Dotyk Mazur. Żółty kajet. Część 1 - Małgorzata Manelska - ebook

Dotyk Mazur. Żółty kajet. Część 1 ebook

Małgorzata Manelska

4,4

Opis

KONTYNUACJA BESTSELLERÓW ZAPACH MAZUR I BARWY MAZUR!

Koniec lat sześćdziesiątych. W komunistycznej Polsce trwa epoka gomułkowska. Kraj znajduje się w stanie kryzysu gospodarczego i politycznego.

Młodziutka Kasia Skrocka przygotowuje się do matury. Pragnie pracować jako nauczycielka. Dziewczyna mieszka z owdowiałą matką w Barwinach, niewielkiej wiosce na Mazurach. Mimo że wojna już dawno się skończyła, Gertruda Skrocka nie lubi o niej mówić, zwłaszcza że pozostała na Ziemiach Odzyskanych jako autochtonka, element narodowościowo niepewny dla ówczesnej władzy. Kobiety w otoczeniu przyjaciół i sąsiadów wiodą spokojne, ale ubogie życie. Czasem jednak zakłamana peerelowska rzeczywistość daje o sobie znać, szczególnie w szkolnych murach.

Kasia jest dziewczyną z marzeniami o podróżach i poznaniu wielkiego świata. Tego wszystkiego nie może jej zapewnić Marcin, chłopak mieszkający po sąsiedzku, zakochany w młodej Skrockiej.

Kiedy dziewczyna jedzie na wycieczkę do Warszawy, poznaje Lukasa Stawskiego, który przyjechał z dalekiego Londynu, aby odwiedzić ojczyznę swoich rodziców. Kasi imponują jego nietuzinkowa uroda, pewność siebie oraz zasobność portfela.

Czy spełnią się jej marzenia o wielkim świecie?

Poznaj wcześniejsze losy przyjaciółek - Trudy i Elzy, bohaterek „Zapachu Mazur" i „Barw Mazur". Usiądź z nimi przy ciepłym piecu i poczuj klimat mazurskiej wioski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (30 ocen)
18
7
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Małgorzata Manelska, 2021Wydawnictwo WasPos, 2022All rights reservedWszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Aneta Grabowska

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Adam Buzek

Zdjęcie na okładce: © by Kryvenok Anastasiia/Shutterstock

Ilustracje wewnątrz książki: © by pngtree

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I - elektroniczne

ISBN 978-83-8290-052-1

Wydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Część I

Część II

Moim Rodzicom, których młodość przypadła na lata sześćdziesiąte

Kochany Arturze!

Przepraszam Cię za chaos w tym liście. W najgorszych snach nie przypuszczałem, że to, co łączyło Twoją mamę i mnie, może pęknąć jak bańka mydlana. Myślałem, że uczucie, które nas zespoliło, będzie trwało na wieki. Nie spodziewałem się, że ktoś lub coś będzie w stanie nas rozdzielić. Tymczasem pojawiła się ONA, niewidzialna, ale jakże okrutna. Jednym zgrabnym cięciem rozdzieliła nas na zawsze. Kasia odeszła, chłopcze… Wczoraj… Odeszła tam, gdzie ukwiecone łąki odurzają swoim zapachem, a niebo błękitne łączy się z zielenią traw. Wciąż mam w pamięci jej uśmiech i nos upstrzony piegami. Tyle z rzeczy niematerialnych. Pozostał jeszcze zeszyt z zapiskami mamy. Żółty kajet. I Ty, Synku, jako najpiękniejszy dowód na istnienie naszej miłości. Poza tym pustka, wielka, czarna pustka. Nic jej niewypełni…

KochamCię!

Tata

Część I

Barwiny, rok 1967/1968, jesień – zima – wiosna

Odkąd sięgam pamięcią, zawsze mieszkałyśmy z mamą w Barwinach, w małym domu pod lasem. Nigdy nie lubiłam tego miejsca, bo jest ono na uboczu, z dala od ludzi. Większość budynków, w których mieszkają moje koleżanki, rozmieszczona jest przy szosie prowadzącej do Mrągowa, tam również mieści się jedyny wiejski sklep i przystanek autobusowy. Nieopodal, na niewielkim wzniesieniu, stoi kościół, a trochę dalej szkoła. Akurat nie ma to dla mnie zbyt dużego znaczenia, bo na nabożeństwo razem z mamą jeździmy rowerami do sąsiedniej wsi, oddalonej od Barwin o osiem kilometrów, a naukę od ponad trzech lat pobieram w mieście. Fajnie jest dojeżdżać autobusem do Szczytna. Mieszkają tam zupełnie inni ludzie niż u nas. Dziewczyny są ubrane w modne ciuchy, mogą sobie pozwolić na lody w kawiarni czy spacer z chłopakiem. Nikt tam nie robi wielkiej afery o potańcówkę u koleżanki lub późniejszy powrót do domu. Udało mi się raz zanocować u Zosi Kubiak, kiedy po czynie społecznym1 uciekł mi autobus. Ależ ona ma swobodę! Jej rodzice pracują na zmiany w fabryce produkującej przędzę lnianą. Tego dnia, kiedy po wykopkach odjechał mi ostatni pojazd, wracali do domu po dwudziestej drugiej. Zośka wpadła na pomysł, żebyśmy zaprosiły towarzystwo i zrobiły potańcówkę. Co z tego, że był czwartek, a na drugi dzień odbywały się lekcje? Naszym największym problemem było to, żeby dobrze przygotować się do prywatki. Miałam na sobie robocze ubranie – to, w którym na polu zbierałam ziemniaki, bo nikt nie przewidział, że dzień może się skończyć zabawą – ale od czego są koleżanki?! Kubiakowie od lat dostają paczki z Ameryki od jakiejś ciotki i Zocha ma w swojej szafie takie ciuchy, że aż zazdrość bierze. Pożyczyła mi powycierane wranglery i bluzkę odsłaniającą brzuch. Wyglądałam naprawdę fajnie! Po raz pierwszy w życiu umalowałam sobie rzęsy! Zabawa byłaby udana, gdyby nie to, że co chwilę uciszała nas sąsiadka, a o wpół do jedenastej wrócili rodzice Zośki. Naturalnie potańcówka skończyła się o dwudziestej drugiej, bo trzeba było sprzątnąć ślady imprezy, ale niczego nie żałuję, nawet marudzenia matki Zochy, że niby zakłócamy spokój sąsiadów. Jedno było pewne – wytańczyłam się za wszystkie czasy, posłuchałam świetniej muzyki, a nawet zapaliłam papierosa. Co prawda fajki mi nie smakowały, ale nie chciałam być gorsza od reszty towarzystwa, dlatego zaciągnęłam się raz czy dwa. Kiedy wróciłam w piątek po lekcjach do domu, czekała na mnie zaniepokojona matka. Krzyczała, że całą noc umierała ze strachu, lecz ja byłam tak bardzo przejęta tym moim noclegiem w mieście, że niezbyt zwracałam uwagę na jej słowa.

– Oj, mamuś, a dlaczego my nie możemy przeprowadzić się do miasta? Przecież nic nas tu nie trzyma. Mogłabyś pracować jak rodzice Zośki w fabryce, a ja miałabym blisko do szkoły. Dojeżdżasz rowerem do roboty tyle kilometrów, bolą cię nogi, ręce, jesteś ciągle zmęczona. I po co to wszystko?! W mieście byłoby nam łatwiej! – oznajmiłam wtedymatce.

Ona jednak popatrzyła na mnie z powątpiewaniem i pokręciła głową.

– Oj, Kasiu, dla ciebie wszystko jest takie proste! Może będzie ci z tego powodu lepiej w życiu… I daj ci to Boże! Przykro mi, ale ja nie zamierzam niczego zmieniać, a zwłaszcza przeprowadzać się do miasta! Tu zaczęło się nasze wspólne życie z ojcem i tu chciałabym mieszkać do końca. Tu są ciocia Elza i Basia, a w mieście? Do kogo ja otworzę usta w mieście, kiedy ty będziesz lofrować2? Koniecdyskusji!

Na tym mama zakończyła rozmowę o przeprowadzce. Wciąż zatem mieszkamy w małym domku, prawie na samym końcu wsi. Kiedy wyłączają prąd, nastają u nas egipskie ciemności. Mój strach dodatkowo potęguje las, rozciągający się tuż za naszym płotem. Szczególnie jesienią i zimą, gdy bardzo wcześnie zapada zmrok. Najbardziej nie lubię, jak wiatr kołysze drzewami i hula nam w kominie. Wtedy odnoszę wrażenie, że za chwilę porwie dach i zostaniemy pod gołym niebem. Czasem, kiedy mama długo nie wraca z pracy, a nie ma prądu, leżę skulona na łóżku, z kocem na głowie i z bijącym sercem wsłuchuję się w to, co dzieje się za oknem. Niekiedy wydaje mi się, że słyszę jakieś wzdychanie, jakby ktoś chodził nam po ogrodzie. Wiem, że to tylko moja bujna wyobraźnia, ale nic na to nie mogę poradzić. Winę za to po trosze ponoszą stryjostwo Skowronkowie, którzy częstują mnie takimi opowieściami, że aż włos jeży się na głowie. Mama nie pozwala mi chodzić do nich, bo nie znoszą się ze stryjenką Helgą i jej mężem Augustem, ale ja bardzo lubię ich odwiedzać i robię to naprawdę często, oczywiście zawsze w tajemnicy przed matką. Kilka razy próbowałam dociec, dlaczego jest do nich tak źle nastawiona, ale mamcia za każdym razem mnie zbywała, że to nie moja sprawa. Skowronkowie mieszkają w lesie, hen za nami. Ludzie ze wsi nazywają ich dom starą leśniczówką, chociaż nic wspólnego z leśniczówką nie ma. Stryj przy pomocy wiekowej klaczy Balbiny uprawia niewielkie pole, a stryjenka zajmuje się krowami i drobiem. August najczęściej milczy, chociaż bywają dni, że jest bardzo towarzyski i wtedy na przemian ze stryjenką raczą mnie opowieściami sprzed lat. Stryjek siedzi zazwyczaj przy piecu i kurzy śmierdzące papierosy, ale jego żonie z reguły to nie przeszkadza. Ona sama nie pali, ale na niego nie krzyczy. Oboje noszą takie śmieszne skarpety, robione własnoręcznie przez Helgę. Nie byłoby w nich nic zabawnego, bo wszyscy we wsi mają skarpety dziergane na pięciu drutach, ale zazwyczaj są one w ciemnych, stonowanych kolorach, z wełny pochodzącej z odzysku, najczęściej ze starych swetrów. Tymczasem ich są wyjątkowe, bo stryjenka używa wełny w najbardziej jaskrawych kolorach, jakie kiedykolwiek widziałam. Nikt nie wie, gdzie Helga taką wełnę zdobywa. Kiedy August zdejmuje z nóg gumiaki, jego stopy odznaczają się od reszty czerwienią, żółcią, zielenią, a nawet jaskrawym pomarańczowym. Wygląda to trochę śmiesznie, ale stryjowi chyba jest wszystko jedno, jakie skarpety nosi, bo nigdy nie słyszałam, żeby marudził z tego powodu.

Helga jestspecyficzna.

W przeciwieństwie do męża uwielbia chodzić po ludziach i dosłownie zaglądać im w gary. Zapraszana czy nie, codziennie robi obchód po gospodyniach. Pod byle pretekstem odwiedza baby we wsi, nierzadko siejąc wśród nich ferment, bo nie stroni od słów krytyki czy ubliżania. Krótko mówiąc, stryjenka nie jest lubiana we wsi, ale nie przejmuje się tym. Myślę sobie, że może brak dzieci powoduje, że oboje są tacy dziwni. Kiedyś mama wspomniała, że Helga bardzo pragnęła mieć potomstwo, ale Bóg nigdy ich nim nie obdarzył. Podobno po śmierci taty tak się mną zaopiekowała, że gdyby nie interwencja pani Basi Kotowicz, naszej sąsiadki, to pewnie mama nigdy by mnie nie odzyskała i zostałabym ze Skowronkami na zawsze3.

Między naszym domem a starą leśniczówką Skowronków, nieco ukryty w lesie, stoi budynek Kotowiczów. Pani Basia Kotowicz jest serdeczną przyjaciółką mojej mamy. Poznały się, kiedy rodzice sprowadzili się do Barwin, było to jakoś latem w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku. Mama mówiła, że czuła się wtedy bardzo samotna, bo ojciec całe dnie pracował, żeby mogli jakoś wiązać koniec z końcem, a ona siedziała sama na strychu u Skowronków. Mieszkali u nich przez jakiś czas, później zdarzył się wypadek4, w którym zginął tata. Mama została sama, tylko ze mną. Podobno bardzo przeżyła całe to zdarzenie i gdyby nie pani Basia, to na pewno szybko nie wróciłaby do formy.

Lubię dom Kotowiczów. Jest w nim pewien specyficzny klimat, który mnie przyciąga. Budynek został wybudowany przed wojną, z czerwonej cegły, nie ma w nim jakichś szczególnych wygód czy udogodnień, ale pani Basia ma w sobie mnóstwo pozytywnej energii, która wabi wszystkich i nęci niczym zapach placka drożdżowego. Jest zawsze uśmiechnięta. Nawet wtedy, gdy złości się na Marcina, jego młodszego brata Antka czy pana Ignacego, swojego męża, w jej oczach lśnią dobroć i troska, którymi obdarza wszystkich wokół siebie. Atmosfera ich domu jest niezwykła. U nich nigdy się nie krzyczy, nikt nie burczy, nie obraża się. Kotowiczowie są prostymi, niewykształconymi ludźmi, ale potrafią dać swoim dzieciom dużo miłości i uwagi. Ja też kiedyś dostałam od nich sporo takiego niematerialnego dobra. Potrzebowałam go w różnych momentach mojego życia. Kiedy z bijącym mocno sercem po raz pierwszy przekraczałam progi szkoły albo podczas naszych dziecięcych zabaw, gdy obcierałam sobie łokcie i kolana. I kiedy stawałam się kobietą. Zawsze wtedy była przy mnie pani Basia. Wycierała łzy, dodawała otuchy, pocieszała, dawała instrukcje.

Z Marcinem Kotowiczem znamy się od dziecka. Urodzeni w tym samym roku, wychowywaliśmy się na jednym podwórzu, bo albo ja przesiadywałam w ich domu, albo Marcin u nas. Od małego byliśmy nierozłączni – jak rodzeństwo. Pani Basia zajmowała się mną, kiedy moja mama po śmierci taty musiała pójść do pracy w pegeerze5. Przesiadywałam u nich często od świtu do nocy i to spowodowało, że tak bardzo zbliżyliśmy się do siebie. Nawet kiedy podrosłam i nie potrzebowałam już tyle opieki, co wcześniej, nasza zażyłość została. W dalszym ciągu spędzaliśmy wspólnie czas. Zimą ciągaliśmy się na sankach, ślizgaliśmy na butach po zamarzniętym jeziorze albo zjeżdżaliśmy z największych górek na starych workach po zbożu, potajemnie wyniesionych ze stodoły Kotowiczów. Kiedy Marcin poszedł do zawodówki, nasze drogi trochę się rozeszły. Co prawda wciąż razem dojeżdżaliśmy autobusem do miasta, lecz każde z nas zaczęło mieć swoje towarzystwo i coraz mniej spraw nas łączyło. Po trzech latach szkoły Marcin zaczął pracować jako mechanik i stał się obrzydliwie dorosły. Odnosiłam wrażenie, że rozbestwiły go własne pieniądze. Nie zarabiał dużo, ale był oszczędny, nie kupował papierosów i piwa. Zrobił się z tego powodu trochę zarozumiały. Zaczął traktować mnie z góry, jak jakąś smarkatą, a przecież byliśmy w tym samym wieku. Marcin mówił, że pewnie wkrótce dostanie powołanie do wojska, więc czeka nas rozstanie. Niemniej w dalszym ciągu kilka razy w tygodniu spotykaliśmy się, aby porozmawiać i podzielić się wrażeniami ze szkoły i z pracy. Nikomu o tym nie mówiłam, ale w pewnym momencie Kotowicz zaczął mi się podobać. Ma takie ładne oczy i lśniące włosy. Kiedyś stryjenka Helga śmiała się, że Marcin urodził się, żeby zostać moimmężem.

Gdy to mówiła, czerwieniłam się jak burak, bo nie lubię takich tematów.

Kotowiczowie, Skowronkowie i my mieszkamy na skraju wsi. Poza nami z tej strony miejscowości nie mieszka już nikt. Nie dość, że prowadzi do nas droga wybrukowana kamieniem polnym, to jeszcze pnie się pod górę. Nie lada wyczynem jest pokonanie jej na piechotę, kiedy od jeziora wieje wiatr, natomiast rowerem nikt nie próbuje tego robić. Niestety, wiosną i jesienią bardzo często jest wietrznie. Według stryjenki Helgi takie zawodzenie wiatru oznacza, że ktoś się powiesił6, natomiast moja mama powtarza za babcią, że diabeł tańczy7. Przerażają mnie takie historie, ale jednocześnie lubię ich sobie posłuchać w długie, jesienne wieczory. Kiedy się ich tak nasłucham, to później w nocy nie mogę zasnąć. Boję się nawet zamknąć oczy, bo wydaje mi się, że gdzieś pod łóżkiem czai się jakaś zmora, która czyha, żeby zacząć mnie dusić. Wtedy ze strachu najczęściej ląduję w łóżku mamy.

W centrum wsi mieszka druga serdeczna przyjaciółka mojej mamy, ciocia Elza. Żyje tam ze swoim mężem Staszkiem i czwórką dzieci. Najstarsza, Janka, jest ode mnie młodsza o dwa lata, Bronek i Włodek kończą szkołę powszechną, a Marysia ma trzynaście lat. Mama z ciocią Elzą znają się od dziecka. Obydwie pochodzą spod Biskupca. Rzadko wspominają czasy swojego dzieciństwa i młodości. Gdy pytam o ich przeżycia z tamtego okresu, milkną i nie chcą opowiadać. Niekiedy którejś wyrwie się jakieś zdanie czy dwa, ale generalnie nie lubią wracać do tamtych czasów. Wiem, że ciotunia oprócz swojego męża i dzieci nie ma żadnej rodziny. Zasłyszałam tu i ówdzie, że ojciec ciotki wymordował swoich bliskich, tylko jej udało się uciec z miejsca zbrodni8, ale czy to prawda, Bóg jeden raczy wiedzieć. Ciocia jest bardzo pogodną osobą, bardzo troszczy się o swoje dzieci, razem z wujkiem Staszkiem są dobrym i zgodnym małżeństwem. Uprawiają ziemię i hodują krowy. Nie jest im łatwo, bo zwykle mają mnóstwo roboty, ale dzięki temu nie klepią biedy.

***

Wracałam dziś ze szkoły autobusem. Było późne popołudnie, choć na dworze jeszcze nie zapadł zmierzch. Siedzenia w pojeździe były twarde i niewygodne, w czasie jazdy strasznie mną trzęsło, co chwilę podskakiwałam, uderzając głową o szybę albo oparcie fotela. Przywykłam do takiej drogi, niemniej wolałabym wracać jakimś wygodniejszym środkiem lokomocji, choćby autem wujka Staszka, samochodem marki Syrena. Siedziałam na jednym z przednich siedzeń. Gdzieś z tyłu pojazdu słyszałam śmiech dziewczyn z Barwin i głośno przekrzykujących się chłopców. Wpadłam na dworzec w ostatniej chwili, tuż przed odjazdem autobusu, dlatego nie znalazłam miejsca obok swojego towarzystwa.

Podczas podróży wyglądałam przezokno.

Podziwiałam te same widoki każdego dnia. Miejskie zabudowania, park, cmentarz, stare magazyny oraz krajobraz, który powoli przeradzał się w pustkowia pól i lasy. Lasy, mnóstwo lasów.

Moje myśli tamtego dnia dotyczyły spraw, które często zaprzątają mi głowę. Przyznaję, że bardzo kocham nasze Mazury, ale jednocześnie moje serce rwie się, aby zobaczyć jakieś inne miejsca na świecie. Kiedy mówię o tym w domu, mama grozi mi palcem i burczy pod nosem, że nie doceniam tego, co dostałam od losu, że nie zaznałam w życiu biedy, to wybrzydzam. Ale ja wcale nie wybrzydzam, tylko chcę poznać świat, bo tak naprawdę nigdy poza Szczytno i Dźwierzuty nie wyjeżdżałam. No i Dymer, gdzie mieszkają ciocia Anna i wuj Werner. Kiedyś mieszkali tam też dziadkowie, ale wyjechali do RFN-u. Nie przyjeżdżają do nas, ale czasem piszą listy i dwa razy w roku przysyłają paczki. Te paczki śnią mi się po nocach, bo u nas w sklepach próżno szukać takich rzeczy, jakie dostajemy. Większość z nich mama sprzedaje, ale coś tam zostaje dla nas. Jako jedyna w klasie mam zagraniczne zeszyty, w których nie muszę rysować marginesów. Koleżanki mi ich zazdroszczą, bo same mają kajety w burych, szybko odpadających okładkach. Przed Bożym Narodzeniem dostaję z tych zapasów słodycze, jakąś czekoladę, gumy do żucia. Babcia przysyła też kawę, masło orzechowe, herbatę, mydło, ale te zazwyczaj mama sprzedaje we wsi. Jak ja czekam na te paczki! Kiedy mamy wiadomość od listonosza o przesyłce, idziemy na pocztę obydwie i wieziemy do domu taki dwudziestokilogramowy karton. Wiosną na ramie roweru, a zimą na saneczkach. Mama nigdy nie otwiera pudła beze mnie. Robimy to razem, uroczyście. Najbardziej kocham zapach, który wydobywa się z kartonu tuż po jego rozpakowaniu. Taki inny, nie nasz. Dla mnie tak pachnie wielki świat, do którego nie mam dostępu.

– Skrocka, wysiadka! – Z rozmarzenia wyrwał mnie głos którejś zdziewczyn.

Poderwałam się z miejsca, bo rzeczywiście odbiegłam myślami od tego, co było za oknem, i nie zauważyłam, że autobus zatrzymał się na przystanku.

Wybiegłam na drogę i zaczerpnęłam w płuca powietrza, ale natychmiast zaczęłam krztusić się spalinami, które wydobywały się z rury wydechowej pojazdu. Odeszłam szybko na bezpieczną odległość, lecz autobus i tak już odjechał. Spojrzałam na zegarek, do powrotu matki miałam jeszcze dużo czasu, więc postanowiłam na razie nie wracać do domu. Przez chwilę zastanawiałam się, dokąd pójść, ale nogi same zaczęły mnie nieść w stronę, gdzie mieszkała ciocia Elza.

Domy u nas we wsi ciągną się wzdłuż drogi. Przeważnie są to budynki murowane z czerwonej cegły, choć zachowało się też kilka drewnianych. Od frontu rozpościerają się ogrody. Chociaż jest już wrzesień, wciąż nęcą przechodniów kolorami i różnymi gatunkami kwiatów. Przeważają w nich wielobarwne malwy, kosmosy, astry, mieczyki, dalie. W głębi widać sady owocowe, przepełnione pachnącymi jabłkami i gruszkami.

Kiedy dotarłam na miejsce, w kuchni Kowalików zastałam ciocię Elzę. W dużej dzieży zagniatała ciasto na chleb. Rękawy szarej domowej sukienki miała podwinięte wysoko, do łokcia. Ciocia jest niewysoka i pulchna, ma jasne włosy związane zazwyczaj w luźny węzeł nad karkiem. Zawsze patrzy takim ciepłym wzrokiem. Uwielbiam jej uśmiech i niebieskie, wyraziste oczy.

– Kasieńka! – Ciocia uśmiechnęła się na powitanie. – Dobrze, że przyszłaś. Pomożesz mi, bo tamte basałyki gdzieś uciekły, a Janeczka pomagaStaszkowi.

Mówiąc „basałyki”, ciocia miała na myśli swoich synów – bliźniaków, Bronka i Włodka. Chłopcy, rzeczywiście, kiedy tylko mogą, unikają roboty. I choć wujek pilnuje ich, to chłopaki często dają nogę nad jezioro, gdzie namiętnie oddają się pasji łowienia ryb.

– Pewnie, że pomogę! Mama wróci dopiero za dwie godziny, więc mam dużo czasu.

Lubię pomagać cioci, więc chętnie przystałam na jejpropozycję.

– Podrzuć trochę drewna do pieca, bo ja mam ręce oblepione ciastem, i poczęstuj się kartoflanką. Cały gar ugotowałam! – powiedziała ciotka, nie przestając zagniatać beżowej masy w drewnianej dzieży.

Bardzo ostrożnie, zakrzywionym pogrzebaczem, zdjęłam z płyty kuchennej cztery żeliwne krążki, po czym ułożyłam ciasno obok siebie w palenisku kilka kawałków drewna, a na koniec umieściłam okrągłe fajerki na swoich miejscach.

– Zrobione! – wykrzyknęłam, wycierając w stary ręcznik dłonie brudne od sadzy.

Ciotka bez słowa wskazała mi brodą kredens, żebym wyciągnęła z niego talerz. Byłam głodna, więc nalałam sobie pachnącej zupy i ukroiłam kawałek chleba. Jedząc, przyglądałam się, jak przyjaciółka mamy myje ręce w dużej blaszanej miednicy, wyciera je ręcznikiem wiszącym na drewnianym drążku, a potem starannie zakrywa dzieżę z ciastem czystym kawałkiem płótna i odstawia w ciepłe miejsce do wyrośnięcia.

– No, opowiadaj, Kaśka, co u ciebie?! – zagadnęła mnie ciotka, ogarniając kuchnię z resztek mąki.

– Na razie szkoła! – powiedziałam, zajadając ze smakiem zupę. Nie jest tajemnicą, że ciocia Elza potrafi gotować. – W maju czeka mnie matura. Muszę przyłożyć się do nauki, żeby zdać egzamin dojrzałości.

– Ano wypada zdać! – Pokiwała głową, zgarniając ze stołu okruchy chleba. Uchyliła okno i rzuciła resztki spacerującym po podwórzu kurom. – Tyle lat jeździłaś do tego liceum peda… go… cznego! – Nie mogąc wymówić trudnej nazwy, ostatecznie machnęła ręką. – Matka ledwie wiąże koniec z końcem, od gardła sobie odejmuje, ale ty masz wszystko. Doceń to, podziękuj jej, zdaj tę całą maturę.

Na te słowa cioci przewróciłam oczami, bo nie lubię słuchać gadania o tym, że jesteśmy biedne, że matka odejmuje sobie od ust, abym ja mogła uczyć się w liceum pedagogicznym. Wiem dobrze, że mama ciężko pracuje w pegeerze9, że dojeżdża do pracy rowerem kilka kilometrów w jedną stronę. W śnieg, deszcz, mróz, pluchę. Świątek, piątek i niedziela. Nie trzeba mi o tym przypominać, bo i tak mam wyrzuty sumienia. Latem, kiedy mam wakacje, pomagam jej w obowiązkach. Przez to nigdy nie wyjeżdżam na obozy, wycieczki, kolonie. Mamie jest z tego powodu przykro, mnie jeszcze bardziej, ale staram się tego nie okazywać. Tłumaczę sobie, że może kiedyś nadrobię te straty. Siedząc u ciotki, także nie miałam ochoty na takiepogawędki.

– Zdam! – burknęłam. – Jestem słaba z matmy, ale na tróję sobie poradzę! Od razu po maturze pójdę do pracy, to mamie będzie trochę lżej. Ale… wiesz, ciociu… tyle razy ją prosiłam, żebyśmy przeniosły się do miasta. Rodzice Zośki pracują w fabryce i nawet nieźle się im powodzi. Co trzyma tu mamę? Nie możemy wyjechać? Nie lubię wsi, tego wszechobecnego błota, smrodu gnojówki i… – zaczęłam rozkręcać się coraz bardziej. Byłam zła na siebie, że zaszłam do cioci, a ta poruszyła drażliwy dla mnie temat.

Ciotka położyła ciepłą dłoń na mojej ręce.

– Kasiu, uspokój się! Niepotrzebnie zaczęłam o tym mówić. Wiem, że nie lubisz tego tematu, jednak zrozum, że Barwiny są dla twojej matki całym światem. Zresztą, tak jak i dla mnie. Po co miałybyśmy szukać naszego miejsca na ziemi, skoro już je znalazłyśmy?

Byłam zła na ciocię i odwróciłam się do niej tyłem. Czułam, że w moich oczach pojawiają się łzy i za chwilę znajdą sobie ujście na zewnątrz. Aby nie wybuchnąć płaczem, skupiłam się na patrzeniu gdzieś w przestrzeń.

– No, nie denerwuj się! – Ciotka poklepała mnie po plecach, a następnie podeszła do ciepłego pieca, przy którym rosło ciasto na chleb. Uniosła płótno i zajrzała do dzieży, a po chwili na powrót je nakryła. Podrzuciła drewna do paleniska, po czym usiadła.

– Łatwo mówić: nie denerwuj się! – obruszyłam się. – Staram się, ale mi nie wychodzi! Za to szlag mnie trafia, jak nigdy nie mam pieniędzy na wycieczkę, kino czy lody! Wiem, wiem, jestem samolubna! Nie rozumiem, że mamie jest ciężko! Umiem tylkowymagać!

Ciocia westchnęła. Podniosła się ze swego miejsca i podeszła do mnie. Stojąc na wprost, patrzyła uważnie na moją zagniewaną twarz, a następnie pochyliła się i przygarnęła mnie do swoich obfitych piersi. Poczułam wtedy świeżą woń mydła, wymieszaną z zapachem chlebowego ciasta.

– Będzie dobrze, Kasieńko! Musisz być cierpliwa, a wszystko jakoś się ułoży! Wiem, że ci ciężko, ale pomyśl sobie, że nie musisz przed nikim uciekać, ukrywać się, głodować. Kiedy jest mi źle w życiu, zawsze to sobie powtarzam.

Zrobiło mi się wstyd, że tak się rozkleiłam. Mama do tej pory czasem mi opowiada, jaką biedę klepali razem z ojcem zaraz po wojnie, jak nieraz niedojadali, marzli albo wysłuchiwali obelg od nowo przybyłych osiedleńców. Tymczasem ja jestem najedzona, ubrana, mam koleżanki, tylko… taka moja fanaberia – chcę do wielkiego świata, innego, kolorowego. Mam dość wsi, lasu, wyboistej drogi prowadzącej pod górkę i monotonii życia.

***

Szłam do domu, a właściwie biegłam, bo było późno, a ja chciałam być na miejscu przed matką. Wiał silny wiatr, który wyginał na wszystkie strony mijane przeze mnie świerki i sosny. Zaczynała padać nieprzyjemna mżawka. Wpadłam na podwórze, gdzie z ogromnym jazgotem przywitał mnie nasz kundel Misiek, za chwilę do powitania dołączyła pręgowana kotka Rysia. Nie zwracając uwagi na zwierzyniec, grzebałam w mojej szkolnej torbie w poszukiwaniu klucza do drzwi.

Natychmiast po wejściu do domu zabrałam się za rozpalenie ognia pod kuchnią. Oczyściłam ruszt z wczorajszego popiołu, otworzyłam szyber, włożyłam kilka kawałków żywicznego drewna, trochę zgniecionej „Trybuny Ludu”, a następnie podpaliłam to wszystko zapałką, potartą uprzednio o burą draskę na pudełku. Ogień stopniowo zaczął zajmować gazetę, potem drobną drzazgę, aby po chwili rozgościć się w całym wnętrzu, zajmując coraz większąprzestrzeń.

Kiedy byłam pewna, że płomień nie zgaśnie, włożyłam dwie szczapy grubszego drewna i zamknęłam drzwiczki. Spojrzałam w stronę okna. Mżawka przeistoczyła się w regularny deszcz, płynący powolnymi strugami po szybie. Narzuciłam na siebie stary płaszcz przeciwdeszczowy i wymachując blaszanym wiadrem, udałam się po wodę. Na podwórzu zdążyły zrobić się błotniste kałuże. Biegłam niemalże slalomem, aby nie zmoczyć nóg w dziurawych, codziennych chodakach. Odsłoniłam drewnianą pokrywę spoczywającą na cembrowinie, delikatnie włożyłam blaszane wiadro w ciemną dziurę, a następnie zaczęłam kręcić korbą, aby opuścić je do lustra wody. Kiedy napełniło się, wyciągnęłam je na powierzchnię i przelałam zawartość do cebrzyka, po czym, uginając się pod jego ciężarem, wróciłam do kuchni. Ogień wesoło buzował pod płytą, więc zdjęłam okrągły ruszt, dołożyłam drewna i postawiłam na palenisku garnek wypełniony wodą. W sieni na stole leżały zebrane kilka dni temu w naszym ogrodzie dorodne, pomarańczowe dynie. Wzięłam jedną z nich i ostrym nożem przekroiłam na pół, a następnie z tej połówki odcięłam spory kawałek. Z trudem obrałam warzywo z twardej skóry, pokroiłam na małe kawałki i wrzuciłam do gotującej się, osolonej wody. Do powrotu mamy zostało niewiele czasu, więc przyniosłam z komory jajko i mąkę, z wiadra zaczerpnęłam trochę wody i w małej metalowej misce zaczęłam przygotowywać zacierkę. Kiedy kończyłam zagniatanie ciasta, usłyszałam kroki w sieni. Po chwili w progu stanęła matka.

Może teraz kilka słów o niej… Moja mama, Gertruda Skrocka, dla bliskich Truda, dla ojca Trudzia, dla mnie mamcia, jest wysoką, szczupłą kobietą. Ma lekko pociągłą twarz, ogorzałą od wiatru i słońca, upstrzoną drobnymi piegami, z wyraziście niebieskimi oczami, przy których zaczynają się robić drobne zmarszczki. Mamcia ma już czterdzieści lat, ale wiek nie przeszkadza jej w noszeniu długiego warkocza. Kiedy go rozplecie, na jej plecy spada kaskada gęstych, jasnych włosów, gdzieniegdzie poprzetykanych pojedynczymi nitkami siwizny. Ubiera się bardzo skromnie, najczęściej nosi własnoręcznie uszyte sukienki w brzydkich, burych kolorach.

Ale wróćmy do głównegotematu…

– Ciepło! – Mama podała mi niebieską metalową kankę z mlekiem, po czym zdjęła z siebie przemoczony płaszcz, a z głowy kolorową chustkę. Powiesiła wszystko na sznurku rozciągniętym blisko kuchni. – Co słychać? Jak ci minął dzień? – zapytała, jednocześnie nalewając wody do dużej miednicy stojącej na niskiej szafeczce, w której trzymamy nasze środki do higieny.

– Byłam po lekcjach u cioci Elzy! Piekła chleb, trochę rozmawiałyśmy o szkole – oznajmiłam, rozgniatając dynię tłuczkiem do kartofli. – Mamo, czy ty uważasz, że ja jestemniewdzięczna?

Mamcia podniosła głowę znad miednicy, w której się myła. Woda ciekła jej po twarzy, spływając na szyję i piersi. Stała w samejhalce.

– Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć. – Patrzyła na mnie badawczym wzrokiem.

– Bo ty tak ciężko pracujesz, a ja… całe dnie w szkole, a mogłabym już w zasadzie też pracować, razem z tobą… – plątałam się w swojej wypowiedzi, nie chcąc zdradzić, że to ciotka Elza zasiała we mnie ziarno niepewności.

Mama zmarszczyła brwi, ale nic nie odpowiedziała. Skończyła mycie, ubrała się w domową sukienkę, sprzątnęła miednicę. Po wykonaniu tych wszystkich czynności zajrzała do garnka, w którym gotowała się dynia, zalana przeze mnie mlekiem z deputatu10 zakładowego. Zamieszała w nim łyżką, a następnie wzięła miskę z zacierką i powoli wsypała ją do gotującej sięzupy.

Upewniła się, czy nic nie wykipi, po czym odwróciła się w moją stronę.

– Tak ci się śpieszy, żeby pracować? – zapytała cicho. Westchnęła ciężko i usiadła na krześle. – Gdyby tata żył, ja pewnie nie musiałabym pracować i zajmowałabym się domem. Niestety, po jego śmierci musiałam dość szybko wziąć sprawy w swoje ręce, bo zwyczajnie groził nam głód – zawiesiła na chwilęgłos.

Ja też westchnęłam, ale w duchu, gdyż dobrze znam te mamine opowieści. Mimo wszystko nigdy ich nie przerywam, bo lubi o tym mówić. Odnoszę wrażenie, że mówienie o śmierci ojca pomaga jej w codziennym funkcjonowaniu, jest dla niej swojego rodzaju autoterapią. Często o nim opowiada.

– Od ciebie nie wymagam, żebyś pracowała. Wybrałaś szkołę taką, a nie inną i ją skończ. Zrób maturę i wtedy zacznij pracować. Co ci zresztą przyszło dogłowy?!

Wzruszyłam ramionami.

– Mamo, bo pracujesz całymi dniami, bez chwili wytchnienia, a i tak nie mamy pieniędzy! Na nic nas nie stać! – wyznałam gorączkowo, czując, że i tak za chwilę ta rozmowa skończy się awanturą. – Codziennie zacierka na mleku i chleb z marmoladą! U Zośki w mieście to… – nie dokończyłam, widząc wściekłe spojrzenie matki. Bałam się dalej toczyć tę dysputę. Czułam respekt przed nią i wiedziałam, że przesadziłam.

– Nie będziesz miała jak u Zośki w mieście! – warknęła matka i zaczęła wyciągać z kredensu talerze. – Może za rok, jak zdasz maturę! Wtedy proszę bardzo! Do miasta mieszkać i żyć jak Zośka! Na razie jednak będziesz jadła zacierkę na mleku i chleb z marmoladą! Na nic innego mnie niestać!

Przestałam się odzywać. Wyjęłam z szuflady łyżki i położyłam je na stole. Mamcia nalała do talerzy parującą zupę i natychmiast zabrała się za jedzenie. Miała nisko opuszczoną głowę, ale i tak zauważyłam przykrość malującą się w jej oczach.

Wiem, wiem, mogłam inaczej poprowadzić tę rozmowę, ale… po prostu nie mogę znieść tego, że tak ciężko pracuje. Jest jeszcze młoda, a ma dłonie starej kobiety. Pomarszczone, szorstkie, z połamanymi paznokciami. Za nic nie chcę dla siebie takiego życia!

***

W środę po południu poszłam do Kotowiczów. Dwa litry mleka z przydziału zakładowego to dla nas za dużo, więc mamcia co kilka dni oddaje nasz deputat pani Basi. Raz w tygodniu z zebranej z mleka śmietany robi masło, które ja z kolei sprzedaję nauczycielkom wszkole.

Wstydzę się, że jestem taką wieśniaczką, bo dziewczyny po kątach chichoczą i wytykają mnie palcami, ale nie mam wyjścia. Próbowałam walczyć o to z mamą, ale nie udało się. Z pieniędzy za masło kupuję bilety na autobus.

Wchodząc na podwórze, zobaczyłam gospodynię wracającą z sadu z koszem pełnym jabłek. Pani Basia na mój widok wesoło pomachała ręką. Jest niską, pulchną szatynką, której uśmiech nie schodzi z twarzy. Nigdy nie widzę, żeby siedziała bezczynnie. Zawsze ma zajęte ręce. Jak nie w domu, to w ogrodzie albo w obejściu. Ciągle coś piecze, gotuje, sprząta, doi krowy, latem zbiera zioła, jagody, zimą robi na drutach. Bardzo się lubią z moją mamą, choć to ciocia Elza Kowalik jest jej serdeczną przyjaciółką.

– Co u was?! – zawołała z daleka.

Postawiła kosz przy schodach i zaczekała, aż do niej dołączę. Wręczyłam jej niebieską kankę wypełnioną pachnącym mlekiem. Pani Basia zdjęła z naczynia czarną pokrywkę i przez chwilę delektowała się jego delikatną wonią.

– Chodź do środka! – zaprosiła mnie.

Rozejrzałam się dyskretnie po podwórzu, ale nie zauważyłam Marcina. Cóż, nie mam szczęścia. Jakoś ostatnio nasze drogi się nie przecinają.

Usiadłam przy dużym kuchennym stole, nakrytym kolorową serwetą. Pani Basia przelała mleko do glinianego garnka, który wyniosła do komory. Kotowiczowa bardzo często nastawia je na zsiadłe, aby podać na obiad z ziemniakami okraszonymi skwarkami ze słoniny.

– Smutna jesteś, Kasiu – powiedziała kobieta, przyglądając się mi uważnie. – Dużo nauki w szkole, co? Ja tam uczona nie jestem, ale ty to już niedługo będziesz wykształconą kobietą. Panią nauczycielką! – dodała z dumą.

Kiwnęłam głową na znak, że się z nią zgadzam.

– Ale najpierw muszę skończyć szkołę i zdać maturę – odparłam, nawijając na palec jakąś nitkę wystającą ze swetra, który miałam na sobie. – Później rozejrzę się za pracą w szkole, może w mieście… Nie chcę mieszkać na wsi, nie lubięwsi.

Pani Basia uśmiechnęła się i wzięła mnie za rękę.

– Jakaś ty dorosła. A tak niedawno przywiozłam cię tutaj w koszu na kartofle. Byłaś taka malutka… Wymościłam kosz poduchą, a na podusi ty, tak krzycząca, że aż zwierzyna z lasu uciekała.

Znam tę historię, ale swoim zwyczajem nie protestowałam. Lubię słuchać miłego głosu pani Basi, gdy opowiada o tym, jak po śmierci mojego ojca stryjenka Helga tak się mną zaopiekowała, że ani myślała oddać mnie matce, która leżała w łóżku złożona żałobą. Kotowiczowa wzięła sprawy w swoje ręce i tylko dzięki niej wróciłam do mamci.

– Dobrze, że jej nie zgubiłaś w tym lesie! – zagrzmiał od progu tubalny głos Kotowicza. W jego oczach błyszczały wesołe ogniki. – Wtedy dopiero zwierzyna miałaby radochę!

Uśmiechnęłam się do pana Ignacego, ojca Marcina i Antka. To był szczery uśmiech, bo bardzo lubię męża pani Basi. Zawsze tryska humorem. Mama mówi, że jest do tańca i do różańca. Chętny do pomocy i do zabawy.

Za oknem zaczął zapadać zmrok. Pożegnałam się z gospodarzami i wyruszyłam w drogę powrotną do domu. Szłam szybko, rozglądając się dookoła niespokojnie, bo widoczność w lesie była coraz słabsza. Naraz usłyszałam za sobą jakieś odgłosy, jakby coś mnie goniło. Struchlałam ze strachu, obejrzałam się, ale natychmiast odetchnęłam z ulgą.

– Marcin! – zawołałam oburzona. – Przestraszyłeś mnie!

Marcin Kotowicz, ciężko dysząc, zatrzymał się obok mnie. Przez chwilę nie mógł złapać tchu. Wysoki, dobrze zbudowany, stał pochylony, z rękoma opartymi o kolana, próbując wyrównać oddech.

– Biegnę za tobą od samego domu! – powiedział. – A ty pędzisz, jakby cię jakie zło goniło!

– Bo ciemno! Nie lubię chodzić lasem po zmroku!

Patrzyłam w ledwie widoczne w ciemności rysy twarzyMarcina.

Dawno się nie widzieliśmy, bo każde z nas ma jakieś swoje sprawy: ja szkołę, Marcin pracę i pomoc rodzicom w gospodarstwie.

– Chciałem cię odprowadzić, ale tak szybko wybiegłaś, że nie usłyszałaś mojego wołania. Byłem w stodole, ojciec kupił motor! – Marcin spojrzał na mnie, szukając uznania w moich oczach, ale ta wiadomość nie zrobiła na mnie wrażenia.

– Poradzę sobie, to niedaleko! – rzuciłam lekko, lecz zrobiło mi się przyjemnie, że Kotowicz chciał mnie odprowadzić.

Wolnym krokiem ruszyliśmy przed siebie. Nie czułam strachu, mając go obok, choć las wzbudzał we mnie respekt. Tymczasem Marcin był bardzo podniecony nowym nabytkiem ojca. Opowiadał o nim z przejęciem.

– Ojciec już dawno obiecał, że po żniwach kupimy motor. I teraz nadarzyła się okazja, bo jakiś gość wyjeżdżał do RFN-u i nie mógł go ze sobą wziąć, więc zebraliśmy do kupy forsę i jest.

Zamruczałam coś w odpowiedzi, ale byłam dumna, że Kotowicz właśnie mnie przekazywał takie informacje. Postanowiłam się z nim trochę podroczyć.

– Po co ci ten motor, jak prawa jazdy nie masz?

Zamilkł na chwilę, ale nie stracił rezonu.

– No nie mam, ale to nic, bo na razie i tak muszę w nim to i owo wymienić. Zresztą do jazdy po lesie nie muszę mieć żadnych dokumentów!

– Nie musisz?! – zakpiłam z niego. – Tylko uważaj, żeby cię gdzieś milicja nie złapała! Wtedy będziesz się tłumaczył! – Zachichotałam. – I motor mogązabrać.

– Mowa-trawa! A na kurs zapiszę się w przyszłym miesiącu, jak nową wypłatę dostanę.

Dalej szliśmy w milczeniu. Zapadł zmrok, gdzieniegdzie słychać było pohukiwanie jakichś nocnych ptaków, las zaczynał żyć swoimżyciem.

Do domu został jeszcze kawałek, ale świadomie zwolniłam kroku, żeby nasza pogawędka trwała dłużej.

– Kaśka… – Marcin przerwał milczenie. – A pojedziesz ze mną motorem naprzejażdżkę?

Propozycja trochę mnie zaskoczyła, serce zaczęło mocniej bić.

– No… a zabierzesz mnie z sobą? – odpowiedziałam pytaniem. – A gdzie chcesz jechać? Chyba nie do miasta bez prawa jazdy?

– Mało to mamy lasów wokół? – Roześmiał się. – A jak będziesz chciała, to i ciebie nauczę prowadzić!

Zatrzymaliśmy się pod moim domem. W głębi ciemnego podwórza widać było słabe światło przebijające się przez drzewa. Zadrżałam na myśl o tym, że będę musiała przebiec jeszcze kilkadziesiąt metrów, żeby dostać się do budynku.

– To cześć, Marcin – powiedziałam i odwróciłam się do niego tyłem. – Do zobaczenia! Naprawiaj szybko ten motor! – dodałam i pobiegłam w noc.

***

To dziwne, jak wiele szczegółów człowiek potrafi zarejestrować… Zapamiętałam na przykład, że koła pociągu stukały o szyny, wydając przy tym charakterystyczne dźwięki. W przedziale podróżowało ze mną niewiele osób, panowała senna atmosfera. Za oknem przesuwał się znajomy mazurski krajobraz. Lasy, lasy, lasy, czasem gdzieś w oddali błysnęła tafla jeziora.

Od tamtej pamiętnej rozmowy nie przestawałam myśleć o Marcinie Kotowiczu i jego propozycji wspólnej przejażdżki motocyklowej. Dotychczas traktowałam go jak brata. Nie tak dawno razem skakaliśmy z wysokiej skarpy do naszego barwińskiego jeziora, ubrani w same majtki. Dziś rumienię się na to wspomnienie i mam nadzieję, że on tego nie pamięta. Mnóstwo głupich pomysłów przychodziło nam do głów, toteż matka Marcina musiała mieć na nas ogromne baczenie, kiedy razem spędzaliśmy czas. Kiedyś tata Marcina przywiózł na podwórze taki ładny żółciutki piasek, którym pani Basia chciała wysypać miejsce przy schodach wejściowych do domu. Zanim jednak zabrała się za to, my część piasku zaadaptowaliśmy na babki pieczone w puszkach po konserwach. Aby baby nie rozsypywały się, musieliśmy użyć jakiegoś spoiwa. Długo się nie zastanawiając, poszliśmy do kurnika, skąd zabraliśmy kilkanaście kurzych jaj. Wybiliśmy je do piasku, wymieszaliśmy starą łyżką i… gotowe. Jako dzieci robiliśmy różne eksperymenty. Raz wpadliśmy na pomysł, że będziemy chodzić po wsi z psem na smyczy. Azor Kotowiczów nie pozwolił uwiązać się na starym pasku od spodni, więc po cichu z obórki wyciągnęliśmy cielaka. Ten też trochę stawiał opór, ale w końcu udało się nam go obezwładnić. Nie żeby cielak ucierpiał na tym spacerze po wsi, co to to nie. Nasze zadki jednak dosięgła ręka sprawiedliwości. Później obchodziliśmy cielaka i inne zwierzęta gospodarskie szerokim łukiem.

Podczas podróży wspominałam te czasy, ale nagle z zamyślenia wyrywało mnie szarpnięcie. Przez okno zobaczyłam budynek stacji kolejowej w Kobułtach. Złapałam z półki nad siedzeniem swoją torbę i wyskoczyłam, zanim pociąg ruszył w dalszą drogę do Biskupca. Razem ze mną wysiadło kilkanaście osób. Wszyscy pasażerowie skierowali się w stronę przypiętych do stojaka rowerów. Po kilku chwilach dworzec opustoszał. Zostałam sama. Nieco skonsternowana, rozejrzałam się dookoła, w nadziei, że zobaczę kogoś z rodziny. Nikogo jednak nie było. Pisałam list do wujostwa, że ich odwiedzę w sobotę, ale najwidoczniej jeszcze do nich nie dotarł. Byłam zła, że poczta tak opieszale działa. Nie mając innego wyjścia, wyruszyłam na piechotę doDymra.

Było wczesne popołudnie. Wrześniowe słońce przyjemnie grzało mnie w plecy, kiedy szybkim krokiem podążałam w stronę wsi. Miałam do przejścia kilka kilometrów, lecz w niczym mi to nie przeszkadzało. Gdy doszłam do krzyżówek w Kobułtach, na chwilę zatrzymałam się przy drodze, aby wyciągnąć z buta kamyk. Przysiadłam na jakimś murku i na moment mój wzrok zatrzymał się na białej bryle kościoła górującego nad osadą. Była to zwyczajna świątynia ewangelicka, jakich wiele na Mazurach, jednak zawsze coś mnie do niejciągnęło.

Nie mam pojęcia, dlaczego ten widok za każdym razem tak mnie zachwyca. Może dlatego, że budowla jest usytuowana na lekkim wzniesieniu, więc z której strony wsi by nie patrzeć, zawsze widzi się kościół. Już dawno postanowiłam, że któregoś razu odwiedzę to miejsce. Pamiętam je jeszcze z czasów, kiedy w Dymrze mieszkali dziadkowie, ale odkąd wyjechali, minęło parę lat, a my z mamą dość rzadko tu przyjeżdżamy. Mama, wiecznie zapracowana i zmęczona, właściwie wcale, ja trochę częściej.

Wyszłam ze wsi, zmierzając w kierunku leśnego duktu, zwanego przez mieszkańców „gęsią szyją”. Nie byłam pewna, dlaczego tak nazywają tę drogę, ale można było łatwo się domyślić. Dróżka była wąska, długa, w formie serpentyny. Po jej obu stronach rósł las z wyjątkowo gęstym podszytem, w którym dominowały krzewy malin, jeżyn i czarnegobzu.

Kiedy zbliżyłam się do dużego skupiska krzewów tego ostatniego, zwyczajem przyjętym od stryjenki Helgi przystanęłam na chwilę i pochyliłam głowę. Dziadek kiedyś podobno uchylał przed nim czapkę, miało to związek z magicznymi mocami rośliny. Ponoć krzew czarnego bzu, mimo szerokich właściwości leczniczych, jest siedliskiem złej energii, demonów i duchów zmarłych. Dobrze, że był jasny dzień, bo o zmierzchu na pewno nie przeszłabymobok.

Kawałek dalej, przy samej drodze, rosły gęste zarośla leszczyny. Zatrzymałam się na chwilę, w nadziei, że znajdę na nich kilka orzechów. Niestety, wisiały tak wysoko, że nie dałam rady ich zerwać. Spieszyłam się do wujostwa, bo byłam głodna i chętnie zjadłabym u nich obiad, jednak dzień był wyjątkowo piękny, więc chciałoby się też przysiąść na przyżółkniętej trawie i powdychać ten specyficzny zapach nadchodzącej jesieni. Na niebie przyświecało słoneczko, lecz nie tak mocno jak latem, wiatr subtelnie tańczył we wciąż zielonych liściach. Cieszyłam się dniem, bo był naprawdę piękny. Minęłam cmentarz na górce, doszłam do labuszewskiej szosy. Stamtąd miałam jeszcze trzy kilometry do celu, ale liczyłam na jakiś transport.

Rzeczywiście, ledwie wyszłam na szosę, zobaczyłam zaprzęg konny zmierzający wolno w stronę Dymra. Machnęłam ręką, mając nadzieję, że ten ktoś się zatrzyma. Jakież było moje zdziwienie, kiedy woźnicą okazał się wujWerner.

– A co ty tu robisz, Kaśka?! – Wuj pomógł mi wdrapać się na siedzenie obok niego. Przywitaliśmy się cmoknięciem w policzek.

– Idę do was z dworca! – powiedziałam. – W poniedziałek wysłałam list, że przyjeżdżam.

Wuj Werner pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Nic nie przyszło! Wyjechałbym po ciebie, gdybym wiedział, a tak musiałaś iść sama przez las.

– Nic nie szkodzi, wujku! – Machnęłam ręką. – Jest taki ładny dzień, że z przyjemnością się przespacerowałam.

Umilkliśmy oboje. Wuj trzymał w rękach lejce, od czasu do czasu delikatnie ściągając nimi zwierzęta. Minęliśmy po drodze łąki, które powoli przeistoczyły się w las, później dostrzegłam mały cmentarzyk. Po kilkuset metrach wjechaliśmy na podwórze. Na progu domu stała ciocia Anna, młodsza siostra mamy. Są do siebie bardzo podobne, mają ten sam wzrost, budowę ciała, kolor włosów i oczu. Tylko ciocia Anna jest bardziej… radosna, częściej się śmieje, żartuje. Podbiegłam do niej, aby się przywitać.

– A co to, Kasiulka, stało się coś? – Ciocia była zaniepokojona moim nagłym pojawieniem się unich.

– Pisałam do was list w poniedziałek, że się wybieram. Już tak dawno tu nie byłam, że trochę się stęskniłam. Mama nie chciała mnie puścić, że niby mam się uczyć, ale udało mi się ją przekonać! – wyznałam, rozglądając się z ciekawością po podwórzu.

Ciocia Anna zmarszczyła czoło na wieść o tym, że nie dotarł do nich list.

– Ten Gienek, pijaczysko, znowu zachlał i nie dostarczył poczty! – Pogroziła pięścią nie wiadomo komu, bo przecież żadnego Gienka z nami nie było. – Skaranie z tym listonoszem, zawsze przynosi listy z opóźnieniem! W końcu złożę na niego skargę na poczcie!

– Ty, kobieto, zostaw Gienka w spokoju! – zawołał wuj Werner, wyprzęgając konie. – Baba go rzuciła, to chłop chla! Każdy by tak robił!

– Natrudziłaś się w drodze, dziecko! – powiedziała ciocia. Otworzyła drzwi do domu i zaprosiła mnie do środka. – Szkoda, że mama nie przyjechała z tobą. Tak dawno jej nie widziałam.Zostało trochę rosołu z obiadu, chodź, na pewno jesteś głodna.

Weszłyśmy obie do dużej kuchni. Rozejrzałam się dookoła. Zmieniło się tu, odkąd dziadkowie wyjechali do RFN-u. Do tej pory pamiętam z dzieciństwa, jak kiedyś w tej jednej izbie toczyło się całe życie mieszkańców. Tu się odpoczywało, jadło i spało. Był duży drewniany stół, przy którym stały długie ławy, pod ścianami łóżka, kredens wykonany przez dziadka, skrzynie na pościel i odzież. Teraz jest nowocześnie. Dawno u nich nie byłam, więc tego dnia patrzyłam z podziwem i zazdrością na białe meble kuchenne, które wujostwo kupiło w zeszłymroku.

– Dzień dobry, pani Krukowa! – ukłoniłam się grzecznie matce wuja Wernera, siedzącej przy piecu. Staruszka mieszka razem z wujostwem, odkąd dziadkowie wyjechali.

Kobieta ma chyba z osiemdziesiąt lat. Jej niska, drobna postać była ledwie widoczna na tle dużego kaflowego pieca. Patrzyła na mnie swoimi przenikliwymi niebieskimi oczami, osadzonymi głęboko w pomarszczonej jak śliwka twarzy. Nie poznała mnie.

– Kim jest ta dziewczyna? – Wyciągnęła w moim kierunku palec wskazujący. Stałam w smudze światła padającej od okna, ale to chyba nic nie dało, bo staruszka w dalszym ciągu zerkała ze zdziwieniem.

– To córka Trudy Skrockiej, mojej siostry z Barwin – wyjaśniła ciocia. – Dawno u nas nie była, ostatnio chyba na wiosnę, prawda, Kasiu?

Kiwnęłam głową, siadając przy stole, w bezpiecznej odległości od babki Grety. Od dziecka trzymałam się od niej z daleka. Zawsze uważałam, że jest dziwna. Opowiadała takie straszne historie, po których nie mogłam spać. Starałam się nie słuchać jej bajdurzenia, ale rzadko mi się to udawało. Z jednej strony byłam ciekawa tych opowiastek, bo były bardzo interesujące i wywoływały u mnie dreszczyk podniecenia, ale z drugiej strony miałam po nich problemy z zaśnięciem, nie mówiąc już o pójściu ciemną nocą do wychodka.

Ciocia postawiła przede mną talerz z parującym rosołem. Jego zapach spowodował, że żołądek zaczął mi się gwałtownie kurczyć z głodu, więc natychmiast sięgnęłam po łyżkę i zaczęłam jeść.

– Pyszny! – zawołałam z pełnymiustami.

Ciotka kiwnęła skromnie głową. Jeszcze przez chwilę kręciła się po kuchni, przestawiając coś na płycie kuchennej, ale w końcu siadła obok mnie. Zaczekała, aż zaspokoję pierwszy głód, dopiero wtedy rozpoczęła rozmowę.

– I co u was słychać? Wysłałam do mamy przez lato chyba ze dwa listy, ale na żaden nie dostałam odpowiedzi. Zamierzałam wybrać się nawet do Barwin, ale ciągle jest jakaś robota. Naprawdę trudno tu u nas wygospodarować choć trochę wolnego czasu… – Ciocia zawiesiła głos, patrząc na mnie wyczekująco. – A mama się nie domyśla, że martwimy się onią?

Odłożyłam łyżkę i wzruszyłam ramionami. Choćbym chciała donieść wujostwu o jakichś nowinach u nas, to naprawdę nie było o czym.

– Ciociu… nic się u nas nie zmienia. Mamcia codziennie jeździ rowerem do pracy, od tego pedałowania bolą ją nogi, a od roboty w polu kręgosłup, ale myślisz, że poskarży się? Nie! Proponowałam jej, żebyśmy przeprowadziły się do miasta, mogłaby pracować w fabryce mebli albo w tej, co len przerabiają, ale jak ona na mnie wsiadła! Że z Barwinami zbyt wiele ją łączy, że przyszli tu z ojcem mieszkać i ona nie będzie niczego zmieniała! Takie tam dyrdymały!

Nakręcałam się coraz bardziej, licząc, że tym razem spotkam się ze zrozumieniem. Tymczasem ciocia, tak jak poprzednio, tylko kiwała głową, patrząc na mnie uważnie.

– Kochanie, uciekałybyście szybko z tego miasta! Kto przywykł do mieszkania na wsi, dla tego miasto jest jak więzienie. Siostra takiej jednej z Dymra wyniosła się z mężem do Olsztyna, że niby tam tak dobrze, robota lepiej płatna i wiesz co?! Wytrzymali tylko rok w dużym mieście i z płaczem wrócili na wioskę do matki! – Ciotka zabrała talerz po rosole i wstawiła go do pustej miednicy. Wyciągnęła z kredensu dwa garnuszki, następnie z metalowego dzbanka stojącego na piecu wlała do nich trochę kawy zbożowej i postawiła na stole. – Nigdzie nie jest lekko, moja droga! Tobie się wydaje, że miasto to same przyjemności, ale jak człowiek musi pracować, to na rozrywkę w ogóle nie ma czasu! I pieniędzy! Prawda jest taka, że wszystkokosztuje.

Zrobiło mi się przykro, że nie znalazłam zrozumienia nawet u ciotki, która dotychczas była moim sprzymierzeńcem. Ilekroć działa mi się krzywda, zawsze mogłam liczyć na wstawiennictwo z jej strony.

– No wiem, że kosztuje! – warknęłam, może trochę zbyt obcesowo, aż ciocia uniosła brwi ze zdziwienia. – Dobrze, że za marzenia się nie płaci!

Nastała niezręczna cisza. Pożałowałam, że tak gwałtownie wyskoczyłam z tymi marzeniami. Ciocia westchnęła i położyła dłoń na mojej ręce. Usiłowała zajrzeć mi w oczy, ale ja uparcie patrzyłam w podłogę.

– Zdradzisz, o czym marzysz? – zapytała ciepło.

Chciałam coś odburknąć, ale siłą woli powstrzymałam się.

– O podróżach… – odrzekłam. – Chciałabym zwiedzać świat, poznawać ludzi. – Nagle coś mi przyszło do głowy. – Ciociu, czy ty myślisz, że za granicą świat wygląda tak jak u nas?

– To znaczy… jak? – Nie od razu zrozumiała, co mam na myśli.

– Też jest tak szaro i smutno, a ludzie są przygnębieni? Gdyby babcia chciała napisać, jak jest w tym RFN-ie, a ona nigdy ani słowa, jak tam wygląda życie. Jej listy są bardzo jednostajne. Jesteśmy zdrowi, czego i wam życzymy! Pada deszcz, świeci słońce! Sraty taty! – Rozzłoszczona podniosłam głos, ale ciocia zupełnie nie zwróciła na to uwagi.

Nagle poderwała się ze swego miejsca i uderzyła się otwartą dłonią w czoło, jakby coś sobie przypomniała. Patrzyłam na nią w osłupieniu, jak wybiega z kuchni do izbysypialnej.

– Kaśka! Na śmierć zapomniałam! – Jej głos dobiegł mnie z drugiegopokoju.

Wyciągnęłam z ciekawością szyję, żeby zobaczyć, czego tam szuka, ale niczego niedostrzegłam.

Po kilku chwilach na powrót zobaczyłam siostrę mamy w kuchni. Z tajemniczą miną trzymała przed sobą niewielkich rozmiarów zawiniątko.

– Kasiu… – powiedziała ciocia z uroczystą miną. – Z tego wszystkiego zapomniałam, że ty niedawno obchodziłaś swoje osiemnaste urodziny. – Spojrzała na mnie wzruszona. – Pamiętam cię, jak byłaś taka malutka… – Rozłożyła ręce, aby pokazać mój wzrost. – A tymczasem wyrosła z ciebie panna jak się patrzy! Kochanie, życzę ci z całego serca, żeby spełniły się twoje największe pragnienia, żebyś mogła zobaczyć ten wielki świat, do którego tak cię ciągnie, ale przede wszystkim żebyś nigdy nie zapomniała, iż jesteś prawym człowiekiem! Tego wszystkiego ci życzymy razem z dziadkami! – Powiedziawszy ostatnie słowa, ciocia wręczyła mi tajemniczy pakunek.

Zrobiło mi się głupio, że oni wszyscy starają się być dla mnie mili, a ja wylewam swoje żale i pretensje. Wzięłam w ręce paczkę i otworzyłam ją. Kiedy zobaczyłam, co zawiera, zaniemówiłam. Spojrzałam z wdzięcznością na siostrę mamy i z piskiem rzuciłam się jej na szyję.

– Dziękuję! Dziękuję! Skąd wiedziałaś, że marzyłam owycieruchach?!

– To nie ja! – Roześmiała się. – Wycieruchy przysłała ci babcia! Obejrzyj je!

Drżącymi z przejęcia dłońmi wyciągnęłam spodnie i rozłożyłam je. Zaparło mi dech w piersiach. Dokładnie takie, o jakich marzyłam… Właściwie to nawet nie śniło mi się, że dostanę oryginalne dzwony marki Levi Strauss. Widziałam takie u Zośki Kubiak, ale nie przypuszczałam, że ja również kiedyś stanę się ich szczęśliwą posiadaczką. Zerknęłam do paczki, bo było tam coś jeszcze. Kostka mydła „Ivory”. Sądząc po opakowaniu – zagraniczna. Do moich nozdrzy dotarł jego delikatny zapach.

– Mydełko jest od nas. – Ciocia uściskała mnie. – Przymierz spodnie, czy pasują.

Błyskawicznie zrzuciłam spódnicę, wciągnęłam na siebie dzwony. Ciotka otworzyła drzwi od szafy, abym mogła przejrzeć się w lustrze. Nie mogłam wyjść z podziwu dla babci, że tak idealnie dobrała mi rozmiar. Spodnie leżały jak ulał. Wyobraziłam sobie, jak dziewczyny w szkole będą mi zazdrościły. Z radości włożyłam ręce do kieszeni i… w jednej z nich coś zaszeleściło. Po chwili patrzyłam z niedowierzaniem na banknot dziesięciomarkowy.

– Ciociu, to chyba pomyłkowo znalazło się w kieszeni – wyjąkałam zmieszana, wyciągając rękę w stronę siostry mamy. Ta jednak pokręciła przecząco głową.

– To jest dodatek do spodni. Od dziadków! Może… – zaczęła mówić z wahaniem. – Może będzie pierwszym krokiem w kierunku… spełnienia marzeń? Może dzięki tym pieniądzom uda ci się zapoczątkować jakąś wielką przygodę? Wiesz, że tego ci wszyscy życzymy! Z całego serca!

Stuknęły drzwi od kuchni. W progu stał syn wujostwa, Helmut. Kiedyś dziwiło mnie jego imię, ale wiem, że mamcia i ciocia Anna są Niemkami. Chociaż obecnie lepiej mówić, że Mazurkami. Ich rodzina mieszkała na Mazurach, kiedy jeszcze nie było tu Polski, ale od ponad dwudziestu lat naszym krajem jest Polska Rzeczpospolita Ludowa i to chyba trochę zobowiązuje ludzi do tego, aby swoim dzieciom nadawać lokalne imiona. Nigdy tego nie mówiłam, ale uważam, że ciocia i wujek wyrządzili mojemu kuzynowi straszną krzywdę, dając mu niemieckie imię. Chłopak jest przystojny, ale jak to moja mama mówi, pięknością się nie naje, urodą kapusty nie okrasi. Imię, które otrzymał od rodziców, nie dodaje mu pewności siebie, a wręcz przeciwnie – odbiera mują.

Pamiętam, że gdy przyjeżdżałam do wujostwa na wakacje, widziałam, jak Helmut unikał towarzystwa innych dzieci, bo go przezywały. Był dla nich frycem, szwabem, niemiaszkiem. Ależ on to strasznie przeżywał! Płakał, uciekał przed rówieśnikami, a często i kamieniami, które za nim leciały. Z racji tego, że Helmut jest ode mnie młodszy o półtora roku, nieraz stawałam w jego obronie i też rzucałam kamieniami. Wiedzieli, że ja również mam mazurskie korzenie, ale mnie nie atakowali. Bali się, bo byłam od nich starsza.

– Serwus, Kaśka! Skąd się tu wzięłaś? – Helmut od naszego ostatniego spotkania podrósł i zmężniał, głos zmienił mu się na bardziej męski. – Dawnoprzyjechałaś?

– No już ze dwie godziny siedzę z twoją mamą! A ty gdzie się włóczysz, Mucik?! – zwróciłam się do niego dawnym zdrobnieniem, którego używali wszyscy w rodzinie.

Spojrzał na mnie badawczo, ale tego nie skomentował.

– Od rana ciężko pracuję z ojcem, a ty na wycieczki jeździsz, co?!

– Jeżdżę. Nie mam nic lepszego do roboty, to jeżdżę! – odrzekłam z uśmiechem. Do tej pory bardzo się z Mucikiem lubimy, nigdy się nie kłócimy, nie spieramy, naprawdę potrafimy zgodnie współdziałać.

– Na pewno nie masz nic lepszego do roboty w Barwinach? – Do rozmowy wtrącił się wuj Werner, który właśnie wszedł do kuchni z podwórza. – A kawaler jaki się koło ciebie nie kręci? – Puścił do mnie oko, a ja poczułam, że się rumienię. Gwałtownie pokręciłam głową.

– Nie kręci, wujku.

Wuj spojrzał na mnie badawczym wzrokiem i roześmiał się, odsłaniając piękne, białezęby.

Odwzajemniłam uśmiech.

Uwielbiam rodzinę Kruków. Są tacy radośni, przyjaźnie nastawieni do całego świata. Wuj nigdy się nie złości, nie denerwuje. Mamcia mówi, że nie wie, gdzie ciocia Anna znalazła takiego łagodnego człowieka. Ciągle powtarza, że jest wpatrzony w żonę jak w obrazek, nawet po tylu latachmałżeństwa.

***

Wieczorem długo rozmawialiśmy z Mucikiem i jego mamą. Siedzieliśmy wspólnie w małym pokoiku wydzielonym z kuchni, w którym stoją tylko dwa krzesła i stare łóżko po dziadkach. Wuj wcześniej zasnął, babcia Krukowa też, w domu panowały cisza i spokój, przetykane naszymi niezbyt głośnymi śmiechami i żartami. Kiedy Mucik na chwilę wyszedł, aby napić się wody, ciocia szybko nachyliła się do mnie izapytała:

– Kasiu, czy to prawda, że spotykasz się z Marcinem Kotowiczem?

Siedziałam oparta o wezgłowie dużego małżeńskiego łoża. Obok mnie, w takiej samej pozycji, tkwiła siostra mamy. Gdy usłyszałam jej słowa, poderwałam się gwałtownie i poczułam, jak oblewa mnie rumieniec.

– Ależ skąd! Ciociu, z nikim się nie spotykam, a już na pewno nie z Marcinem! – oznajmiłam, rozglądając się, czy Mucik nie wraca. – Kto cipowiedział?!

Ciocia uspokajającym gestem położyła dłoń na moich plecach, ale to mnie wcale nie wyciszyło. Czułamwzburzenie.

– Spokojnie, jak byłam u was wiosną, to mama mówiła, że jesteście nierozłączni od dziecka, wszędzie razem, wszystkorazem…

Westchnęłam. Ja też od niejednej osoby w Barwinach to słyszałam. Oczywiście ten pomysł wyszedł od naszych matek, które dziecięcą przyjaźń najchętniej przeistoczyłyby w małżeństwo. Ciocia Elza też czasem żartowała, że pasujemy do siebie z Marcinem. W odpowiedzi uśmiechałam się kwaśno, bo nie chciałam rozwijać tego tematu. Pewnie gdyby siostra mamy dowiedziała się ode mnie, że w ostatnim czasie Kotowicz zaczął często gościć w moich myślach, to dotarłoby to do niego prędko.

***

Mamy koniec września i prawdziwie letnią pogodę. Poranki są zimne, z temperaturą powietrza bliską zeru, ale popołudniami można cieszyć się ciepłymi promieniami słońca, wygrzewając się w ich blasku na zapas, w oczekiwaniu na nadchodzącą porę roku. Przyroda zaczyna układać się do zimowego snu, spowalniając swój bieg. Liście na drzewach zmieniają kolory, zachwycając swym pięknem. Korony drzew zaczyna spowijaćcisza.

Dzisiaj lekcje skończyły się trochę wcześniej. W oczekiwaniu na autobus włóczyłyśmy się z dziewczynami po mieście. Zbierałyśmy się na odwagę, aby wejść do kawiarni na krem sułtański, wszak każda z nas miała ukończone osiemnaście lat, ale okazało się, że miałyśmy za mało pieniędzy.

– Idziemy nad jezioro. – Teresa Malinowska postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. – Kupimy po drodze piwo.

Popatrzyłyśmy z Marysią Krępel na naszą koleżankę i postukałyśmy się w głowę. Wiedziałyśmy, że Teresa jest najbardziej postrzelona z całej naszej trójki, ale nie podejrzewałyśmy jej o takąbrawurę.

Ta zaś, nie zwracając uwagi na nasze protesty, zdecydowanym krokiem weszła do malutkiego sklepiku, w którym za ladą siedział starszy człowiek. We wnętrzu, jak to mówią, było mydło i powidło. Grzebienie, sznurowadła, maści na różne boleści, słonina, oranżada i oczywiście piwo. Sprzedawca popatrzył na nas spodoka.

– Piwo poproszę! – Teresa z nonszalancją rzuciła na ladę monetę.

Mężczyzna nawet nie spojrzał na pieniądz, ale za to nas obdarzył kpiącym spojrzeniem.

– Panienki chyba lizaki chciały, co?

Teresa spłonęła rumieńcem, gwałtownie wciągając powietrze, po czymwypaliła:

– Mam dziadkowi dowód pokazać?!

Chyba to wystarczyło sprzedawcy, bo natychmiast postawił na ladzie niewielką butelkę z piwem i zainkasował należność. Teresa z miną zwycięzcy wzięła zakup i opuściłyśmy sklep. Jak tylko zamknęłyśmy za sobą drzwi, wszystkie trzy, jak na komendę, wybuchnęłyśmy gromkim śmiechem.

– Aleś ty pyskata! – Nie mogłam wyjść z podziwu. – Ja bym tak nie powiedziała. Zwłaszcza że to starszyczłowiek.

Teresa schowała butelkę do swojej szkolnej torby i szła z dumnie uniesioną głową. Nie miałam pojęcia, gdzie nauczyła się tak odważnie rozmawiać z obcymi osobami. Pochodziła, tak samo jak ja i Maryśka, ze wsi i rozpoczynając szkołę w mieście, musiała pokonać swoją nieśmiałość. Jednak to, co zobaczyłam, wzbudziło we mnie zazdrość. Chciałabym być taka jak ona, ale chyba nigdy się nie nauczę.

– Ty się, Kaśka, ucz ode mnie, to daleko zajdziesz! – powiedziała Teresa.

Marysia szturchnęła mnie łokciem w bok i roześmiała się. Wariatka!

Rozłożyłyśmy się z naszymi torbami w cieniu drzew, na trawie. Rozejrzałam się dyskretnie dookoła, zaniepokojona, czy w pobliżu nie ma jakiegoś profesora. Bałam się, że może powstać jakaś chryja. Wokół jednak panowały cisza i spokój, dochodziły do nas tylko odgłosy uderzania wody o brzeg jeziora i szmer trzcinowiska. Teresa wyciągnęła z torby butelkę z piwem i sprawnym ruchem zdjęła z niej kapsel. Marysia patrzyła nabożnym wzrokiem, jak nasza koleżanka pociąga kilka łyków. Po chwili podała nam butelkę. Początkowo wzbraniałyśmy się przed przyjęciem złotego napoju, ale spróbowałyśmy. Piwo było gorzkie i niesmaczne. Oddałam butelkę Teresie.

– Ale z was bojące dudki! – Roześmiała się, zdejmując granatowy, stylonowy fartuch szkolny. Zwinęła go w kłębek i schowała do torby. Została w burej spódnicy i takiej samej bluzce.

Jeśli miałabym opisać Teresę, to musiałabym przyznać, że jest wysoka i chuda. Ma długie, ciemne włosy splecione w warkocz, duże zielone oczy i twarz upstrzoną piegami. Kiedy mówi, za każdym razem śmiesznie marszczy nos, jak królik.

– Za to ty, Tereska, kiedyś pożałujesz swojej głupoty! – powiedziała Marysia. – Nie boisz się, że jakiś profesor zobaczy cię, jak pijeszpiwo?

– Wy też piłyście! – obruszyła się i sięgnęła po coś do torby. Z małej kieszonki wyciągnęła papierosa i zapałki.

Patrzyłyśmy na nią przerażone, ale ona ze spokojem podpaliła fajkę i przez chwilę zaciągała się nią w ciszy.

– Daj pociągnąć! – usłyszałam własny głos.

Sama nie wiem, czy chciałam jej wtedy zaimponować, czy poczuć się równie dorosła jak ona. Nie lubię dymu papierosowego, a tamten był wyjątkowo ostry i nieprzyjemny. Zaciągnęłam się raz czy dwa i zaczęłam kaszleć, aż w moich oczach pokazały się łzy. Teresa od razu zabrała mi papierosa.

– Ale z was dzieci! – prychnęła z pogardą. – O seksie też pewnie nic nie wiecie, co?

– Ty za to taka dorosła! – Marysia postanowiła wziąć nas w obronę – W gębie jesteś mocna, ale nic poza tym! Przestań się popisywać, bo wstyd. Nauczycielką masz być za rok, to zacznij się zachowywać.

Teresa roześmiała się, ale zgasiła papierosa. Zauważyłam, że wypaliła go do połowy i wyrzuciła, widocznie też jej nie smakował.

– Ale ja serio o tym seksie – zniżyła głos i pochyliła głowę w naszą stronę. Bezwiednie zrobiłyśmy to samo. – Mówiła mi Kryśka Pikoska, że nasza święta koleżanka… – Teresa zrobiła pauzę, a my nadstawiłyśmy uszu.

– Mów! – rzuciła Marysia.

– Hela…

– Hela?! – Nie wytrzymałam. Hela była najlepszą uczennicą w szkole. Chodzący ideał. Lekcje wzorowo odrobione, zawsze przygotowana, zeszyty czyściutkie. Cud-miód dziewczyna.

– Hela podobno ma narzeczonego! I to starszego od niej! I… mówiłado…

– No wiemy, do Kryśki! – Marysia zaczęła się niecierpliwić.

– Nie, do Celiny, a ta do Kryśki! – Teresa przewróciła oczami. Wypite piwo spowodowało, że na policzkach i szyi wykwitły jej purpurowe plamy.

– Mów! – krzyknęłyśmy jednocześnie z Marysią.

– Opowiadała, że robiła to z nim – wyznała cicho, a my wytrzeszczyłyśmy na nią oczy.

– Co?! – krzyknęłyśmy znów razem.

– Nie bądźcie takie cnotliwe. – Tereska zaśmiała się. – Spała z nim! A on ją całowałw…

– Głupia jesteś! Helka?! Opowiadasz głupstwa! – Nie chciało mi się wierzyć, że ta cichutka Hela odważyła się na podjęcie TAKICH kroków. Zawsze gładko uczesana, fartuch bez jednego zagniecenia, wzrok spuszczony podczas rozmów z profesorami.

– Serio! – Nasza koleżanka uderzyła się w piersi. – To jeszcze nie wszystko… – szepnęła. – Ona jest… no wiecie… – Pokazała gestem zaokrąglony brzuch.

Marysia chyba nie zrozumiała, bo zaczęła dopytywać.

– Co… jest…? Nie wiem, o czymmówisz…

– Helka jest w ciąży – wyjaśniła Teresa.

Zmroziła mnie ta wiadomość, zaniemówiłam. Patrzyłam z niedowierzaniem na koleżankę. Ona zaś, zadowolona, że była pierwszą, która nam przekazała tę informację, z tryumfem na twarzy podniosła się z trawy. Musiałyśmy iść na dworzec.

***

Nie uwierzyłam w to, co powiedziała Teresa. Kto jak kto, ale Helka to dziewczyna, która się szanowała. Obce jej były jakieś potańcówki, randki, potajemne picie piwa i palenie papierosów. Mówiłyśmy czasem, że jest burżujką, bo jej rodzice są po studiach i znacznie odstają od naszych rodzin. Szkoda mi dziewczyny, bo jeśli jest w ciąży, to w szkole nie dadzą jej żyć. Przede wszystkim nasi profesorowie, którzy są surowi i wymagający. Na każdym kroku podkreślają, jakie muszą być przyszłe nauczycielki. Stale wpajają nam, że powinnyśmy być uczciwe i odpowiedzialne, a naszym obowiązkiem jest szacunek do siebie i innych.

– Kasiu, zjadłaś wreszcie? – Z rozmyślania wyrwał mnie głos mamci. Stała nade mną i patrzyła zaniepokojonym wzrokiem. – Mówię do ciebie, a ty nie słyszysz. Coś się stało? Od wczoraj jesteś jakby nieobecna. W szkole wszystkodobrze?

Obudziłam się z odrętwienia. Przede mną stał talerz z nietkniętą kartoflanką. Sięgnęłam niechętnie po łyżkę, aby zjeść zupę, jednocześnie unikając wzroku matki.

– Odpowiesz mi? – Mama nie dawała za wygraną. Odłożyła na bok trzymaną w rękach ścierkę i przysiadła na krześle obok. – Czy muszę pojechać do szkoły?

Przełykałam w milczeniu zimną zupę. Wiedziałam, że powinnam opowiedzieć matce o tym, co mnie trapiło, bo czekała mnie kolejna nieprzespana noc.

– Bo… taka jedna od nas ze szkoły… chyba jest w ciąży – odpowiedziałam, nie patrząc jej w oczy.

Mama wpatrywała się we mnie uparcie, a ja nie byłam w stanie podnieść na nią oczu. Głupio mi było rozmawiać z nią o TYCH sprawach. Ona też nigdy nie miała potrzeby ani ochoty, żeby wytłumaczyć mi pewne rzeczy związane z byciem dziewczyną. Choćby miesiączka… Dowiedziałam się o niej od mamy, kiedy tak naprawdę było po fakcie. W kilku zdaniach, bardzo oszczędnie.

– Która? – zapytała, miałam wrażenie, że przez zaciśnięte gardło.

Potrząsnęłamgłową.

– Mamciu, nie znasz jej, to taka Helka, bardzo dobrauczennica.

– Kasiu, a dlaczego powiedziałaś, że… chyba jest w ciąży? Nie wiesz tego na pewno? – Mama próbowała dowiedzieć się czegoś więcej.

Opowiedziałam jej, co usłyszałam od Teresy, a ona popatrzyła na mnie zniesmaczona. W końcu westchnęła i delikatnie pogładziła mnie po włosach.

– Kasiu… nawet jeśli ta dziewczyna jest w ciąży, to jest sprawa jej najbliższych. Na pewno nie możecie o tym plotkować, bo zwyczajnie możecie skrzywdzić koleżankę.

– Ale mamo! Ja niczego nie wymyśliłam, powiedziała mi Teresa, ajej…

Mama przerwała mi tłumaczenia.

– No właśnie. Córeczko, kiedyś mnie też ktoś mnie oskarżył, że jestem w ciąży, że złapałam twojego ojca na dziecko. A to była nieprawda. Wiesz, jak się z tym czułam? Wiesz, jak strasznie było mi przykro z tego powodu? Takie oskarżenia są bardzo krzywdzące.

– Naprawdę, mamo?! Ktoś powiedział, że złapałaś ojca na ciążę? – zawołałam z przerażeniem. – Powiedz, kto cię oskarżył?!

Mama pokręciła głową, a w jej oczach zalśniłyłzy.

Przytuliłam się do niej jak dawniej, gdy byłam małą dziewczynką. Poczułam, że potrzebuję tej bliskości.

– Mamo, powiedz, kto to zrobił… – poprosiłam. – Nic o was nie wiem… Jak wyglądało wasze narzeczeństwo, gdzie się poznaliście, jak nasza rodzina znalazła się w Barwinach… – W moim głosie było słychać coraz więcej wyrzutów, ale mamcia pozostała nieugięta.

– Kasiu, może kiedyś… Muszę się przygotować do tej rozmowy, bo niełatwo mi wracać myślami do tamtych czasów. To było zaraz po wojnie, panowała straszna bieda, ludzie byli zewsząd narażeni na różne niebezpieczeństwa. Nie byliśmy lubiani przez napływowych, brakowało dla nas pracy… Dziecko… długo by opowiadać! – Mama zabrała pusty talerz i wróciła do zmywania naczyń. Miała zacięty wyraz twarzy, jakby o czymś mocno rozmyślała.

***

Po obiedzie mama położyła się, a ja postanowiłam pojechać rowerem do Skowronków. Dawno ich nie odwiedzałam i miałam z tego powodu wyrzuty sumienia, bo mogli potrzebować mojego wsparcia. Stryjenka czasem prosi mnie o pomoc przy pracach domowych albo o zakup jakichś drobnych sprawunków w mieście. Sama bardzo chętnie podróżuje po Barwinach, zapędzając się w najodleglejsze zakątki wsi, ale nie potrafi poruszać się po mieście. Nie wie na przykład, jak kupić bilet autobusowy, gdzie udać się, aby zrobić zakupy. Zawsze obarcza tym mnie. Pomagam im z przyjemnością, ale robię to bez wiedzy i pozwolenia matki. Kiedy wracam z ich zakupami z miasta, na przystanku zawsze czeka na mnie stryj August i odbiera ode mnie torbę. To zazwyczaj drobiazgi, których nie mogli kupić w naszej spółdzielni w Barwinach, jednak niezbędne do codziennego funkcjonowania. Nici, maść na stawy, nowy grzebień, kawałek mydła i inne przedmioty potrzebne do życia. Niekiedy stryjek daje mi za fatygę jakiś grosz na drobne przyjemności, z którego bardzo się cieszę. Mam osiemnaście lat i tak naprawdę nigdy nie byłam w kawiarni, bo przeszkodą jest brak pieniędzy. Wsparcie stryjka, a czasem i stryjenki stanowi dla mnie ważny aspekt w moim młodym życiu. Pieniądze od nich wydaję na różne bieżące potrzeby, ale też niewielki grosz odkładam na czarną godzinę, jakby zaszła jakaś pilna okoliczność wymagająca wkładu finansowego.

O tym właśnie myślałam, jadąc do stryjostwa. Moje rozważania przerwał odgłos jakiejś maszyny. Obejrzałam się dyskretnie i zobaczyłam, że ktoś za mną jedzie motorem. Zjechałam na bok i w tym samym momencie pojazd mnie wyminął, a kilkanaście metrów dalej zatrzymał się. Kierowca zsiadł z jednośladu i zdjął kask. Dopiero wtedy zobaczyłam, że to Marcin. Kiedy podjechałam, złapał obiema rękoma za kierownicę mojego roweru i zatrzymał go. Zeskoczyłam z siodełka, zła na niego, że mnie przestraszył.

– Serwus! – zawołał, uśmiechnięty od ucha do ucha. – Czemu jesteś takapoważna?!

– Bo mnie przestraszyłeś! – odburknęłam. Nie mogłam złapać tchu po szybkiej jeździe. – Myślałam, że jakiś zbój jedzie taki usmarowany!

Nie mogłam się powstrzymać od tego, żeby nie wytknąć mu brudnego stroju. Marcin trochę się speszył, ale dobrze mu tak. Niedziela, a on brudny, jakby w jakiejś robocie był. Ubranie, ręce, a nawet twarz miał uwalane czymś czarnym.

– Kaśka, motor naprawiałem! – tłumaczył się zawstydzony. – W tygodniu nie mam czasu, bo do roboty jeżdżę. Zostaje mi tylko niedziela!

– W niedzielę to się chodzi do kościoła, a nie pracuje! – mruknęłam, ale zerknęłam na pojazd, który tak bardzo go fascynował.

Nigdy nie byłam fanką takich wynalazków, ale motocykl wyglądał fajnie. Można było poruszać się nim szybciej niż rowerem, i oczywiście bez wysiłku.

– Zobacz, jaki wspaniały! – Gestem ręki zaprezentował z dumą swoje dzieło. – Kilka rzeczy wymieniłem, niektóre naprawiłem i działa jak nowy!

– Wszystko działa? – zapytałam. Chciałam wspomnieć o