrując patroli żandarmów. Modliła się w duchu, by nikogo po drodze nie spotkać. Oboje z mężem byli wyposażeni w stosowne dokumenty podróżne, pozwalające im przemieścić się z Sewerynowa do Różana, jednakże mieli ze sobą kosz ziemniaków i trochę słoniny z zabitego nielegalnie wieprzka. Jechali do leżącej w połogu krewnej i nie wypadało pojawić się z pustą ręką, toteż ryzykowali ogromnie, bo Niemcy kontrolowali wszystkich po drodze, a kto przewoził coś bezprawnie, mógł nawet trafić do obozu.

– Można było zostawić słoninę w domu – wymamrotała kobieta, bardziej może do siebie niż męża. – Jak nas zatrzymają, to Bóg jeden raczy wiedzieć, co nam grozi.

– Daj, matka, spokój. Niech Jadzine dzieci choć smalcu pojedzą, a nam może jakoś ujdzie płazem – odrzekł chłop.

Był bardziej odważny od żony, a i gadane miał lepsze. Wprawdzie nie musiał dotychczas tłumaczyć się z niczego przed wrogiem, ale grał bohatera przed samym sobą, mówiąc, że Niemiec też człowiek. Jak mu się wręczy łapówkę, to przymknie oko na łamanie przepisów.

Głęboką ciszę rozciągającą się ponad lasem, przerwały niskie, lecz donośne odgłosy wydawane przez stado krążących kruków. Swą czernią, niczym jakąś żałobną płachtą, ptaki na chwilę przesłoniły część szarego o tej porze nieba. Zniknęły, by po kilku minutach na powrót pojawić się ponad linią drzew. Krążąc, nawoływały śpiewnym krzykiem, jakby chciały przyciągnąć czyjąś uwagę. Ptaki, zawodząc sobie tylko znanym kodem, to obniżały swój lot, to znów podrywały się, zataczając coraz to większe okręgi.

– Jezu, Maryjo, co to? – Kobieta zrobiła znak krzyża. – Zły znak, jak nic.

– Tfu, babo, bądź cicho, żebyś jakiego licha nie obudziła – ofuknął ją mąż, lecz w myślach zrobił znak krzyża, jak i ona.

Nagle na brudnej bieli rozpuszczającego się śniegu zamajaczył przed nimi jakiś kolor. Chłop ściągnął lejce, zatrzymując konia. Przez chwilę patrzyli oboje z żoną na leżący na drodze czerwony przedmiot.

– Co to jest? – Kobieta zmrużyła oczy, lecz i tak nie mogła dostrzec, co spoczywało na śniegu.

– Zejdę i zobaczę. – Chłop oddał lejce żonie, a sam zsunął się na ziemię. Momentalnie jego buty ugrzęzły w śniegowej brei. Pokonując z trudem niedługi odcinek, w końcu dotarł do leżącego przedmiotu. Po chwili odwrócił się i pokazał kobiecie czerwony dziecięcy bucik, nawet niezniszczony, za to wykonany z największą starannością. Długi, do kolan, sznurowany. Piękny.

– Co tam masz? – zainteresowała się kobieta.

– But – odrzekł krótko chłop.

– But? – zdumiała się żona. – Ktoś zgubił but?

– A bo ja wiem? – obruszył się chłop.

– Duży ten but? – drążyła kobieta. – Może nada się dla mnie, jak znajdziesz drugi.

– Mały, jakby dzieciaka – odparł woźnica.

– Rozejrzyj się, może gdzie drugi leży – rozkazała żona. Sami nie mieli dzieci, ale jakby tak udało się im sprzedać parę bucików, pewno by parę groszy za nie dostali.

Chłop, mamrocząc pod nosem, że baba bałamuci, kiedy mają na wozie słoninę, a w każdej chwili Niemcy mogą ich zatrzymać, oddalił się kilka kroków w poszukiwaniu bucika do pary. Niczego jednak nie dostrzegł i już miał wracać na wóz, gdy nagle wzrok jego padł na coś drobnego, leżącego tuż pod nogami. Pochylił się, by wygrzebać przedmiot z błota pośniegowego. Ku jego zdziwieniu okazał się to różaniec. Zmarszczył czoło, patrząc na znalezisko. Coś mu tu nie pasowało. Nie mógł to być przypadek, że znajduje na drodze dziecięcy bucik i różaniec. Kto w dzisiejszych czasach gubi takie przedmioty?

Nagle poczuł jakieś przeszywające go na wskroś zimno. Wzdryg­nął się, jakby upiora zobaczył. Nie oglądając się, ruszył, by na powrót zasiąść w pojeździe. Bez słowa podał kobiecie znaleziska, po czym z całej siły zdzielił batem biednego konia. Zwierzę wyrwało z miejsca, jakby zło jakie je goniło.

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ I

 

 

 

Nasza miłość będzie trwać dopóty,

dopóki to drzewo będzie rosło…

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

sierpień 1938

 

Maków Mazowiecki

 

Słońce już dawno było po drugiej stronie rynku, lecz ciepłe promienie wciąż otulały dziką plażę nad Orzycem, gdzie mieszkańcy miasteczka lubili spędzać letnie popołudnia. Wśród porastających brzegi szuwarów znajdowała się zatoczka, a przejrzyste i płytkie dno pozwoliło korzystać z niej amatorom wodnych kąpieli. Nurt rzeki był tu powolny i spokojny, przez co matki nie obawiały się, że dzieci się im potopią podczas zabaw nad wodą. Dziatwy zatem tam nigdy nie brakowało, a i wypoczywających dorosłych po wyczerpującym dniu pracy zawsze było pełno.

Gdy na dzwonnicy kościelnej w miasteczku wybrzmiały ostatnie wieczorne dźwięki obwieszczające zakończenie dnia, większość osób relaksujących się nad rzeką zaczęła zbierać się do powrotu do domu. Kobiety wkładały sukienki, ubierały ociągające się dzieci, wkładały do ­koszyków resztki prowiantu, mężczyźni starannie składali czytane gazety, chowali do kieszeni papierośnice. Plaża powoli pustoszała. Nad samym jej brzegiem została czwórka młodych ludzi. Młodzieńcy mieli na sobie kąpielówki, a dziewczęta nieco wstydliwie kuliły się w swoich trykotach plażowych.

– Władek, to co, dajemy nura do rzeki?! Ostatni raz! – zaproponował ­Jurek Krupa, dwudziestodwuletni przystojny szatyn, pomocnik ojca w miejscowym sklepie kolonialnym.

– Jasne! Ścigamy się, kto pierwszy na drugi brzeg i z powrotem! – zawołał Władek Przybyszewski, rówieśnik Jurka, z którym przyjaźnili się od najmłodszych lat. Nie czekając na odpowiedź kolegi, poderwał się z ziemi i zaczął biec w stronę rzeki. Po chwili Jurek go dogonił i obaj z głośnym pluskiem wpadli do wody.

– Niczym dzieci! – Helena przewróciła oczami. – Jak się spotkają, zapominają, że są dorośli i tak naprawdę mogliby już mieć swoje rodziny…

– Daj spokój, niech się wyszaleją. – Maria ze śmiechem powiodła wzrokiem za młodzieńcami. Po chwili spoważniała. – Podobno mają lada dzień dostać wezwania do odbycia służby wojskowej.

Twarz Heleny spąsowiała. Zakłopotana, założyła za ucho opadający kosmyk włosów.

– A skąd wiesz? – spytała ochrypniętym głosem.

– Słyszałam w składzie pana Krupy. Mówił, że będzie musiał jesienią kogoś zatrudnić do pomocy, jak Jurek pójdzie do wojska. – Maria spojrzała współczującym wzrokiem na przyjaciółkę. Wiedziała, że młodzi sympatyzują ze sobą, choć nie padły między nimi jeszcze żadne poważne deklaracje.

– Myślisz, że Jurek pójdzie do wojska jeszcze tej jesieni? – zapytała Helena z nadzieją.

Maria jednak nie zdążyła jej odpowiedzieć, bo roześmiani młodzieńcy, roztrząsając wokół krople zimnej wody, właś­nie opadli obok nich na ziemię.

– Wygrałem! – Władek klepnął przyjaciela w ramię.

– Gdybym nie zaplątał się w jakieś świństwo, pewnie ja bym wygrał! – Jurek był lekko naburmuszony. Chciał się popisać przed Helą, ale się nie udało. Dziewczyna jednak i tak patrzyła na niego zakochanym wzrokiem, chłonąc wszystko, co mówił i jak się zachowywał.

– Na mnie już pora – rzekła Maria. – Miałam tylko odnieść szycie do klienta i zaraz wracać do domu. Mama niechętnie pozwala mi chodzić samej po mieście.

Mówiąc to, dziewczyna zaczęła wkładać na siebie błękitną sukienkę w drobne kwiatki. Helena spojrzała z zazdrością na ubiór przyjaciółki. Jeszcze kilka lat temu Chajatowie[1] prowadzili największy zakład ­krawiecki w miasteczku, który zatrudniał kilku wykwalifikowanych czeladników, był wyposażony w nowoczesne maszyny do szycia, dysponował osobnymi pomieszczeniami do krojenia, szycia i prasowania gotowych wyrobów oraz do przyjmowania zamówień i dokonywania przymiarek. Niestety szerzące się animozje polsko-żydowskie spowodowały, że społeczeństwo zaczęło bojkotować zakład, w wyniku czego obroty handlowe Joachima Chajata dramatycznie spadły. Był zmuszony zredukować większość pracowników, niektóre obowiązki wziął na siebie, w niektórych pomagały mu żona i starsza córka, zmniejszył powierzchnię zakładu oraz pozbył się maszyn do szycia. Niemniej garderoba Marii, uszyta w zakładzie krawieckim ojca, i tak wzbudzała w Helenie niezmienną zazdrość, choć przyjaciółka nigdy nie dała tego po sobie poznać.

– Mogę cię odprowadzić? – Władek obdarzył dziewczynę taksującym spojrzeniem.

Pod jego wpływem policzki Marii oblały się szkarłatem, co jeszcze bardziej ją zawstydziło. Szybko skinęła głową, po czym skoncentrowała się na wygładzaniu wymiętej sukienki.

– To i my już pójdziemy – rzekł Jurek, nie pytając Heleny, czy może ją odprowadzić.

W ciągu kilku chwil obie pary rozeszły się w dwóch różnych kierunkach. Maria i Władek szli niespiesznie w kierunku rynku, wiedząc, że mają dla siebie niewiele czasu, gdyż dom Chajatów stał w samym centrum. Wieczorny chłód ciągnący od rzeki zaczął powoli ustępować cieplejszemu powietrzu, wydzielanemu przez nagrzane w ciągu dnia budynki. Uliczka, którą zmierzali w kierunku rynku, była pusta, wszak nadeszła pora kolacji i całe rodziny gromadziły się przy stołach, by spożyć razem posiłek. Mijane domy, po części drewniane, usytuowane były przy samej drodze. Nisko osadzone okna zapraszały przechodniów, by zajrzeć przez nie do wnętrz mieszkań, jednakowo skromnie urządzonych, które wyróżniały ozdobione kwiatami parapety. Przyciągały wzrok bogactwem barw i gatunków. Dominowały na nich koleusy, pachnące geranium i asparagusy, rozpościerające swe pierzaste gałązki na prawo i lewo.

– Słyszałam, że idziecie z Jurkiem do wojska. – Maria przerwała milczenie.

W sklepie pana Krupy usłyszała tylko o Jurku mającym odbyć służbę wojskową, ale ponieważ obaj młodzieńcy byli równolatkami, doszła do wniosku, że na pewno razem dostaną powołanie do jednostki.

Władek przystanął w pół kroku i uniósł brew w geście zdziwienia. Nie spodziewał się, że dziewczyna poruszy temat, który od jakiegoś czasu spędzał mu sen z powiek. Przewidywał, że tej jesieni otrzyma wezwanie do odbycia zasadniczej służby wojskowej. I choć Przybyszewski raczej nie był typem zawadiaki i hulaki, lubił żarty i wygłupy, ale o wojsku myślał jak o miłym sercu obowiązku ku chwale ojczyzny. Patriotyzm i poszanowanie kraju wpajano mu od dziecka, wszak dorastał w rodzinie, gdzie mundur i służba nie były mu obce.

– A gdybym poszedł, tęskniłabyś? – Dotknął jej dłoni, uśmiechając się zalotnie. Spojrzał na Marię, ale nic nie wyczytał z jej twarzy. Patrzyła przed siebie, starając się nie okazać mimiką żadnych emocji. – Marysiu…? – powtórzył w nadziei, że usłyszy pozytywną odpowiedź.

– Nie… nie wiem – odparła dziewczyna. – Wprawiasz mnie w zakłopotanie … – dodała i ruszyła, nie oglądając się za siebie. – Przecież jesteśmy przyjaciółmi.

– Marysiu! Łamiesz mi serce! – zawołał, chwytając się za lewą pierś. Widząc jednak jej zakłopotanie, spoważniał. – Pewnie na dniach dostanę wezwanie – rzekł, zatrzymując się przy wejściu na rynek. Maria również się zatrzymała. – Byłoby mi lżej iść do wojska, gdybym wiedział, że ktoś tu będzie na mnie czekał. To tylko osiemnaście miesięcy… – powiedział, muskając opuszkami palców jej ramię. – Obiecaj, że zaczekasz na mnie.

Zrobił krok w jej stronę i ujął jej drobną twarz w dłonie, zmuszając, by spojrzała mu w oczy. W jednej chwili poczuł delikatną woń jakichś ziół. Nie mógł ich zidentyfikować, lecz zapach nie był mu obcy. Jego matka i siostra pachniały podobnie. Oczekując odpowiedzi, zatrzymał wzrok na twarzy dziewczyny. Cerę miała jasną, a nos lekko zadarty. Jej okrągłą, nieco dziecięcą buzię, okalały kasztanowe, proste włosy, zaplecione w dwa długie warkocze, upięte wokół głowy. Duże, bursztynowe oczy patrzyły spokojnie, wyczekując dalszego rozwoju sytuacji.

– Obiecaj… – powtórzył, zbliżając usta do jej ust.

Gdzieś nieopodal rozległy się czyjeś kroki. Maria gwałtownie się cofnęła.

– Jak…? – Zrobiła zrozpaczoną minę. – Nie mogę ci tego obiecać, zbyt wiele nas dzieli.

– Mylisz się! – Władek pokręcił głową i przeczesał włosy dłonią. – Więcej nas łączy, niż dzieli!

Prychnęła niegrzecznie i się odwróciła. Choć Władek był jej bliski, nie mogła mu tego pokazać. Serce rwało się do niego, ale wiedziała, że są z dwóch różnych światów. On katolik, ona Żydówka. Mimo że jej rodzina już dawno w pełni się zasymilowała, na każdym kroku odczuwała swoją inność. Szanowano ich, choć dla wielu sąsiadów byli obcy. Patrzono na nich z rezerwą, bo powodziło się im lepiej niż innym, a jej ojciec odnosił sukcesy w interesach.

Aż nadszedł czas, gdy zaczęła zacieśniać się pętla nienawiści. W nocy budził ich dźwięk wybijanych szyb, a liczba klientów w zakładzie krawieckim z dnia na dzień gwałtownie malała. Sąsiedzi, którzy dotychczas kłaniali się im z szacunkiem, nagle na widok Chajatów zaczęli odwracać głowy, udając, że ich nie zauważają. Nieco później zaczęto ich jawnie lekceważyć i obrzucać obelgami. Nie tylko nad rodziną Marii zawisły czarne chmury nienawiści. W Makowie nagle zaroiło się od drobnej chuliganerii, która zaczęła zakłócać handel, odciągać klientów od żydowskich stoisk przy rynku, a o comiesięcznych jarmarkach mówiono, że będą je odwiedzać bandy, napadające na Żydów. W miasteczku zaczęły pojawiać się ulotki, zachęcające do bojkotowania żydowskich interesów, a do sklepików, a nawet i domów, nieznani sprawcy wrzucali butelki z jakimiś chemikaliami.

Ojciec Marii pod wpływem społecznego ostracyzmu nagle zmalał i się skurczył. Z postawnego, pewnego siebie mężczyzny stał się człowiekiem zalęknionym i słabym. Matka Marii, Estera, widząc pewnego dnia, jak dwóch wyrostków bezkarnie w biały dzień maluje na murze ich domu antyżydowskie hasło „Grosz obcemu – krzywda narodu”[2], nie wytrzymała i wykrzyczała mężowi, że dłużej już nie wytrzyma tego napięcia. Kategorycznie zażądała, by sprzedał zakład i zaczął się starać o wyjazd rodziny za granicę. Joachim zaś patrzył pełnym bólu wzrokiem na swoją rodzinę i nie miał pojęcia, co ma im zaoferować, wszak nienawiść zaczęła rozlewać się na całą Europę. Gdy zaś został oficjalnie ogłoszony Anschluss Austrii, Joachim Chajat zdał sobie sprawę, że to już koniec pewnego etapu dla wieloletniej kultury narodu żydowskiego. Coraz częściej zaczęły nawiedzać go myśli, że nie zdoła ochronić przed złem swojej rodziny, a już na pewno przed złem nie uciekną, nie będą w stanie się ukryć.

– Marysiu…! – powtórzył Władek, patrząc na nią wyczekująco. I gdy nie otrzymał żadnej odpowiedzi, ponownie ujął twarz Marii w swoje dłonie i złożył na jej ustach szybki pocałunek. Nim zaś zdołała się obruszyć, tuż obok rozległ się głośny krzyk Estery Chajat:

– Co tu się dzieje…?! Maria!

Młodzi odskoczyli od siebie, jakby ktoś ich polał lodowatą wodą. Maria, zawstydzona i przestraszona, chciała coś powiedzieć, lecz głos uwiązł jej w gardle. Matka jej zaś, purpurowa ze złości, patrzyła wyczekującym wzrokiem, aż któreś z młodych wytłumaczy jej ich zachowanie. Jej pełne piersi, okryte czarną bluzką zapinaną pod samą szyję, falowały w przypływie nagłej złości. Pierworodna córka obściskuje się w samym centrum miasteczka, tuż pod oknami własnego domu. Nie mieściło się to w jej głowie.

Władek postanowił dyskretnie usunąć się z widoku matki Marysi, lecz nie chciał robić tego jak tchórz. Wiedział, że wykonał pierwszy, najtrudniejszy krok, który miał sprawić, że być może dziewczyna otworzy przed nim swoje serce. Jeszcze będzie musiał przekonać do tego jej rodziców…

– Dzień dobry. Jeśli szanowna pani pozwoli, przedstawię się: Władysław Przybyszewski, do usług. Zapewne mam przyjemność z mamą Marysi… – Ukłonił się i patrzył wyczekująco na zdenerwowaną kobietę.

Chajatowa zaś rzucała wzrokiem gromy w jego stronę i nie zamierzała nawiązać żadnego kontaktu, a już na pewno odpowiedzieć na jego powitanie.

Po chwili uznał, że będzie miał czas, by zawrzeć bliższą znajomość z matką Marysi. Pochylił głowę w geście pożegnania i prędko odszedł w stronę ulicy Kościelnej, gdzie stał dom jego rodziców.

Maria powiodła za nim zmieszanym spojrzeniem. Nic nie mówiąc, udała się posłusznie w kierunku wskazanym jej przez matkę. Po chwili obie zniknęły za drzwiami prowadzącymi do domu Chajatów.

 

***

 

Podczas kolacji panowała napięta atmosfera. Wzburzona Estera energicznie mieszała herbatę w szklance, nakładała marmoladę na chleb, jednocześnie nie przestając mówić.

– Jak można być taką bezwstydnicą?! Miała iść tylko do klientki, ale chciała się jeszcze spotkać z Heleną Suchecką! Myślę sobie, niech idzie, młoda jest, musi mieć kontakt z młodymi. Aż tu patrzę i oczom nie wierzę! Nasza Maria obściskująca się z jakimś mężczyzną pod oknami własnego domu! Dziecko, czy ty postanowiłaś przestać szanować swoich rodziców?! Chcesz mnie doprowadzić do jakiejś choroby? Nie zabraniam ci wychodzić do Heli, możesz chodzić nad rzekę, ale dlaczego w samym sercu miasta całujesz się z jakimś chłystkiem?!

– Mamo! – zawołała zdenerwowana Maria. – Władek przedstawił ci się, on jest moim przyjacielem, a nie żadnym chłystkiem! Znamy się od dziecka. Przecież nie robi niczego złego!

Zdenerwowanie Estery nie ustępowało. Zaledwie skubała posmarowany marmoladą chleb. Na policzki wystąpiły jej krwawe rumieńce, a głos stawał się coraz bardziej ochrypły. Młodsza córka Chajatów, Marta, zwykle wesoła i rozgadana, siedziała cichutko na swoim miejscu, nie chcąc jeszcze bardziej irytować matki. Herbata całkiem wystygła, a ona ciemnymi oczami patrzyła raz na matkę, raz na siostrę.

– Uważasz, że całowanie się pod naszymi oknami to nic złego?! – Estera utkwiła oburzone spojrzenie w twarzy Marii. – Mało mamy kłopotów z ludźmi? Jeszcze mało nas prześladują i nam dokuczają?! Dziecko! My nie mamy gdzie pójść! Nie ukryjemy się w mysiej dziurze przed prześladowcami, więc proszę cię, żebyś nie wystawiała się na widok publiczny. Ja cię proszę, ty nie prowokuj nikogo swoim zachowaniem! – Chajatowa pogroziła córce palcem.

Upiła łyk herbaty, po czym odstawiła szklankę i wstała ze swego miejsca. Zaczęła przechadzać się po pokoju, poprawiając nerwowo elementy jego wystroju.

Pomieszczenie było duże. Jego umeblowanie pamiętało czasy świetności zakładu krawieckiego Joachima Chajata. Estera lubiła otaczać się drogimi i gustownymi przedmiotami, toteż mieszkanie było wyposażone w ciężkie, dębowe kredensy, wyściełane miękkim aksamitem sofy i fotele oraz ciemne, stylowe zasłony w oknach. Całości dopełniały obrazy w złoconych ramach przywożone przez małżonków z ich licznych podróży po Europie.

Milczący do tej pory Joachim Chajat zaczął nagle bębnić palcami w stół. Marta pochyliła głowę, obawiając się mającego za chwilę nastąpić wybuchu gniewu. Ojciec jednak w dalszym ciągu się nie odzywał.

– No powiedzże coś wreszcie! – Estera nie wytrzymała rosnącego napięcia. Zatrzymała się w pół kroku i spojrzała na męża. – Zabroń jej wychodzić z domu, nie wiem, przywiąż do fotela, zamknij w piwnicy, ale niech się z nimi nie kontaktuje! Naprawdę chcę żyć w spokoju! Mam dość obelg, szklenia powybijanych okien, szorowania farby ze ścian budynku!

Mówiąc „z nimi”, Estera miała na myśli chuliganów, których nienawiść do Żydów ją przerażała. Jeszcze kilka lat temu była jedną z najbogatszych obywatelek tego miasteczka, ale razem z mężem nie wywyższali się wobec innych mieszkańców Makowa. Joachim nauczył ją tego, że swoim majątkiem powinni dzielić się z potrzebującymi. I robili to, choć Estera czasem kręciła nosem na rozrzutność męża. On zaś z uporem maniaka raz do roku zlecał swoim pracownikom szycie ubrań dla dzieci żydowskich z najuboższych rodzin oraz udzielał wsparcia finansowego szkole dla dzieci wyznania mojżeszowego. Widząc, jak dużo młodych kobiet nie ma stałego zajęcia ani pomysłu, jak pożytecznie spędzać czas, organizował wieczorowe kursy szycia konfekcji damskiej i dziecięcej. W pierwotnej wersji jego projekt był skierowany do kilku, co najwyżej kilkunastu młodych dziewcząt, niemniej zainteresowanie było tak duże, że jego pracownicy w przeciągu roku wykształcili około trzydziestu osób. Joachim miał poważanie wśród makowskiej społeczności. I gdyby nie antypatie skierowane do Żydów, gdyby nie przybierająca na sile nienawiść, bojkotowanie ich sklepów, fabryk, zakładów rzemieślniczych, Chajat rozwijałby nie tylko swój warsztat krawiecki, ale też na większą skalę wspierałby miejscową społeczność. Tymczasem musiał stać się niewidzialny dla wszystkich krzykaczy nawołujących do ostracyzmu, siejących niepokój i wrogość. Najlepiej by było, gdyby w ogóle zniknął, a razem z nim jego cała rodzina.

– Przestań! – syknął zniecierpliwiony. – Nie lamentuj, bo nie stało się nic złego! Może to i dobrze, że nasza córka utrzymuje kontakt z tym Władkiem, a nawet to, że mu się podoba. – Obdarzył uśmiechem najstarszą córkę.

– O czym ty w ogóle mówisz? – Estera wyglądała na zdumioną. – Czy ci się pomieszało w głowie?! Pochwalasz to, że Maria całuje się na środku miasteczka?

– Posłuchaj… – Utkwił spojrzenie w twarzy żony. – Odnoszę wrażenie, że to, co dzieje się teraz w Austrii, jest tylko przedsmakiem tego, co nas czeka. To tylko kwestia czasu, jak Hitler zawładnie Polską…

Estera usiadła z impetem na krześle, z którego ledwie przed chwilą wstała. Gwałtownie odsunęła szklankę z zimną herbatą i oparła łokcie na szydełkowej serwecie, którą był nakryty stół.

– No to stąd wyjedźmy! – syknęła. – Próbowałam rozmawiać z tobą o tym, ale wciąż mnie zbywałeś. Póki jeszcze mamy oszczędności, wyjedźmy do Francji albo do Szwajcarii!

Joachim powolnym ruchem włożył łyżeczkę do szklanki i zamieszał wsypany do niej wcześniej cukier. Herbata była już zimna, białe kryształki pod wpływem ruchu okrężnego poderwały się do góry, zawirowały, a następnie, nie rozpuściwszy się, niespiesznie opadły na dno.

– Nie wiem, czy Francja jest dobrym rozwiązaniem. Żałuję, że nie wyjechaliśmy do Palestyny albo do Ameryki – rzekł głucho. – Za kilka miesięcy cała Europa zostanie opanowana przez nazistów. Tu nie będziemy bezpieczni.

– Do żadnej Ameryki nie wyślę dzieci na poniewierkę! – rzuciła Estera, pomijając uwagę o Palestynie, gdzie wyjechała jej cała rodzina. Prosiła męża, by wyjechali razem z nimi, lecz ten nie chciał słyszeć o porzuceniu interesu w Makowie. – Wolę tutaj jeść suchy chleb niż tułać się za oceanem!

– To nie zabraniaj spotykać się Marii z tym Władkiem. Ta znajomość może się dziewczynie przydać!

Wielka radość odbiła się w oczach Marii, lecz na jej ustach nie pojawił się uśmiech. Wiedziała, że nie może pokazać matce, iż zależy jej na znajomości z młodym Przybyszewskim. Przypomniała sobie, że zapytał ją, czy poczekałaby na niego, gdy będzie odbywał służbę wojskową. Po słowach ojca w jej serce wstąpiła nadzieja, a po chwili lekki uśmiech zagościł na twarzy. Spojrzała na ojca z miłością, wdzięczna za jego słowa. Joachim Chajat patrzył smutnym wzrokiem w pustą przestrzeń ponad stołem.

 

***

 

– Władek, Władek, nareszcie wróciłeś!

Młody Przybyszewski uśmiechnął się, słysząc piskliwy głosik swojej małej siostry, która – gdyby mogła – nie odstępowałaby go na krok. Zatrzymał się tuż przy furtce i cierpliwie czekał, aż jedenastoletnia Michalina dotrze do niego od progu domu, by się zeń przywitać. Wyłożona kamieniami ścieżka, po której dwóch stronach kwitły wielobarwne cynie, wiodła od drzwi wejściowych aż do furtki i stanowiła dla Michaśki nie lada wyzwanie. Dziewczynka po tym, jak cztery lata temu tak niefortunnie się przewróciła i połamała nóżkę w kilku miejscach, nigdy nie odzyskała pełnej sprawności. Pomimo że noga od razu została włożona w gips, zrosła się niewłaściwie. Po zakończonym leczeniu, gdy nikt nie przypuszczał, że może być coś nie tak, okazało się, że kończyna jest sztywna, a Michaśka nie może jej zginać w kolanie. Doktor głowił się i zastanawiał, co mogło wpłynąć na to, że noga źle się zrosła. Wcześniej uspokajał przestraszonych rodziców. Mówił, że u dzieci tkanka kostna jest na tyle elastyczna, że regeneracja kości przebiega szybko i bezboleśnie. Niestety u Michasi stało się na odwrót. Przybyszewscy, nie tracąc nadziei, że wszystko jakoś się ułoży, pojechali z córką do chirurga w Przasnyszu, potem trafili do Pułtuska. Każdy z lekarzy zalecał rehabilitację, podkreślając, że liczy się tutaj wytrwałość i konsekwencja, przede wszystkim zaś czas. Ten zaś szybko płynął, a nóżka Michalinki w dalszym ciągu była sztywna. Po jakimś czasie wszyscy zgodnie stwierdzili, że kończyna zrobiła się szczuplejsza w porównaniu do zdrowej nogi, a Michalinka przestała ją czuć. Zrozpaczeni Przybyszewscy nie mieli pojęcia, gdzie mogliby szukać skutecznej pomocy, aż w końcu ktoś podsunął im adres jakiegoś znanego chirurga w Warszawie. Wiekowy doktor zbadał nogę dziecka, zrobił prześwietlenie, skonsultował się z kolegami po fachu i orzekł, że jeszcze rok lub dwa temu mógłby podjąć się operacji, podczas której połamałby nóżkę, a następnie złożył ją od nowa. Teraz zaś, gdy dziewczynka miała jedenaście lat, było już na to za późno. Oboje małżonkowie nie mogli sobie wybaczyć, że tak długo zwlekali z poszukaniem porządnego lekarza. Dziecko rosło, lecz jego sprawność z każdym dniem malała. Jeszcze pół roku temu, choć Michasia utykała, to całkiem dobrze sobie radziła z poruszaniem się o kulach. Teraz zaś każdy krok sprawiał jej ból. Coraz częściej spędzała całe dnie, siedząc w fotelu w przydomowym ogródku lub patrząc w okno. W zasadzie tylko Władek, ukochany brat, był w stanie ją rozweselić.

– Czekasz tu na mnie, bąku?! – Pieszczotliwie zmierzwił ciemne włosy siostry.

Skinęła głową, czerwona na twarzy, dysząc z wysiłku. Zrobienie dziesięciu kroków stanowiło dla niej nie lada wyczyn.

– No czekam, czekam i doczekać się nie mogę! – zawołała z wyrzutem. – Chciałam, żebyś mi poczytał…

– Miśka! – Władek złapał siostrę i uniósł jej drobną postać. – Masz sama czytać, a nie mnie wykorzystywać!

Jedenastolatka zrobiła naburmuszoną minę. Jej czoło przecięła pionowa kreska, a w brązowych oczach momentalnie pojawiły się łzy. Szybko jednak spuściła głowę, a ciemne, wijące się włosy zupełnie zakryły jej twarz. W ten sposób chciała ukryć przed bratem, że jest mazgajem. Mimo swojego kalectwa starała się być twarda, by zaimponować Władkowi. Był dla niej wszystkim. Najmądrzejszym bratem, z którego pragnęła brać przykład.

– No wiem… Mama ciągle powtarza, że mam ćwiczyć czytanie, ale ja tak lubię, jak ty mi czytasz… – rzekła pieszczotliwie. – Tak śmiesznie zmieniasz głos, jak czytasz o Plastusiu.

– Ej, królewno, a nie wydaje ci się, że jesteś już za duża na Plastusia? – Władek ostrożnie postawił siostrę na ziemi.

Miśka natychmiast zamachała rękoma, łapiąc równowagę, po czym oparła się o furtkę.

– Wiem, że to książka dla dzieci, ale ja tak lubię słuchać przygód plastelinowego ludzika! – zaśmiała się głośno i serdecznie. – Wczoraj stryj Dionizy przyniósł mi nową książkę, ale tam zupełnie nie ma obrazków! – Dziewczynka wydęła śmiesznie usta.

Władek dostrzegł w otwartym oknie kuchennym matkę. Zofia Przybyszewska krzątała się po pomieszczeniu, nakrywając do kolacji. Kobieta ledwie przekroczyła czterdziestkę, lecz trwające od kilku lat kłopoty zdrowotne córki sprawiły, że jej ciemne włosy, zebrane na karku w kok, posiwiały, a wokół ust i oczu pojawiły się głębokie bruzdy.

Młody Przybyszewski bez słowa przykucnął, a Michalina, nie czekając na specjalne zaproszenie, przylgnęła do jego pleców i rękoma uczepiła się szyi. Upewniwszy się, że siostra mocno się go trzyma, podniósł się do pozycji stojącej i głośno parskając niczym koń, pogalopował w kierunku wejścia do budynku.

– Szybciej, szybciej! – poganiała go, głośno chichocząc.

Wiedział, że Miśka lubiła tę zabawę, więc wbiegłszy do sieni, zakręcił się tam, po czym wypadł na podwórze i jeszcze kilka razy przebiegł od drzwi do furtki i z powrotem.

– Chodźcie na kolację! – Zofia Przybyszewska stanęła w drzwiach frontowych i z uśmiechem skinęła do nich ręką.

– Już jadę! – piszczała Miśka. – Mój koń galopuje jak wicher!

– Misiu, nie męcz Władka, dopiero co wrócił do domu! – Matka oderwała córkę od pleców chłopaka i ostrożnie postawiła ją na ziemi, nie wypuszczając jej drobnej dłoni ze swej ręki. – Myj rączki i siadaj do stołu.

Podprowadziła dziewczynkę do miednicy napełnionej świeżą wodą. ­Miśka posłusznie sięgnęła po leżącą obok kostkę mydła.

– Jak było nad rzeką? – spytała, nakładając synowi sporą porcję ziemniaków okraszonych słoniną.

– Skąd mama wie, że byłem nad rzeką? – Władek spłonął rumieńcem.

Dwie godziny wcześniej zameldował matce, że ma do załatwienia jakąś sprawę u Jurka Krupy. Gdy dotarł do kolegi, obaj wpadli na pomysł, że skoro w dalszym ciągu jest piękna pogoda, warto by pójść nad rzekę. Swój pomysł oczywiście od razu wcielili w życie. Ku ich radości nad wodą spotkali Helenę i Marię.

– Bo masz wilgotne włosy. – Matka położyła dłoń na jego ramieniu i się uśmiechnęła. – Póki ciepło, muszę zabrać Misię nad wodę. Doktor powiedział…

– Kochanie, daj spokój! – Starszy przodownik policji Zygmunt Przybyszewski podniósł się gwałtownie od stołu i wyłączył radio grające jakąś skoczną melodię. Podobnie jak żona nie mógł sobie wybaczyć tego, że zbyt późno zajęli się leczeniem nogi Michaliny.

– Ale daj mi dokończyć! – Przybyszewska spojrzała z wyrzutem na męża. – Chodzi mi o to, że nurt rzeki, to znaczy płynąca woda, może poprawić ukrwienie nóżki, wiesz, chodzi o ruch wirowy…

– Mogę prosić o sól? – Policjant udawał, że nie zwraca uwagi na to, co mówi żona. Michalina zaś uniosła wzrok znad talerza z ziemniakami.

– Nie kłóćcie się – rzekła. – Mnie i tak już nic nie uzdrowi, a nad rzekę to bym poszła chociaż nogi pomoczyć.

Przybyszewska podniosła się od stołu pod pretekstem zalania herbaty wrzątkiem. Powoli napełniała wodą z czajnika duży fajansowy dzbanek, stojący na blacie trzonu kuchennego, celowo się nie spiesząc, by reszta rodziny nie dostrzegła łez w jej oczach. Wykonawszy czynność, nakryła przykrywką dzbanek, żeby herbata dobrze się zaparzyła. Po chwili odwróciła się tyłem do kuchni i omiotła spojrzeniem całe pomieszczenie, w którym toczyła się ich codzienność.

W centralnym punkcie kuchni połączonej z jadalnią stał sporych rozmiarów okrągły stół, przy którym rodzina spożywała posiłki, toczyła dysputy, wcześniej Władek, teraz Michalina odrabiali lekcje. Naprzeciwko drzwi do pomieszczenia stał kredens, mieszczący w swym wnętrzu naczynia. Tuż obok, na ścianie, wisiało niewielkich rozmiarów lustro, pod nim znajdowały się przybory toaletowe i ręczniki. Przy trzonie kuchennym stała duża, rozsuwana ława, na której wieczorami, z książką lub kajetem do rysunków, przesiadywała Michalina. Wyposażenie pomieszczeń Przybyszewskich stanowiły proste, niewyszukane meble i sprzęty, jednakże duża wrażliwość estetyczna pani domu sprawiała, że każdy z przyjemnością w nim gościł. Zofia lubiła otaczać się drobnymi dodatkami, które czyniły jej mieszkanie przytulnym i ciepłym. Stół w kuchni zawsze był nakryty obrusem, w okresie letnim gościły na nim kwiaty ogrodowe, a zimą i jesienią suche bukiety z kocanki, zatrwianu, kłosów zbóż i traw. Rośliny te długo przypominały swoją wonią o mijającym lecie. W izbach sypialnych, które u Przybyszewskich były dwie, Zofia nakrywała łóżka własnoręcznie dzierganymi kapami, poduchami obleczonymi w poszewki haftowane w motywy roślinne. Parapety okienne ozdabiały gliniane doniczki z żyworódką i geranium, a z szaf i kredensu spływały długaśne liście paproci i asparagusów. Zosia lubiła dziergać na szydełku obrusy i serwetki, które z lubością rozkładała na stole czy w przeszklonej nadstawce kredensu. W ostatnim czasie swoją pasję zaszczepiła również w córce. Dziewczynka z dość dużym powodzeniem zaczęła szydełkować, najpierw niewielkie serwetki i kołnierzyki, a wkrótce spod jej rąk zaczęły wychodzić zgrabne kamizelki i czapeczki.

– Jak będzie ciepło, to jutro pójdziemy nad rzekę – odezwała się Zofia po dłuższej chwili milczenia.

– Nie musi być ciepło, może być nawet zimno. – Michalina śmiesznie zmarszczyła nos. – Ja to bym tak bardzo chciała się nauczyć pływać, a nie tylko moczyć nogi… Halinka od Majewskich nauczyła się tego lata pływać. Mówi, że wypływa nawet na środek rzeki i wcale się nie boi!

– Możemy spróbować! – Władek zmierzwił bujną czuprynę siostry. Michalina miała gęste, wijące się kędziory, którym nie dawały rady żaden grzebień ani szczotka. Zaplecione w warkocz wytrzymywały zaledwie chwilę, po czym dziewczynka wyglądała tak, jakby w ogóle się nie czesała, toteż zazwyczaj chodziła z włosami puszczonymi luźno na plecy.

– Ani mi się waż! – Zofia spojrzała ostro na syna. – Jeszcze mi tu brakuje jakiego kolejnego nieszczęścia!

– Niech mama mi nie zabrania uczyć się pływać! – Michalina zrobiła minę do płaczu. – Przecie mówiła mama, że doktor Stefański zalecał rehabilitację w wodzie…

Zofia otworzyła usta, żeby coś dodać, lecz Zygmunt położył rękę na jej dłoni, jakby chciał ją uciszyć.

– Niechże ją zabierze nad tę wodę! – wtrącił niecierpliwie. – Gdakasz nad nią niczym kwoka, a Michasia jest już dużą dziewczynką i potrafi zachowywać się bezpiecznie. Zaufaj Władkowi, toż to jest dorosły człowiek, który pracuje. Może za chwilę dorobi się własnych dzieci…

Władek, słysząc słowa ojca, zasępił się nieco. Chciałby, żeby było tak, jak on mówił, tymczasem czekała go perspektywa odbycia służby wojskowej.

– Tato, na razie wojsko, na dzieci przyjdzie pora – rzekł po chwili z uśmiechem. – Czy ojciec wie już coś na temat poboru?

Przybyszewski pokręcił przecząco głową. Nie mógł rozgryźć syna. Chłopak niby palił się, by pójść do wojska, ale Zygmunt odnosił wrażenie, że robi to trochę na pokaz, a w rzeczywistości czuje obawy przed służbą wojskową. Pamiętał, że sam jako młodzian garnął się do wojaczki, chciał nosić mundur i broń przy pasie. Może też z tego powodu w wolnej Polsce rozpoczął pracę jako policjant. Tymczasem Władka odbierał jako wrażliwego chłopaka, który bardzo przeżywał kalectwo siostry. Cieszył się, że pierworodny przyjaźnił się z Jurkiem Krupą. Obserwując ich koleżeństwo od najmłodszych lat, Zygmunt widział, że chłopaki wzajemnie się uzupełniają, trochę łobuzują, lecz dojrzale zbliżają się ku dorosłości. Dorastał też Władek szybciej niż inni koledzy. Dość szybko zaczął interesować się płcią przeciwną, adorując znane mu panny, lecz nie stronił od książki. Mądrze łączył fascynację dziewczynami i naukę zawodu piekarza. Ojciec nie musiał gonić go do obowiązków, bo syn sam wyznaczał swoje cele. Przybyszewscy głowili się, po kim ma taką naturę, i zgodnie dochodzili do wniosku, że ani w rodzinie Zofii, ani Zygmunta nie zdarzały się osoby, do których można by przyrównać Władka.

– We wrześniu dostaniesz wezwanie… – Przybyszewski mrug­nął do syna. – Doczekasz się, synu… Gwarantuję ci, że armia upomni się o każdego poborowego.

– Władek pójdzie do wojska? – Oczy Michaliny zrobiły się okrąg­łe ze zdziwienia. – Ale po co? Przecie on pracuje w piekarni i piecze najlepszy chlebek na świcie!

Zofia pogładziła drobną dłoń córki. Też się nie mogła z tym pogodzić. Już czuła, że półtora roku rozłąki z synem będzie ją sporo kosztowało.

– Każdy mężczyzna musi odbyć służbę wojskową. – Władek spojrzał śmiertelnie poważnie na siostrę, aż ta zaczęła się śmiać. – W tym czasie kobiety siedzą w domu i czekają na swoich… – Nie dokończył, gdyż przypomniała mu się Maria. Nie wiedział, czy zechce na niego zaczekać.

– Synków! – dokończyła dziewczynka i spojrzała na matkę. – Mama też będzie na ciebie czekała!

– A może jakaś narzeczona?! – Przybyszewski puścił do syna oko. – Masz już swoje lata i nie ma się czego wstydzić!

– Ojciec, a czego tu się wstydzić! – żachnął się. – Najpierw wojsko, potem żeniaczka!

– To jutro pójdziesz ze mną nad rzekę! – Michalina podjęła błyskawiczną decyzję. – Nie wstydź się własnej siostry, tylko zabierz ją nad wodę.

Machinalnie skinął głową. Był jednak tak zamyślony, że nie zwrócił uwagi na treść wypowiedzi siostry. Zofia zawiesiła wzrok na twarzy Władka. Odgadła, że nie tylko czekająca go służba wojskowa spędza mu sen z oczu. Coś jeszcze było na rzeczy…

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[1]Chajat (jidysz) – krawiec.

[2]Dzieje Makowa Mazowieckiego, tom I (do 1945 r.), pod red. J. Szczepańskiego, Urząd Miejski w Makowie Mazowieckim, Stowarzyszenie Pomocy Liceum im. Marii Curie-Skłodowskiej w Makowie Mazowieckim, Maków Mazowiecki–Pułtusk 2020, s. 403.

 

Copyright © by Małgorzata Manelska, 2025

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2025

 

Projekt okładki: Zofia Stybor

Zdjęcie na okładce: © Mark Owen / Trevillion Images

Redakcja: Sylwia Chojecka | Od Słowa do Słowa

Korekta: Anna Walczak | Od Słowa do Słowa

Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od Słowa do Słowa

PR & marketing: Andżelika Wojtkiewicz

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8402-350-1

 

 

 

Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

 

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.