Warszawianka. Od zmierzchu do świtu - Ida Żmiejewska - ebook
BESTSELLER

Warszawianka. Od zmierzchu do świtu ebook

Żmiejewska Ida

4,6

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Najnowsza powieść Idy Żmiejewskiej, której debiutancka Warszawianka zdobyła nominację do Nagrody Wielkiego Kalibru.

Karnawał 1894 roku. Warszawa bawi się w najlepsze. Każdego dnia w wielkich salach i domach prywatnych odbywają się przyjęcia, rauty i maskarady. Matki robią wszystko, aby znaleźć odpowiednich mężów dla córek, a ojcowie liczą ruble przeznaczone na posagi. Radosny nastrój przerywa morderstwo. W trakcie balu w Resursie Obywatelskiej, ginie Józefina Majerowa, wyrocznia w sprawach mody oraz autorka rubryki towarzyskiej w jednej z warszawskich gazet. Zabójca zniknął w tłumie gości, nie zostawiając śladów. Młody sędzia śledczy, Jerzy Szuster, robi wszystko, aby rozwikłać sprawę dziwnej zbrodni. Pomaga mu w tym komisarz policji, Aleksander Woronin. Niestety, wysiłki śledczych nie przynoszą efektu. Nikt nie zna tajemnic zmarłej dziennikarki, motywy zbrodni są niejasne, zeznania świadków wykluczają się wzajemnie, podejrzani mają żelazne alibi, a jedynym dowodem rzeczowym jest stłuczona butelka. Wygląda na to, że w krwawej układance brakuje najważniejszych elementów. Tymczasem ktoś zabija kolejną osobę... Co łączy dwie z pozoru różne ofiary? Czy rozwiązania zagadki należy szukać w teraźniejszości, czy może w zamierzchłej przeszłości? Jaką rolę w sprawie odgrywa Leontyna Rapacka? Czy pierwsze śledztwo Jerzego Szustra ma szanse zakończyć się sukcesem? I czy Aleksander Woronin zdoła uporządkować swoje życie osobiste?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 512

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (290 ocen)
208
61
19
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BEATAWOJDA

Nie oderwiesz się od lektury

Książka kończy bardzo dobrą serię Jest w nich historyczne tło, zagadkowe morderstwa oraz niebanalny romans. Polecam wszystkim lubiącym bardzo dobre pióro. Z niecierpliwością czekam na kolejne powieści autorki. Beata Wojda
20
kbuczek

Nie oderwiesz się od lektury

W sam raz dla miłośników historii i kryminałów. Wszystkie 3 części znakomite.
10
AT_Czlonka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna i ciekawa książka, cała trylogia zresztą, polecam.
10
AgnieszkaR64

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Gaya1407

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała trylogia. Gratulacje dla autorki. Z pewnością przeczytam inne książki Pani Żmiejewskiej.POLECAM!
00

Popularność




RedakcjaPaweł Wielopolski
KorektaBożena Sigismund
Projekt graficzny okładkiMariusz Banachowicz
Zdjęcia wykorzystane na okładce© Cottonbro/Pexels
Zdjęcie autorki na okładceKarolina Cisowska
Skład i łamanieAgnieszka Kielak
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2020 © Copyright by Ida Żmiejewska, Warszawa 2020
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66939-74-5
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 03-475 Warszawa tel. 22 416 15 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Nienawidzieć się wolno (...) kraść, zabijać...

wszystko, wszystko wolno, tylko nie wolno kochać.

BOLESŁAW PRUS, LALKA

Dla Ewy Knap

MAZOWSZE, OKOLICE PŁOCKA,GRUDZIEŃ 1863 ROKU

Uciekinier wstrzymał konia i starając się opanować drżenie ciała przemarzniętego do szpiku kości, wytężył słuch. Cały zgiełk bitwy – pokrzykiwania kozaków, huk wystrzałów i wizg kul, wołanie o pomoc i jęki rannych, a potem odgłosy bezładnego odwrotu polskiego oddziału i rosyjskiej pogoni – wreszcie ucichł. Wokoło szumiał zasypany śniegiem las.

Kurczowo ściskając wodze, obejrzał się za siebie: wiódł drugiego wierzchowca, a przytulony do jego grzywy mężczyzna z trudem utrzymywał się w siodle i trawiony gorączką, mruczał coś niezrozumiale.

Zaspy stawały się coraz większe i zmęczone zwierzęta z trudem przedzierały się przez śnieg oraz dzikie ostępy. Przemarznięty i wymęczony uciekinier zsiadł ze swojego konia: musiał przejść choć kawałek, aby nie zasnąć.

Zaczynał tracić nadzieję. Ganił się za to nieustannie i w końcu, aby całkowicie nie popaść w zwątpienie, zaczął modlić się do Najświętszej Panienki; jeśli ktoś mógł ich uratować, to tylko ona. Musiała mieć wobec nich jakieś plany, skoro nie pozwoliła, aby jak ich towarzysze walki, utopili się w Wiśle. Skoro pomogła im umknąć kozackiej pogoni.

Ranny wykrzyknął coś w malignie.

W oddali rozległo się przeraźliwe wycie. Po chwili do pierwszego wilczego głosu dołączył drugi, wreszcie trzeci i czwarty. Wierzchowiec nerwowo zastrzygł uszami, a uciekinier zmartwiał. Co prawda, miał broń, ale cały proch zamókł, kiedy wyciągał rannego ze sterty trupów leżących na brzegu Wisły. Szablę stracił jeszcze w bitwie.

Z rozpaczą wsłuchiwał się w skowyt, który mógł im zwiastować potworną śmierć, kiedy nagle uświadomił sobie, że dobiega go jeszcze inny odgłos – swojskie szczekanie podwórzowych psów.

Dziękuję, Najświętsza Panienko.

***

Nie wiedział, jak długo trwała wędrówka, ale był już środek nocy, kiedy ujrzał pierwsze zabudowania. Wjechał w długą wierzbową aleję. Rosochate drzewa przybierały w ciemności dziwne, często straszne kształty, ale on nie czuł strachu, tylko lekkość w sercu. Wyraźnie widział stary dwór, w którym jego przyjaciel osiadł po śmierci ojczyma. Nigdzie nie było żywego ducha, nawet kiedy podjechali pod samo wejście.

Uciekinier zeskoczył z konia tak zręcznie, jakby cudem odzyskał siły, zaczepił wodze obu wierzchowców o żerdź wystającą z płotu, za którym znajdował się ogród, a następnie trzema susami pokonał schody i załomotał w drzwi.

Odpowiedziała mu cisza. Nie namyślając się, zaczął uderzać znowu, tym razem bezładnie i nieprzerwanie. Wreszcie usłyszał odgłos ciężkich kroków.

– Kto się tłucze po nocy?! Gadaj, bo zastrzelę!

– Ambroży? – Choć był półprzytomny, rozpoznał głos najstarszego sługi we dworze. – Powiedz panu...

– To panicz?! – zapytał z niedowierzaniem służący. – Wszelki duch Pana Boga chwali! Jasiek, leć budzić pana!

Ktoś, tupiąc głośno, pobiegł w głąb domu, zaś Ambroży jeszcze przez chwilę mocował się z zamkiem. Wreszcie drzwi stanęły otworem; uciekinier natychmiast poczuł przyjemne ciepło idące z wnętrza, przymknął oczy.

– Proszę wchodzić – ponaglił służący, przyświecając mu lampą naftową.

– Nie jestem sam...

Nie zdążył dokończyć, kiedy usłyszał skrzypienie drewnianych schodów, a po chwili w sieni pojawił się młody postawny mężczyzna owinięty szlafrokiem.

– To ty?! – zapytał, podnosząc lampę. – Skąd się wziąłeś? – Spojrzał na jego poszarpany, uwalany krwią kożuch i zaraz dodał cicho: – Byłeś nad Wisłą?

– Tam. – Drżącą ręką wskazał za siebie; przy koniach już kręcili się ludzie. – Tam jest... ranny... ratuj go, proszę... – Kurczowo chwycił dłoń gospodarza.

– Dajcie go tutaj! – Gospodarz uwolnił się z uścisku i wyjrzał na zewnątrz. – Ambroży, wołaj Genowefę.

– Nie trzeba wołać, już jestem. – Siwowłosa ochmistrzyni dreptała pospiesznie w ich kierunku, a kiedy dotarła, pochyliła się nad rannym, którego dwaj służący wnieśli do domu. – Szybko do izby przy kuchni. Pan też idzie z nami. – Spojrzała na uciekiniera. – Trzeba sprawdzić, czy wszystko w porządku i koniecznie pana rozgrzać. Gorące mleko z miodem będzie w sam raz. Idziemy! Proszę się nie ociągać.

– Idź – mruknął gospodarz. – Genowefa nigdy nie powtarza dwa razy. A ja muszę zajrzeć do matki, bo niedomaga. Potem porozmawiamy.

Kiwnął głową i z trudem powlókł się za służbą. W kuchni pachniało świeżym chlebem. Przełknął ślinę, przypominając sobie, że ostatni raz jadł kilka godzin przed bitwą. Nagle zakręciło mu się w głowie, ciężko opadł na pierwsze z brzegu krzesło i natychmiast stracił pewność, czy to wszystko, co dzieje się wokół niego, jest jawą, czy już snem.

W pomieszczeniu panował rozgardiasz, jacyś ludzie biegali we wszystkie strony, wykonując polecenia Genowefy, która komenderowała nimi niczym generał.

Nagle zorientował się, że ktoś – chyba Ambroży – zamierza ściągnąć z niego kożuch; przez chwilę opierał się z obawy, że znowu dopadnie go mróz, ale kiedy uświadomił sobie, że nocna wędrówka nareszcie się skończyła, ustąpił. Od gładko uczesanej rumianej kobiety dostał kubek gorącego mleka. Ambroży chciał dać mu gorzałki, ale ochmistrzyni, która akurat wyszła z sąsiedniej izby, aby zażądać kolejnego wiadra cieplej wody, stanowczo zaprotestowała.

– Żyje? – Z trudem wydusił z siebie pytanie.

– Żyje. – Starsza kobieta dobrotliwie poklepała go po ramieniu. – Szybko się wyliże.

– Bogu dzięki – szepnął, a potem głowa opadła mu na blat stołu i zasnął kamiennym snem.

***

Obudziły go czyjeś kroki. Uniósł głowę i potarł oczy, zanim jeszcze całkowicie oprzytomniał; kudłaty kożuch, którym był okryty, zsunął się na ziemię. A on, za żadne skarby świata, nie umiał przypomnieć sobie, gdzie jest i skąd właściwie się tu wziął. Najpierw wydawało mu się, że nadal brnie przez leśne ostępy, ale przyjemne ciepło wionące od kaflowej kuchni rozwiało senne majaki.

Rozwarł powieki, rozejrzał się wokoło i wtedy przypomniał sobie przywitanie w domu przyjaciela. Jeszcze raz podziękował w myślach Najświętszej Panience za to, że prawdziwa przyjaźń umie przetrwać wszystko. Nawet różnicę poglądów i awanturę o kobietę.

Usiadł prosto. Z sąsiedniej izby, przez szparę w drzwiach, sączyło się światło. Słyszał też przyciszone głosy. Nie mógł zrozumieć słów, ale i tak odetchnął z ulgą; skoro Genowefa rozmawiała z kimś tak spokojnie, rannemu nie mogło grozić niebezpieczeństwo. Przynajmniej na razie.

– Obudził się panicz? – Do kuchni znowu zajrzał Ambroży. – Posłałem łóżko na górze, będzie wygodniej. A mus dobrze odpocząć po takiej drodze.

Bardziej od snu potrzebował tytoniu. Nie miał w ustach papierosa od wielu dni i czuł, że jeśli zaraz go nie dostanie, na pewno oszaleje.

– Macie może co zapalić? – zwrócił się do służącego.

– A juści – odparł Ambroży i wyciągnął z kieszeni płócienne zawiniątko, w którym znajdowały się robione samodzielnie skręty i zapałki. – Niech panicz bierze, ile potrza.

– Wyjdę na zewnątrz, jeśli pozwolicie.

– Tu zaraz, z korytarza są tylne drzwi. – Ambroży wskazał mu drogę.

Podniósł się z krzesła i przez chwilę stał w bezruchu, próbując zapanować nad słabością i drżeniem nóg. Włożył kożuch i ruszył za służącym.

– Zaraz wrócę – powiedział, kiedy wyszedł do ogrodu zasypanego śniegiem.

Świt musiał być blisko, ponieważ niebo zaczynało się przejaśniać, ale mróz nadal nie odpuszczał. Uciekinier wzdrygnął się z zimna i stawiając kołnierz okrycia, pomyślał, że na szczęście zaraz wróci do ciepłego domu.

Wyciągnął papierosa z zawiniątka i zapalił. Zaciągnął się łapczywie, aż po samo dno płuc, a potem, wolno wydmuchując dym, rozejrzał się dokoła. Róże, które były niegdyś dumą matki gospodarza, rosły do tej pory i zostały na zimę szczelnie owinięte słomą. Tak samo jak liczne drzewa owocowe.

Zaciągnął się jeszcze parę razy, a potem podszedł do płotu, aby zerknąć na podwórze. Nie miał żadnych złych przeczuć, ot po prostu zamierzał sprawdzić, czy wszystko wygląda tam, jak przed laty.

Wystarczył jednak rzut oka, aby cofnął się i ukrył za węgłem. Wyrzucił wciąż tlącego się papierosa w śnieg, wstrzymał oddech i wyjrzał jeszcze raz.

Przed wejściem do dworu działo się coś niepokojącego.

WARSZAWA,STYCZEŃ 1894 ROKU

ROZDZIAŁ I

1.

Tego wieczoru Krakowskie Przedmieście nieodparcie przywodziło na myśl zaczarowaną krainę z baśni pana Andersena. Z nieba sypały się ciężkie płatki śniegu zamieniające drzewa w rzeźby o fantastycznych kształtach. Osiadały na latarniach oświetlających pokryte puchem chodniki oraz na dachach, balkonach i parapetach okolicznych budynków. Ulice stawały się coraz mniej przejezdne.

W okolicach placu Zamkowego panował jednak ożywiony ruch, słychać było parskanie koni i pokrzykiwania woźniców. Powozy, żłobiąc koleiny w gęstym pośniegowym błocie, wolno sunęły w kierunku Resursy Obywatelskiej, gdzie tego wieczoru odbywało się jedno z najwspanialszych wydarzeń karnawału – bal charytatywny zorganizowany przez Warszawskie Towarzystwo Dobroczynności; tym razem zbierano pieniądze na przytułek oraz dla rzemieślników i robotników fabrycznych.

Karety, jedna po drugiej, zatrzymywały się przed majestatycznym rozświetlonym budynkiem. Lokaje odziani w świąteczne liberie pospiesznie rzucali się do drzwi pojazdów i kłaniając się uniżenie, otwierali je na całą szerokość. Goście – mężczyźni w płaszczach z najlepszej wełny i cylindrach oraz damy otulone futrzanymi etolami – uciekali jak najszybciej przed wilgotnymi drobinami czepiającymi się odzieży i niszczącymi finezyjne koafiury.

Na szczęście drzwi do budynku chronił ganek wsparty na kolumnach, a w holu wyłożonym marmurami można było ogrzać się szybko i przy pomocy służby zdjąć okrycie i kalosze. Znajomi witali się ze sobą – szmer rozmów z każdą chwilą przybierał na sile – a z góry dobiegała nieprzyjemna dla uszu kakofonia: orkiestra stroiła instrumenty, co oznaczało, że zabawa rozpocznie się lada chwila.

Wyłożone dywanami schody wiodły do sali balowej, gdzie przed wejściem, w zastępstwie sędziwego prezesa Lubomirskiego, gości witał „król kolei żelaznych” Jan Gottlieb Bloch wraz z dostojną małżonką, Emilią z Kronenbergów. Salę balową Resursy powszechnie uważano za jedną z najpiękniejszych w mieście. Zaraz po przekroczeniu progu można było podziwiać jej wielkość: składała się z dwóch sąsiadujących ze sobą wysokich pomieszczeń połączonych kolumnadą i miała aż dwa rzędy okien, większych i mniejszych, przedzielonych ozdobnym fryzem. Wnętrze rozświetlały kute żyrandole: płomienie gazowych lamp skrzyły się w kryształach luster, którymi hojnie ozdobiono ściany, potęgując tym samym wrażenie przestrzeni.

W srebrzystych taflach odbijały się sylwetki dam wystrojonych w wydekoltowane suknie i obwieszonych kosztowną biżuterią, młodych panien w skromnej bieli i pastelach, z kwiatami we włosach oraz eleganckich mężczyzn we frakach. Pomiędzy grupkami gości krążył znany warszawski wodzirej Żukowski, którego dawało się rozpoznać z daleka po przypiętym do ramienia pęku wielobarwnych wstążek; mistrz ceremonii nie mógł wręcz odpędzić się od kawalerów proszących go o przedstawienie ich wybranym pannom – a przede wszystkim groźnym matkom. Zarumienione dziewczęta, z trudem kryjąc ekscytację, wpisywały do karnetów nazwiska przyszłych danserów, a opiekunki, uspokojone ich powodzeniem, zajmowały miejsca na krzesłach ustawionych tuż pod ścianami.

Wodzirej klasnął w ręce i zapadła absolutna cisza. Następnie wydał tancerzom kilka komend i skłonił się nisko przed najmłodszą córką państwa Blochów.

Salę zalały dźwięki walca. Pierwsze pary zaczęły wirować w jego rytm; szybko dołączały do nich kolejne i kolejne.

Bal w Resursie Obywatelskiej właśnie się rozpoczął.

2.

Czas mijał i zabawa trwała w najlepsze. Zewsząd dobiegał gwar podnieconych głosów. Przetańczono już dawno walca, przetańczono kontredansa, a następnie kolejnego walca, aż wreszcie pary, pod czujnym okiem zaaferowanego wodzireja, zaczęły ustawiać się do mazura, który miał być ostatnim tańcem przed kolacją.

Dwie damy w wieku balzakowskim – krągła blondynka z rumieńcami i szczupła szatynka z wąsikiem – rezydowały pod ścianą, śledząc wzrokiem córki, które, wraz z zaakceptowanymi przez nie partnerami, wędrowały właśnie na parkiet.

– Moja Lola jest taka zdolna – westchnęła z rozczuleniem blondynka, nie spuszczając zachwyconego spojrzenia ze swej latorośli. – Metr, który dawał lekcje, nie był w stanie się jej nachwalić. Mówił, że pląsa niczym nimfa. Ale zaraz... co tam się wyprawia?

Ku zgrozie i oburzeniu obu dam, okazało się, że żadna z dziewcząt nie zatańczy mazura w pierwszej ósemce.

– Kogo wybrał? – zapytała szatynka, podnosząc do oczu lorgnon i mierząc Żukowskiego wzrokiem pełnym potępienia.

– Blochównę – oświeciła ją pospiesznie przyjaciółka. – Hrabiankę Górską... Ta trzecia to chyba panna Osnowska... starsza pasierbica Rapackiej. Czwarta... Już wiem! Panna Boguszówna... prowincjonalna piękność, którą ojciec zwiózł na karnawał. Piąta to Siemaszkówna, córka doktora, a pozostałe...

– Blochównę i hrabiankę, rozumiem – przerwała jej rozmówczyni. – Ale Osnowska i te dwie pozostałe? Od dawna powtarzam, że towarzystwo schodzi na psy.

– Siemaszkówna całkiem ładna, choć już podstarzała... Ponoć ojciec nie zamierzał wprowadzać jej do towarzystwa, ale profesorowa Pytlasińska uparła się, że jeszcze trochę i nikt dziewczyny nie zechce – kontynuowała blondynka. – A Boguszównę ojciec zwiózł na karnawał do Warszawy, a nie do Moskwy, bo przestraszył się epidemii cholery. Jak znajdzie odpowiedniego zięcia, da dziewczynie nawet siedemdziesiąt tysięcy posagu. – Westchnęła zazdrośnie, gdyż jej córka nie mogła liczyć nawet na jedną trzecią tej sumy. – Dorobił się podobno na gorzelniach i tartakach.

– Połowa tej sali to desant z prowincji – oświadczyła z przekąsem brunetka, na której bogactwa nie robiły wrażenia. – I wszystkim śni się pierwszorzędna partia.

Skoczna melodia wypełniła salę, więc damy zamilkły i zaczęły uważnie śledzić wzrokiem tancerzy. Niedługo później, kiedy przekonały się, że ich córki radzą sobie doskonale nawet w trzeciej ósemce, rozszerzyły pole obserwacji.

A było na kogo popatrzeć, gdyż tego wieczoru w Resursie Obywatelskiej zebrał się kwiat Warszawy; przybyły rodziny najbardziej zaangażowanych członków Towarzystwa Dobroczynności, czyli książęta Lubomirscy i Czetwertyńscy, zaś rezydentów pokoju karcianego ponoć zaszczycił wizytą sam hrabia Gucio Potocki z Jabłonny.

– O, to chyba Prus – ożywiła się nagle blondynka. – Widzisz?

– Zawsze przychodzi, przecież należy do Towarzystwa – odparła ciemnowłosa dama, od niechcenia zerkając na sławnego pisarza.

– Znasz tę jego Lalkę? Ponoć bardzo zajmująca lektura.

– A gdzież tam zajmująca, straszliwie się wynudziłam. – Szatynka zmarszczyła nos. – Czyta się jak anonse reklamowe w „Kurierze Porannym”. Albo Przewodnik po Warszawie. I to ten stary, Gomulickiego. Ale i tak, to lektura nie dla panienek – zakończyła surowo.

– Zaraz, zaraz! – zainteresowała się jasnowłosa, która w jednej chwili straciła zainteresowanie literackimi gustami koleżanki. – Czy ta przy wejściu, to aby nie Leontyna Burzyńska?

– Gdzie? – Jej towarzyszka podniosła do oczu lorgnon i uważnie zlustrowała młodą damę, która może i nie była pięknością, ale przykuwała uwagę zgrabną figurą i ruchami pełnymi gracji. – Tak, to ona... Co też na siebie włożyła? – dodała ze zgrozą, wskazując na suknię Burzyńskiej uszytą z granatowej koronki i białego jedwabiu. – Ani śladu turniury. I nawet bez trenu.

– Turniury dawno wyszły z mody – przypomniała jej szeptem blondynka, która nie miała wątpliwości, że żadna z toalet młodej Burzyńskiej nie znalazłaby uznania w oczach przyjaciółki, nawet jeśli byłaby pożyczona od samej księżnej Lubomirskiej. Cóż, sroga dama liczyła kiedyś, że bogaty młody wdowiec zainteresuje się jej najstarszą córką. Niestety nic nie wyszło z tych planów, gdyż Janusz Burzyński pozwolił omotać się własnej kuzynce. I – zdaniem wielu – marnie na tym wyszedł.

– Moda modą, ale istnieje coś takiego jak przyzwoitość. Nie powinna wcale tu przychodzić.

– Najwyraźniej matka jej nakazała – odparła spokojnie jasnowłosa. – Wiesz dobrze, że Amelia trzęsie całą rodziną.

Muzyka przycichła, więc panie rozejrzały się po sali, aby sprawdzić, co dzieje się z ich córkami. Szybko jednak uznały, że wszystko jest w najlepszym porządku i powróciły do przerwanej konwersacji.

– Ona nie ma wstydu za grosz. – Ciemnowłosa dama znowu wbiła wzrok w Burzyńską. – Wspomnisz moje słowa.

Tymczasem pani Leontyna, bawiąc się od niechcenia wachlarzem z białych piór – takich samych jak te, które wpięła w popielate loki – witała się ze szczupłym mężczyzną w okularach.

– Do kogo tak się wdzięczy? – zainteresowała się szatynka. – Bezwstydnica.

– Paszkiewicz. To ten adwokat... – poinformowała ją towarzyszka przenikliwym szeptem – ...który w zeszłym roku bronił barona Kramera.

– Tego, co okradł własny bank?

– Tego samego.

– Słyszałam o nim. Ponoć ożenił się z Rosjanką. Jakby brakowało Polek z porządnych rodzin.

– Z pół-Rosjanką – poprawiła przyjaciółkę blondynka.

– Nic to nie zmienia. – Dama spoglądała z dezaprobatą na ładną brunetkę, która zbliżyła się właśnie do Paszkiewicza i pani Burzyńskiej. – I tak prawosławna.

Nieoczekiwanie obok zajętej rozmową grupki zmaterializowała się spowita w wytworną czerń dama nie pierwszej młodości, ale nadal wielkiej urody, w której obie panie rozpoznały natychmiast Józefinę Majerową, wdowę po profesorze uniwersytetu oraz reporterkę od lat z górą piętnastu prowadzącą w „Kurierze Porannym” rubrykę kulturalną i towarzyską. Panią Józefinę powszechnie szanowano i uważano za wyrocznię w sprawach mody, dobrych manier i stylu, dlatego każda warszawska dama marzyła, aby dziennikarka zauważyła toaletę – jej albo córki – i opisała w którymś ze swych niezwykle poczytnych balowych sprawozdań.

Wyglądało na to, że akurat tego wieczoru to niewymuszona elegancja Leontyny Burzyńskiej zrobiła na niej największe wrażenie.

– Co ona widzi w tej sukni? Przecież nie ma w niej nic nadzwyczajnego. – Szatynka, niespuszczająca wzroku z Majerowej, aż sapnęła ze złości; świat naprawdę schodził na psy, skoro konkietę na balu w Resursie robiła kobieta, której drzewo genealogiczne zostało zhańbione skandalem, a ona sama kradła innym pannom epuzerów. Na dodatek Burzyńska wyglądała tak, jakby wcale nie była uszczęśliwiona uwagą, jaką poświęca jej dziennikarka. Naprawdę miała przewrócone w głowie.

Wreszcie pani Majerowa – teraz wyraźnie z czegoś zadowolona – odpłynęła dostojnie, niczym fregata z czarnymi żaglami, w inne rejony sali balowej. Dwie koleżanki szybko straciły zainteresowanie nie tylko nią, ale także panią Leontyną i zajęły się komentowaniem wręcz nieprzyzwoicie wydekoltowanej toalety profesorowej Sarzyńskiej; piękność profesorowej przebrzmiała dawno temu, ale ona nie zamierzała przyjąć tego faktu do wiadomości. Cóż za bezwstyd i zgorszenie!

– Przyszła Amelia. – Ku plotkarkom pochyliła się ich sąsiadka, chuderlawa siwiejąca brunetka i wskazała im elegancką i wciąż piękną kobietę w średnim wieku.

– Rzeczywiście, to ona – potwierdziła niechętnie szatynka, która zupełnie bezinteresownie nie przepadała za matką młodej Burzyńskiej.

– Amelia nazywa się teraz Osnowska – przypomniała jej blondynka. – I większość czasu spędza na prowincji.

– A co ma niby robić w Warszawie po tych skandalach? – Chuda brunetka wydęła usta. – Ktoś, kto nie potrafi upilnować męża ani dzieci, nie powinien pokazywać się w towarzystwie.

Wdowa po niesławnej pamięci mecenasie Rapackim śledziła tymczasem wzrokiem pasierbicę, która odrobinę zbyt długo tańczyła mazura ze średnim synem redaktora Zagórskiego z „Kuriera Porannego”, a potem rozejrzała się po sali w poszukiwaniu córki. Dostrzegła ją wreszcie i ruszyła ku niej szybkim krokiem.

– Pewnie przyjechała wyswatać starszą pasierbicę – zastanawiała się blondynka.

– Dziwne, że mąż pozwala jej zajmować się swoimi córkami. – Szatynka znowu podniosła do oczu lorgnon. – Jestem pewna, że ich też nie upilnuje. I będzie kolejny skandal – zakończyła z nieukrywaną satysfakcją.

Tymczasem mazur zbliżał się do końca. Wskazówki zegara wskazywały północ. Nadchodziła pora kolacji.

3.

Kolacja na kilkaset osób trwała dobrze ponad godzinę, ale wreszcie dobiegła końca. Sala znowu zaczynała się zapełniać. Gwar wzmagał się z każdą chwilą, a na parkiecie robiło się coraz ciaśniej: prawie nikt nie myślał o tym, aby opuścić Resursę, gdyż na gości czekały kolejne atrakcje.

W tej chwili towarzystwo zaczynało szykować się do tradycyjnego kotyliona, a choć ozdobne rozetki i gwiazdki rozdano gościom grubo przed kolacją, znalezienie w tłumie swojej tancerki lub dansera nie było wcale prostym zadaniem. Niestrudzony wodzirej dwoił się i troił, aby zapanować nad chaosem, zanim orkiestra zacznie grać; zależało mu ogromnie, aby wszyscy byli zadowoleni.

Pary, które zdołały się odnaleźć, wymieniały uprzejmości, zerkały na siebie z zadowoleniem albo obawą. W rzeczywistości było tu niewiele osób, które naprawdę połączył przypadek: młodzi mężczyźni zawsze potrafili znaleźć sposób, aby móc zatańczyć z upatrzoną panną, wyrwać ją choć na chwilę spod kurateli surowej matki i zamienić kilka słów.

Wydawało się, że tańce rozpoczną się bez przeszkód i nic nie zakłóci panującego w Resursie radosnego nastroju.

Nic bardziej mylnego.

Muzycy zaczęli grać, ale kiedy pierwsze takty melodii zagłuszył głośny okrzyk przerażenia, przerwali i odłożyli instrumenty.

Obecni szybko zorientowali się, że hałas dochodzi z jednego z bocznych gabinetów: najprawdopodobniej tego, który był przeznaczony na pokój wypoczynkowy dla pań.

Goście przez chwilę, niczym skamienieli, wpatrywali się w wiodące do niego drzwi, ale nikt nie odważył ruszyć się w tamtą stronę, niektórzy spoglądali wyczekująco na swoich sąsiadów. Szmer rozmów z każdą chwilą stawał się coraz głośniejszy. Wystraszone matki podnosiły się z miejsc, chcąc sprawdzić, czy nic złego nie stało się ich córkom. Amelia Rapacka mocno ścisnęła rękę powierzonej jej opiece panny Osnowskiej, która nie zdążyła ruszyć jeszcze na parkiet.

Wreszcie drzwi gabinetu otwarły się wolno i, jak lunatyczka, wyszła stamtąd, blada niczym śmierć, Leontyna Burzyńska. Ratując się przed upadkiem, ciężko oparła się o futrynę. Oddychała z trudem i przyciskając rękę do piersi, próbowała coś powiedzieć. Bezskutecznie.

Pani Amelia wypuściła dłoń przerażonej pasierbicy i szybkim krokiem podeszła do córki. Paszkiewiczowie, idąc w jej ślady, przeciskali się przez wzburzony tłum.

– Ona nie żyje... – wykrztusiła wreszcie roztrzęsiona Leontyna i spojrzała na mecenasa tak, jakby oczekiwała od niego ratunku. – Nie żyje... Ktoś ją zamordował.

ROZDZIAŁ II

1.

– Masakra – oświadczył po polsku doktor Patkiewicz z podejrzanym zadowoleniem w głosie, które kontrastowało z jego zmęczonym wyglądem. – Niech pan sam zobaczy.

Asesor kolegialny, Jerzy Dawidowicz Szuster, sędzia śledczy przy warszawskim Sądzie Okręgowym, nie spieszył się jednak do oglądania ciała ofiary, rozglądał się za to uważnie po obszernym pomieszczeniu, które podczas balu pełniło rolę pokoju dla pań. Na co dzień była tu zapewne biblioteka; pod ścianami poustawiano oszklone półki ciasno wypełnione książkami, a pod oknem znajdowało się dębowe biurko, trzy skórzane fotele i kilka krzeseł. Obok, w niewielkiej odległości od ściany, stała kanapa, także obita skórą.

I to właśnie w niewielkiej wnęce między tym meblem a drugim oknem pracował lekarz; najwyraźniej tam leżały zwłoki.

– Już patrzę – zaczął po rosyjsku Jerzy.

Najchętniej porozmawiałby z doktorem po polsku, ale nie śmiał robić tego w obecności rewirowego Owsianki, zwalistego chłopa wyglądającego tak, jakby jedną ręką dusił niedźwiedzie, a drugą woły; Owsianko miał opinię służbisty i bałwochwalczego czciciela przepisów.

– Niech pan obejrzy wszystko dokładnie, panie sędzio. – Patkiewicz ewidentnie nie miał zamiaru używać oficjalnego języka. Cóż, znany był z tego, że lekceważył zarówno zasady, jak i konwenanse. Akurat Szustrowi nie przeszkadzało ani jedno, ani drugie – znał doktora od czasów, kiedy był nieopierzonym registratorem kolegialnym w urzędzie śledczym – ale Owsianko zaczął chrząkać znacząco.

Młody sędzia pochylił się, zerknął za poręcz kanapy i z trudem zmusił się do oględzin. Widywał w życiu zwłoki w różnym stanie, ale nie miał jeszcze okazji oglądać tak paskudnie rozbitej damskiej głowy. Włosy nieboszczki – niedużej drobnej kobiety odzianej w czarną suknię – były pozlepiane krwią i czymś białym; Jerzy próbował nie dopuszczać do siebie myśli, że to mózg. Dolna część twarzy została nie tyle pocięta, co wręcz poszatkowana czymś ostrym do tego stopnia, że na podstawie wyglądu nie dałoby się ustalić tożsamości ofiary. Patkiewicz miał rację – masakra.

– Wiemy, kim ona jest? – zapytał, walcząc z mdłościami; miał nadzieję, że Owsianko, nie zauważył jego słabości.

– Józefina Stanisławowna Majer, lat pięćdziesiąt jeden – powiedział doktor po rosyjsku, rzucając na Owsiankę pełne wyrzutu spojrzenie. – Dziennikarka „Kuriera Porannego”. Prowadziła ponoć bardzo poczytną rubrykę towarzyską.

– Rzeczywiście – przypomniał sobie Jerzy. Nazwisko pani Majerowej słyszał wielokrotnie w domu Mironowów, ponieważ zarówno ciotka, jak i kuzynki pasjami czytywały jej sprawozdania z balów i innych imprez, komentując wszystko i dzieląc się najciekawszymi szczegółami.

– Czym ją zabito?

– Tym. – Lekarz ze zręcznością prestidigitatora wyciągnął zza biurka butelkę po szampanie. – A raczej tym, co z tego pozostało.

– Dlatego taka zmasakrowana – mruknął Szuster, niechętnie spoglądając na uwalane zasychającą mazią krawędzie szkła.

– Morderca najpierw uderzył ją mocno w głowę, a potem rozbił flaszkę... Niech pan spojrzy, uszkodził blat biurka przy samym rogu.

– Ale w jakim celu? – zapytał Jerzy, jednocześnie przypatrując się głębokim zarysowaniom i kawałkom odszczypanego lakieru.

– Żeby podciąć jej gardło – wyjaśnił Patkiewicz. – Po uderzeniach ludzie często tracą tylko przytomność, a on najprawdopodobniej chciał mieć pewność, że zabił. A że stłuczona butelka to nieporęczne narzędzie, poharatał ofiarę... Przyjdzie pan na sekcję jutro rano? Jakoś koło dziesiątej.

– Postaram się – rzucił Szuster, choć wiedział, że zrobi wszystko, aby o tej godzinie znajdować się jak najdalej od Szpitala Dzieciątka Jezus oraz jego mory.

Cóż, oglądanie martwych ciał było rzeczą, której najbardziej nie lubił w swojej pracy i czasem żałował, że większości kryminalnych zagadek nie da się rozwiązać w archiwum.

– Jacyś świadkowie? – zwrócił się do rewirowego, chcąc ostatecznie zamknąć nieprzyjemny temat autopsji. – Może służąca? Albo krawcowa? W końcu powinna tu jakaś dyżurować, gotowa do pomocy.

– Akurat była pora kolacji, więc wszystkie trzy pokojówki skorzystały z okazji i wyszły – odparł pospiesznie Owsianko. – Teraz siedzą na dole, w każdej chwili można je przesłuchać.

– A kto znalazł zwłoki?

– Niejaka pani Burzyńska.

– Chcę z nią porozmawiać.

– Czeka obok, w gabinecie.

– W takim razie pójdę do niej. – Jerzy spod zmrużonych powiek spojrzał na Owsiankę. – Proszę zostać z doktorem, może potrzebować pomocy. A ja wrócę, kiedy wreszcie pofatyguje się tu ktoś z urzędu śledczego.

– Tak jest!

Sala balowa był prawie pusta, ale wśród nielicznych gości, którzy czekali, aż policjanci spiszą ich personalia, dostrzegł panią Amelię Rapacką – to znaczy Osnowską – która siedząc pod ścianą, zawzięcie wachlowała się strusimi piórami i – jak za dawnych czasów – sprawiała wrażenie wściekłej. Jerzy odruchowo rozejrzał się w poszukiwaniu jej młodszej córki, choć wiedział doskonale, że żadnym sposobem nie może być obecna: panna Helena kilka lat temu wyjechała na studia do Szwajcarii. Nikt nie spodziewał się, że znajdzie w sobie tyle determinacji, aby zrealizować plany, które snuła jako pensjonarka.

Przed wejściem do sąsiedniego pokoju stał uzbrojony policjant, jeden z podwładnych Owsianki. Na jego widok, odsunął się od drzwi, aby zrobić przejście. Szuster wszedł do środka i ze zdziwieniem dostrzegł tam aż trzy osoby: mecenasa Antoniego Paszkiewicza, jego żonę – a swoją kuzynkę – Katarzynę i półleżącą na kanapie Leontynę Burzyńską de domo Rapacką.

– Panie Jerzy... – zaczęła dama zduszonym głosem, oczywiście po polsku, jednocześnie próbując się podnieść; Katia, która czuwała nad nią, pospieszyła z pomocą. – Co za nieszczęście...

– Pani Leontyna znalazła ofiarę. – Paszkiewicz podszedł do niego i mocno uścisnął mu rękę, a kuzynka, nie opuszczając posterunku obok osłabionej Leontyny, skinęła tylko głową.

Szuster tymczasem przypomniał sobie, że panna Rapacka wyszła kilka lat temu za mąż za swojego kuzyna Janusza: mówił mu o tym Aleksander Woronin podczas ich pierwszego spotkania po latach.

– Panno... pani Leontyno – zwrócił się uprzejmie do dawnej znajomej. – Czy dałaby pani radę opowiedzieć, co zaszło?

– Jerzyk, może przełożyłbyś przesłuchanie na jutro? – Katia spojrzała na niego z przyganą. – Widzisz, że pani...

– Dam radę – przerwała jej Leontyna i znowu spróbowała usiąść; tym razem z powodzeniem. – Chcę mieć to za sobą.

– Pozwoli pani, że będę notował? – spytał, a kiedy dama twierdząco skinęła głową, wyjął z teczki kajet i ołówek; co prawda, polegał na swojej pamięci, ale dawno temu przekonał się, że własne, robione na żywo zapiski bywają najlepsze; czasem jakaś z pozoru nieistotna informacja mogła okazać się kluczem do rozwiązanie problemu. – Proszę mówić.

– Opuściłam jadalnię przed końcem kolacji – zaczęła drżącym głosem Leontyna. – W mazurze ktoś nadepnął mi na falbankę. Zamierzałam poszukać szwaczki, żeby to zszyła. Poszłam do pokoju dla pań, ale akurat nikogo nie zastałam. Postanowiłam zaczekać, więc zaczęłam oglądać książki na półkach. Wyciągnęłam jedną, żeby zajrzeć do środka, ale była ciężka i wypadła mi z ręki... poleciała na podłogę. Pochyliłam się... – Wzięła głęboki oddech. – Pochyliłam się i zobaczyłam, że za kanapą ktoś leży. Myślałam, że jakaś kobieta zemdlała... Boże, ona była cała we krwi! Chyba zaczęłam krzyczeć... Nie pamiętam. – Uniosła dłoń do czoła.

– Nie widziała pani nikogo podejrzanego?

– Nie, byłam tu sama... – Urwała i wbiła wzrok w drzwi; upuszczona szklanka potoczyła się po podłodze.

2.

Woronin leżał w łóżku. Z polską książką, którą dostał w świątecznym prezencie od Paszkiewicza. Nosiła dziwny tytuł Potop i okazała się bardzo wciągającą opowieścią z czasów wojny polsko-szwedzkiej w XVII wieku, aczkolwiek dla niego miejscami niezrozumiałą. Nijak nie umiał na przykład pojąć, że w jakimś państwie mógł panować taki bałagan: szlachta robiła, co chciała, dla własnej korzyści zdradzała ojczyznę, z kim popadnie, a króla miała za nic. Swoją drogą, co to w ogóle za pomysł, aby naród sam wybierał sobie władcę? Nic dziwnego, że Polacy stracili wolność na rzecz krajów, w których panował większy porządek i każdy znał swoje miejsce.

Wreszcie, kiedy minęła północ, uznał, że najwyższa pora iść spać. Zdusił niedopałek w popielniczce, odłożył powieść na szafkę i już zamierzał gasić lampy, kiedy ktoś zaczął dobijać się do jego mieszkania. Wstał, klnąc pod nosem, narzucił szlafrok – w kieszeni miał rewolwer – a potem boso i z lampą w garści powędrował do przedpokoju. Walenie nie ustawało.

Otworzył drzwi i uniósł światło; zamierzał dokładnie przyjrzeć się nieproszonemu gościowi, zanim zrzuci go ze schodów. Skończyło się tylko na jednym spojrzeniu – od razu rozpoznał Jegora Jegorowicza Frołowa, swojego podwładnego z Daniłowiczowskiej.

– Dobry wieczór, panie komisarzu. – Frołow opuścił ręce i wyprężył się służbiście. – Proszę wybaczyć najście, ale to polecenie radcy Langera.

– Wchodźcie, Frołow, i mówcie. – Woronin wiedział doskonale, że Adam, który od prawie czterech lat pełnił funkcję zastępcy szefa urzędu śledczego, nie wyrywałby go bez powodu z ciepłego łóżka w zimową noc.

– Na balu w Resursie Obywatelskiej zamordowano kobietę – zaczął Jegor Jegorowicz, kiedy gospodarz zamknął za nim drzwi. – Radca Langer chciałby, żeby zajął się pan tą sprawą.

– Który sędzia ją dostał? – zapytał z westchnieniem; naprawdę miał co robić w pracy, a tu spada mu na głowę jeszcze jeden problem.

– Ten młody. Szuster.

– Naprawdę? – ucieszył się szczerze.

Dzięki petersburskim koneksjom Osipa Dymitrowicza Jerzy, po ukończeniu studiów i wymaganych praktyk, uniknął zesłania do sądu w jakiejś poduralskiej guberni i kilka miesięcy temu wrócił do Warszawy. Od tego czasu spotykali się regularnie, najczęściej u Mironowów, nie mieli jednak okazji wspólnie prowadzić śledztwa.

– Zaczekajcie. Za chwilę będę gotowy.

Wrócił do sypialni, wyciągnął z szafy czystą bieliznę, koszulę, mundur i zaczął się ubierać, starając się nie wykonywać przy tym gwałtownych ruchów; ostatnio paskudnie bolało go przestrzelone przed kilku laty ramię. W przedpokoju włożył szynel i wcisnął na głowę czapkę.

Od połowy 1890 roku Woronin mieszkał na ulicy Erywańskiej, tuż przy placu Zielonym, na drugim piętrze od frontu. Czynsz był spory, ale mógł pozwolić sobie na taki wydatek, gdyż Nikita Andrejewicz nie dość, że pogodził się z tym, że syn się nie zmieni, to jeszcze regularnie wspomagał go finansowo.

Kamienica była elegancka i dobrze utrzymana, a lokum przestronne i wygodne, więc Aleksander szybko się do niego przyzwyczaił. Za poprzednim mieszkaniem na Jasnej nie tęsknił wcale; kojarzyło mu się wyłącznie z okropnymi wydarzeniami z przeszłości, których i tak nie potrafił zapomnieć. W nowym miejscu mógł przynajmniej udawać, że zaczyna życie od początku.

Frołow przyjechał po niego dorożką. Mimo że koła dorożki tonęły w topniejącym i rozjeżdżonym śniegu, jechali szybko, prawie na złamanie karku. Drogę pokonywali w milczeniu. Aleksander, paląc papierosa, przyglądał się uśpionej Warszawie. Polubił to miasto niedługo po pierwszym przyjeździe – strach pomyśleć, że minęło ponad osiem lat, wydarzyło się tyle rzeczy...

Wreszcie dotarli na miejsce. Aleksander wygramolił się z dryndy, a Frołow wysiadł zaraz za nim. Dorożka odjechała, a oni, starając się unikać zdradliwych błotnistych bagien na podjeździe, wolnym krokiem powędrowali w stronę jasno oświetlonej Resursy Obywatelskiej.

Przed wejściem Woronin zaciągnął się po raz ostatni, rzucił częściowo wypalonego papierosa na ziemię i przydepnął go mocno. Przywitał się ze stójkowymi pilnującymi wejścia – jak widać VII Cyrkuł nie zasypiał gruszek w popiele – i przekroczył próg budynku. Rozejrzał się dokoła, bo nigdy wcześniej nie był w tym miejscu, służbowo nie miał potrzeby, a na bale i inne uroczyste wydarzenia, które tu się odbywały, nie zapraszano Rosjan.

Resursa wyglądała na opustoszałą, po obszernym holu kręcili się głównie policjanci, zapewne większość gości została już spisana i odesłana do domów.

– Dobry wieczór – odezwał się ktoś za jego plecami.

Odwrócił się i zobaczył, że po szerokich, przykrytych czerwonym kobiercem schodach schodzi rewirowy Owsianko z VII Cyrkułu. Pracowali ze sobą wiele razy, ale Woronin nie przepadał za nim: zwyczajnie nie miał cierpliwości do człowieka, który zawsze skupiał się na najmniej istotnych szczegółach i roztrząsaniu ich bez końca.

– Dobry wieczór. – Ukłonił się uprzejmie; życie w zgodzie z Owsianką nic go jednak nie kosztowało, a dawało wymierne profity. – Co tu zaszło, Jewsieju Glebowiczu?

– Zamordowano kobietę, Aleksandrze Nikityczu. – Rewirowy nawet nie spojrzał na Frołowa. – Butelką po szampanie, wystawcie sobie. Chce pan zobaczyć ciało?

– Wolałbym zameldować się najpierw sędziemu śledczemu.

– Akurat przesłuchuje damę, która znalazła nieboszczkę.

– W takim razie proszę mnie do niego zaprowadzić. A wy, Frołow – zwrócił się do podwładnego – sprawdźcie, czy policjanci nie dowiedzieli się czegoś ciekawego od gości.

Młody policjant odmeldował się, a Owsianko zawrócił na piętro. Woronin ruszył za nim. Na widok ogromu i przepychu sali balowej aż na chwilę zatrzymał się z podziwu.

Rewirowy dotarł do bocznych drzwi strzeżonych przez policjanta. Aleksander także udał się w tym kierunku, rozglądając się dyskretnie. Nagle zmartwiał, ponieważ ujrzał ducha przeszłości, czyli panią Amelię, wdowę po niesławnej pamięci mecenasie Rapackim. Wyglądała na zdenerwowaną, a wysoki mężczyzna po pięćdziesiątce tłumaczył jej coś uspokajającym tonem.

Co tu robiła ta kobieta? Woronin wzdrygnął się na wspomnienie nieszczęść, jakich stała się przyczyną. Nie zamierzał z nią rozmawiać, naciągnął więc czapkę na czoło, nieco się zgarbił i prawie biegiem dotarł do pokoju, w którym Szuster przesłuchiwał świadka.

Pozwolił odmeldować się Owsiance, skinął głową strażnikowi, a potem ostrożnie otworzył drzwi – nie chciał rozpraszać Jerzego ani przesłuchiwanej damy – i wszedł do środka. Tam zaś czekała go jeszcze większa niespodzianka; w gabinecie, oprócz Szustra, Paszkiewicza i Katarzyny Osipowny czekała... Leontyna we własnej osobie.

Patrzył na nią z niedowierzaniem, podejrzewając, że ma zwidy.

Nie, to naprawdę ona. Kiedy tylko go dostrzegła, otworzyła szeroko oczy, upuściła szklankę z resztką wody i opadła bezwładnie na oparcie kanapy. Pani Katarzyna jęknęła z przerażenia i rzuciła się na ratunek. Paszkiewicz też pospieszył z pomocą, ale ich starania nie przynosiły efektu.

Aleksander, nie zważając ani na zdumienie Jerzego, ani na ból ramienia, szybkim ruchem ściągnął płaszcz i rzucił go na fotel, a potem zbliżył się do kanapy.

– Idź po wodę – polecił adwokatowi.

Antoni oparł lecącą mu przez ręce kobietę o zagłówek, wziął pustą karafkę i wyszedł pospiesznie. Pobladła z przejęcia Katarzyna Osipowna rozłożyła zaś wachlarz i zaczęła energicznie wachlować zemdloną. Aleksander natychmiast usiadł tuż obok Leontyny.

Nie zmieniła się nic a nic, a może jeszcze wypiękniała.

Siedem lat. Od ich ostatniego spotkania minęło prawie siedem lat, a on nadal na jej widok nie potrafił zachować spokoju.

Unikając wzroku Paszkiewiczowej, która nawet nie próbowała ukryć zaciekawienia, pochylił się nad zemdloną.

– Leontyno Wiktorowna, niech pani się ocknie – powiedział po polsku. – Proszę na mnie spojrzeć...

Możliwe, że usłyszała jego wezwanie albo zwyczajnie poczuła się lepiej, ponieważ jej powieki drgnęły, a chwilę później otworzyła oczy.

– To naprawdę pan? – wyszeptała, dotykając ostrożnie guzika jego munduru, jakby chciała sprawdzić, czy Woronin jest żywy i realny.

– Ja... Co pani tu robi?

Nie była w stanie odpowiedzieć, więc Szuster zaraz ją wyręczył:

– Panna... pani Leontyna znalazła zwłoki. Właśnie o tym rozmawialiśmy.

Drzwi gabinetu znowu skrzypnęły: Paszkiewicz, jak zwykle przezorny, przyniósł aż dwie pełne karafki. Na widok pani Burzyńskiej, która przy pomocy Katarzyny Osipowny zdołała usiąść prosto, odetchnął z ulgą.

– Widzę, że nie trzeba pani cucić, ale proszę napić się choć odrobinę – powiedział napełniając szklankę i podając ją Leontynie.

– Chętnie. – Wypiła duszkiem połowę zawartości, a potem powiedziała: – Bardzo państwu dziękuję za pomoc.

3.

– Najpierw odwieziemy państwa Osnowskich, ponieważ to po drodze – powiedziała Leontyna do stangreta, zanim wsiadła do karety wynajętej na ten wieczór z remizy. – A potem do mnie na Marszałkowską.

– W żadnym wypadku – zaprotestowała matka, która zdążyła już umościć się wygodnie w pojeździe. – Odwieziemy cię i zostanę z tobą do rana. Liczę, mój drogi, że nie masz nic przeciwko temu? – zwróciła się do męża, który otworzył sobie drzwi z drugiej strony karety, a potem zręcznie wspiął się po schodkach i usiadł obok niej.

– Dam sobie radę – rzuciła Leontyna, wciskając się w kąt kanapy. Czuła, że zaraz pęknie jej głowa. – Nie musicie nadkładać drogi.

Miała za sobą jeden z najkoszmarniejszych wieczorów w życiu. Wiedziała, że nigdy nie zapomni widoku zmasakrowanych zwłok pani Józefiny; wystraszyła się dziś nawet bardziej niż przed laty, kiedy stojąc przy prosektoryjnym stole, spoglądała na ranę po postrzale ziejącą w piersi ojca.

Nie spodziewała się, że będzie przesłuchiwał ją Jerzy Szuster, który w niczym nie przypominał nieśmiałego chłopca sprzed lat. Cud, że zdołała go rozpoznać. Ciekawe, co Hela powiedziałaby na widok przystojnego i dystyngowanego sędziego śledczego? Jerzy był przecież jedynym mężczyzną, o którego kiedykolwiek dbała.

– Ktoś powinien cię przypilnować – upierała się tymczasem matka – żebyś...

– Ależ, Amelciu – wuj Witold łagodnie wpadł małżonce w słowo – Tenia jest dorosła i mądra. Nikt nie musi jej pilnować. Zaprowadzę cię do domu, a potem wrócę i ją odwiozę.

– Oczywiście – przytaknęła pospiesznie Leontyna, która miała nieco inne plany, ale uznała, że na razie zgodzi się z ojczymem. – Mama powinna wrócić do dziewcząt. Muszą być przerażone. Szczególnie Krysia. Przeżyć coś takiego na swoim pierwszym balu.

– I pomyśleć, że to akurat ty musiałaś znaleźć nieboszczkę – powiedziała pani Amelia z takim wyrzutem, jakby zamierzała obwinić córkę o chęć rozpętania kolejnego skandalu.

W rzeczywistości dziewczęta miały dobrą opiekę. Po odkryciu zwłok wystraszoną Krysią zajęła się siostra wuja, radczyni Fogielowa, i natychmiast zabrała ją do domu; matka uparła się, że zaczeka na Leontynę, która udzielała wyjaśnień policji i sędziemu śledczemu. Chciała nawet uczestniczyć w rozmowie, ale rewirowy, człowiek ewidentnie nieulękły, wyraził zgodę tylko na obecność adwokata. Na szczęście Paszkiewicz, spodziewając się, że przesłuchiwana może przeżyć wstrząs, przemycił do gabinetu swoją żonę, notabene bardzo sympatyczną osobę.

Leontyna nawet przez chwilę nie łudziła się, że matką kieruje rodzicielska troska; szanowna matrona próbowała tylko zachować kontrolę nad wydarzeniami. Cóż, nie ukrywała irytacji, kiedy Leontyna, prawie cztery tygodnie temu, niespodziewanie zjechała z dzieckiem do Warszawy. Zapewne doskonale wiedziała, że w mieście przebywa Woronin i starała się nie dopuścić, aby znowu spotkał się z jej córką. Swoją drogą, ciekawe, jakim cudem Aleksander zdołał wrócić do miasta i do pracy w policji?

– Dokąd jedziemy? – Zdezorientowany woźnica zapukał w szybę.

– Na Królewską – polecił mu natychmiast wuj.

Matka westchnęła ciężko, ale nie zaprotestowała. Czas mijał, a Leontyna nie mogła wyjść z podziwu, jak doskonale ojczym radzi sobie z żoną, która zaraz po ślubie wszczęła, oczywiście, kilka awantur, ale szybko zrezygnowała z dąsów, gdy okazało się, że mąż nie tylko wcale się nimi nie przejmuje, ale też potrafi łagodnie, acz stanowczo, ucinać wszelkie spory.

Inna sprawa, że rodzicielka szanowała drugiego małżonka o wiele bardziej niż pierwszego, a to z tego powodu, że Witold Osnowski miał w życiorysie piękną patriotyczną kartę: walczył w powstaniu styczniowym i prawie siedem lat spędził na Syberii. Może też z tego powodu Amelia tak dobrze traktowała pasierbice? Krysia i Celinka były zresztą bliższe jej wyobrażeniom o idealnych pannach na wydaniu niż Leontyna i Helena, które boleśnie zawiodły matczyne oczekiwania.

Kareta zatrzymała się wreszcie. Leontyna szybko oprzytomniała i wyjrzała przez okno. Dotarli już na Królewską i stali nieopodal kamienicy, w której matka wraz z nową rodziną mieszkała podczas pobytów w Warszawie.

– Zaczekaj, Teniu – powiedział ojczym, mocując się z drzwiami karety, które jak na złość postanowiły się zaciąć. – Odprowadzę Amelcię i wrócę.

– Napij się gorącej herbaty i idź natychmiast do łóżka – rozkazała matka, po czym pospiesznie otuliła się sobolową etolą i z pomocą męża opuściła pojazd.

Leontyna usłyszała polecenia, które ojczym wydawał woźnicy, a potem uchyliła drzwi od swojej strony – owionęło ją chłodne powietrze, a na rękawiczce osiadły białe drobiny – i śledziła wzrokiem dwie ciemne sylwetki zbliżające się do bramy. O tak późnej porze wejście było zamknięte, więc państwo Osnowscy długo musieli dzwonić, aby zbudzić stróża. Wreszcie po kilku dłużących się minutach oczekiwania, dozorca wpuścił ich do środka. Zniknęli w ciemnościach.

Odczekała jeszcze chwilę, a potem wyjrzała z karety i zwróciła się do stangreta:

– Jedziemy. Marszałkowska 99.

– Jaśnie pan kazał czekać.

– Zapłacę dodatkowo. Jedziemy!

Słysząc tak przekonujący argument, woźnica skapitulował i zaciął konie.

Leontyna wiedziała, że nie powinna postępować tak lekkomyślnie; nocna podróż przez miasto bez męskiej opieki była proszeniem się o kłopoty. Poza tym zachowała się nieuprzejmie w stosunku do ojczyma, którego szanowała i szczerze lubiła, ale naprawdę potrzebowała samotności. Liczyła, że wuj zrozumie ją i wybaczy tę samowolę.

Kareta ruszyła, a ona oparła skroń o okienną ramę i już zamierzała zamknąć oczy, gdy wydało się jej, że w świetle latarni widzi znajomą postać: Aleksander stał bez ruchu i nie zważając na padający śnieg, wpatrywał się w okna mijającej go karety. Szybko zdała sobie sprawę, że to wytwór jej wyobraźni, ale i tak go widziała pod następnym snopem światła i kolejnym.

Wszystko przez to dzisiejsze spotkanie...

Minęło prawie siedem lat. Zmienił się przez ten czas. Zmężniał, a w ciemnych włosach pojawiły się srebrne nitki, ale kiedy spojrzała mu w oczy, straciła wszelkie wątpliwości: oto miała przed sobą tego samego mężczyznę, który niegdyś był jej drogi.

Tyle że to już nic nie znaczyło. Przed ślubem z Januszem przysięgła sobie uroczyście, że przestanie snuć niedorzeczne marzenia. Później, przez wiele miesięcy uparcie broniła się przed rozpamiętywaniem dawnych wydarzeń i uczuć. Postać Woronina stopniowo blakła w pamięci i wreszcie przestała za nim tęsknić.

Zaczynała jednak podejrzewać, że zapominanie jest trudniejsze niż kiedykolwiek jej się wydawało.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki