Baśka. Tom 2. Nawłociowe wzgórze - Małgorzata Manelska - ebook

Baśka. Tom 2. Nawłociowe wzgórze ebook

Małgorzata Manelska

4,7

Opis

Rok 1953

W Polsce Ludowej powoli kończy się okres stalinizmu. Dla obywateli otwiera się nowa epoka, w której czuć lekki powiew wolności. Można by rzec, że odwilż.

W życiu Stefanii nareszcie zagościł spokój. Razem z Wszeborem i trójką ich dzieci tworzą na pozór szczęśliwą rodzinę. Zdawałoby się, że wszyscy wokół zapomnieli o okrutnej zbrodni popełnionej na Leopoldzie Kociubie vel Joachimie Szmulsonie, funkcjonariuszu Urzędu Bezpieczeństwa. Po ośmiu latach od zdarzenia jednak ubecja aresztuje matkę Stefanii pod zarzutem zamordowania zięcia.

 

Rok 1963

Osiemnastoletnia Basia, córka Stefanii, jest świeżo upieczoną nauczycielką. Przez przypadek poznaje rodową tajemnicę. Dziewczyna w złości wyjeżdża do Baranowa, rodzinnej wsi babci Marianny. Tuż przed wyjazdem spotyka starą zielarkę Waltraud, która mówi, że znowu nadchodzi klątwa rodzinna…

W starym, drewnianym domu babci Baśka natrafia na sporą ilość pieniędzy w obcej walucie. Ktoś jednak kradnie dolary, a życie dziewczyny znajduje się w niebezpieczeństwie. Z opresji ratuje ją młody nauczyciel – Antoni Mróz. Na progu chaty babci Marianny pojawiają się niespodziewani goście… Szybko okazuje się, że w życie rodziny wniosą zarówno radość, jak i pewną dysharmonię.

Do Stefanii powracają demony przeszłości. Zza grobu odzywa się Leopold Kociuba, wprowadzając niepokój i wrogość. Wciąż nie wiadomo, kto go zamordował, choć domysły się mnożą. Stara zielarka mówi, że wszystko się ułoży, tylko historia musi zatoczyć koło…

Lekarstwem na wszystko okaże się miłość…

Zbrodnia tak prosta, że aż doskonała? Nikt nie wie, kto zabił. Zmowa milczenia trwa do końca. Czy członek rodziny może być jednocześnie wrogiem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 463

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (94 oceny)
72
16
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annaok2

Nie oderwiesz się od lektury

czyta się WSPANIALE, NIE MOŻNA ODERWAC SIĘ NOD LEKTURY.
10
BarBar2020

Nie oderwiesz się od lektury

piękna historia druga część równie dobra jak pierwsza
00
Ojanina

Nie oderwiesz się od lektury

życie w tamtych czasach było okrutne Książka wspaniałą akcją wartka
00
Pondel

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Justyna8812

Nie oderwiesz się od lektury

Baśka to jeszcze bardziej wciągająca powieści niż jej pierwsza część. Autorka znowu zabrała nas w czasy dawne tym razem historia kręci się wokół Basi córki Stefani bohaterki pierwszej części Nawłociowych Wzgórz. polecam czekam na kolejne dzieła Małgorzaty Manelskiej
00

Popularność




Tej autorki w Wydawnictwie WasPos

CYKL Mazurski

Zapach Mazur. Tom 1

Barwy Mazur. Tom 2

Dotyk Mazur. Żółty kajet. Tom 3

Dotyk Mazur. Pożegnanie. Tom 4

POZOSTAŁE POZYCJE

Tam, gdzie bzy sięgają nieba

Srebrny węzełek

CYKL Nawłociowe wzgórze

Stefania. Tom 1

Baśka. Tom 2

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by Małgorzata Manelska, 2023Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2023 All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Adam Buzek

Zdjęcie na okładce: © by conrado/Shutterstock

Ilustracja na 5 stronie: © by pngtree.com

Ilustracje przy nagłówkach: © by Kirill Veretennikov/iStock

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

ISBN 978-83-8290-364-5

Imprint Tajemnice PrzeszłościWydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

PROLOG

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29

Rozdział 30

Rozdział 31

EPILOG

Dedykuję wszystkim, którzy wspierają moją pasję pisania

PROLOG

Mały chłopiec, niespełna siedmioletni, ubrany w podniszczone paltko koloru popielatego oraz byle jak wciśniętą na głowę czapkę uszankę, uciekał co sił w nogach przed zgrają podobnych mu wiekiem wyrostków. Choć był od nich słabszy i mniej bystry, to zdecydowanie szybciej biegał, mimo że droga była błotnista i nierówna. Wyjeżdżone przez końskie zaprzęgi bruzdy sprawiały, że nogi dziecka co chwilę lgnęły w miękkiej glinie, która oblepiała aż po kostki trochę za duże kamaszki, odziedziczone po starszymkuzynie.

– Głupek!

– Matoł!

– Cep!

– Głąb!

Słowa leciały za dzieckiem jak kamienie i choć żadne z nich nie kaleczyło, to wszystkie spadały na wątłe barki, powodując ból nie do zniesienia. Wiedział, że wyrostki za chwilę odpuszczą i przestaną go gonić, lecz przygarbił się jeszcze bardziej, jakby chciał zniknąć im z oczu. Nie mógł liczyć na pomoc kogoś ze wsi, bo kończyły się zabudowania, a i żadnego z dorosłych mieszkańców nie było widać wpobliżu.

Kiedy na rozwidleniu skręcił w drogę prowadzącą do jego domu rodzinnego, odetchnął z ulgą, bo wiejskie wisusy odpuściły. Zwyczajnie nie chciało się im gonić za nim aż na wzgórze. Zresztą nie zapuszczali się w tak odległe rejony wsi, gdyż bali się starej Mazurki mieszkającej między cmentarzem a jego domem. Choć chłopaczyna nie miał powodu, aby obawiać się tej kobiety, podobnie jak oni, na jej widok czuł przyspieszone bicie serca i strach podchodzący aż dogardła.

Upewniwszy się, że dzieciaki zawróciły, malec na chwilę zwolnił kroku. Rześki, wiosenny wiatr smagał go chłodem po rozgrzanych policzkach. W powietrzu unosił się zapach rozmarzniętej ziemi, z oddali dochodził krzyk jakichś ptaków, które powróciły po zimowych wojażach. Nieopodal w lesie, wśród gęstego drzewostanu, gdzieniegdzie widniały resztki nieroztopionego śniegu. Łąka, jeszcze na wpół uśpiona zimowym snem, tylko czekała, by wybuchnąć koloramiwiosny.

Po chwili dziecko odetchnęło z ulgą, bo jego oczom ukazał się dom z czerwonej cegły. Budynek stał na lekkim wzniesieniu, a w bezpośrednim sąsiedztwie nie było żadnych innych posesji. Jeszcze rok lub dwa temu chłopcu wydawało się, że w pobliżu w ogóle nie ma zabudowań. Dopiero później odkrył, że z okna strychowego widzi jak na dłoni całą wieś, razem z kościołem i cmentarzem, a jak się dobrze przyjrzy, to dostrzeże nawet dom wujostwa. Poczuł się zupełnie bezpiecznie, gdy znalazł się na podwórzu. Nie widząc wokół żywej duszy, pochylił się i przebiegł szybko pod oknem kuchni, by nie dostrzegła go krzątająca się weń babcia. Po cichutku otworzył drzwi do ciemnej sieni, a następnie bez chwili zastanowienia zaczął wdrapywać się po stromych schodach prowadzących na strych. Trudno mu było utrzymać równowagę, więc piął się do góry na czworaka. Po dłuższej chwili stanął przed ciemnymi drzwiami, które od zawsze kusiły go jak zakazany owoc. Rzadko bywał w tym pomieszczeniu, bo nie pozwalały mu na to ani babcia, ani mama. Zresztą one też zbyt często się tam nie zapuszczały, no chyba że po to, by rozwiesić bieliznę nasznurze.

Stanął w progu dużego pomieszczenia i przez chwilę rozglądał się po nim wbezruchu.

Jego mina nieco zrzedła, gdy zobaczył dość słabo oświetlone naturalnym światłem wnętrze. Dwa niewielkie okienka umieszczone w szczytowych ścianach wpuszczały cienkie snopy marcowego słońca, które rozpraszały się pomiędzy zgromadzonymi tam starociami. Oczom dziecka ukazały się dość nieciekawe szczątki sprzętów, jakieś stare krzesła, skrzynie na zboże, beczki po kapuście, połamane kosze wiklinowe, balia do prania. Pod sufitem smętnie zwisały zakurzone pęki ziół, które dawno przestały roztaczać swoją upajającą woń. Pomiędzy belkami, na sznurach, niczym jakieś zjawy, zwisało świeże pranie. Przez otwarte okienka wpadał delikatny powiew wiatru, który od czasu do czasu poruszał wielkimi płachtami prześcieradeł i ręczników. Przemieszczając się po pomieszczeniu, chłopczyk od czasu do czasu rzucał zaniepokojone spojrzenia w kierunku suszących się tkanin, jakby miał wrażenie, że za chwilę wyskoczy zza nich jakiś potwór i go pożre, lecz jego dziecięca ciekawość była silniejsza niż strach, dlatego nawet przez myśl mu nie przeszło, by stamtąduciec.

Gdy się nieco oswoił z widokiem poruszanego przez wiatr prania, jego wzrok padł na otwartą skrzynię wypełnioną jakimiś niepotrzebnymi przedmiotami. Zaciekawiony podszedł bliżej i zaczął grzebać w jej wnętrzu. Wyrzuciwszy zieloną bluzę od jakiegoś starego munduru, wyciągnął szeroki skórzany pas, a następnie czapkę rogatywkę, niewątpliwie stanowiącą element oglądanego właśnie umundurowania. Malec przez chwilę patrzył zafascynowanym wzrokiem na nakrycie głowy, po czym jednym ruchem zrzucił uszankę na podłogę, by przymierzyć rogatywkę. Czapka momentalnie opadła chłopcu na oczy, lecz poprawił ją i dalej przeglądał zawartość skrzyni. Znajdujące się w niej papiery ani fotografie nie wzbudziły w nim żadnego zainteresowania, toteż odrzucił je nabok.

Zrezygnowany, ale również zniechęcony miał odejść w drugi kąt pomieszczenia, gdy nagle jego uwaga została przykuta przez jakiś przedmiot leżący na samym dnie skrzyni. Po chwili w jego drobnych dłoniach leżał sporych rozmiarów medalion, zawieszony na poczerniałym łańcuszku. Malec przez chwilę z zafascynowaniem oglądał skarb, którego misterne wykonanie mogło świadczyć o tym, że był dość stary. Wygrawerowane jakieś esy-floresy na wieczku były wytarte i zaśniedziałe, niemniej w ciemnych oczach chłopca wywołałyzachwyt.

Szybko, by nikt nie zobaczył przedmiotu w jego rękach, zawiesił na szyi medalion, który następnie ukrył pod paltem. Zdjąwszy z głowy czapkę rogatywkę, wcisnął ją do kieszeni, a potem ponownie rozejrzał się po strychu. Nie dostrzegł nic, co mogłoby go zainteresować równie mocno, jak owa skrzynia, więc postanowił pójść do kuchni, z której od jakiegoś czasu dochodziły doń jakieś zapachy. Poczuł głód. Skądś wiedział, że właśnie nadeszła pora obiadu. Nim dotarł do drzwi prowadzących na dół, do jego uszu dotarły jakieś hałasy. Zaintrygowany znieruchomiał wwyjściu.

– Wczoraj umarł towarzysz JózefStalin!

Usłyszał czyjś zduszony głos, ale nie mógł zidentyfikować, do kogo należał. Osoba, która przyniosła te wieści do jego domu, była poruszona do głębi. Chłopiec nie wiedział, kim był ów człowiek, który odszedł, lecz podświadomie czuł, że przed chwilą padły jakieś ważne słowa. Dla niego jednak istotniejszy był znaleziony medalion, a nie jakiś tam towarzysz Stalin, którego i tak nigdy nie widział naoczy.

Rozdział 1

Lesiny Wielkie, maj – czerwiec 1953

Wielka, rozłożysta jabłoń rosła w samym sercu przydomowego sadu. Obsypana biało-różowym kwieciem radowała wzrok dorosłych, a dzieciom dawała niezliczone wprost możliwości różnej maści uciech. Opadnięte płatki kwiecia pełniły rolę środka płatniczego podczas zabawy w sklep, chropowaty pień doskonale służył do wspinania się czy chowania za nim, a nisko zwisające gałęzie pozwalały na zaczepienie na nich bujawki zrobionej z koca. Stefania wpadła na jeszcze jeden genialny pomysł i ustawiła pod jabłonią stary stół, znaleziony w spichlerzu, przy którym w ciepłe dni rodzina spożywałaposiłki.

– Baśka! – Od progu domu rozległ się donośny głos Marianny. – Zbieraj Michałka i Zośkę, myć ręce i do jedzenia! Za chwilę wracamama!

Ostatnie lata nie oszczędziły Marysi Popielarczyk. Kobieta postarzała się i przygarbiła. Jej włosy całkiem posiwiały, cera nabrała ziemistego koloru, a skóra twarzy straciła dawną jędrność. Oczy, kiedyś intensywnie zielone, teraz matowe i bez wyrazu, wciąż patrzyły z taką samą troską jak wcześniej. Tylko miłości było w nich więcej, bo i więcej było wokół osób dokochania.

Marianna Popielarczyk już dawno przekazała państwu swoje pola w Baranowie. Zachowała tylko dom, który wybudowali wspólnie z Władkiem, jak wrócili z Ameryki. Obok drewnianej chałupy został jeszcze duży kawał ogrodu, którego Marianna nie obrabiała, bo nie miała na to czasu. Odkąd Stefcia urodziła Zosię, matka przeniosła się do niej na stałe. Wprawdzie Kazia kręciła nosem, że siostra wzięła rodzicielkę tylko do opieki nad dziećmi, ale ta decyzja w całości należała doPopielarczykowej.

Marysia od czasu do czasu jeździła do Baranowa, by popatrzeć tęsknym wzrokiem na majątek, który przez tyle lat gromadzili z Władkiem. Żal jej było podupadającego domu, lecz zdawała sobie sprawę, że w pojedynkę nie podołałaby prowadzeniu gospodarstwa, nie mówiąc nawet o samotnym mieszkaniu. Miała już siedemdziesiąt jeden lat, a reumatyzm dawał się jej coraz bardziej we znaki, lecz dla wnuków poświęciłaby wszystko. Dla córek też. Kochała bezgranicznie, choć mądrze. Żadnej nie wyróżniała. Każdej służyła pomocą i radą, gdy tego potrzebowały. Z małym wyjątkiem, jeśli chodziło o wnuki. Uwielbiała wszystkie po równo – i te od Kazi, i te od Stefanii, ale szczególne miejsce w jej sercu zajmowały Basia i Michał. Oboje zrodzeni w wyniku traumatycznych przeżyć ich matki, niejako wbrew jej woli. Nie były dziećmi oczekiwanymi z drżeniem serca, nie wypatrywała ich pojawienia się na świecie z miłością. Marianna, wiedząc, jakie okoliczności zaistniały w życiu córki, starała się za wszelką cenę chronić zarówno ją, jak i jej dzieci zrodzone w wynikugwałtów.

– Am!

Nagłe pojawienie się Michałka wyrwało Mariannę z zadumy. Jej zamyśloną twarz rozjaśniłuśmiech.

– Ale przestraszyłeś babcię! – Marianna udała oburzenie, co wywołało salwę głośnego śmiechu uchłopca.

Michał miał od września rozpocząć naukę w klasie pierwszej, lecz jego mocno spowolniony rozwój bardzo niepokoił zarówno Stefanię, jak i Mariannę. Malec mówił tylko pojedyncze wyrazy, rozumiał proste, nieskomplikowane polecenia, miał ogromne trudności z adaptowaniem się do nowych sytuacji. Popielarczykowa przez długi czas mówiła córce, że Michaś rozwija się wolniej niż Basia, bo jest chłopcem, ale w głębi ducha czuła, że jest coś nie tak. Pamiętała, że bliźniaki – Franek i Józek – już w wieku czterech lat pięknie mówiły i rozumiały wszystkie polecenia, tymczasem Michałek wkrótce miał skończyć siedem lat, a jego mowa zatrzymała się na poziomie dwu-, trzyletniegodziecka.

– Gdzie jest Basia? – spytała wnuka, a ten rozłożył ręce w geście niewiedzy, marszcząc przy tym śmiesznienos.

Nie było dnia, żeby Marianna nie przyglądała się uważnie Michasiowi. I za każdym razem jej ciało przebiegał dreszcz, bo widziała w dziecku cechy jego ojca, Leopolda Kociuby. Takie same ciemne włosy i oczy czarne jak węgielki, sposób poruszania się też był taki sam. Chodził, lekko się kołysząc naboki.

– Baaaś-ka! – krzyknął Michał, naśladując głos matki, gdy uczyła go wymawiać sylaby, a potem krótkiewyrazy.

Baśka pojawiła się przed obliczem babci jak na zawołanie. Jasne jak len włosy miała w nieładzie, a policzki rozognione. Po starannie splecionych warkoczach nie było ani śladu, a wyraziście niebieskie oczy płonęłygniewem.

– Jestem! – zawołała z zaciętąminą.

Uwadze Marianny nie uszło to, że kolana i łokcie dziewczynki były zdarte aż do krwi, a sukienka uwalanatrawą.

– Bój się Boga, dziecko, co się stało?! – Marianna załamała ręce, jednocześnie z niepokojem rozglądając się za najmłodsząlatoroślą.

– Nic! – Baśka wlepiła w Mariannę wzrok, w którym błyskały iskierkizłości.

– No przecież widzę, że znowu wdałaś się w jakąśawanturę!

Marianna złapała wnuczkę za rękę i zaczęła ją ciągnąć w stronę studni, przy której stała duża balia napełniona wodą. Dziewczynka zbytnio nie opierała się, bo wiedziała, że brudna nie będzie mogła usiąść do stołu. Za niewiastami krok w krok dreptał Michaś, gadając coś poswojemu.

Po chwili przez dziurę w płocie weszła na podwórze Zosia, najmłodsza córka Stefanii i Wszebora. Dziewczynka skończyła pięć lat i była zupełnym przeciwieństwem Baśki. Miała ciemne włosy i orzechowe oczy, jak jej ojciec. Spokojna i powściągliwa, choć Stefania coraz częściej zauważała u niej takie cechy jak ciekawość i bezwzględne dążenie do celu. Była przekonana, że Zośka te atrybuty odziedziczyła poWszeborze.

– Rodzona matka cię nie pozna, taka jesteś brudna! – gderała Marianna, myjąc wnuczce dokładnie twarz iręce.

Baśka co chwilę syczała z bólu, gdy babcia niechcąco dotykała pozdzieranychłokci.

– Mów, co się stało?! – Wytarłszy ręcznikiem twarz i ręce dziewczynki, przyjrzała się jejuważnie.

– Bo znowu wołali za mną siuber1 – wycedziła przez zębyBaśka.

– Kto tym razem?! – obruszyła się Marianna. – Teraz to ja już sama załatwię tę sprawę! Raz a dobrze! Mów szybko, kto cię taknazwał?!

– No kto?! Bachory od Kaczyńskich! – wykrzyknęłaBaśka.

Wciąż była wzburzona, co było widać na jej twarzy. Zosia tymczasem ze spokojem myła ręce, nie zwracając uwagi na zdenerwowanie siostry. Była przyzwyczajona do jej wybuchowegocharakteru.

– A to szelmy jedne! – Marianna pokręciła głową. – Jak tyś pobiła tego ich Antka, to Kaczyńska przyszła na skargę. Tym razem nie popuszczęim!

Baśka nieco przestraszona, że babcia uda się do Kaczyńskich, aby wyjaśnić awanturę, w jaką się wdała, postanowiła załagodzićsprawę.

– Poradzę sobie, nie musi babcia nic robić… – rzekłaprzekornie.

Nie powiedziała Mariannie całej prawdy, bo bała się, że wytworzy się jeszcze większa kłótnia, ale znienawidzony przez nią Antek gadał jeszcze więcej głupot, których ona nie miała odwagipowtórzyć.

– Poradzę, poradzę! – przedrzeźniała ją Marianna. – Za każdym razem tak mówisz, a i tak zawsze przychodzisz poobijana jak ludzkie nieszczęście! Nie można pozwolić sobie, żeby jakiś chłystek wyzywał cię odsiubrów!

Baśka nie wytrzymała gderania ukochanej babci. Aby ją nieco udobruchać, naraz złapała Mariannę wpół i przylgnęła do niej całym ciałem. Za jej przykładem poszło rodzeństwo, choć Michałek nie rozumiał, o czym siostra rozmawiała z babcią. Było mu obojętne, kto jak go nazywa, byleby tylko nikt go nie bił i nie rzucał w niegokamieniami.

Zajęci sobą, nie usłyszeli, że stuknęła drewniana furtka, a na podwórzu pojawiła się Stefania. Lewą ręką trzymała rower, by jednocześnie prawą zatrzasnąćbramkę.

Małachowska, bo takie nazwisko Stefania nosiła od prawie sześciu lat, niewiele się zmieniła. Pomimo tego, że urodziła troje dzieci, jej sylwetka wciąż była szczupła. Oczy lśniły tą samą zielenią co wcześniej, tylko włosy skróciła nieco za linię ucha, modnie i odważnie, jak mówiła Kazia, która wciąż upinała długi warkocz nad karkiem. Granatowa sukienka z białym, doczepianym kołnierzykiem trochę się wymięła podczas jazdy rowerem, ale Stefka zupełnie się tym nie przejmowała. Po dniu spędzonym w szkole marzyła, by w spokoju napić się kompotu i przez chwilę posiedzieć w ciszy. Niestety wiedziała, że nie będzie to takie proste. Oparła rower o ścianę budynku, a następnie zdjęła z kierownicy płócienną torbę wypełnioną uczniowskimi zeszytami. Dopiero wtedy została dostrzeżona przezdziatwę.

– Mama! – zawołała Zosia i pierwsza rzuciła się w jej kierunku, by wyściskać rodzicielkę, której nie widziała od kilkugodzin.

Za jej przykładem poszedł Michał. Tylko Basia stała na uboczu i przyglądała się spod byka sceniepowitania.

– Wszyscy do stołu! – zarządziła Marianna. – Nagotowałam pysznej zupy szczawiowej z jajkiem! Zobaczycie, jak będzie wam smakowała… Chodź, Basiunia, nie dąsaj się już, babcia załatwi sprawę… – dodała cichym głosem downuczki.

Dziewczynka podniosła wzrok i zatrzymała go naPopielarczykowej.

– Nie… – powiedziała przestraszona. – Poradzę sobie, babciu… Proszę, pozwoli mi babcia, żebym sama rozprawiła się zKaczyniakami…

Złożyła dłonie jak do modlitwy, lecz Marianna nie zwróciła uwagi na gest wnuczki, zajęta nalewaniem zupy do talerzy. Wszystkie miejsca przy stole pod jabłonią zostały momentalniezajęte.

– Basiu, dlaczego nie przywitałaś się ze mną? – spytałaStefania.

Zauważyła zdarte łokcie i kolana córki, lecz czekała, by ta sama jej opowiedziała, co sięwydarzyło.

– Nie jestem dzieckiem… – burknęło jej najstarszedziecko.

Stefania z trudem powstrzymałauśmiech.

– Wiem – rzekła krótko. – Ja też, ale z moją mamą się przywitałam, więc może i ty zrobisz tosamo…

Dziewczę niechętnie podniosło się od stołu i z ociąganiem podeszło do matki, by ustami zaledwie musnąć jej policzek. Stefania ze ściśniętym sercem skonstatowała, że córka nawet jej nie dotknęła opuszkamipalców.

– Dlaczego jesteś taka pokaleczona? – spytała, przytrzymując córkę za rękę. Zajrzała jej w oczy, lecz dziewczynka natychmiast spuściła wzrok. – Z kim siębiłaś?

Nie uzyskała jednak odpowiedzi, bo rozległ się głośny okrzykZosi.

– Tata! Tatawrócił!

Dziatwa w mig straciła zainteresowanie zupą szczawiową. Zarówno Zosia, jak i Michał rzucili łyżki na stół i puścili się pędem w kierunku furtki, do której zbliżał się Wszebor Małachowski, mążStefanii.

W ostatnich latach mężczyzna całkiem pożegnał się z partyzantką, choć był przeciwnikiem nowego systemu, na który mówił „bolszewia”. Koledzy z jego dawnego oddziału porozjeżdżali się po kraju, niektórym udało się uciec za granicę, tylko Kwiatek po amnestii w czterdziestym siódmym trafił za kratki. Pomimo iż ustalili, że Maciek powinien wyjechać z kraju, tamten zwlekał z wyjazdem, aż w końcu został aresztowany i osądzony, a w rezultacie dostał karę śmierci. W areszcie w Łodzi oczekiwał na wykonanie orzeczenia sądu, lecz na początku lat pięćdziesiątych decyzją prezydenta wyrok został zamieniony na dożywotnie więzienie. Wszeborem bardzo wstrząsnęła wiadomość o osadzeniu przyjaciela w więzieniu. Obiecał jednak Stefanii, że więcej nie będzie mieszał się w partyzantkę, by razem z nią móc wychowywaćdzieci.

– Dzień dobry, szkraby! – Wszebor przykucnął z rozłożonymi ramionami, by po chwili zamknąć w nichdzieci.

Cieszyli się ogromnie, jedno gadało przezdrugie.

– Długo taty nie było, a my tęskniliśmy i tęskniliśmy! – Zosia miała nadąsaną minę, była obrażona na ojca, ale zawisła na jego szyi i nie chciała sięodkleić.

– Tata, tata, tata! – mówił przejęty Michał. Szarpał Wszebora za rękaw, by ten zwrócił na niegouwagę.

– Udało się? – Zaniepokojona Stefania próbowała zajrzeć mężowi w oczy, ten jednak unikał jejwzroku.

– Basiu, a ty nie przywitasz się ze mną? – spytał najstarszą córkę, która siedziała naburmuszona na krześle przystole.

Z zaciętą miną patrzyła w pustą przestrzeń przed sobą. Nie zareagowała na jegopytanie.

– Znowu się pobiła – wyjaśniła z westchnieniem Stefania. – Nie zdążyłam z nią porozmawiać. Umyj ręce, mama ugotowałazupę.

Z uwieszonym po jednej stronie Michałem, po drugiej Zosią, podszedł do miednicy z wodą. Wykonawszy niezbędną toaletę, usiadł do stołu pod jabłonią i przyjrzał się uważnie Basi. W międzyczasie Marianna nalała zupęzięciowi.

– Co się stało, córeczko? – spytał miękkim tonem, głaszcząc dziewczynkę po włosach. – Nie cieszysz się, żewróciłem?

– Nie jestem twoją córeczką! – warknęła Basia i oblała sięrumieńcem.

Przestraszona Marianna wstrzymałaoddech.

– Kaczyniaki i cała reszta gada, że jestemsiubrem!

Wszebor odłożył trzymaną w ręku łyżkę i spojrzał z troską nadziecko.

– Denerwujesz się, gdy tak cię nazywają, a to im sprawia przyjemność – powiedział. – Gdybyś spróbowała nie reagować na ich przezwiska, na pewno szybko by się to imznudziło.

Basia prychnęła, ale nic nie odpowiedziała, a Wszeborciągnął:

– Przecież wiesz, że jesteś moją najstarszą córeczką. Nikt nie zna cię tak dobrze, jak ja, więc żadne dzieci nie mogą mówić, że jesteś siubrem. Basiu, siuber to bardzo brzydkie słowo i dobrze o tym wiesz, bo nie mówimy tak w domu. Jak im pokażesz, że się nie denerwujesz z tego powodu, dadzą ci spokój. Musisz o tym pomyśleć, a przynajmniej spróbować. Co ty na to, córeczko? – Wyciągnął do niejdłoń.

Z początku boczyła się, ignorując go, lecz po chwili wsunęła swoją małą rękę w jego dużą, zniszczoną przez pracędłoń.

– Jeszcze gadają, że babcia zabiła takiego jednego chłopa z władzy! – rzuciła jakby od niechcenia, obserwując reakcjęnajbliższych.

Mariannie nawet powieka nie drgnęła, usłyszawszy, co wnuczka mówi, na twarzy Stefanii natomiast pojawiło sięoburzenie.

– Tego już za wiele, moja panno! Natychmiast zajmij się jedzeniem! – krzyknęła Małachowska. – Nie pozwalam ci włóczyć się po wsi! Po lekcjach masz wracać natychmiast dodomu!

– Robisz przykrość babci – skwitował Wszebor. – Słuchasz plotek, a potem je powtarzasz. Mama ma rację, po lekcjach masz wracać prosto dodomu.

– Babcia kogoś zabiła? – Oczy Zosi zrobiły się okrągłe jakpięciogroszówki.

– Co najwyżej ucięłam głowę kogutowi na niedzielny rosół! – Marianna się roześmiała, po czym szybko dodała: – Jak zjecie zupę, to usmażę wam pampuchy2.

– Hura! Będą pampuchy! – wykrzyknęła Zosia, a i Basi twarz lekko sięrozpogodziła.

Michał, chciał pójść za przykładem siostry i okazać swoją radość z placków, ale z jego ust wyszedł tylko jakiś niezrozumiały zlepeksłów.

– No, już kończyć to jedzenie! – zarządziła Marianna, zbierając puste talerze ze stołu. – Idziemy do kuchni, a rodzice niech sobieporozmawiają!

Stefania zdążyła uchwycić wzrokiem dziwnie pobladłą twarz matki, ale nie zastanowiła się nad przyczyną, bo całą jej uwagę przykułWszebor.

Gdy dzieciaki z babcią zniknęły z ich oczu, Małachowski pochwycił dłonie żony i przyciągnął ją do siebie, by wycisnąć na jej ustach gorącegocałusa.

– Mów! – Spojrzała na niego z nadzieją woczach.

Wszebor spuścił głowę i przez chwilę patrzył na okruszki chleba walające się postole.

Stefania westchnęła, bo już wiedziała, jaką za chwilę usłyszyodpowiedź.

– Udzielili mi bardzo uprzejmej odpowiedzi… – Zawiesił głos, jakby się namyślał, co ma powiedzieć. – Że w zasadzie nie mają miejsc dla ludzi w moim wieku, bo skupiają się na młodszych osobach, oraz że to, czego nauczyłem się na studiach medycznych, już dawno zapomniałem i musiałbym się kształcić odpoczątku.

– Czyli co?! – Stefania nie wytrzymałanapięcia.

– To, że nie przyjmą mnie do szkoły felczerskiej, bo upłynęło trzynaście lat od momentu przerwania przeze mnie studiów medycznych… – powiedział, rozkładającdłonie.

– Ale jak to?! – Stefania była zbulwersowana. – Pokazałeś im ustawę o zawodzie felczera?! Przecież tam jest napisane jak wół, że możesz się kształcić w szkole dla felczerów, bo masz ukończone trzy lata studiów medycznych! Sam Bierut to podpisał! Krzyczą, że brakuje medyków, a ciebie odprawiają zkwitkiem?!

Wszebor podniósł się z krzesła i włożył ręce do kieszeni spodni. Dużo się nie zmienił przez ostatnie lata, tylko w jego gęstych, ciemnych włosach zaczęło się pojawiać coraz więcej srebrnych nitek. Oczy, jak dawniej, lśniły orzechowym blaskiem, lecz coraz częściej pojawiała się w nich troska i niepokój o przyszłośćnajbliższych.

– Stefciu… – powiedział, nie patrząc na żonę. – Ja myślę, że tu chodzi o coś zupełnie innego… Ciągnie się za mną smród partyzanckiegożycia…

– Tak ci powiedzieli? – Zrobiła zniesmaczonąminę.

Roześmiał się i pokręcił przeczącogłową.

– Wiesz co… – rzekła po chwili, nie czekając na odpowiedź. – A może pojedź do rodziców… Na pewno twój ojciec cośporadzi…

– Nie ma sensu. – Potrząsnął głową. – Nie zostawię ciebie i dzieci, żeby spełniać młodzieńcze marzenia. Poszukam czegoś na miejscu… Może w szkole, jakmyślisz?

Stefania oblała sięrumieńcem.

– Pytałam kierownika szkoły… – szepnęła. – Powiedział, że na razie nikogo niepotrzebują.

Wszebor bez słowa wziął Stefanię za rękę i pociągnął w kierunku łąki za płotem. Jego serce ściskała trwoga o przyszłość własną i rodziny. Czuł się za nich odpowiedzialny, a zresztą przyrzekł to kilka lat temu Stefanii i nie zamierzał się wycofywać ze swejobietnicy.

– Najwyżej będę robotnikiem rolnym, jak dotąd – szepnął jej do ucha, a ona zarzuciła mu ręce naszyję.

Bała się, że opuści ją, gdy dostanie się do szkoły dlafelczerów.

***

Każde ręce i oczy były tu na wagę złota. Rozstawione co półtora metra na kartoflisku osoby były uzbrojone w długie tyczki, które bynajmniej nie służyły im do obrony czy ataku. Ich zadaniem było rozchylanie kwitnących już krzaków ziemniaków i dobre wytężanie wzroku w poszukiwaniu małych, pasiastych chrząszczy z rodziny stonkowatych. Gdyby przypadkiem komuś udało się znaleźć tego niebezpiecznego dywersanta3, jego zadaniem było utopienie go w butelce z osoloną wodą, w którą był wyposażony każdy zbieracz stonki, a miejsce znalezienia chrząszcza należało oznaczyć tyczką. Przodownik ochrony roślin w osobie Tadeusza Deptuły w okresie od czerwca do lipca z całą powagą organizował cotygodniowe akcje poszukiwania stonki ziemniaczanej. Choć sam nigdy tego groźnego szkodnika nie znalazł, angażował do akcji poszukiwawczej uczniów z miejscowej szkoły oraz mieszkańcówwsi.

– Jest! Panie przodowniku, jest! – Ciszę czerwcowego przedpołudnia rozdarł głośny okrzyk jakiegośwyrostka.

Na polu powstało poruszenie, wszak nikt jeszcze nie widział na żywo małej, pasiastej stonki, która wywoływała tyleemocji.

Tadek z niepokojem obserwował podniecenie dzieci. Przez głowę przemknęła mu myśl, że jeśli w porę nie ostudzi ciekawości młodziaków, dorodne krzaki kartofli na polu Kazimierczaka zostanąstratowane.

– Stop! – zawołał, unosząc obie ręce. – Nikt się nie rusza ze swego miejsca! A ty wrzuć robaka do butelki i oznacz miejsce tyczką. Już do ciebieidę!

Przemieszczając się ostrożnie pomiędzy roślinami, Tadek myślał z niechęcią o czekających go do wypełnienia protokołach dokumentujących znalezisko. Tymczasem zaaferowany chłopak z tryumfalnym wyrazem twarzy trzymał wysoko, ponad głową, butelkę z utopioną weństonką.

– No, pokaż tego szkodnika. – Tadek wyciągnął rękę po butelkę. Przysunął szklane naczynie bliżej oczu, by dokładnie obejrzeć owada, po chwili zaś podniósł wzrok na podnieconego chłopaka. – To według ciebie jest stonka? – spytał kpiącym tonem, na co uczniak oblał siępurpurą.

– No tak! Ma paski na pancerzu! – Chłopak szedł wzaparte.

– Ma – zgodził się Tadek. – Czerwono-czarne, a stonka beżowo-czarne. Jestróżnica?

Aby udowodnić młodzieńcowi, że się myli, Tadek wyciągnął z kieszeni wymięty kawałek papieru, na którym widniała kolorowa ilustracja przedstawiająca stonkę. Chłopak ledwo rzucił okiem na obrazek i, zawstydzony, pochylił się nad krzewami ziemniaków w poszukiwaniu prawdziwychszkodników.

– Wydawało mi się, że to stonka – mruknął podnosem.

Tu i ówdzie rozległy się ciche chichoty, natychmiast stłumione przez miejscową nauczycielkę – Stefanię Małachowską – która tego dnia opiekowała się uczniami podczas czynuspołecznego.

– No już dobrze – rzekł z uśmiechem Tadek. – Każdy się może pomylić, ale patrz uważnie, corobisz.

– Uwaga! – krzyknęła Stefania. – Kto skończy robić przegląd krzaków, może pójść dodomu!

W jednej chwili chmara dzieciaków wypadła na polną dróżkę. Wszyscy naraz zaczęli się tłoczyć, by oddać Tadkowi drewniane tyczki, które on następnie zaczął układać na dwukołowymwózku.

– Proszę pani, proszę pani! – Rozległ się nagle głos jakiejś uczennicy. – A Michał to zdejmuje majtki i pokazuje wszystkim, no wiepani…

Przerażona Stefania odwróciła się w stronę dochodzącego głosu. Przejęta sytuacją uczennica wskazywała Stefanii dłonią jej syna, który stał z opuszczonymi do kostek spodniami w otoczeniu starszych chłopców. Wyrostki były tak zajęte prowokowaniem malucha do nieobyczajnego zachowania, że nie zauważyły nadchodzącejnauczycielki.

– Co tu się dzieje?! – krzyknęła, a dzieciarnia natychmiast się rozpierzchła. – Michałku, szybko włóż spodnie, tak niewolno!

W tym samym momencie do dwóch uczniów dopadł Tadek i w ostatniej chwili, zanim uciekli, chwycił ich za połyubrań.

– Mam was, łobuzy! – zawołał z tryumfem. – Nooooo, teraz się tłumaczyć przed paniąnauczycielką!

Dwunastolatkowie stali ze spuszczonymi głowami i lekko pociągali nosami. Najgorsze było to, że nie po raz pierwszy zostali przyłapani na tym, że dokuczali synowi nauczycielki. Zresztą nie tylko oni znęcali się nad jej przygłupim dzieckiem. Chłopaki z całej wsi przezywały go od najgorszych, a często i rzucały kamieniami. Michał zaś garnął się do nich i lgnął jak mały psiak. Niezależnie od tego, ile razy mu dokuczyli czy go przezwali. Oni mieli niezłą zabawę, jak malec płakał i uciekał przed nimi, a on i tak na drugi dzień wałęsał się za nimi, zaglądał w oczy i uśmiechał się. Bo choćby chcieli z nim porozmawiać, to i tak by się nie udało, ponieważ on gadał poswojemu.

– Dlaczego dokuczacie Michałowi? – spytała Stefania z kamienną miną, choć w środku wszystko się w niej gotowało. – Nie widzicie tego, że jest… inny…? – Przełknęła ślinę, zapiekło ją w gardle. – Słabszy od was – dodała szybko. – Tyle razy wam mówiłam, że tak nie wolno! Traktujcie słabsze osoby tak, jak chcielibyście, by was traktowano! Tak?! – zwróciła się do chłopca, stojącego bliżej, ale on uparcie milczał. – Zygmunt, masz coś dopowiedzenia?

Tadek przysłuchiwał się całej rozmowie z narastającym zniecierpliwieniem. Nie podobało mu się to, że chłopaki dokuczają maluchowi, ale też to, że milczą jak zaklęte, gdy nauczycielka ich o cośpyta.

– Gadać! – krzyknął, a młodzieńcy skulili się ze strachu. – Bo jak nie, to zaraz zerżnę wam tyłki tym kijem, że aż się diabli będą śmiali! – Pochwycił leżącą na wózku drewnianą tyczkę i zaczął nią wygrażać chłopakom przednosem.

– Nie będziem już – wydukał drugi wyrostek, nie podnoszącgłowy.

Stefania delikatnym ruchem wyjęła z rąk szwagra kij i odłożyła go na miejsce, po czym pogroziła chłopcompalcem.

– To było ostatni raz, kiedy się wam upiekło – rzekła. – A teraz proszę przeprosićMichała.

Maluch z szerokim uśmiechem przyjął podane mu dłonie, a wyrostki, nie czekając na dalsze słowa reprymendy, puściły się biegiem w stronęwsi.

Stefania z westchnieniem wzięła syna za rękę i zaczęła iść wolnym krokiem obok szwagra, popychającegodwukółkę.

– Dalej nic nie gada? – spytał po dłuższej chwili milczenia. Dobrze wiedział, że Michał mówi pojedyncze, krótkie słowa, lecz łudził się, że może nastąpiła jakaśpoprawa.

Szli polną drogą. Po obu jej stronach ciągnęły się pola z ziemniakami i zbożem. Wokół panowała nieprzenikniona cisza, przerywana śpiewemptactwa.

– Za mało, żeby pójść do szkoły u nas na wsi – powiedziała ze ściśniętym sercem. – Mama, tata, Basia, Zosia, baba i jeszcze kilka wyrazów. My go rozumiemy, on nas też, ale…

– Nie nadaje się do szkoły? – Tadek spojrzał zatroskanym wzrokiem nadziecko.

Chłopak, nieświadomy tego, że o nim rozmawiają, zrywał polne kwiaty, które następnie podawałmatce.

– Sami go uczymy – powiedziała Stefania. – Umie się ubrać, zjeść posiłek, pomaga mamie w ogrodzie, przynosi drewno, zamiata izbę… Pewnie za rok trzeba będzie go oddać do internatu do szkołyspecjalnej.

Tadek pokiwał głową ze zrozumieniem, ale w duchu pomyślał, że szwagierkę czeka trudne życie z niedojdą. Po śmierci jej pierwszego męża szybko okazało się, że Stefania jest w ciąży. Nikt nie przypuszczał, że dziecko po tak wysokim funkcjonariuszu urzędu bezpieczeństwa, jakim był Leopold Kociuba, urodzi się kalekie. Szczególnie Kazia była bardzo rozczarowana. Była pewna, choć nie mówiła tego głośno, że dziecko po TAKIM człowieku będzie wspaniałe pod każdym względem. I kiedy okazało się, że Michałek rozwija się dużo wolniej niż inne dzieci, Kazia wymyśliła, że niby Bóg w taki sposób pokarał Stefanię za to, że nie pokochałaLeopolda.

– Czeka was dużo roboty z nim… – skwitował i otworzył furtkę prowadzącą dodomu.

Kazia wyrywała chwasty w ogrodzie przed domem. Kiedy zobaczyła siostrę, rzuciła motykę i wybiegła jej naprzeciw. W ostatnim czasie żona Tadka przytyła, na jej twarzy pojawiły się zmarszczki, a wokół ust głębokie bruzdy. Tylko charakter jej się za zbytnio nie zmienił. W dalszym ciągu miała cięty język i mściwą osobowość. Nie mogła żyć w zgodzie z sąsiadami, bo ciągle coś jejprzeszkadzało.

Za to Tadek wyciszył się, zaczął inaczej patrzeć na otaczający świat. Martwił się, i to bardzo, tym, że Kazia nie akceptowała małżeństwa ich najstarszego syna Stasia z córką Elfrydy Ziemby – Gretą. Młodzi wzięli ślub jakieś pięć lat temu, gdy się okazało, że dziewczyna jest w ciąży. Kazia zrobiła wtedy Elfrydzie potężną awanturę. Wykrzyczała jej, że wychowała córkę na grzesznicę i wywłokę, bo ta bezwstydnie weszła Staszkowi do łóżka. Co prawda skonsumowanie związku wcale nie odbyło się w łóżku, tylko w stodole na sianie, lecz Kazia myślała inaczej. W związku z tym, że Deptułowa za żadne skarby nie chciała pobłogosławić młodym, zrobił to rozeźlony na żonę Tadek. Ślub był cichy i skromny. Uczestniczyła w nim zaledwie garstka osób, między innymi Stefania z Wszeborem i matką. Pomimo wielokrotnych rozmów i perswazji ze strony Małachowskiej, Kazia nie dała się przekonać nawet wtedy, gdy kilka miesięcy po ślubie młodym Deptułom urodził się dorodny syn, któremu dali na imię Tadeusz. Kazia się zawzięła i koniec. Młodzi początkowo mieszkali razem z matką Grety, ale po jakimś czasie udało się im pobudować z pomocą Tadka małydomek.

– Dzień dobry. – Stefania uśmiechnęła się na widok siostry. – Wracamy z czynu społecznego… Chciałam zobaczyć, jak sięmiewasz.

Stefania nieodmiennie podziwiała pracowitość i gospodarność siostry. Kazia nigdy nie siedziała bezczynnie. Zawsze umiała znaleźć sobie jakąśrobotę.

– Chodźcie, chodźcie! Zrobię sobie przerwę w pieleniu, bo już krzyża nie czuję, a to zielsko nie ma żadnej litości nade mną! Żeby marchew tak chciała rosnąć jak perz! – gderała Deptułowa. – A co u was? – spytała, gdy usiadły na ławce przeddomem.

Michał natychmiast usiadł Stefanii nakolanach.

– Wszebora znowu nie przyjęli do szkoły dla felczerów – powiedziała z westchnieniem Małachowska. – Tak bardzo się ucieszył, gdy Bierut podpisał ustawę o zawodzie felczera. Chciał do Olsztyna, bo tam najbliżej, ale odmówili przyjęcia, że niby jest za stary. Taka sama sytuacja była w Warszawie i w Łodzi, a przecież wielu ludzi przychodzi do niego po pomoc, jak jest takapotrzeba…

– Z niego taki lekarz jak z koziej dupy trąba! – żachnęła się Kazia. – Robotą niech się zajmie, a nie za głupotamilata!

– No co ty mówisz, Kazia?! – zdenerwowała się Stefania. – Przecież sama prosiłaś go o pomoc, jak zrobił ci się ropień przy paznokciu! I może powiesz, że ci niepomógł?!

Kazia gwałtownie poczerwieniała na twarzy. Owszem, Wszebor jej wtedy pomógł, ale ona nie mogła przeżyć, że siostrze teraz się tak dobrze układa w małżeństwie. Niby była przychylna ich związkowi, ale w rzeczywistości tylko czekała, kiedy coś im się niepowiedzie.

– Pomógł! Ale co on z tego pomagania ma, powiedz! Ani mu kto płaci, ani w inny sposób się odwdzięcza! Za gospodarzenie niech się weźmie, z tego utrzyma dom! – przekonywała siostręKazia.

Siedzenie bez ruchu na kolanach matki było dla Michała zajęciem zbyt nudnym, więc zaczął się wiercić, a nawet ciągnąć Stefanię za rękę, żeby wstała z ławki i się nim zajęła. Widząc to, Kazia podniosła się i zniknęła w głębi domu, by za chwilę pojawić się z pajdą skropioną wodą i posypaną cieniutką warstwą cukru. Maluch natychmiast zaczął pałaszować grubą kromkę, straciwszy tym samym zainteresowanie matką. Pozwoliło to siostrom kontynuować rozmowę, która, niestety, posuwała się w niedobrymkierunku.

– Jego marzeniem jest leczenie ludzi – powiedziała cicho Stefania. – Nie mogę mu tegozabronić.

– Nooooo, jaśnie pan lata po świecie Bóg wie za czym, a matka sobie żyły wypruwa, żeby zajmować się dziećmi! Toż ona ma już ponad siedemdziesiątlat!

Słowa Kazi smagnęły Stefanię niczym bicz. Pochyliła głowę, milcząc. Wiedziała, że siostra ma rację, bo matka miała coraz mniej sił, lecz pomagała Stefanii, nie uskarżając się ani jednymsłowem.

– Martwi mnie coś… – rzekła Stefania, chcąc zmienić temat. – Nie wiem, czy do ciebie też dotarły te plotki, co domnie…

– Ludzie plotkują, bo nie mają się czym zająć… – mruknęła Kazia, ale z ciekawością nadstawiłauszu.

– We wsi znowu mówią o mamie… że zabiła Kociubę. – Stefania przełknęła ślinę i spojrzała na siostrę. Ta podniosła gwałtowniegłowę.

– O Jezu, te ludzie to naprawdę mają za dużo czasu! – wykrzyknęła Deptułowa. – Od kogosłyszałaś?

– Basia mówiła, że dzieciaki ze wsi za nią biegają i krzyczą, że ma babkę morderczynię – powiedziała z westchnieniem Stefania. – Kazia… – zaczęła, lecz urwała, przestraszona własnychmyśli.

Kazia spojrzała na siostrę bez słowa. W jej głowie pojawiła się taka samamyśl.

– A co, jeśli to jest prawda? – spytała półgłosem Stefania. Z jej twarzy odpłynęła całakrew.

– Zobacz, dzieciak je piach, a ty głupotygadasz!

Kazia rzuciła się do Michałka, który siedział na wydrapanej przez kury ziemi i z wielkim skupieniem brał w paluszki piasek, po czym wkładał go do buzi. Deptułowa podniosła dziecko i otrzepała jego spodenki z brudu, a następnie podeszła z nim do studni, przy której stała blaszana wanna, napełniona wodą dla krów. Bez słowa opłukała mu dłonie i wytarła je swoimfartuchem.

– Kazia, powiesz coś? – ponagliła siostrę Stefania. – Co będzie, jeśli to się okażeprawdą?

– Głupia jesteś! Leopold świętej pamięci był wielkim i silnym mężczyzną! Jak nasza matka mogłaby go…? – próbowała w racjonalny sposób wytłumaczyć siostrze, że to co mówi, nie może byćprawdą.

– Chyba masz rację – szepnęła z ulgą. Niepokój w sercu jednakpozostał.

Umilkły obie, wpatrzone w przestrzeń podwórza, po którym kręcił się Tadek. Ciszę dnia przecinał śpiew ptactwa i odgłosywsi.

1Określenie nieślubnegodziecka.

2Tradycyjne placuszki kurpiowskie, zwane też racuchami, wykonane z drożdży, mleka, mąki, jaj, cukru i szczypty soli; smażone na oleju, w przeszłości pewnie nasmalcu.

3W latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku upowszechniła się propaganda Ministerstwa Rolnictwa i Reform Rolnych, że stonka ziemniaczana została masowo zrzucona do wód Bałtyku, skąd wypełzła na brzeg i rozpleniła się po całym kraju, wymierzając w socjalistyczną Polskę dywersyjne działania, polegające na zjadaniu uprawziemniaka.

Rozdział 2

Lesiny Wielkie, czerwiec 1953

Pochylona nisko nad ziemią, na szeroko rozstawionych nogach, Marianna wyrywała zielsko spomiędzy ledwie wiążących się zielonych główek kapusty. Stefania była na zebraniu grona pedagogicznego, Wszebor jeszcze nie wrócił z pracy, Baśka przepadła gdzieś na wsi, a Zosia bawiła się z Michałem w ogrodzie. Do zamyślonej Popielarczykowej od czasu do czasu dochodził głośny śmiech dzieci. Była zmęczona, miała wielką chęć przerwać pielenie, by usiąść w cieniu jabłoni i napić się kompotu z czereśni, lecz wiedziała, że nikt za nią nie doprowadzi grządek do porządku. Stefania wcale się nie garnęła do prac w warzywniku, a zresztą miała dość roboty w szkole, Wszebor zaś znalazł zatrudnienie jako kierowca w spółdzielni i też całe dnie nie było go wdomu.

Marianna czuła się samotna. O ile zawsze miała przy sobie towarzystwo wnucząt, o tyle nie miała komu się pożalić na swój los. Ani córce, ani zięciowi nie chciała zawracać głowy, bo i cóż oni by jej poradzili na tęsknotę za jej własnym domem w Baranowie. Od czasu do czasu udawało się jej namówić Tadka, żeby ją tam zawiózł na kilka dni. Snuła się wtedy po izbach jak duch, wspominając dawne lata i roniąc łzy za Władkiem i dawnymżyciem.

Ciszę czerwcowego popołudnia rozdarł dźwięk nadjeżdżającego samochodu. Pomyślała sobie, że Wszebor w godzinach pracy wpadł po coś do domu i nawet nie podniosła głowy znad grządki. Nagle usłyszała jakiś obcy głos dochodzący zpodwórza.

Zaciekawiona, odłożyła motykę i spojrzała w kierunku, skąd dobiegałarozmowa.

– Zosiu! – krzyknęła. – Ktoś do nasprzyjechał?

Odpowiedziała jej cisza. Zaniepokojona, jeszcze raz zawołała wnuczkę, lecz kiedy nie otrzymała odpowiedzi, szybkim krokiem udała się na podwórze. Przed drzwiami wejściowymi do domu parkował wojskowy gazik, obok którego stał jakiś mundurowy. Marianna była osobą niewykształconą, ale mundur, który nosił jej nieżyjący zięć Leopold Kociuba, zapamiętała dobrze. Mężczyzna stał odwrócony tyłem i nie zauważył nadchodzącej Popielarczykowej. Kilka metrów dalej, zza dorodnej lipy wyglądały przestraszone twarze Zosi i Michała. Kiedy zobaczyły nadchodzącą babcię, rzuciły się biegiem w jej kierunku. Mundurowy wyciągnął rękę, jednocześnie odwracając się w stronę biegnących dzieci, jakby chciał je złapać za ubrania, lecz w tej samej chwili dostrzegł Marysię. Zasalutował niedbale do daszka czapkirogatywki.

– Obywatelka Marianna Popielarczyk? – spytał.

– Tak, a o co się rozchodzi? – Marianna utkwiła w mężczyźnie zaniepokojone spojrzenie. Nigdy wcześniej go niewidziała.

Mundurowy wyprostował sylwetkę, a następnie oparł się nonszalancko o boksamochodu.

– Chodzą słuchy, obywatelko, że zabiliście swojego zięcia… Czy toprawda?

Marianna ściągnęła brwi i mocniej przygarnęła do siebie skupione wokół niej wnuki. Zauważyła, że Zosia uniosła gwałtownie głowę i spojrzała na nią pytającymwzrokiem.

– A kto pyta?! – W głosie kobiety dało się wyczuć zdenerwowanie, choć starała się panować nademocjami.

– Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego! Starszy kapral Zbigniew Piotrowski. – Mężczyzna ponowniezasalutował.

– Moi zięciowie żyją i mają się dobrze – odparła zprzekąsem.

– Leopold Kociuba, mówi wam coś to nazwisko?! – podniósł głos. Wyczuł, że kobieta zaczyna się z nimdrażnić.

– Mówi, ale nie do końca! Podawał się za Kociubę, a tak naprawdę nazywał się Joachim Szmulson. Przez kilka miesięcy był mężem mojej najmłodszej córki… – Marianna drżącą ręką poprawiła opadającą na oczychustkę.

– No więc co wiecie na temat jego śmierci? – zapytał starszykapral.

– A co mam wiedzieć?! – Kobieta wzruszyła ramionami. – Ktoś zarąbał go siekierą i wywlókł do lasu! Tyle nam przekazano! Córka nawet w trumnie go niewidziała!

– Popielarczykowa… ludzie we wsi gadają, że to wasza sprawka… – Piotrowski zrobił krok w jejstronę.

Marianna instynktownie cofnęła się, mocniej przyciskając do siebiedzieci.

– Tak?! A gadają coś jeszcze?! Nie słyszeliście czasem?! – Kobieta zdecydowała się przejść do kontrataku. Bała się, ale postanowiłazaryzykować.

– Obywatelka zapomina się, że rozmawia z władzą! – zawołałubek.

– Nie zapominam, ale władza nachodzi mnie w domu mojej córki, straszy mi wnuki i jeszcze jakieś głupoty prawi! Jedno dochodzenie było w czterdziestym szóstym, a teraz będzie drugie? Prawie siedem lat po śmierci Joachima?! Niech mu ziemia lekką będzie, chociaż na to nie zasłużył! Nie podnoście go z grobu, kapraluPiotrowski!

Młody funkcjonariusz nieco się zmieszał na słowa wypowiedziane przez kobietę. Nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Wypełniał tylko rozkaz przełożonego, chociaż sam uważał, że wznowienie śledztwa po siedmiu latach nie ma najmniejszegosensu.

– Czy obywatelka odpowie na moje pytanie, czy mam ją zabrać na posterunek?! – zdenerwował sięmężczyzna.

– Nikogo nie zabiłam! – wycedziła zimnym tonem Popielarczykowa. – Dajcie mi świętyspokój!

Widząc upór kobiety, młody funkcjonariusz postanowił odstąpić odczynności.

Doskonale wiedział, że kolejnym krokiem będzie przesłuchanie podejrzanej na posterunku. Ze swojego niezbyt bogatego doświadczenia miał świadomość, że rozpytywanie o okoliczności zdarzenia w miejscu zamieszkania osoby zamieszanej w przestępstwo nigdy nie przynosiło żadnego efektu. Dopiero przewiezienie takiego delikwenta, w tym wypadku delikwentki, na przesłuchanie, sprawiało, że ze strachu wysypywał się podczas pierwszej wizyty naposterunku.

– No dobrze… – Ubek celowo przeciągnął głoski, by wywołać tym wrażenie narozmówczyni.

Udało mu się, bo Marianna, przygarbiła się, spoglądając spode łba. Szykowała się dokontrataku.

– To na razie dam wam spokój, a wy przemyślcie sobie wszystko, przypomnijcie sobie, co robiliście dwudziestego drugiego grudnia czterdziestegopiątego…

Popielarczykowa otworzyła usta, by odpowiedzieć funkcjonariuszowi, lecz ten, nie patrząc na nią, wsiadł do samochodu i bez słowa pożegnania odjechał. Pozostawił ją w niemym zdziwieniu. Pierwsza otrząsnęła się Zosia. Wysunęła się z ciasnych objęć babci i zrobiła krok dotyłu.

– Babciu… – powiedziała trwożliwie. – Czy babcia kogośzabiła?

Dziewczynka doskonale pamiętała, że we wsi dzieciaki czasem ganiały za Baśką i krzyczały, że jej babka jest morderczynią. Ona, Zośka, bardzo się bała, że może to być prawdą. Tak bardzo kochała swoją babcię, że nie wyobrażała sobie tego, iż ta mogłaby zniknąć z jej życia, bo musiałaby pójść dowięzienia.

Dopiero po chwili dotarło do starszej kobiety, co mówi do niej dziecko. Uśmiechnęła się kącikami ust i pogłaskała wnuczkę po ciemnychwłosach.

– Zosiu… Zosiu… ty to we wszystko uwierzysz, co ci powiedzą! – próbowała żartować, lecz dziewczynce nie było do śmiechu. Przestraszyła się niemiłegofunkcjonariusza.

– Si-ku! Si-ku!

Niezręczne pytanie Zosi musiało pozostać bez odpowiedzi, bo nagle Michał zaczął się kręcić, sygnalizować potrzebę fizjologiczną, jednocześnie trzymając się za krocze. Było to na rękę Mariannie. Złapała szybko wnuka za ramię i podprowadziła pod lipę, a następnie pomogła mu wyswobodzić się ze spodni na szelkach, by mógł w spokoju zrobićsiku.

***

Marianna wymogła na Zosi, że nie powie rodzicom, iż odwiedził ich jakiś mundurowy. Przekonała wnuczkę, że Stefania i Wszebor mają dość swoich kłopotów, by zawracać sobie głowę bezpodstawnymipodejrzeniami.

Zofia dość szybko zapomniała o nieprzyjemnej wizycie, tylko Michał przez kilka dni próbował coś powiedziećmatce.

– Pam! – mówił z przejęciem, pokazując miejsce, gdzie stał ówpan.

– Co, kochanie? – Stefania próbowała zrozumieć, o jakiego pana chodzi małemu, lecz dziecko nie było w stanie tegowytłumaczyć.

Marianna zaś wzruszała ramionami, udając, że nie ma pojęcia, o kim mówiMichał.

Prawda wyszła na jaw, gdy któregoś ranka na podwórze wjechał ten sam gazik wojskowy, co ostatnio, i wysiadło z niego dwóch mundurowych, w tym jeden znany Mariannie i dzieciakom. Wszebora już dawno nie było w domu, a Stefania zbierała się, by pojechać rowerem do szkoły. Michał bawił się medalionem znalezionym jakiś czas temu na strychu, Zosia marudziła nad zacierką na mleku, a Basia stała przy drzwiach gotowa, by pójść do szkoły. Stukanie do drzwi sprawiło, że modląca się Marianna zerwała się na równe nogi. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, dwóch mundurowych stało na progukuchni.

– Pam, pam! – Michał podniósł się z podłogi i czym prędzej pobiegł do przedostatniego pokoju, w którym Stefania zbierała do płóciennej torby uczniowskiezeszyty.

Małachowska, słysząc jakiś hałas w kuchni, pospiesznie udała się tam zasynem.

– Obywatelka Marianna Popielarczyk? – zwrócił się do starszej kobiety wysoki, chudy jak tyczka, młodychłopak.

Ona zaś patrzyła na niego z pobladłą twarzą, lecz się nieodzywała.

– To moja matka! – zawołała zaniepokojona Stefania. – O cochodzi?

– Czy to jest obywatelka Popielarczyk? – Młody chłopak wskazał naMariannę.

– Tak – odparła drżącym głosemStefania.

– Zabieramy was na przesłuchanie! – zakomunikował bez żadnego wstępu tendrugi.

– Ale o co chodzi?! – Stefania zasłoniłamatkę.

– Podejrzewa się obywatelkę o zamordowanie LeopoldaKociuby!

W kuchni zapadła głucha cisza, przetykana odgłosami dochodzącymi z podwórza. Mundurowi wpatrywali się wyczekująco w starszą kobietę, która powoli podniosła się z krzesła. Marianna wcale nie zamierzała nigdzie pójść z przybyszami. Pobladła na twarzy, ciężko oddychała. Stefania zaś zwróciła wściekłe spojrzenie namężczyzn.

– Jak to?! – wykrzyknęła, oburzona. – Kto podejrzewa mojąmatkę?!

– A obywatelka to kto? – zwrócił się do Stefanii jeden z ubeków. – Dokumenty!

– Córka! A zamordowany to mój mąż! – zawołała Stefania, choć z trudem przeszło jej przez usta, że Leopold kiedyś był jej mężem. – Ktoś rozsiewa plotki, że moja matka go zamordowała! Przecież tobzdura!

– Dokumenty! – powtórzył mężczyzna, nie zwracając uwagi nawyjaśnienia.

Stefania bez słowa cofnęła się do pokoju, chwilę pogrzebała w szufladzie kredensu, po czym drżącą ręką podała mężczyźnie kenkartę4. Ten ledwie rzucił na niąokiem.

– Dokumenty, powiedziałem! – krzyknął w stronęMarianny.

Kobiecina, podobnie jak córka, udostępniła podniszczonepapiery.

Kapral Piotrowski przez chwilę ważył okazane mu dokumenty w dłoni, jakby się zastanawiał, co ma dalej począć, choć przed paroma minutami zakomunikował, iż zabiera Mariannę naposterunek.

– Ale o co się rozchodzi, proszę pana? – odważyła się przemówić Marianna. – Przecie ostatnio rozmawialiśmy i powiedziałam panu, że nikogo nie zabiłam. Czy mam to samo powtórzyć na posterunku? Szkoda waszego czasu – próbowała perswadować łagodnym głosem, choć bała się okrutnie. Miała świadomość, że nie należy zadzierać z władzą ludową, bo może się to dla niej źleskończyć.

– To nie obywatelka będzie decydować, czy szkoda mojego czasu… – burknął Piotrowski. – No, brać coś na plecy, bo noce sąchłodne!

Marianna znieruchomiała. Stefania zaś zrozumiała, że to dzieje się naprawdę. Basia mnóstwo razy mówiła, że dzieci we wsi śmiały się z niej, iż jej babcia zabiła własnego zięcia. Za każdym razem beształa córkę, lecz ani razu nie przyszło jej do głowy, żeby wyjaśnić, które dzieci rozpowiadają podobne plotki. Może gdyby to zrobiła, doszłaby do jakiejśprawdy.

– Jak to noce? – Stefania zrobiła krok w stronę przedstawicieliwładzy.

– Tak to, obywatelko! Nieraz przesłuchanie trwa kilka dni, a w naszych celach nie ma miękkiego łóżeczka jak w domu! – Kolega kaprala Piotrowskiego zaśmiał się nieprzyjemnie. – Idziemy! – Zrobił gest, jakby chciał wziąć Mariannę pod rękę, lecz Stefania powstrzymałago.

– Chwileczkę! – poprosiła.

Wbiegła do pokoju, aby wziąć jakieś ciepłe okrycie, lecz w nerwach niczego nie mogła znaleźć, więc pochwyciła leżący na łóżku pled. Wróciła do kuchni i podała gomatce.

– Mamo, o nic się nie martw! Nie pozwolimy, aby stała ci się krzywda! – zawołała przezłzy.

Marianna na moment obróciła się i zatrzymała wzrok na wnuczkach, patrzących przerażonym wzrokiem na całąscenę.

– Niedługo wrócę! – krzyknęła Popielarczykowa, choć sama szczerze wątpiła we własnesłowa.

***

Marianna nie wróciła do domu ani tego samego dnia, gdy została zatrzymana, ani następnego. Stefania szalała z niepokoju. Wyrzucała sobie, że ignorowała skargi Basi na wiejskie dzieci, które często wykrzykiwały za nią, iż ma babcię morderczynię. Dopiero teraz skojarzyła, że wiele osób ze wsi dziwnie się i wobec niej zachowywało. Gdy wchodziła do spółdzielni wiejskiej, milkły rozmowy, a kobiety wymieniały między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Początkowo myślała, że czuły przed nią respekt, bo była nauczycielką. Próbowała czasem zagadnąć jedną czy drugą sąsiadkę, lecz one szybko ucinały wszelkierozmowy.

– Byliście z Tadkiem u sołtysa?! – zaatakowała męża, gdy wrócił po skończonejrobocie.

Wszebor był równie zaniepokojony zabraniem teściowej na przesłuchanie, jak i Stefania. Wspólnie z Kazią i Tadkiem zastanawiali się, co mogą zrobić, aby pomóc matce. Kazia wyrzucała siostrze, że jest to jej, Stefanii, wina, bo przecież sprawa dotyczyła jej nieżyjącegomęża.

– Byliśmy, ale nie możemy liczyć, że nam pomoże. – Wszebor machnął ręką. Miał zmartwioną minę, bo zdawał sobie sprawę, że sytuacja jesttrudna.

– Nie trzymaj mnie w niepewności, tylko mów! – krzyknęłaStefania.

Siedzieli przy stole pod jabłonią, starali się mówić przyciszonymi głosami, by nie słyszały ich dzieci. Stefania zauważyła, że obie dziewczynki tylko sprawiały wrażenie, że się bawią tuż obok napodwórzu.

Tak naprawdę co chwilę zerkały w stronę rozmawiających rodziców, gdyż również niepokoiły się obabcię.

– No cóż… Rzepecki wiedział, że matka została zabrana przez bezpiekę. Rozmawiał z nami, ale to nie była rozmowa taka jak zawsze. Wykręcał się, że on niczego nie może się dowiedzieć, bo niby nikogo w urzędzie bezpieczeństwa nie zna – tłumaczyłWszebor.

– Co ty mówisz?! – zawołała Małachowska. – Przecież wszyscy we wsi wiedzą, że on jest partyjny! Często widać u niego tych zbezpieki!

Stefania była oburzona. Miała nadzieję, że sołtys Rzepecki pomoże im w potrzebie. Tadek został wybrany przez niego na przodownika ochrony roślin. Wszyscy w rodzinie wiedzieli, że nie raz i nie dwa pili razem wódkę. Ponadto Stefania była przekonana, iż Tadek miał w Rzepeckimsprzymierzeńca.

– Widać było, że się po prostu wykręcał – powiedział Wszebor. – Tadkowi było strasznie głupio, że niczego nie udało się załatwić. Może niepotrzebnie z nim chodziłem – zastanowił się mężczyzna. – Może byłoby lepiej, gdyby omówili to we dwóch przywódce.

– Co teraz będzie? – Stefania patrzyła z przerażeniem na męża. – Przecież matka jest już starą, schorowaną kobietą… Ona tam długo niewytrzyma.

Umilkła, zastanawiając się, co mogłaby jeszcze zrobić. Wszebor drapał się w głowę, bo nie miał pojęcia, jak udałoby się rozwiązaćproblem.

– To niech Tadek pójdzie do niego jeszcze raz, ale sam – zaproponowała Stefania. – Być może tamten nie chciał przy tobierozmawiać.

– Tadek o tym wspomniał… Może zrobi to jeszcze dziś – odparłMałachowski.

– A jak to nie pomoże, to co wtedy? – W oczach Stefanii pokazały się łzy. – Cozrobimy?

Wszebor nie odpowiedział. Powolnym ruchem wyciągnął z kieszeni paczkępapierosów.

Rzadko palił, wiedząc, że Stefania tego nie lubi, lecz teraz nie mógł siępowstrzymać.

Włożył jednego papierosa do ust i podpalił go. Przez chwilę zaciągał się nim, nie odpowiadając napytanie.

– Wtedy ty pójdziesz do kierownika szkoły – rzekł w końcu, wydmuchując kłębydymu.

***

Szkoła mieściła się w samym sercu wsi. Jej budynek, podobnie jak inne, był zbudowany z czerwonej cegły, pokryty ceramiczną dachówką. Szkody spowodowane przez przechodzącą przez wieś Armię Czerwoną w czterdziestym piątym już dawno zostały naprawione przez mieszkańców. W oknach wstawiono nowe szyby, załatano dach i podłogi, wyrychtowano piece w pomieszczeniach. Zrobiono to co najważniejsze, by dzieci mogły się uczyć w przyzwoitych warunkach. Ale i tak brakowało ławek, tablic i podręczników, a ściany aż się prosiły obielenie.

Kierownik szkoły, Ludwik Mosakowski, repatriant spod Lwowa, twardą ręką trzymał zarówno młódź, jak i kadrę. Urzędował w niewielkim pokoiku wygrodzonym z innego, większego pomieszczenia, usytuowanym tuż przy wejściu do budynku. Drzwi do jego skromnego gabinetu zawsze stały otworem tak, aby kierownik miał baczenie na to, kto wchodzi i wychodzi ze szkoły. Wyposażenie pomieszczenia stanowiło obszerne biurko, na którym w centralnym miejscu, w specjalnym zagłębieniu, stał kałamarz wypełniony ciemnym atramentem. W kącie, obok okna, ustawiono dużą serwantkę, mieszczącą dzienniki lekcyjne oraz inne ważnedokumenty.

Po skończonych lekcjach, kiedy wszystkie dzieciaki opuściły budynek szkoły, Stefania stanęła w progu niewielkiego gabinetu. Siedzący za biurkiem kierownik podniósł głowę znad jakichś papierów. Mosakowski miał pięćdziesiąt lat. Był niskiego wzrostu, dosyć korpulentny, ubrany w zniszczony brązowy garnitur i białą, gdzieniegdzie pocerowaną koszulę. Resztki siwych włosów śmiesznie sterczały mu nad skroniami. Patrzył przenikliwym wzrokiem znad okularów w drucianych oprawach. Na jego surowej twarzy rzadko gościłuśmiech.

– Chcieliście coś ode mnie, Małachowska? – zapytał, odkładającpióro.

Stefania bez słowa wsunęła się do gabinetu, a następnie, nie prosząc o pozwolenie, starannie zamknęła drzwi. Mosakowski uniósł brwi w wyrazie zdziwienia, lecz w żaden sposób tego nie skomentował, tylko podniósł się za biurkiem, jednocześnie zapinającmarynarkę.

Wskazał Stefanii krzesło, by usiadła, po czym zrobił to samo, odpinającguzik.

– Moja matka została zabrana przez urząd bezpieczeństwa na przesłuchanie – powiedziała Stefania, nie czyniąc żadnych wstępów. – Trzy dnitemu.

Mosakowski powolnym ruchem zdjął okulary i przetarł podkrążoneoczy.

– Tak? – rzekł tonem, który miał zachęcić Stefanię do kontynuowaniawypowiedzi.

Patrzyła w napięciu na swojegoprzełożonego.

– Proszę mówićdalej…

– Przyszłam prosić pana o jakąś pomoc… – powiedziała cichym głosem. – To jakaś pomyłka z tym aresztowaniem… Mamanigdy…

– Za co została aresztowana? – spytał rzeczowokierownik.

– W zasadzie to została zabrana na przesłuchanie, bo jest podejrzana o zamordowanie… mojego pierwszego męża. – Ostatnie słowa powiedziała prawieszeptem.

– O! – skwitował zaskoczony Mosakowski. – Nie może to być. Wasza matka nie wygląda mi na morderczynię, aczkolwiek pozory mogą mylić… To w czym mogę wam pomóc, Małachowska?

– Może pan kierownik mógłby dowiedzieć się, co z matką, kiedy zostanie zwolniona… – rzekła Stefania ze spuszczoną głową. Nie lubiła nikogo prosić czy być zależną. – Ona ma już siedemdziesiąt jeden lat, jest schorowana… Boimy się onią.

– No, Małachowska, teraz to przychodzicie prosić, a jak ja prosiłem, żebyście wstąpili w szeregi partii, toście się wymigali… – zauważył sarkastycznym tonemmężczyzna.

– Wstąpię, panie kierowniku… – powiedziała cichym głosem. – Obiecuję, że to zrobię, tylko proszę mipomóc.

– No nie wiem, nie wiem – zastanawiał się Mosakowski. – Nie wiem, czy teraz będę mógł was polecić jako wiarygodnego kandydata na członka partii… Jak udowodnią matce, że zamordowała człowieka, a ja za was poświadczę, to jak będę wyglądał? – Kierownik rozłożyłręce.

Stefania milczała, mając nadzieję, że kierownik w końcu zmięknie. Był znany z tego, że lubił, aby goprosić.

– No trudno, przepraszam, że zabrałam panu czas. – Stefania skierowała kroki w stronędrzwi.

– No dobrze, Małachowska… – Usłyszała, gdy kładła dłoń na klamce. – Postaram się czegoś dowiedzieć, ale wy podpiszcie deklarację członkowską na najbliższym zebraniupartyjnym.

– Podpiszę… – obiecałaStefania.

– Ale, ale! – Mosakowski podniósł palec wskazujący. – Do tego czasu musicie zastanowić się, dlaczego chcecie wstąpić do partii, bo będziecie musieli się jasno co do tego i zasad socjalizmu określić. Zrozumiano?

– Tak – odpowiedziała szybko. – A kiedy pan kierownik dowie się czegoś o mojejmatce?

– Postaram się zrobić to jak najprędzej – odrzekł zniecierpliwiony Mosakowski. – Myślałem, że na razie rozmawiamy o wstąpieniu pani w szeregipartii…

– Panie kierowniku… – Podeszła do biurka, lecz nie usiadła na krześle. – Wszystko podpiszę, ale najważniejsza dla mnie jest matka. Proszę nie mieć mi za złe, że tak naciskam. To stara kobieta, która może w każdej chwiliumrzeć.

– No dobrze – chrząknął. – Możecie już iść, Małachowska.

Stefania wyszła przed budynek szkoły, gdzie czekała na nią Basia.

Dziewczynka zlustrowała matkę uważnymspojrzeniem.

– Wiadomo, kiedy babcia wróci? – spytała cichymgłosem.

– Chodźmy! – Złapała córkę za rękę i pociągnęła za sobą. Bardzo chciała wierzyć, że kierownik szkoły pomoże uwolnićmatkę.

4Wydawanie dowodów osobistych w powojennej Polsce zapoczątkowano dopiero w 1953 roku, do tego czasu obywatele posługiwali się przedwojennymi dowodami, kenkartami, legitymacjami pracowniczymi, a nawet kartami z niemieckich obozówpracy.

Rozdział 3

Szczytno, siedziba Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, czerwiec 1953Lesiny Wielkie, czerwiec 1953

Podczas podróży wojskowym gazikiem Marianna modliła się, aby przesłuchujący ją funkcjonariusze obeszli się z nią łagodnie. Był koniec czerwca, słońce subtelnie przyświecało przez szybę auta, lecz Popielarczykowa drżała na całym ciele. Na przemian było jej zimno i gorąco, mnóstwo rozmaitych myśli kłębiło jej się w głowie. Nawet nie zauważyła, jak upłynęła droga do miasta, a kapral Piotrowski kazał jej wysiąść z samochodu. Budynek, który zobaczyła, przeraził ją. Wiele słyszała o tym miejscu, bo ludzie ze wsi szeptali, że różne złe rzeczy się w nim działy. Najbardziej bała się tego, że może stąd nie wyjść na własnychnogach.

– Tędy – powiedział krótkoPiotrowski.

Weszła okratowanymi drzwiami do obskurnego korytarza. Poczuła zapach uryny i niemytych ciał. Wzdrygnęła się, bo zdała sobie sprawę, iż jest to zwiastun tego, że prędko stąd nie wyjdzie. Obejrzała się na kaprala, lecz jego mina nie wyrażała żadnych uczuć. Trzymał ją mocnym uściskiem za łokieć, kierując schodami w dół. Ściany były tu odrapane, przesiąknięte wilgocią. Wisząca pod sufitem żarówka dawała nikłe światło. Pomyślała, że mundurowy będzie prowadził ją korytarzem w odległe zakamarki budynku, lecz, ku jej zaskoczeniu, już po kilku chwilach otworzył jakieś drzwi i kazał jej wejść do ciemnego, cuchnącego moczem pomieszczenia. Nim zdążyła zaprotestować, usłyszała szczęk przekręcanego w zamku klucza i odgłos oddalających się kroków. Przestraszona, krzyknęła, ale odpowiedziała jejcisza.

Położyła dłoń na ścianie, tuż obok drzwi, w nadziei, że wymaca włącznik światła. Niestety, powierzchnia była chropowata, zimna w dotyku, nigdzie jednak nie znalazła przycisku. Poczekała chwilę, aż jej wzrok przyzwyczai się do ciemności, a następnie podjęła próbę dostrzeżenia czegoś w pomieszczeniu. Zrobiła krok naprzód i napotkała ścianę. To samo stało się, gdy wyciągnęła ręce na boki. Zrozumiała, że znajduje się w jednoosobowej celi bez okna. Powolnym ruchem rozłożyła trzymany w dłoniach pled i zarzuciła go sobie naplecy.

Czekała naprzesłuchanie.

***

Długo stała w bezruchu, mając nadzieję, że drzwi w każdej chwili mogą się otworzyć, a ona zostanie zaprowadzona na przesłuchanie. Mijały minuty, potem godziny, ale nic się nie działo. Z korytarza nie dochodziły żadne dźwięki. Marianna kilka razy zastukała w drzwi, myśląc, że wkrótce zjawi się kapral Piotrowski, ale nikt nie reagował na jejsygnały.

Początkowo stała spokojnie, będąc przekonaną, iż niedługo wszystko się wyjaśni. Powtarzała sobie w myślach, że pewnie takie mają zasady. Być może mają więcej osób do przesłuchania, dlatego ona musi zaczekać na swoją kolej. Im więcej czasu upłynęło, tym częściej Marianna to wszystko sobie powtarzała. Potem przykucnęła, bo zabolały ją nogi. W dalszym ciągu jednak była w gotowości, aby szybko się podnieść do pozycji stojącej, gdy nagle otworzą się drzwi. Gdy zachciało jej się sikać, wpadła w panikę. Zaczęła stukać i walić pięściami, jednocześnie nasłuchując, czy ktoś się zbliża. Nadal nikt się nią nie interesował. Zrezygnowana, oddała mocz w kącie pomieszczenia, a później usiadła po drugiej stronie na podłodze, po czymusnęła.

Jej drzemka była płytka, przerywana nagłym wybudzaniem się, nasłuchiwaniem. Gdzieś w oddali ktoś krzyczał. Marianna raz po raz dotykała swojego czoła, bo odnosiła wrażenie, że ma gorączkę. Zrzuciła pled z ramion i usiadła na nim. Wydawało jej się, że słyszy jakieś kroki, ale drzwi w dalszym ciągu były zamknięte. Nagle z głośników umieszczonych nie wiadomo gdzie, popłynęła jakaś marszowa melodia. Marianna podniosła się i przytknęła ucho do drzwi. Muzyka jednak była tak głośna, że zagłuszała wszystkie innedźwięki.

– Popielarczyk! – Ktoś szarpnął ją za ramię. Ocknęła się i otworzyła oczy. – Idziemy!

Gdy wychodziła z ciemnego pomieszczenia, nikłe światło z korytarza sprawiło, że zmrużyła wzrok. Chciała zobaczyć, kto przed nią idzie, lecz dostrzegła tylko szczupłą postać ubraną w mundur. Posłusznie przemierzała korytarze i piętra za swoim przewodnikiem, by w końcu stanąć przed jakimiś drzwiami. Mundurowy, nie oglądając się na nią, zastukał dwa razy, po czym wprowadził ją dopomieszczenia.

Odetchnęła z ulgą, bo izba była duża, wyposażona w meble. Na biurku stała lampa rozpraszająca dyskretne światło. Kobieta stanęła przed otyłym mężczyzną, który siedział niedbale rozparty na krześle. Wlepiał w nią małe, kaprawe oczka. Gdy wzrok Marianny przyzwyczaił się do jasności, dokładnie zlustrowała mundurowego, ale nikogo jej nieprzypominał.

– Nazwisko! – rzucił, przypalającpapierosa.

– Popielarczyk Marianna – odpowiedziała, rozglądając się za jakimś krzesłem. Wielogodzinne stanie, na przemian z siedzeniem na podłodze, sprawiło, że czuła sięwyczerpana.

– Kiedy urodzona igdzie?!

– Piętnastego sierpnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego drugiego wBaranowie.

– Gdziemieszkacie?

Mundurowy rzucał pytania, nie patrząc na Mariannę. Siedząca obok niego maszynistka również nie podnosiła wzroku znad maszyny do pisania. Szybko zapisywała informacje podawane przezPopielarczykową.

– W Lesinach Wielkich u córki… – odparła. – Muszę usiąść – dodała błagalnymtonem.

Mundurowy westchnął z lekkim uśmiechem i ponownie zaciągnął siępapierosem.

– Jeszcze się nasiedzicie, Popielarczyk… – rzekł.

Maszynistka zastygła w bezruchu nad klawiaturą, czekając na dalszedyspozycje.

Marianna oparła się dłońmi o biurko przesłuchującego, czuła, że za chwilęupadnie.

– No dobrze… – Mundurowy wstał i podsunął jej krzesło, które przewróciło się jej nastopę.

Zacisnęła zęby, żeby nie krzyknąć z bólu, a następnie podniosła je z podłogi i ciężkousiadła.

– Gdzie byliście, Popielarczykowa, dwudziestego drugiego grudnia tysiąc dziewięćset czterdziestegopiątego?

– Pytacie mnie, gdzie byłam… – Marianna porachowała w pamięci – osiem lat temu? Nie pamiętam, ale pewnie w domu. – Kobieta spojrzała zmęczonym wzrokiem na swojegowspółrozmówcę.

– Popielarczykowa… – Zrobił zniesmaczoną minę. – Mówią, że zabiliście swojegozięcia…

Maszynistka przerwała pisanie i spojrzała z zainteresowaniem na niepozorną kobiecinę, siedzącą na chyboczącym się