Sprawy Szustra. Ciemna gwiazda - Ida Żmiejewska - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Sprawy Szustra. Ciemna gwiazda ebook i audiobook

Żmiejewska Ida

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

36 osób interesuje się tą książką

Opis

Grudzień 1894 roku, Warszawa.

Młody baron Julian Sierawski ma wszystko, o czym można marzyć. Arystokratyczny tytuł, doskonałą prezencję, oddaną rodzinę, rzesze znajomych, szalone powodzenie u kobiet, a także piękną i posażną narzeczoną. Co prawda Melania Wittmanówna to zaledwie córka fabrykanta, ale u progu XX wieku mariaż starego nazwiska z nowymi pieniędzmi nie dziwi już nikogo.

Niestety szczęśliwa karta nagle się odwraca. W przeddzień swojego ślubu, dokładnie w Wigilię Bożego Narodzenia, baron wychodzi z domu, aby pożegnać się z wolnością i przepada bez wieści. Narzeczona nadaremno czeka na niego u wrót kościoła, najbliżsi szaleją z niepokoju, a niedoszły teść przysięga zemstę.

Skandal wisi w powietrzu.

Na poszukiwania Sierawskiego wyrusza jego kuzyn – sędzia śledczy Jerzy Szuster. Tropy wiodą go do miejskich lupanarów, klubów dla mężczyzn i mieszkań kobiet podejrzanej konduity. Choć niesforny młodzieniec ma na sumieniu różne grzeszki, sprawa nie wygląda na skomplikowaną i odnalezienie go wydaje się kwestią godzin. Tymczasem ku przerażeniu wszystkich dochodzi do morderstwa. Śledztwo rozpoczyna się na dobre…

Jaka tragedia rozegrała się w wigilijny wieczór? W czyim interesie leży zniknięcie barona? Czemu majętna panna zgodziła się poślubić rozpustnika i utracjusza? Czy istnieją winy, których nie da się wybaczyć?

Czy Jerzy Szuster zdoła dotrzeć do prawdy? I czy święta Bożego Narodzenia, to odpowiedni czas na ściganie zabójcy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 295

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 7 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Andrzej Hausner

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
noemiszymula

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka naprawdę jest jak prezent pod choinkę. Mnóstwo znajomych twarzy, świetna intryga i niepowtarzalny klimat XIX-wiecznej Warszawy.
00



24 grudnia 1894 roku/12 декабря 1894 года

Niedaleko padło jabłko od jabłoni. *

Aniela Dulska

1.

– Ten chłopak wpędzi mnie do grobu – westchnęła baronowa Narcyza Sierawska i ciężko opadła na krzesło. Spojrzała najpierw na rozświetloną, bogato zdobioną choinkę, sięgającą aż do sufitu, a potem na stół uginający się pod ciężarem tradycyjnych potraw, z których część zdążyła już wystygnąć. – Powinniśmy zacząć godzinę temu – dodała z wyrzutem, odgarniając nerwowo kosmyk ciemnych, siwiejących włosów. – Zaraz nie da się tego jeść.

– Wróci – oznajmiła z niezachwianym spokojem jej świekra, pani Salomea, dama majestatyczna i w podeszłym wieku. – Niech się chłopiec zabawi, póki może.

Salomea od lat znana była z tego, że wszystkie przeciwności losu znosiła z godnością i stoickim spokojem – może dlatego, że na własne oczy widziała niejedno szaleństwo trzech pokoleń baronów Sierawskich. Zdaniem Narcyzy, zresztą dość często wyrażanym, Salomea sama ponosiła część winy za te wyskoki, ponieważ przez lata pobłażała zarówno nieżyjącemu już mężowi, jak i synowi. Julian, jedyny wnuk, był jej oczkiem w głowie i rozpieszczała go od dnia narodzin, co niejednokrotnie przynosiło opłakane skutki.

– W Wigilię?! – wybuchnęła Marysia, młodsza siostra niesfornego barona; rumieńce oburzenia pojawiły się na jej świeżym dziewczęcym obliczu. – Naprawdę nie mógł wybrać innego dnia?

– A został mu jakiś wybór? – Salomea spojrzała na wnuczkę z wyrzutem. – Jutro biedaczek się żeni. Taki wstyd… Jego pradziad przewraca się w grobie. – Dramatycznym gestem wskazała wiszący nad kominkiem portret dziarskiego napoleońskiego szwoleżera z bujnym wąsem i bokobrodami; to właśnie jego bitności i odwadze rodzina zawdzięczała majątek i znaczenie.

– Wie mama, że nie ma wyjścia – przypomniała ostrożnie Narcyza, zerkając w stronę drzwi, jakby liczyła, że zaraz się otworzą i uratują ją przed koniecznością prowadzenia bezsensownej dyskusji. – Mówiłyśmy o tym wielokrotnie. Spłacimy długi, a i dla Marysi – spojrzała na córkę, która niedawno skończyła pensję i miała wkrótce wejść na salony – uskłada się coś na posag.

– Ale żeby zaraz sprzedawać Juleczka kupcom… – Salomea wciąż nie była przekonana o słuszności rozwiązania, które jej synowej wydawało się istnym darem od losu. – Naprawdę się nie godzi.

– Nie kupcom, a fabrykantom – poprawiła ją Narcyza tonem cierpliwym, ale stanowczym. – Zresztą i tak nam się powiodło. Z jego reputacją nie chciała go żadna panna z naszej sfery. – Zniżyła głos, bo obecność Marysi – niewinnej panienki na wydaniu – wymagała dyskrecji. Dziewczyna nie powinna słuchać rozmów o rozwiązłości brata, nawet jeśli od kilku lat plotkowano o tym w całej Warszawie.

– Z jaką tam reputacją?! – oburzyła się Salomea. – Mężczyzna musi się wyszumieć! Tylko wtedy będzie dobrym mężem.

Stare wygodne przekonanie, głęboko zakorzenione w świadomości ludzi, jakoś nie znajdowało potwierdzenia w przypadku panów Sierawskich. Nie skłoniło to jednak Salomei do zmiany poglądów.

– Nie wypada szumieć w…

Końcówkę zdania zagłuszyło nagłe trzaśnięcie drzwi wejściowych, a po chwili z przedpokoju dobiegły odgłosy rozmowy i wesoły męski śmiech.

– Nareszcie raczył wrócić – mruknęła zdegustowana panna Sierawska, nerwowym gestem poprawiając fałdki sukni.

– Marysiu! – zganiła ją ostro babka. – Trochę szacunku dla brata! To twój opiekun.

Dziewczyna już otwierała usta, najwyraźniej zamierzała udzielić Salomei impertynenckiej odpowiedzi, ale nie zdążyła, gdyż do salonu wszedł lokaj Franciszek. Postawny, z kruczoczarnymi włosami i bakami, i wręcz śmiertelnie poważny. Wyprostował się niczym struna i z emfazą oznajmił:

– Jaśnie wielmożny pan baron.

Ledwo wypowiedział ostatnie słowo, a w progu salonu stanął – tak wyczekiwany przez wszystkie domowniczki – młody gospodarz i jedyny męski potomek rodu.

Na widok syna z Narcyzy opadła cała złość – jak bowiem mogłaby gniewać się na tego pięknego młodzieńca?

Jej dzieci wzięły po ojcu regularne rysy, jasne faliste włosy i migdałowe niebieskie oczy, ale Julian przewyższał urodą siostrę i choć niedawno skończył dwadzieścia pięć lat, wciąż emanował nieodpartym chłopięcym wdziękiem. Do tego był zawsze wypachniony, wypomadowany i ubrany jak spod igły. Mężczyzna wprost z obrazka! Ta cała Wittmanówna winna na kolanach dziękować Bogu, że Juleczek raczył przystać na propozycję jej familii.

– Dobry wieczór – powiedział Julian, uśmiechając się promiennie. Jego głos brzmiał miękko, niemal figlarnie, a uśmiech wystarczył, aby matczyne serce stopniało jak śnieg w marcowym słońcu. – Przepraszam za spóźnienie. W mieście zaspy jak Alpy i dorożka nie mogła się przebić. A wszystkie sanie, rzecz jasna, zajęte.

– Skąd jechałeś? – zapytała Marysia z niewinną miną. – Z Bielan? A może aż z Jabłonny?

– Marysiu! – zganiła ją natychmiast Salomea, która nie zauważyła ironii. – Nie męcz brata. Widzisz przecież, że biedaczek zmęczony.

Narcyza jednak przyjrzała się synowi uważniej. Nie, nie wyglądał na zmęczonego. Był raczej – jak to często bywało – niedysponowany po ciężkiej nocy zakrapianej alkoholem. Oczy miał nieco przygaszone, ruchy mniej sprężyste, a na policzkach nienaturalne rumieńce.

„Dobrze, że ślub dopiero jutro – pomyślała. – Do tej pory chłopiec zdąży dojść do siebie.” Może pan Wittman, przyszły teść, zdoła z czasem przekonać Juleczka do większej powściągliwości; libacje nie służyły bowiem ani jego zdrowiu, ani reputacji.

– Franciszku – odezwała się wyniośle Salomea, zwracając się do lokaja. – Niech Franciszek powie Dorocie, żeby podgrzała barszcz i kapustę. I podawajcie.

– Opłatek! – przypomniała sobie Narcyza, zrywając się z miejsca. – Gdzie jest opłatek?

W tej samej chwili Julian sięgnął do kieszeni surduta, wyjął biały pakiecik i uniósł go niczym relikwię.

– Panie Boże, Ty sprawiłeś, że ta święta noc, kiedy wspominamy pamiątkę Wcielenia Twojego Syna dla naszego zbawienia, zajaśniała blaskiem Twej światłości… – zaczął uroczyście, jako głowa rodziny, przynajmniej tytularna.

Mówił tak pięknie i prawie w natchnieniu, że Narcyzie zaszkliły się oczy. „Mój najdroższy złoty chłopiec – pomyślała – gdyby tylko zechciał, mógłby nawet zostać arcybiskupem”. Wzruszona babka także przytakiwała z uznaniem każdemu słowu. Tylko Marysia, ta niepoprawna dziewczyna, spoglądała na brata z wyrazem twarzy, który niepokojąco przypominał rozbawienie, a może nawet lekceważenie.

Po modlitwie domownicy przełamali się opłatkiem. W salonie rozbrzmiały uprzejme życzenia, słodkie zapewnienia i błogosławieństwa. Narcyza wylewnie powinszowała świekrze zdrowia i długich lat, córce – pomyślnego zamążpójścia, ale kiedy stanęła naprzeciwko syna, powiedziała tylko:

– Bądź rozsądny.

– Przecież jestem – odparł Julian z uśmiechem. – Inaczej nie brałbym ślubu.

– Bądź rozsądny – powtórzyła, tym razem z naciskiem. – I dobrze żyj z teściem. On dużo może. Wiele zależy od jego woli.

Julian pokiwał głową, jakby wszystko rozumiał, choć trudno było odgadnąć, co naprawdę myślał.

– Wiem, proszę mamy. Naprawdę to wiem. Znam go przecież od wieków…

Chyba mówił poważnie. Może rzeczywiście był szczery? Jeśli tak, to Narcyza mogła wreszcie zrzucić z piersi ogromny ciężar i – po raz pierwszy od miesięcy – pomyśleć, że los rodu Sierawskich jeszcze nie został przesądzony.

Zasiedli wreszcie przy odświętnie nakrytym stole. Na śnieżnobiałym obrusie połyskiwała zastawa z rodowym herbem, a świece w srebrnych lichtarzach rzucały ciepłe światło na twarze zebranych. Franciszek i Bronisława zaczęli wnosić gorące dania – najpierw zupę migdałową o subtelnym, waniliowo-korzennym zapachu, potem długo duszoną wigilijną kapustę z grzybami i grochem, a na koniec szczupaka przyrządzonego z warzywami.

Bronisława – szczupła kobieta w średnim wieku, o spracowanych dłoniach, siwiejących włosach i zmęczonym spojrzeniu – nie zabawiła w salonie dłużej, niż to było konieczne. Choć zatrudniono ją zaledwie kilka tygodni temu, zdążyła już zrozumieć, że panicz Julian nie przepada za jej widokiem. Cóż, prawda była taka, że nie lubił podżyłych pokojówek, którym, jak kiedyś zauważył z przekąsem, bardziej pasowałby kąt w przytułku, nie pańskie pokoje. Tym razem jednak nie powiedział ani słowa – jedno spojrzenie wystarczyło, aby Bronisława pospiesznie wycofała się do kuchni.

Za to Franciszek pozostał w salonie, ponieważ miał usługiwać przy stole. Narcyza odetchnęła głęboko, tym razem z wyraźnym zadowoleniem. Smakowite zapachy mieszały się z żywiczną wonią świerkowych gałązek i dymem unoszącym się z choinkowych świeczek, tworząc jedyny w swoim rodzaju aromat, który każdego roku przywoływał najlepsze wspomnienia z dzieciństwa. Boże Narodzenie – czy może być coś piękniejszego? Przede wszystkim to święto rodziny. Każdej. A już zwłaszcza tak doświadczonej przez los jak Sierawscy.

Narcyza skosztowała zupy, która smakowała wybornie – delikatna, słodkawa, z subtelną nutą cynamonu i migdałów – a potem omiotła spojrzeniem stół. Obok szczupaka pysznił się sandacz z jajami na twardo oraz karp podany na szaro w chłodnym sosie z rodzynkami i piernikiem. Były też paszteciki z kruchego ciasta z grzybowym farszem, a także kutia.

Dorota, kucharka z powołania, przeszła samą siebie. Choć stara i często zrzędliwa, darzyła Juliana prawie matczynym uczuciem. Znała go od niemowlęctwa, szykowała mu gorące mleko z miodem, kiedy miał gorączkę, ukradkiem podtykała łakocie i przeklinała pod nosem, gdy jako dorastający panicz wracał nocą z podejrzanych eskapad. A dzisiaj, wiedząc, że lada chwila jej ulubieniec odejdzie z domu, postarała się wyjątkowo.

– Jedz, dziecko, jedz – rzekła Salomea, patrząc z uwielbieniem na wnuka. – Gdzie ci będzie tak dobrze jak z nami?

– Ależ, proszę babci – Julian zaśmiał się cicho – przecież nie jadę na zesłanie. Żenię się tylko. I to z posażną panną, którą stać na najlepszego kuchmistrza w Warszawie.

– Skąd taka kupcówna może wiedzieć, jak dbać o męża? – burknęła stara dama.

– Nie kupcówna, tylko fabrykantówna – poprawiła babkę Marysia. – Ma ojca i brata, więc pewnie zna się na mężczyznach lepiej niż niejedna arystokratka.

– Na tych pospolitych może i tak – rzuciła Salomea z westchnieniem, w którym pobrzmiewała tęsknota za światem, który właśnie odchodził bezpowrotnie. – Ale nie o panach z panów, takich jak nasz Juleczek…

– Niech się kochana babunia nie martwi. – Julian nachylił się i chwycił dłoń babki. – Jak będzie mi źle, zaraz przybiegnę tutaj. Babunia mnie na pewno poratuje.

– Przychodź, dziecko, nawet codziennie – rozpromieniła się stara baronowa. – Inaczej uschnę z tęsknoty. Naprawdę nie wiem, po co ci ten ślub… I jeszcze w Boże Narodzenie!

– Nie mówmy o tym więcej! – ucięła stanowczo Narcyza, zerkając z irytacją na świekrę. Miała już dość nieustannego powtarzania swoich argumentów. Nie chciała też psuć atmosfery podczas wieczerzy. Świąteczne ciepło, wonie i blask świec działały kojąco nawet na Marysię, która, o dziwo, trzymała język za zębami. Narcyza nie potrafiła zrozumieć wiecznego krytycyzmu i przekory córki. Inne dziewczęta w jej wieku marzyły o pierwszym balu, fantazjowały o konkurentach, spoglądały tęsknie na wystawy modystek i krawcowych. A Marysia? Wiecznie coś podważała, zadawała niewygodne pytania, kwestionowała odwieczne prawdy i drażniła. Zwłaszcza Juliana. Co ją tak bolało? Co sprawiało, że patrzyła na brata z tym dziwnym, gorzko-szyderczym błyskiem w oczach?

„Byleby tylko nie rozeszło się po mieście, że ma trudny charakter…” – pomyślała z niepokojem baronowa. – „Bo gotowa zostać starą panną. I to na własne życzenie.”

Kiedy wieczerza dobiegła końca, Julian wstał od stołu i podszedł do choinki, spod której zaczął wyciągać starannie zapakowane podarunki. Prezenty, choć niezbyt drogie i praktyczne, były porządne i ładne. Ostatnio musieli zaciskać pasa, toteż nie mogli pozwolić sobie na zbytki. Pozory luksusu należało jednak zachować.

– Dla kochanej mamusi – oznajmił uroczyście, wręczając Narcyzie niewielkie pudełko przewiązane błękitną wstążką.

Baronowa przyjęła prezent z uprzejmym uśmiechem i odwiązała kokardę powoli, niemal z nabożeństwem, jakby rozpakowywanie było rytuałem, którego nie należało przyspieszać. W środku znajdowała się para jasnobrązowych rękawiczek z miękkiej skóry z podszyciem z kremowego flauszu – skromna elegancja w najlepszym wydaniu. Narcyza uniosła lekko brwi, zerkając ukradkiem w stronę Salomei. Mogło się zdawać, że szuka potwierdzenia, że prezent spełnił wymagania etykiety.

– Przydadzą się – rzuciła świekra chłodno, choć nie bez aprobaty. – Zima zapowiada się długa.

Julian skinął głową z uśmiechem i sięgnął po kolejny pakunek – długi, smukły, zawinięty w pergamin ozdobiony suszonymi kwiatami. Podał go Marysi. W jego wnętrzu krył się wachlarz z białego muślinu, delikatnie malowany w fiołki. Marysia rozłożyła go z cichym szelestem i przytknęła do policzka, jakby chciała poczuć chłód materiału na rozgrzanej twarzy. Uśmiechnęła się lekko i z nieśmiałością, która zdradzała, że jeszcze nie przywykła do otrzymywania takich wykwintnych podarków.

– Piękny – powiedziała cicho, spoglądając na brata. – Dziękuję.

Potem przyszedł czas na Salomeę. Jej prezent – większy i cięższy – zawierał wachlarz zupełnie innego rodzaju: wykonany z czarnych połyskujących piór, z masywnym trzonkiem z lakierowanego drewna. Stara dama wyjęła go z papieru bez słowa i rozłożyła jednym wprawnym ruchem. Jej twarz pozostawała nieruchoma, ale oczy na moment błysnęły. Było w tym spojrzeniu coś z satysfakcji, ale i wspomnienie przeszłości, może salonów sprzed lat albo przetańczonych walców.

– Bardzo w moim guście – rzekła w końcu, zamykając wachlarz z suchym trzaskiem.

Ostatni prezent był przeznaczony dla Juleczka. Para złotych spinek do mankietów z subtelnie wygrawerowanym rodowym herbem spoczywała w pudełeczku obitym granatowym aksamitem. Była to pamiątka po jego nieboszczyku ojcu. Nie tylko cenny drobiazg, lecz także symbol. Symbol przynależności, odpowiedzialności, ciągłości rodu. Szczerze mówiąc, Narcyza obawiała się, że syn wkrótce zastawi spinki i przehula pieniądze, ale z racji zbliżającego się ślubu musiała zaryzykować – pan młody powinien wyglądać godnie.

Po wspólnym odśpiewaniu kolędy, Salomea wyprostowała się na krześle i oznajmiła:

– Odpoczniemy chwilkę, a potem zaczniemy szykować się na pasterkę. Juleczku, pójdziesz z nami? – Spojrzała na wnuka z nadzieją. – Wypadałoby przed ślubem…

– Chętnie bym poszedł – odparł Julian z figlarnym uśmiechem, wsuwając spinki do kieszeni kamizelki. Potem ujął dłonie babki i kolejno je ucałował. – Ale muszę wyjść. Mam pilną sprawę do załatwienia.

Przysłuchująca się tej konwersacji Narcyza zmarszczyła brwi. Dobrze wiedziała, jak zazwyczaj wyglądały te „pilne sprawy” syna. Tym razem miała jeszcze gorsze przeczucia niż zwykle.

– Ale przecież…

– Niech idzie – przerwała jej stanowczo Salomea. – Niech się ostatni raz nacieszy wolnością. Po ślubie już mu nie pozwolą.

Narcyza odetchnęła i skinęła głową. Nie miała siły na spory.

– Dobrze, tylko wróć, synku, o przyzwoitej porze. Jutro czeka cię trudny dzień. Musisz być wypoczęty.

– Oczywiście, proszę mamusi. – Julian ucałował ją w policzek, skłonił się z wdziękiem i ruszył ku drzwiom lekkim nonszalanckim krokiem. – Niech się mamusia nie martwi, na pewno zdążę ze wszystkim.

2.

– Na miły Bóg, przestań płakać! – Ksawery Wittman z wyrzutem popatrzył na siostrę. – Idziesz do ślubu, nie na szafot.

Wieczerza wigilijna niedawno dobiegła końca. Ojciec, zmęczony ciężkim dniem i świadomy tego, co czeka go nazajutrz, pożegnał się i udał na spoczynek. Ciotka Gertruda, która nie kryła radości i ulgi z powodu zamążpójścia bratanicy, też poszła do siebie. Oni zaś siedzieli we dwójkę przy wciąż nakrytym stole i – jak w dzieciństwie – czekali, aż wypalą się wszystkie świeczki na skrzącej się od ozdób choince. Stół był jeszcze pełen śladów wigilijnej wieczerzy: porcelanowe talerze z resztkami sandacza i kutii, pokryte smugami maku i tłuszczu; dzbanek z niedopitym kompotem. Gdzieś pod filiżanką leżał ukruszony opłatek, który ktoś odłożył na później i całkowicie o nim zapomniał. W powietrzu wciąż unosił się słodko-korzenny zapach cynamonu, suszonych śliwek i migdałów, zmieszany z wonią żywicy i wosku. W pokoju panował półmrok – tylko blask choinki oświetlał ich twarze. Wszystko zwolniło, jakby czas zatrzymał się na moment między tym, co było, a tym, co dopiero miało nadejść.

– Nie płaczę. – Melania nerwowym ruchem wytarła oczy. – Jestem spokojna. I… cieszę się bardzo.

– Właśnie widzę.

Ksawery mógłby uznać obawy młodszej siostry za zwykłe fochy, a ją samą nazwać niewdzięcznicą, ale nie potrafił tego zrobić. Ostatnimi czasy nie wiedział nawet, jak z nią rozmawiać. Martwiło go to, gdyż w dzieciństwie byli sobie bliscy. Inna sprawa, że rozmowy nie zmieniłyby już niczego. Klamka zapadła nieodwołalnie. Ojciec i baronowa Sierawska ustalili warunki przyszłego mariażu, przyjęcie w Hotelu Europejskim zostało zapłacone, podróż poślubna szczegółowo zaplanowana, dom dla nowożeńców kupiony i urządzony, posag odliczony co do rubla.

– Widzisz… – Siostra spuściła głowę. – Co będzie jeśli… Co on…

– Naprawdę nie musisz się bać. – Wszedł jej łagodnie w słowo. – Ojciec i ja będziemy go pilnować.

Znał Juliana od dnia, kiedy obaj, jako jedenastoletni chłopcy, rozpoczęli naukę w VI Gimnazjum Rządowym przy Krakowskim Przedmieściu. Fakt, matka i babka rozpuściły go jak dziadowski bicz, więc lubił żyć ponad stan, bywał lekkomyślny, ale dzięki odrobinie perswazji i kontroli mógł jeszcze zawrócić ze złej drogi. Zwłaszcza gdyby zdołał raz na zawsze rzucić alkohol. Ksawery tłumaczył to kiedyś Melanii i nie miał siły robić tego po raz kolejny.

– Napijesz się? – zapytał tylko dlatego, że chciał przerwać krępującą ciszę i sięgnął po dzbanek z kompotem. – A może jesteś głodna? Nic nie zjadłaś.

– Nie – szepnęła, nie patrząc mu w oczy, a potem szybko wstała z krzesła. – Położę się, bo jutro…

– Masz rację, idź spać. – Kiwnął głową, stłumiwszy westchnienie. – Rano spojrzysz na wszystko inaczej.

3.

– Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi, wstańcie, pasterze, Bóg się wam rodzi… – Michaił Kaługin wyśpiewywał basem jedyną polską kolędę, jakiej zdołała go nauczyć małżonka.

Trud się opłacił. Ciocia Anna spoglądała na zięcia z rozczuleniem i niemal łzami w oczach, zaś wuj Osip, który lubił, gdy ktoś sprawiał radość jego żonie – ze szczerym uznaniem. Michaiła, człowieka, którego serce i język mówiły zawsze to samo, trudno było posądzić o wyrachowanie, toteż zapewne nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo wzrosły jego notowania u wciąż sceptycznie nastawionego do niego teścia.

– Brawo! – Rozpromieniona Julia zaczęła klaskać, gdy tylko małżonek zakończył pienia.

Szybko dołączyli do niej pozostali, w tym Jerzy, któremu udzielił się radosny nastrój.

– Ta kolęda wyszła ci wcale nieźle – stwierdził z podejrzaną słodyczą wuj Osip. – Czekamy na następną.

– Już mówiłem, że znam tylko tę jedną – zaśmiał się Michaił. – Teraz pora na kogoś innego. – Potoczył wzrokiem po towarzystwie zebranym przy stole.

– Gdy się Chrystus rodzi i na świat przychodzi… – zaintonowała Julia, najwyraźniej chcąc go wesprzeć – …ciemna noc w jasności promienistej brodzi.

Po chwili śpiewali już wszyscy, a właściwie głównie kobiety, ponieważ z mężczyzn słowa pieśni znali tylko mąż kuzynki Katarzyny oraz Jerzy.

Odkąd Szuster sięgał pamięcią, Boże Narodzenie u Mironowów urządzano dwukrotnie: najpierw katolickie, które świętowali głównie ciocia Anna i on, a teraz jeszcze Antoni, kilkanaście dni później zaś prawosławne – dla reszty rodziny. Nikomu to nie przeszkadzało, a dzieci uwielbiały ten zwyczaj, gdyż oznaczał podwójne podarki oraz choinkę, której nie ubierali wyznawcy prawosławia. Teraz też siedziały na dywanie, niemal pod samym drzewkiem – dorośli przezornie pogasili świeczki – i oglądały zabawki, którymi w ilościach niemal hurtowych obdarowali je rodzice, dziadkowie i krewni.

Mironowowie mieli sześć zamężnych córek, które do tej pory sprawiły im tuzin wnucząt. Połowa z nich – akurat ta młodsza – gościła obecnie w ich domu. Były wśród nich cztery pociechy kuzynki Ludmiły i jej męża Aleksieja, przybyłych na święta z Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie Aleksiej pełnił zaszczytną funkcję zastępcy prezesa Sądu Okręgowego, oraz prawie czteroletni bliźniacy Julii i Michaiła. Niestety, tych ostatnich bardziej było słychać niż widać; w tej chwili wywrzaskiwali w niebogłosy jakąś nieznaną Jerzemu kolędę, zapewne własnej kompozycji. Starsze kuzynostwo próbowało oczywiście ich przekrzyczeć.

– Czemu tak im się przyglądasz, Jerzyk? – zapytała ze śmiechem Ludmiła. – Chciałbyś już mieć swoich chłopaków?

– Nie – rzucił przekornie. – Myślę tylko, jak ich zakneblować.

– Czekolada zakleja usta – rzucił Michaił z udawanym ubolewaniem, choć oczy błyszczały mu wesołością. Uwielbiał obu swoich gagatków. – Ale tylko na chwilę.

– Paszka! Pietka! – odezwała się srogim tonem Julia. – Spokój, bo na drugie święta nie będzie nawet cukierka!

Chłopcy momentalnie ucichli. Zadziałała nie tyle groźba, co niezachwiany autorytet matki, która – zdaniem Jerzego – od najmłodszych lat miała zadatki na pogromczynię lwów.

– A gdzie jest Timur? – przypomniała sobie nagle ciocia Anna, rozglądając się po salonie w poszukiwaniu swojego pupila. – Nic, biedaczek, nie jadł. Kici, kici.

– Jak to gdzie? – zapytał retorycznie Jerzy, zerkając na dzieciarnię, która z zapałem ogołacała z cukierków najniższe gałęzie drzewka. – W gabinecie. Schował się przed najazdem Hunów.

– Najazd Hunów dopiero zobaczysz, jak się zjawią Masza, Natasza i Ola – zaśmiała się Julia.

– A nawet jeśli się nie zjawią – wtrąciła się niespodziewanie Katarzyna, lekko się rumieniąc – to za rok i tak będzie nas więcej. Właśnie o tym chcieliśmy wam z Antosiem powiedzieć. – Uśmiechnęła się do męża.

Jerzy jęknął w duchu. Tylko niemowlęcia brakowało im do kompletu. Liczył, że kuzynki choć na chwilę wstrzymają się z rodzeniem, ale wyglądało na to, że ich możliwości były niewyczerpane, a i ochota całkiem spora. On zaś nie mógł nic poradzić na to, że lubił spokój. Może powinien pomyśleć o wynajęciu własnego mieszkania? Myśl kusiła, lecz tylko przez moment. Uświadomił sobie bowiem, że wtedy tkwiłby w domu sam jak palec, nie mając do kogo otworzyć ust. Nie żeby był szczególnie wylewny – przeciwnie, ale sama obecność bliskich działała na niego kojąco. Kuzynka Maria śmiała się kiedyś, że Jerzy potrzebuje ludzi tylko po to, aby udowadniać im, jak bardzo nie są mu potrzebni.

– Myślę, że też powinieneś o tym pomyśleć – powiedziała ciocia Anna, kiedy ucichły gratulacje dla przyszłych rodziców.

– O czym? – zapytał niewinnie, choć doskonale wiedział, do czego zmierza krewna.

– O ożenku, Jerzyk. I o dzieciach. Najwyższy czas.

Jęknął po raz drugi. Ciotka uwielbiała kojarzyć małżeństwa. Kiedy wszystkie jej córki szczęśliwie dotarły do ołtarza, a Aleksander Woronin, którego traktowała niemal jak syna, po długich perturbacjach wreszcie poślubił ukochaną Leontynę, zorientowała się, że na rynku matrymonialnym został już tylko on. Od tamtej pory przypuszczała na niego regularne szturmy. Na razie jakoś się trzymał.

– Rzeczywiście pora – dorzucił jak na złość wuj Osip. – Miałem dwadzieścia osiem lat, kiedy zaręczyłem się z Anuszką.

Jerzy od razu pożałował, że nie zignorował tematu. Wiedział, co będzie dalej – i wcale się nie pomylił.

– Ja też – dodał z powagą Aleksiej. – Dwadzieścia osiem i ani dnia więcej.

– Ja trzydzieści – przypomniał Michaił.

– A ja trzydzieści dwa – dołożył swoje Antoni.

– A ja mam dwadzieścia siedem i kwartał! – skwitował tę wyliczankę. – Mogę jeszcze poczekać.

– Jerzyk, czas tak szybko leci – westchnęła ciotka.

– Zaraz ci stuknie te dwadzieścia osiem – wtrąciła się Julia z łobuzerskim uśmiechem.

– A zaraz potem trzydziestka – dodała Ludmiła, udając niewiniątko. – I starość.

– Nie mam kandydatki na narzeczoną – oświadczył, gdyż ten argument zazwyczaj kończył wszelkie dyskusje.

Nie mówił jednak całej prawdy. Była pewna panna, którą kiedyś widział u swego boku. Problem w tym, że ich drogi rozeszły się dawno temu. Istniało też spore prawdopodobieństwo, że dziewczyna śmiertelnie się na niego obraziła. Próbował o niej zapomnieć, przekonując samego siebie, że nie ma sensu żyć mrzonkami. Bezskutecznie, gdyż coś, czego nie umiał nazwać ani zrozumieć, sprawiało, że żadna inna kobieta nie była w stanie zachwycić go do tego stopnia, aby choć przez chwilę pomyślał o ślubie.

– Powinieneś częściej bywać w towarzystwie – oznajmiła ciocia Ania, która chyba uważała, że znalazła lekarstwo na jego bolączki. – Zaraz zacznie się karnawał. Porozmawiam z twoją ciotką Eweliną i zadbamy, żebyś zaczął chodzić na bale.

„Matko Boska, ratuj!” – jęknął w duchu Jerzy. Znał ciocię zbyt dobrze, aby wątpić w to, że natychmiast wcieli ten plan w życie.

– Kolega Aloszy ma bardzo piękną córkę – wtrąciła z zapałem Ludmiła. – Musisz koniecznie odwiedzić nas w Piotrkowie.

– Żona Rosjanka pomogłaby ci w karierze – dorzucił jej mąż z powagą. – Zastanów się nad tym poważnie.

– Nie sądzę, żebym był atrakcyjną partią dla rosyjskiej panny – odpowiedział chłodno Jerzy. – Nie mam majątku. Ani wielkiego nazwiska.

– Nie mów tak – zaprotestowała Julia. – Jesteś młody, przystojny, wykształcony. I masz przed sobą świetną przyszłość.

– I wcale porządną parantelę – dodała ciocia, nie zamierzając się poddać. – Ani się obejrzysz, a znajdziemy ci odpowiednią narzeczoną.

– A ja myślę – odezwał się niespodziewanie Michaił – że Jerzy sam ją znajdzie. I to taką, że mowę nam odbierze z zachwytu. – Mrugnął porozumiewawczo.

Szuster natychmiast się spiął. Czyżby mąż kuzynki znał jego sekret? Niewykluczone. Aleksander mógł się wygadać. Albo Antoni – on też, niestety, wiedział o jego młodzieńczej fascynacji.

– Nie wydaje mi się – stwierdziła stanowczo ciotka. – Gdzie miałby ją poznać? W pracy?

– Saszka swoją żonę poznał właśnie w pracy – przypomniał z rozbawieniem Michaił. – Co prawda, trochę mu zeszło, nim ją zaciągnął do cerkwi…

– Do jego rekordu jeszcze mi daleko – oświadczył Jerzy, choć istniało ryzyko, że kłamie.

– Święta Przeczysta nie pozwoli, żebyś tyle się męczył – rzuciła Katarzyna. – Ślub trzeba brać bez zwłoki.

– A właśnie! – Ciocia Ania złapała się za głowę. – Na śmierć zapomniałam. Julian Sierawski jutro się żeni!

– Syn ciotki Narcyzy? – upewniła się Ludmiła. – Tak już wyrósł?

– Wyrósł, wyrósł – mruknął z przekąsem wuj Osip. – I niezłe z niego ziółko. Wdał się w ojca i dziadka.

– Narcyza przysłała zaproszenia dla całej rodziny – dodała szybko ciotka, jakby zamierzała złagodzić słowa męża.

– Baronowa najpewniej chce się pochwalić, że syn wżenia się w Wittmanów – zauważył z krzywym uśmiechem Antoni. – Panna ma pół miliona posagu.

– Znam ciotkę Narcyzę i jej świekrę – odezwała się Julia. – Obie pewnie płaczą po kątach nad „upadkiem rodziny”. Ale nie mają wyjścia, bo…

Zaczęła opowiadać o finansowych kłopotach Sierawskich, lecz Jerzy nie słuchał. Narcyza była, co prawda, wujeczną siostrą cioci Anny, a więc tym samym i jego zmarłej matki, ale nie interesowały go rodzinne plotki. Kuzyna Juliana znał zresztą zbyt słabo, aby zaprzątać sobie nim głowę.

– A więc postanowione – oznajmiła nagle ciotka.

– Co postanowione? – ocknął się z zamyślenia, z dziwnym przeświadczeniem, że umknęło mu coś ważnego.

– Idziesz jutro na ślub! Razem ze mną, Ludmiłą, Katią i Antonim.

Polowanie na narzeczoną naprawdę się zaczęło… Jerzy jęknął w duchu. Chyba już setny raz tego wieczoru. Kiedy zaś wrócił do swojego pokoju i zamknął za sobą drzwi, przez chwilę stał bez ruchu, jakby wciąż nie dowierzał temu, co właśnie się wydarzyło. Z salonu dobiegały stłumione głosy, Julia coś jeszcze opowiadała zebranym, a ciotka Ania zapewne snuła plany swatów, uwzględniające przedstawienie go co najmniej pięciu pannom i zaciągnięcie na wszystkie karnawałowe bale.

„Niech mnie Bóg ma w opiece” – pomyślał zrezygnowany Jerzy. Najpierw ten przeklęty ślub, potem zabawa u radczyni Brzeskiej, czyli ciotki Eweliny, kolejnej kuzynki matki, a następnie wizyta w Piotrkowie i spotkanie z córką kolegi Aloszy. Ten oceni jego kompetencje i gotowość do ożenku po długości wąsów i znajomości wierszy Puszkina. „Żona Rosjanka? Matko Przenajświętsza…”

Owszem, był carskim urzędnikiem i – co więcej – chwalił sobie pracę w Sądzie Okręgowym. Robił to, do czego ciągnęło go od dziecka i co odpowiadało jego poczuciu sprawiedliwości. Ale nigdy – ani w domu wujostwa, ani na studiach w Dorpacie, ani podczas kilkuletnich praktyk w Riazaniu – nie spotkał Rosjanki, która by go rozumiała. Choć, prawdę mówiąc, Polki nie były wcale lepsze.

Tylko jedna…

Wtedy przypomniało mu się porozumiewawcze mrugnięcie i słowa Michaiła. Aluzja była aż nadto czytelna i nieprzyjemnie trafna. Najgorsze, że skoro Misza wie, wkrótce dowie się i Julia, a potem cała rodzina. I wtedy Jerzy nie zazna spokoju. Wścibskie kuzynki wezmą go na spytki, będą męczyć do skutku, a potem wzruszać się, wzdychać z rozrzewnieniem i snuć romantyczne fantazje na temat jego przyszłości, które nijak będą się miały do rzeczywistości. Bo przecież nie zdoła im się przyznać, że w najważniejszej chwili zwyczajnie stchórzył. Dawna sympatia postawiła wszystko na jedną kartę i po latach milczenia wyciągnęła do niego rękę, a on tę rękę odepchnął. „Może powinienem wziąć urlop i wyjechać na kilka tygodni do wód… Albo do klasztoru.” Parsknął pod nosem. Usiadł na skraju łóżka, rozpiął kołnierzyk koszuli i wpatrzył się w ciemność za oknem.

– Ożenić się – mruknął. – Świetny plan, zaiste. Tylko z kim? I – co ważniejsze – po co?

25 grudnia 1894 roku/ 13 декабря 1894 года

Mamcia mówi, że do zamążpójścia to trzeba mieć końskie zdrowie.

Mela Dulska

1.

Rozświetlony oraz udekorowany stroikami z jedliny, szyszek i kwiatów Kościół Panien Wizytek na Krakowskim Przedmieściu prezentował się wspaniale. Nawet zwykle krytyczna pani Oktawia Burzyńska, zlustrowawszy uważnie najpierw świąteczną szopkę, potem wszystkie ozdoby ołtarza i ławek, a na końcu rozłożony na środku nawy czerwony dywan, musiała niechętnie przyznać, że w Warszawie nie ma chyba piękniejszej świątyni. Tylko co komu po pięknie, skoro w dwustuletnich murach panował koszmarny ziąb. Na dodatek czas mijał, już dobry kwadrans temu wybiła piąta, na zewnątrz zrobiło się ciemno choć oko wykol, a młoda para wciąż nie pojawiała się w drzwiach.

Oktawia znaczącym chrząknięciem dała znak mężowi, aby odchylił się nieco do tyłu, gdyż zamierzała sprawdzić, co robią jej siostry zajmujące miejsca na drugim końcu ławki. Amelia, której towarzyszyli małżonek oraz młodsza pasierbica Celina, i siedząca obok niej Rozalia właśnie wymieniały szeptem jakieś uwagi. Nie one jedne. Pani Burzyńska nagle pożałowała, że usadowiła się z samego brzegu; widziała wszystko doskonale, ale nie mogła wziąć udziału w żadnej zajmującej konwersacji i z nikim podzielić się swoją opinią. Jedyna nadzieja w tym, że siedząca prawie na samym przedzie Rena Zelman, dziennikarka z „Kuriera Porannego”, napisze coś ciekawego o tym ślubie. Choć to już nie to, co kiedyś… Za czasów świętej pamięci Józefiny Majerowej sprawozdania z imprez towarzyskich były naprawdę interesujące, a plotki – choć podane w zawoalowany sposób – rzeczywiście najnowsze. Pani Józefina dała się jednak zabić i teraz spoczywała w grobie – tak właśnie kończą kobiety, które zapominają o swych świętych i przyrodzonych obowiązkach – a jej stanowisko przejęła młodsza koleżanka o zdecydowanie mniej ostrym piórze.

Znudzona oczekiwaniem i coraz bardziej zirytowana bezczelnością młodej pary, Oktawia potoczyła wzrokiem po zebranych w kościele gościach. Zważywszy na fakt, że tego dnia przypadało Boże Narodzenie, naprawdę dopisali. Pojawili się nawet przedstawiciele arystokratycznych rodzin – jak choćby daleki kuzyn pana młodego, hrabia Gucio Potocki z Jabłonny – a także ziemianie, liczni inteligenci wywodzący się ze zbiedniałej szlachty oraz bankierzy, fabrykanci i kupcy, łącznie z młodym Szlangbaumem, który przechrzcił się natychmiast po śmierci ojca, sławnego Henryka – tego samego, który w krótkim czasie zamienił kilka sklepów kolonialnych w prawdziwe imperium handlowe. Po pierwszych i drugich widać było klasę, po drugich i trzecich – ogromne pieniądze.

Zdegustowana pani Oktawia uważała za skandal to, że powszechnie szanowana pani Komorowska, której trzech braci poszło do powstania i skończyło na Syberii, donaszała stare futra z czasów świetności rodziny, zaś pochodząca z gminu bankierowa Ragulska zadawała szyku w wartej majątek szubie z szynszyli, sprowadzonej prosto z Petersburga. Albo taka Zarzycka, co to jej mąż smażył pączki… Uchodziła za najlepszą klientkę warszawskich jubilerów. Ojciec panny młodej, który mógłby kupić pół miasta i nawet by tego nie odczuł, dorobił się zaś majątku na wulgarnych rurach do kanalizacji. Ale cóż, przecież pieniądze nie śmierdzą, nawet jeśli mają dużo wspólnego z nieczystościami. Tyle że świat coraz bardziej schodzi na psy i nikt już nie zna swojego miejsca.

Swoją drogą, ciekawe, kto wpadł na pomysł, aby uroczystość ślubną urządzać w Boże Narodzenie? Chyba tylko tak roztrzepana osoba jak Narcyza Sierawska mogła zapomnieć, że grudniowa data to proszenie się o nieszczęście dla młodych. Ciekawe też, czemu zaprosiła gości od razu do kościoła, a nie – jak Pan Bóg przykazał – najpierw do domu na błogosławieństwo? Niewykluczone, że był to wymysł tych nuworyszy Wittmanów, wszak tacy ludzie nie mieli pojęcia o formach przyjętych w dobrym towarzystwie i przekazywanych od stuleci z pokolenia na pokolenie. Co tu kryć, pani Oktawii nie podobał się ten mariaż. Nie budził jednak jej zdziwienia. Związki szanowanych szlacheckich nazwisk z wielkimi pieniędzmi nowobogackich zdarzały się nader często i należało pogodzić się z tym, że w najlepszych salonach pojawiały się osoby, których jej świętej pamięci matka, Leontyna z Prażmowskich Woydowa, nie wpuściłaby nawet do przedpokoju.

Kwaśna mina pani Salomei, babki pana młodego, kazała się domyślać, że szacowna dama doszła do podobnych wniosków. Cóż, miała wśród przodków Potockich z Podhajec i Tyszkiewiczów z Łohojska, a patrzyła, jak jedyny wnuk bierze sobie za żonę Wittmanównę znikąd. Skoro jednak do tego doszło, rodzina naprawdę musiała znaleźć się na krawędzi finansowej przepaści. Narcyza Sierawska od dawna robiła dobrą minę do złej gry, ale i tak wszyscy w Warszawie wiedzieli, że jej świekr, mąż, a wreszcie ukochany synalek przepuścili majątek, który pomyślnym zrządzeniem Opatrzności znalazł się w rękach ich przodków za czasów panowania ostatniego króla. Ze wspaniałości rodu został tylko baronowski tytuł nadany Ewarystowi Sierawskiemu za męstwo i zasługi przez samego cesarza Napoleona. Ten widocznie wart był aż tyle, że zaślepił Joachima Wittmana.

Z drugiej jednak strony – Oktawia zerknęła na rodzinę panny młodej – Wittman słynął z ciężkiego charakteru i jeszcze cięższej ręki, więc niewykluczone, że poradzi sobie z krnąbrnym zięciem. Swoją drogą, ciekawe czemu jego syn tak się denerwuje? Ksawery Wittman skończył ponoć studia inżynierskie na Politechnice w Rydze i po powrocie do Warszawy zatrudnił się w przedsiębiorstwie ojca. Budził zainteresowanie panien na wydaniu, a zwłaszcza ich matek, ponieważ był młody, wyględny, a przede wszystkim bajecznie bogaty. Niektórym – niestety – to wystarczało. Pani Burzyńska nie miała, co prawda, córki, tylko siedmioletnią wnuczkę po nieboszczyku synu, ale już teraz wiedziała, że nie pozwoli jej poślubić kogoś bez nazwiska i szanowanych przodków. Świat był bowiem tak urządzony, że kobieta zawsze szła za mężem – albo na szczyt, albo na dno. Choćby taka Wójtowiczówna… Oktawia spod zmrużonych powiek zerknęła na siedzącą tuż przed nią parę młodych ludzi – smukłą brunetkę ubraną według najnowszej mody i postawnego blondyna. A więc taka Wójtowiczówna zamiast trzymać się swojej sfery, wyszła – ponoć z wielkiej miłości – za młodego Kellera, którego ojciec zbił majątek na gwoździach, zaś matka przed ślubem tańczyła w balecie. Babka Wójtowiczówny, Julia z Rembielińskich, której bliska kuzynka poślubiła samego Branickiego z Białej Cerkwii, nie przeżyłaby takiego despektu.

Albo Anna Zabiełłówna… Oktawia przeniosła wzrok na drobną siwiejącą damę zajmującą miejsce w ławce po drugiej stronie nawy. Czterdzieści lat temu wybłagała u rodziców zgodę i poślubiła Rosjanina. „Rosjanina!” – Pani Burzyńska jęknęła w duchu, gdyż natychmiast przypomniała sobie o swojej wyrodnej siostrzenicy i jednocześnie byłej synowej, która zaledwie kilka miesięcy temu popełniła taki sam mezalians. Cała rodzina próbowała przemówić jej do rozumu, a nawet zabronić tego ślubu, ale uparta dziewczyna postawiła na swoim, przy okazji okrywając wstydem krewnych. Jej matka, Amelia, a także sama Oktawia ciężko odchorowały ten skandal i dopiero jesienią zaczęły pokazywać się w towarzystwie. I to z duszą na ramieniu, gdyż Tenia zamiast zamknąć się w domu, aby pokutować za narodową tudzież religijną zbrodnię i pozwolić ludziom o sobie zapomnieć, bezwstydnie szastała się po mieście ze swoim Moskalem i – chyba na złość matce oraz byłej świekrze – wyglądała na bardzo zadowoloną.

Anna miała więcej przyzwoitości. Żyła spokojnie jak Pan Bóg przykazał, nie na widoku, więc towarzystwo ją tolerowało. Na uroczystościach rodzinnych pojawiała się bez męża, aby nikogo nie drażnić. Za to przeważnie zabierała którąś z córek. Dziś towarzyszyły jej aż dwie, a do tego zięć, czyli mecenas Antoni Paszkiewicz, którego pani Burzyńska i jej mąż też znali jak zły szeląg. I ktoś jeszcze… Oktawia ponownie zmrużyła powieki, żałując, że w kościele nie wypada sięgnąć po lorgnon. „Co za bezczelność!” – Rozpoznała wreszcie młodego mężczyznę i z trudem powstrzymała pogardliwy okrzyk. Toż to ten wścibski smarkacz Szuster, którego ciotka Anny, hrabina Ulińska, przez lata nie uznawała za swojego wnuka.

Szuster – kto by się spodziewał?! – skończył studia prawnicze i teraz łapał bandytów razem z tym szubrawcem Woroninem, który namieszał w głowie Teni. Sam ten fakt wystarczyłby, aby pani Burzyńska poczuła do niego przemożną antypatię.

– Ile to jeszcze potrwa? – Z zamyślenia wyrwał ją głos małżonka, który nie znosił oficjalnych uroczystości i przyszedł do kościoła tylko dlatego, że był winny pieniądze staremu Wittmanowi.

– Nie wiem – szepnęła w odpowiedzi. – Chyba coś się stało.

– Co za porządki – irytował się pan Burzyński. – Trzy kwadranse spóźnienia…

Oktawia mogłaby czekać i trzydzieści, aby tylko dowiedzieć się, co stoi za tym niecodziennym zdarzeniem. Nie, nie mogła się mylić – w powietrzu wisiał skandal. A to oznaczało, że istniała jeszcze elementarna sprawiedliwość i Wittmanowie dostaną nauczkę za swoje zuchwalstwo. Ślub odwołany w ostatniej chwili to coś, o czym salony będą mówić przez cały karnawał.

Jak na zawołanie olimpijsko spokojna Narcyza wstała ze swojego miejsca, dumnie uniosła głowę i nie oglądając się na zaintrygowanych jej zachowaniem gości, ruszyła w stronę kruchty. Ksawery Wittman przez chwilę szeptem naradzał się z ojcem, a potem opuścił ławkę i podążył za baronową. Szmer podnieconych głosów stawał się coraz głośniejszy.

Przypisy

* Wszystkie cytaty pochodzą ze sztuki Moralność pani Dulskiej Gabrieli Zapolskiej

Redakcja

Małgorzata Podlewska

 

Korekta

Dorota Honek-Sac

 

Skład i łamanie wersji do druku

Łukasz Slotorsz

 

Projekt graficzny okładki

Mariusz Banachowicz

 

© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2025

© Copyright by Ida Żmiejewska, Warszawa 2025

 

Wydanie pierwsze

ISBN: 9788384300381

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

 

 

WYDAWCA

Agencja Wydawniczo-Reklamowa

Skarpa Warszawska Sp. z o.o.

ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2

00-036 Warszawa

tel. 22 416 15 81

[email protected]

www.skarpawarszawska.pl

@skarpawarszawska

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

24 grudnia 1894 roku/12 декабря 1894 года

25 grudnia 1894 roku/ 13 декабря 1894 года

Przypisy

Strona redakcyjna

Punkty orientacyjne

Spis treści