Sprawa Sary - Karolina Głogowska - ebook

Sprawa Sary ebook

Głogowska Karolina

0,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2021
Opis

Witold Wedler to prawie 40-letni, niespełniony zawodowo i prywatnie dziennikarz śledczy. Kiedy zapada na nietypowy rodzaj padaczki - podczas ataków zaczynają go dręczyć wizje z przeszłości - szef odsyła go na zwolnienie. Zamiast tego Witek jedzie do Brzezińca, miejscowości, w której jako dziecko spędził w 1993 roku ostatnie szczęśliwe wakacje. Sara była jego pierwszą miłością. On był ostatnią osobą, która widziała Sarę żywą. Co się stało z trzynastolatką? Została zamordowana, uciekła, a może... wciąż żyje? I kim jest tajemnicza Lena, która tak bardzo ją przypomina? Jedyną szansą na zamknięcie przeszłości jest rozwikłanie zagadki sprzed 27 lat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 279

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



KAROLINA

GŁOGOWSKA

SPRAWA SARY

Copyright © by Karolina Głogowska, MMXXI

Wydanie I

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Lipiec 1993

Droga z ośrodka wczasowego do leśniczówki w Brzezińcu, połatana smołą i żwirem, przypominała patchwork w różnych odcieniach szarości. Dziurawa, rozgrzana słońcem nawierzchnia parzyła nas w bose stopy. Wybraliśmy się po lody całą bandą: Tomek z małym Jackiem, czyli moi dwaj kuzyni, Fanga i ona. Sara.

Śmialiśmy się z jej sukienki: sztywnej, szeleszczącej, z mnóstwem falban i kokardek. Sara wyglądała w niej idiotycznie. Zupełnie jakby przyjechała na bal karnawałowy, a nie na wieś, gdzie dzieciaki co chwila wbiegały do jeziora, a potem suszyły się, leżąc na trawie.

Kiedy stałem za nią w kolejce do budki z lodami, miałem wrażenie, że jej sukienka pachnie jeszcze rozgrzanym żelazkiem. Widziałem, jak spod jasnego, wysokiego kucyka Sary spływa jej na plecy kropla potu. W tym odświętnym ubraniu, białych skarpetkach, lakierowanych sandałkach i gładkiej fryzurze nie pasowała do naszej czwórki. Nie pasowała do żadnego realnego miejsca, które znałem jako trzynastolatek.

Poruszała się jak baletnica. Wyciągnięcie ręki po szklankę czy talerz wyglądało jak przygotowanie do arabeski, a każdy krok – jak battement tendu. To ja pierwszy zacząłem za nią wołać „primadonna”. Oczywiście tylko po to, żeby choć omiotła mnie wzrokiem. Wcześniej nie wiedziałem, że spojrzenie dziewczyny może wywoływać gęsią skórkę.

Nie reagowała na nasze kpiny. Szła kilka kroków za nami, powoli i w skupieniu jadła swoje lody i podbiegała co jakiś czas tylko na tyle, aby nas nie zgubić. Celowo ciągnąłem się za kuzynami, żeby móc ją obserwować. Wiedziałem od Fangi, że Sara jest jej krewną i że razem ze swoją matką, Teresą, przyjechała do Brzezińca na dwa tygodnie. Zatrzymały się w starym drewnianym domu letniskowym, nazywanym przez wszystkich chatką.

Fanga naprawdę miała na imię Iza i była lokalsem. No, prawie, bo mieszkała w oddalonych o dziesięć kilometrów Prabutach, ale wakacje spędzała u dziadka w Brzezińcu, więc znaliśmy się od dawna. Na swoją ksywę zasłużyła kilka lat wcześniej, gdy przywaliła w nos gówniarzowi, po tym jak podniósł jej spódniczkę.

Sara przystanęła na środku drogi, którą wracaliśmy do domu, mrużyła oczy przed palącym słońcem i próbowała opanować wargami cieknącą po jej rękach śmietankową maź. Włosy zwijały jej się na karku w wilgotne języki, białe skarpetki oblepił kurz. Pochylała się do przodu, aby słodycz, która dawno wymknęła się spod kontroli, nie kapnęła na sukienkę. Udawałem, że robię to samo, usiłując ją rozśmieszyć, ale Sary wcale to nie bawiło. Była coraz bardziej zdenerwowana i wydawało się, że jeśli zaraz nie opanuje kapiących na sukienkę lodów, wybuchnie płaczem. Za to Fanga obserwowała tę scenkę z wyraźnym politowaniem.

– Nie bądź mazgajem, zaraz to sobie wypierzesz – powiedziała z irytacją i przewróciła oczami.

Wtedy podjechał samochód. Usłyszałem trzaśnięcie drzwi i szybkie, zdecydowane kroki Teresy.

Kobieta minęła mnie bez słowa, podeszła do córki, wyjęła jej z dłoni resztki słodkiego wafelka i rzuciła na ziemię, jakby to był papierek po cukierku. Wzięła Sarę za rękę i zaprowadziła do auta. W jej ruchach nie było zdenerwowania, tylko dokładność i stanowczość. Zanim ruszyły, Sara spojrzała na mnie przez szybę – i znowu roztopiłem się jak lody, które spływały u moich stóp białą strużką po żwirze.

* * *

Leśniczówka była dużym, około stuletnim domem o grubych, pomalowanych na biało murach i spadzistym dachu, pod którym mieścił się ogromny strych. Cały parter zajmowała część mieszkalna. Z umiejscowionego centralnie ganku wchodziło się po schodkach do niewielkiej sieni. Po lewej znajdowały się drzwi do mieszkania leśniczego, Romka Szczygła, z którym moi rodzice znali się od studiów. Drzwi po prawej prowadziły do dwóch osobnych pokoi. W jednym spali rodzice, w drugim ja i moi kuzyni, których zwykle zabieraliśmy ze sobą na wakacje. Korzystaliśmy z kuchni leśniczego. Stał w niej wielki piec z zielonych kafli. Jego obsługa nie sprawiała mamie żadnego problemu. Lubiłem patrzeć, jak otwiera małe żeliwne drzwiczki, za którymi tańczył ogień, jak sprawnie zdejmuje i nakłada pogrzebaczem fajerki. Oprócz pieca w kuchni był jeszcze biały kredens z przeszkloną nadstawką i okrągły stół, przy którym jadaliśmy w razie niepogody. Zawsze gdy przyjeżdżaliśmy do leśniczówki na dłużej, mama przejmowała w tym królestwie rządy. Najpierw robiła porządek w szafkach, na półkach i w szufladach, a kiedy wszystko znajdowało się już w wyznaczonym przez nią miejscu, całymi dniami przygotowywała przetwory i robiła zapasy, zupełnie jakby leśniczy miał sobie bez nich nie poradzić przez kolejny rok.

Zza leśniczówki razem z ciemnym dymem docierał na podwórze zapach wędzonych węgorzy. Złowiliśmy je razem z tatą poprzedniego wieczora w brzezinieckim jeziorze, a potem umieściliśmy w prowizorycznej wędzarni, zrobionej z metalowej beczki. Ojciec krzątał się wokół niej, pilnując odpowiedniej temperatury.

Gotowe ryby kładł na długim, nakrytym kraciastą ceratą stole pod akacją, który razem z leśniczym przynieśli tu pod koniec czerwca. W stodole zmontowali też z desek dwie długie ławy i od tej pory jadaliśmy głównie na dworze. W weekendy obiady przeciągały się do kolacji, a kolacje zamieniały w posiadówki do późnej nocy. Czasem dołączali do nas letnicy z okolicznych domków albo jacyś znajomi rodziców czy pana Romka, którzy wpadli tylko na chwilę nad jezioro, ale zasiedzieli się, zachęceni donoszonym jedzeniem i samogonem. Stali mieszkańcy Brzezińca odwiedzali nas rzadziej, zjawiali się właściwie tylko z konkretną sprawą, na przykład gdy chcieli pożyczyć pług albo kosiarkę, ale najczęściej po to, żeby zadzwonić, bo jedyny telefon we wsi znajdował się właśnie w leśniczówce.

Mama i Teresa wyniosły z kuchni naczynia i zaczęły rozkładać je na stole. Rozmawiały ściszonymi głosami, ale i tak słyszałem je z ganku leśniczówki. To było moje strategiczne miejsce – siadałem zwykle na najwyższym stopniu i miałem widok na całe podwórko oraz chatkę, w której mieszkała Sara. Czasem migał mi za firanką jakiś cień. Nie miałem pewności, że to ona, ale na tę myśl w moim ciele pojawiało się przyjemne napięcie, które rosło jeszcze bardziej, kiedy drzwi chatki się otwierały. Uciekałem wtedy wzrokiem i udawałem, że bawię się z Zorką, skundlonym posokowcem leśniczego.

– To dobry chłopak, tylko potrzebuje trochę kobiecego ciepła, wtedy się otworzy… – dobiegł mnie głos mamy.

Na początku byłem przekonany, że mówi o mnie, i poczułem zażenowanie. Sam nie rozumiałem do końca tego, co się ze mną działo. Jeszcze rok, dwa lata temu najchętniej bym się od niej nie odklejał, ale teraz czułość matki mnie irytowała. Uciekałem z krzykiem, kiedy próbowała mnie przytulić albo pocałować przy innych ludziach, drażnił mnie nawet fakt, że bawi ją moja reakcja.

– Zamknął się w sobie po odejściu Madzi, kiedyś taki nie był… – kontynuowała matka i zrozumiałem, że mówi o Romku Szczygle, który rozwiódł się trzy lata wcześniej. – Najwyższy czas, żeby kogoś sobie znalazł. Mówię ci, Tereniu, łączy was więcej, niż ci się zdaje.

Usłyszałem wibrujący śmiech Teresy. To był bardzo przyjemny dźwięk, mimo że pobrzmiewała w nim nutka goryczy.

– Nie wiem… Ja nikogo nie szukam, nie mam na takie rzeczy czasu.

– Nie możesz żyć tylko dzieckiem i pracą, musisz pomyśleć o sobie.

– I dlatego właśnie nie myślę o mężczyznach. Zresztą… co mnie jeszcze może spotkać dobrego, stara baba jestem.

To była oczywista kokieteria, wyczuwalna nawet dla takiego szczeniaka jak ja. Nie wiedziałem, ile lat miała Teresa, równie dobrze mogło to być trzydzieści trzy, jak i trzydzieści osiem. W każdym razie porażała urodą. Wysoka, wiotka, o długich nogach, miała pięknie skrojone usta o wyraźnym, charakterystycznym kształcie, który później zauważyłem u francuskiej aktorki Juliette Binoche. A także niewiarygodnie równe i białe zęby, jakich wówczas nie widywało się nawet u amerykańskich gwiazd. Nie było chyba nic bardziej czarującego od jej uśmiechu. No może oczy, zamyślone, przezroczyste jak woda. Jej twarz jednak nie była łagodna i kojąca jak u mojej matki, ale chłodna i nieprzenikniona, nawet wtedy, gdy słodko się do mnie uśmiechała.

– Synek, skocz po pomidory, co? – Ojciec wyrósł nagle za murkiem, o który się opierałem.

– Masz na imię Witold, tak? – zagadnęła mnie Teresa, kiedy wziąłem ze stołu miskę i ruszyłem w stronę szklarni. – Twoja mama mówiła, że sam złowiłeś te wszystkie ryby…

– Z tatą… – bąknąłem. Nie byłem pewien, czy w jej głosie słyszę autentyczne uznanie, czy się ze mnie naigrywa.

– Tylko tata i tata – przedrzeźniała mnie matka żartobliwym tonem. Próbowała zmierzwić mi włosy, ale się odsunąłem. Wzruszyła ramionami. – Kiedyś tylko mamusia, a teraz za ojcem w ogień by poszedł. Taka faza, co zrobić. Ech… podziwiam cię – zwróciła się znowu do Teresy. – Że tak dajesz sobie radę ze wszystkim sama.

Wzrok obu kobiet powędrował w kierunku Sary, która leżała na kocu pod wierzbą i czytała książkę. Miała na sobie wciąż ten sam sztywny strój co rano i na nowo uczesane włosy.

– Masz szczęście, że twój syn jest taki samodzielny – stwierdziła Teresa i posłała mi kolejny oślepiający uśmiech.

– Sara, może pomożesz Witkowi? – zaproponowała mama. – Weźcie jeszcze trochę ogórków na sałatkę.

– Pobrudzi się… – stwierdziła Teresa.

– To może niech się przebierze. Śliczna ta sukienusia, ale pewnie trochę niewygodna.

Mama była uosobieniem łagodności i życzliwości, dla wszystkich chciała dobrze, opatrzyłaby rany swojemu największemu wrogowi, może dlatego ukłuło mnie, że Teresa krzywo na nią spojrzała. A właściwie z urazą, jakby usłyszała coś, co zraniło jej uczucia.

– Nosiłam ją kiedyś, jak byłam w wieku Sary. To była moja ulubiona letnia sukienka – wyjaśniła Teresa, a potem krzyknęła do córki: – Leć się przebrać!

Sara zniknęła w chatce i wróciła po kilku minutach w czarnych tenisówkach, żarówiasto żółtej koszulce pociętej u dołu na frędzle i kolażówkach z lycry. Miała chude, nieopalone nogi.

Szklarnia mieściła się w dalszej części ogromnego ogrodu, który oddzielał leśniczówkę od jezdni. Pomidory, w czterech równych rzędach, pięły się do góry podwiązane mocnymi sznurkami. Krzaki były tak gęste, że mogłoby się w nich ukryć małe dziecko. Kiedy weszliśmy do środka, uderzyło w nas gorące powietrze o słodko-cierpkim zapachu dojrzewających owoców. Uwielbiałem ten zapach.

– Nie lubię pomidorów – stwierdziła Sara.

– No co ty? – palnąłem jak idiota i od razu spiekłem raka. – Nawet zupy pomidorowej?

– Zupę tak. Surowe są obrzydliwe.

– A co lubisz? – Wciąż byłem zażenowany, ale nie potrafiłem wymyślić bardziej elokwentnego pytania. Obecność Sary paraliżowała moje zwoje mózgowe.

– Hm… Papierówki.

– Na polu za waszą chatką rośnie stara jabłoń. Nie jadłem lepszych papierówek. Jak chcesz, to możemy potem pójść.

– Dobra – zgodziła się.

Staliśmy w zielonym gąszczu, kilkanaście centymetrów od siebie. Dopiero teraz zauważyłem, że pergaminowa skóra Sary była oprószona jasnymi piegami. Jedna z plamek, szczególnie charakterystyczna, bo idealnie okrągła, znajdowała się na krawędzi górnej wargi. Nie mogłem przestać się jej przyglądać. Chyba zawstydziłem Sarę tym gapieniem się, bo odwróciła się ode mnie.

– Twój tata przyjedzie na weekend? – wypytywałem.

– Mój tata nie żyje. – Sara powiedziała to tym samym obojętnym tonem, którym wcześniej poinformowała, że nie lubi pomidorów. Za to ja speszyłem się za nas dwoje.

– Sorry… to znaczy przykro mi.

– Nie znałam go – wyjaśniła. Najwyraźniej uznawała to za wystarczający powód, dla którego jej nie było tak bardzo przykro. – Umarł, zanim się urodziłam.

Rozkojarzony, przypadkowo dotknąłem wśród liści jej palców. Były chłodne. Sara natychmiast odsunęła się ode mnie.

– Nie możesz jeść lodów czy co? – zagadnąłem znowu, chyba tylko po to, żeby ją zatrzymać.

Odwróciła się do mnie, ale wzrokiem błądziła po szklarni, jakby sama moja obecność ją irytowała, nie mówiąc o głupich pytaniach, które zadawałem.

– Mama nie chce, żebym się przeziębiła.

Myślałem tylko o tym, co przypominają mi jej tęczówki, ale przychodziły mi do głowy tak żenujące porównania jak leśny staw albo zachmurzone niebo.

– Jest lekarką. Pediatrą. Wiesz, kto to pediatra?

– Wiem, nie jestem debilem – wypaliłem, choć w tamtym momencie sam o sobie miałem nie najlepsze zdanie. – Leczy dzieci?

– Tak. W szpitalu w Kwidzynie.

– Mieszkacie w Kwidzyniu?

– W jakim Kwidzyniu? W Kwidzynie! – Zaczęła się śmiać. – Mówisz w dupie czy w dupiu?

Spaliłem się ze wstydu, choć jeszcze kilka godzin wcześniej to ja kpiłem z niej. Sara patrzyła na mnie pobłażliwie.

* * *

Mama wręczyła nam oczyszczone papierowe torebki po mące i wysłała nas po jasnotę, która rosła przy plaży Solimowskich. To była zwykła dzika plaża nad jeziorem, mieściła się najbliżej leśniczówki – wystarczyło dojść do końca piaszczystej drogi i minąć skrzyżowanie z jezdnią. Nie należała wcale do Solimowskich, ale ponieważ znajdowała się na wysokości ich gospodarstwa, właśnie tak ją nazywaliśmy. W linii prostej była oddalona od leśniczówki o jakieś czterysta metrów, ale Teresa i tak wahała się, czy puścić z nami Sarę.

– No przecież nie będzie siedziała cały czas na podwórku – stwierdziła mama. – Tereniu, wieś to idealne miejsce dla dzieciaków. Jezioro, las, pola… tyle przestrzeni do zabawy.

Słowa mamy wywoływały chyba skutek odwrotny do zamierzonego, bo między brwiami Teresy zaczęła rysować się bruzda.

– Może pójdę później z nimi… – zaproponowała.

– No coś ty! – wykrzyknęła mama. – Poradzą sobie. Ty mi lepiej pomóż oczyścić te kurki. Zobacz, ile tego, nie obrobię sama, a chciałam dziś wszystko zamarynować.

– Tylko nie odchodź nigdzie dalej. – Teresa zwróciła się w końcu do córki. – Tak żebym cię stąd widziała.

Przysłuchujący się tej wymianie zdań Tomek parsknął śmiechem i ruszył w kierunku bramy. Poszliśmy za nim.

Wzdłuż jezdni biegł rów, który po nocnych ulewach zamienił się w spore bagienko. Mokra czarna ziemia lśniła w słońcu. Trawiastą część plaży za rowem porastał kobierzec niezapominajek, dalej panoszył się łopian o liściach tak rozłożystych, że czułem się wśród nich jak Guliwer w krainie gigantów.

– Nie jedz tego, tylko zbieraj! – pouczył brata Jacek.

Tomek wyrywał spod listków białe kapturki jasnoty i wysysał z nich słodki nektar.

– A to, co to jest? – zapytał Tomek, pokazując nam garść pełną małych czarnych kulek. Zanim wepchnął ją do ust, Sara skoczyła do niego i strzeliła mocno po łapach, tak że zaczął płakać. Kulki poleciały na trawę.

– Głupi! – zbeształa go, kiedy złożył buzię w podkówkę. – Właśnie uratowałam ci życie. To wilcze jagody! Jeśli zjesz choć cztery kuleczki, to umrzesz w męczarniach. Najpierw słońce zacznie cię razić, tak że nie wytrzymasz, będziesz marzył tylko o tym, żeby schować się pod ziemią. Potem przestaniesz nas poznawać. Nie poznałbyś nawet swojej mamy, gdyby tu stanęła. Dostaniesz przeraźliwej gorączki i będziesz rzucać się w drgawkach na trawie, a my ci nie pomożemy, bo zaczniesz skakać na nas w szale jak wściekły pies! Nie wydusisz z siebie nawet jednego słówka… aż w końcu, dysząc i majacząc, z suchymi ustami, targany torsjami, sczeźniesz! – gruchnęła Sara. Była z siebie bardzo zadowolona.

– Co to jest torsjami? – zapytał Jacek, kiedy trochę go odetkało po wysłuchaniu tej iście teatralnej kwestii.

– Torsje. Wymioty – odpowiedziała z wyższością.

– A sczeźniesz?

– Ty byś sczezł. Czyli byś umarł.

– Nikt tak nie mówi. – Jacek wzruszył ramionami, ale wytarł dokładnie dłoń po wilczych jagodach.

– W książkach tak piszą. Nie znasz jeszcze wieeeeelu słów.

– Po co znać takie głupie słowa?! – zaśmiał się Jacek, a Sara przewróciła oczami.

Tomek zaproponował, żebyśmy wracali przez tor przeszkód. Nazywaliśmy tak powalone drzewo, które leżało na plaży, odkąd pamiętałem. Jego pień porastał gruby mech, więc zwykle zdejmowaliśmy buty, bo boso łatwiej było się go uczepić i nie spaść. Dodatkowe utrudnienie stanowiło poletko pokrzyw, w które można było wpaść w razie utraty równowagi. Zabroniliśmy Jackowi wchodzić na drzewo, ale się uparł. Szedłem za nim, żeby w razie czego go asekurować. Mech był tego dnia suchy, nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że wątły pień zacznie się chybotać pod ciężarem czterech osób. Wcześniej wchodziliśmy na drzewo pojedynczo albo po prostu trochę przytyliśmy od ostatniego lata. Udało nam się z Jackiem dobiec do końca i zeskoczyć na trawę, kiedy usłyszeliśmy krzyk Tomka. Leciał na ziemię, a w ostatnim odruchu pociągnął za sobą Sarę. Oboje upadli w gąszcz pokrzyw. Jacek próbował się podnieść i nie przestawał się drzeć. Wszedłem z powrotem na pień, żeby ich stamtąd jakoś wyciągnąć. Do dziś pamiętam twarz Sary w tamtej chwili. Była wykrzywiona z bólu, a jednocześnie maksymalnie skupiona. Sara miała zaciśnięte oczy i usta, ale nie wydobyła z siebie nawet cichego jęku. Zupełnie jakby się stamtąd teleportowała. Uciekła z własnego ciała.

Teraz

Firany i zasłony były odsłonięte tak, że sąsiedzi z bloku naprzeciwko mogli oglądać wnętrze mojej sypialni jak scenę w teatrze. Słońce świeciło mi prosto w oczy, mimo to nie spieszyłem się z wykonaniem jakiegokolwiek gestu. Leżałem na brzuchu, przyklejony do łóżka jak do ostatniej deski ratunku. To była ta chwila tuż po przebudzeniu, w której nie wiadomo jeszcze, jak silny będzie kac. Wciąż istniała minimalna szansa, że kiedy podniosę głowę, żołądek wcale nie zechce wyrzucić z siebie całej treści. Na moją niekorzyść działało miarowe pulsowanie w prawej skroni. Z daleka dobiegały dźwięki jakiegoś instrumentu smyczkowego. I tak dobrze, że nie mszy. Tego zwykle moi sąsiedzi słuchali w niedzielne poranki.

W oddali mignęły blade i szczupłe kobiece nogi. Zmrużyłem oczy i uczepiłem się wrażenia, że zaraz zobaczę Sarę.

– Herbaty? – Kobiecy głos był wysoki i radosny.

Wcisnąłem twarz w poduszkę. Obrazy minionej nocy zmieniały się jak szkiełka w kalejdoskopie. Impreza firmowa. Dużo whisky. Ten sam głos i gęste rude loki. Świdrujący w uszach śmiech. Jej dłoń na moim ramieniu, potem na udzie. Zataczamy się, czekając na taksówkę. Moja ręka między jej udami. Szorstka koronka, potem ciepła miękkość. Kierowca coś do nas mówi. Znowu śmiech. W windzie ona rozpina mi koszulę. Nie mogę znaleźć kluczy. Nasze ubrania na podłodze. Sadzam ją na blacie w kuchni, rozchylam jej uda, zanurzam się w niej.

– Witold?

Roksana stanęła przy łóżku. Była w samym T-shircie. Moim T-shircie.

– W ogóle nie pijesz kawy? – zapytała.

– Skąd wiesz, że nie piję?

– Zauważyłam w pracy. Zawsze w kuchni robisz sobie tylko herbatę. Zastanawiałam się, czy pijasz kawę przed wyjściem z domu, ale widzę, że chyba jednak nie. W ogóle jak można mieć tak pusto w szafkach? Jadasz coś czasem? Nie masz nawet nic, żeby poczęstować gości… – trajkotała, a jej głos, nieco przytłumiony przez dźwięki smyczków, sprawiał, że pulsowanie przyspieszało.

– Nie miewam gości – wysapałem. – Podasz mi wodę?

– Też nie ma – odpowiedziała z wyrzutem.

– Pijam kranówkę.

– I nic ciepłego na żołądek? A może zrobię śniadanie? Tylko skoczę po bułki i jajka, bo w lodówce, wyobraź sobie, też hula wiatr.

– Skoro jesteś już taka uczynna, to zapukaj do sąsiadów i poproś, żeby ściszyli tę cholerną muzykę.

– Jaką muzykę? Przecież tu jest cicho jak w grobie. Chciałam nawet coś puścić, ale masz hasło w laptopie.

– Zawsze grzebiesz ludziom w szafkach i laptopach?

Czemu, do kurwy, w ogóle prowadziłem tę męczącą konwersację, zamiast poprosić Roksanę, żeby zamknęła drzwi z drugiej strony?

– Ej, nie bądź niemiły. Co miałam robić, jak spałeś?

„Iść do domu” – przeszło mi przez myśl.

– Naprawdę nie słyszysz żadnej muzyki? – zapytałem tylko.

Pokręciła przecząco głową.

Może byłem jeszcze pijany i dlatego skrzypiało mi pod czaszką. Coraz głośniej. Nie byłem w stanie rozpoznać konkretnej melodii, tylko pojedyncze basowe i tenorowe nuty. Schowałem głowę pod poduszkę.

– Weź ibuprofen – doradziła Roksana. Po chwili już stała przy mnie z niebieską kapsułką w jednej dłoni i szklanką wody w drugiej. – Zaraz ci przejdzie. Może pójdziemy na spacer? Jest superciepło. – Podekscytowana podeszła do okna i otworzyła je na oścież.

– Muszę się jeszcze zdrzemnąć. A potem iść do pracy.

– W niedzielę? – zapytała zrezygnowana. – Masz dzisiaj dyżur czy co?

– Czy co. Statystyki same się nie zrobią. Niepotrzebnie zarwałem noc.

– A ja tam się cieszę. – Wzruszyła ramionami. – Dobrze, że Sawicki kazał ci przyjść.

– Skąd wiesz, że kazał? – Byłem coraz bardziej zmęczony tą rozmową i coraz bardziej opryskliwy.

W odpowiedzi znowu spojrzała na mnie z miną niewiniątka. No tak, przecież pracowała w HR-ach, więc musiała mieć wgląd w moją ocenę pracowniczą. Co ten Sawicki wczoraj pierdolił? Że migracja prasy do sieci rządzi się swoimi prawami, a w sieci nikt już nie chce czytać moich przydługawych, nudnych reportaży, nawet jeśli kiedyś dostawałem za nie jakieś nagrody. I to, że byłem gwiazdą papierowej wersji „Magazynu”, wcale nie oznacza, że dochapię się jakiegoś stanowiska w wersji cyfrowej. Bo moje schematy działania nie sprawdzają się i takie tam kocopoły. A poza tym kilka osób – zapewne ta gówniarzeria, która nie potrafi sklecić zdania w języku polskim i nie odróżnia felietonu od eseju – poskarżyło się, że jestem niekoleżeński. Sawicki wpadł więc na świetny pomysł, żebym zintegrował się z nowym zespołem na imprezie pracowniczej. Kurwa mać. Dopiero teraz przyszło mi do głowy, że to Roksana podsunęła Sawickiemu tę myśl. Cały wieczór chodziła za mną, jakbyśmy byli przywiązani do siebie sznurkiem. A teraz krzątała mi się po chacie tanecznym krokiem niczym radosna żonka. Nie wyglądała, jakby szykowała się do wyjścia. Szukała czegoś. Podniosła jedną poduszkę, drugą, zrzuciła z krzesła stertę moich ciuchów. Uszczęśliwiona chwyciła pilota od telewizora i zaczęła przerzucać programy.

– Dwudziestego piątego maja obchodzimy Dzień Dziecka Zaginionego – informowała prezenterka. – To właśnie tego dnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku zaginął sześcioletni Etan. Jego zdjęcie pojawiło się na kartonach z mlekiem, co stało się później powszechną metodą informowania o zaginięciach dzieci. A w dzisiejszym wydaniu przypominamy poszukiwania, które trwają od lat. Pokazujemy państwu dzieci, na które bliscy ciągle czekają. Sara Bielska zaginęła w nocy trzydziestego pierwszego lipca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego roku. Trzynastolatka spędzała wakacje w Brzezińcu koło Kwidzyna w województwie pomorskim. Rodzina i mieszkańcy wioski wielokrotnie przeczesywali okolicę, jednak oprócz złotego łańcuszka nie znaleźli żadnego śladu, który wskazałby, co się stało z Sarą. Może ktoś z państwa coś sobie przypomina lub posiada jakiekolwiek informacje…

Ciężka kula mdłości kazała mi zerwać się na nogi i pobiec do łazienki. Ledwo zdążyłem otworzyć klapę kibla. Torsje wstrząsały mną kilka razy, aż zamieniły się w puste skurcze żołądka.

– Sorry, ale chyba nie będzie dziś ze mnie pożytku. Muszę się położyć – wystękałem po wyjściu do Roksany i padłem z powrotem na wyro twarzą w dół.

Pokrzątała się jeszcze chwilę po mieszkaniu. Słyszałem, jak wstawia naczynia do zmywarki i zamyka okno w kuchni. Zanim wyszła, rzuciła na poduszkę mój T-shirt. Pachniał jej perfumami tak mocno, że znowu zrobiło mi się niedobrze.

* * *

Spałem najwyżej godzinę, a kiedy otworzyłem oczy, stwierdziłem z ulgą, że wreszcie jest cicho. Wziąłem długi prysznic, ubrałem się i jak zwykle bez śniadania wyszedłem z domu. Pogoda była genialna. Od fabryki, jak czule nazywałem nową siedzibę „Magazynu”, dzieliło mnie może dziesięć minut szybkiego marszu.

Niedziela w pracy nie była wymówką. „Magazyn” zanotował w ostatnim roku rekordowy spadek sprzedaży, więc przeniesienie go do internetu oznaczało dla nas być albo nie być. Od kilku tygodni zapieprzaliśmy więc po dwanaście godzin dziennie, siedem dni w tygodniu, bez oglądania się na kodeks pracy. Nikt nie chciał się załapać na kolejną falę zwolnień, a te następowały po sobie regularnie.

– Wituś, jesteś w robocie? – Gdy podniosłem słuchawkę, usłyszałem głos Radka, który pełnił dziś dyżur wydawcy strony głównej. Chrypiał potwornie i odetchnął z ulgą, kiedy potwierdziłem, że siedzę jak co dzień przy biurku. – Z nieba mi spadasz, odwdzięczę się…

– Zajebiście, tylko powiedz najpierw za co…

– Słuchaj, imprezka nam się trochę przedłużyła, te dwie nowe niunie z lajfstajlu zaciągnęły mnie do siebie na chatę, musiały mi coś podać, nie wiem, kurwa, stary, dopiero się reanimowałem. Jestem już w drodze, ale kafelki są ustawione tylko do czternastej, co znaczy, że na stronie głównej zaraz będzie biało, a my będziemy mieli przejebane…

– Ty będziesz miał przejebane – sprecyzowałem.

Radek nie był moim kumplem ani nawet osobą, którą w ogóle dało się lubić, choć znaliśmy się prawie od początku istnienia „Magazynu”. W czasach jego świetności został nawet wicenaczelnym, dzięki trzymaniu palca w dupie Sawickiego. Udupianie moich pomysłów na tematy tekstów, które zgłaszałem na porannych kolegiach, traktował jak rozgrzewkę.

– Nie możesz zmienić strony głównej z laptopa? – zapytałem znudzonym głosem tylko po to, żeby go podkurwić.

– Dzięki za radę. Jakoś nie wziąłem sprzętu na imprezę. Leży u mnie na biurku, podam ci hasło…

– Stary, przecież ja nawet nie wiem, jak się zmienia te cholerne kafelki.

– Nic nie bój, wszystko ci powiem. Witek, kurwa, uratuj mi dupę, no…

Zgodziłem się chyba tylko dlatego, że wreszcie sformułował coś na kształt prośby, a nie polecenia, jakby krycie go w pracy było moim oczywistym obowiązkiem.

Przeszedłem przeszklonym korytarzem aż do „akwarium” wydawców. Od razu usłyszałem te same dźwięki, które mnie obudziły. Tym razem były jednak wyraźniejsze, bardziej harmonijne i zaczynały przypominać konkretną, trochę niepokojącą melodię. Wydawało mi się, że ją znam, ale nie potrafiłem sobie przypomnieć skąd. Rozejrzałem się, czy w pomieszczeniu nie ma głośników, ale żadnego nie znalazłem. Wszystkie komputery były wygaszone, laptop Radka również. Nie miałem pojęcia, skąd dobiega muzyka, ale nie mogłem zająć się szukaniem jej źródła, bo Radek popędzał mnie przez telefon. Wpisałem jego hasło i wszedłem w panel umożliwiający zmianę artykułów pojawiających się na stronie głównej.

– Chyba coś się skaszaniło ze zdjęciem na jedynce – poinformowałem Radka, gdy już udało mi się ustawić kolejkę zleceń.

– Kurwa, system czasem źle przycina, trzeba to poprawiać ręcznie, poradzisz sobie? Będę w firmie dosłownie za pięć minut.

Odpaliłem fotoedytor i usiłowałem znaleźć po tytule potrzebną fotografię, ktoś musiał jednak błędnie zapisać nazwę, bo nie wyświetlała się w wynikach wyszukiwania. Zamiast tego pojawił się cały szereg innych zdjęć z dzisiejszych newsów, przewijałem je więc coraz rozpaczliwiej.

Miałem wrażenie, że znalazłem się w pomieszczeniu z kwartetem smyczkowym. Wysoki dźwięk, niski, wysoki, niski… Na przemian piłowały moją czaszkę, jednak doznanie było zaskakująco przyjemne. Jakby włosie smyczka wprawiało moje ciało w ekstatyczne drgania. To była jakaś chora jazda. Nigdy nie ćpałem, ale zdarzało mi się jarać zielsko. Kiedyś zapaliłem na imprezie skuna, po którym mocno mnie pokręciło. Wracałem nocą do domu i byłem pewny, że pada na mnie ciepły deszcz, czułem na skórze gorące, rozbryzgujące się krople. Rozcierałem je po ciele z głupim, błogim uśmiechem. Tak samo czułem się teraz, choć przecież wypita wczoraj łycha nie mogła mieć na mnie takiego wpływu i dawno powinna wyparować. W ciągu kilku sekund zrobiło mi się gorąco i cholernie dobrze, jak przed orgazmem. Poczułem, że T-shirt przykleił mi się do mokrych pleców. Dalej skrolowałem zdjęcia. Muzyka grała coraz głośniej, fotografie zlewały się w jeden obraz, zjeżdżały na dół coraz szybciej, nie panowałem nad tym. Zabrałem dłoń z myszy i w tym momencie na ekranie mignęła mi twarz Sary, a dźwięki smyczków urwały się gwałtownie.

– Kurwa, co ty robisz?! – usłyszałem nad uchem głos Radka, a potem wszystko zniknęło.

* * *

Telepało mną, obraz był niewyraźny. Znajdowałem się w zamkniętym pomieszczeniu oświetlonym sztucznym światłem. Najpierw pojawiały się twarze, potem głosy. Gdy nabrały ostrości, zorientowałem się, że jestem w karetce. Wytłumaczyłem ratownikom, że nic mi nie jest, że poprzedniego dnia za dużo wypiłem, jestem przemęczony i przepracowany.

– Panowie, macie sporo pracy, a ja zabieram wam czas, a innym, naprawdę chorym, miejsce. Niepotrzebnie was wezwano. Zatrzymajcie się i zapomnimy o sprawie… – próbowałem ich przekonać.

– Tak, tak – zaśmiał się młodszy ratownik. – A jutro przeczytamy o sobie w gazecie. „Zostawili nieprzytomnego na chodniku. Mężczyzna zmarł”.

– Nie spieszę się na tamten świat. – Chciałem udowodnić, że czuję się świetnie, więc usiadłem.

– Kolego, jak się będziesz rzucał, to cię przypniemy pasami… Na rozluźnienie mięśni też mamy tu co nieco…

Dojechaliśmy pod UCK. Nie pozwolili mi nawet wyjść o własnych siłach, tylko podstawili wózek i jak starego dziadka zawieźli na izbę przyjęć. Młodszy zarejestrował mnie w okienku, starszy zawiózł pod rząd krzeseł.

– Da pan radę się przesiąść? – zapytał.

– No nie wiem, może jakoś się uda – odpowiedziałem z sarkazmem, ostentacyjnie wstałem i zacząłem krążyć po przepełnionym holu.

Po jakiejś półgodzinie zawołano mnie na triaż. Pielęgniarzowi, który siedział przy komputerze i bardzo długo wklepywał moje dane, towarzyszyło dwóch stażystów.

– Czuję się naprawdę dobrze. To było chwilowe zasłabnięcie – tłumaczyłem im to samo co ratownikom.

– Skoro już nas pan odwiedził, to warto zrobić kompleksowe badania – odezwała się dziewczyna w niebieskim kitlu.

– A ile będę czekał na te badania?

– Nooo, spory ruch dzisiaj, pewnie z kilka godzin. Sześć, może siedem.

– Pani chyba żartuje. – Skrzywiłem się. – A gdybym chciał po prostu wyjść?

– Nikt pana na siłę nie zatrzyma, ale musi pan poczekać na wypis… Lekarz powinien zaraz przyjść…

– Dobrze, poczekam.

– Ktoś po pana przyjedzie? – Zdecydowanie była jeszcze bardzo młoda i nadgorliwa.

– Tak, tak. Ojciec – skłamałem i opuściłem ciemne pomieszczenie.

Zdarłem z nadgarstka plastikową opaskę, wyrzuciłem ją do śmieci. Na zewnątrz od razu zapaliłem szluga i zaciągnąłem się głęboko.

* * *

Świdrujący dźwięk wiercił mi dziurę w mózgu. Z ulgą stwierdziłem, że tym razem nie produkowała go moja zmaltretowana głowa. Ktoś dzwonił do drzwi z determinacją świadka Jehowy. Doczłapałem do przedpokoju i po raz kolejny przekląłem brak judasza, który pomógłby mi zweryfikować, czy mam ochotę otworzyć niespodziewanemu gościowi. Oprócz listonosza i sąsiadów, którym kiwałem niemrawo głową na powitanie, tylko jedna osoba wiedziała, gdzie mieszkam.

– No hejo, już się zmartwiłam, że znowu zemdlałeś. Tym lepiej, że wpadłam. – Roksana nie czekała na zaproszenie, minęła mnie w drzwiach i skierowała się do kuchni.

– Dzień dobry – mruknąłem.

Patrzyłem, jak blat zapełnia się kolejnymi siateczkami, zawiniątkami i pudełkami, które Roksana wyjmowała z plecaka.

– Tu masz wegańskie gołąbki i chili sin carne. Powinno ci starczyć na trzy, cztery dni, potem doniosę ci coś nowego na obiad. Cukinia jest od Ewy z ogródka, a truskawki od Waldka. Kasia upiekła ciasto.

– Myślałem, że za mną nie przepadają…

Roksana nie odpowiedziała i otworzyła lodówkę.

– O matko, tu przecież trzeba najpierw sprzątnąć. Śmierdzi, jakby coś ci w środku zdechło. Masz jakiś płyn do czyszczenia?

Pokręciłem głową. Prawie poczułem skruchę.

– Dobra, daj zwykłe mydło w płynie. – Roksana podwinęła rękawy białej koszuli, jednej z wielu, w których widywałem ją w pracy, i zaczęła szorować obklejone resztkami żywności plastikowe półki. – Może cię nie lubią, ale jednak się martwią. – Wróciła do poprzedniego wątku. – Nie przyszło ci to do głowy? Tak zwyczajnie, po ludzku.

Otarła zwilgotniałe czoło, do którego przykleił się rudy kosmyk, i upięła długie loki w wysoką kitę na czubku głowy. Uwielbiałem u kobiet tę niewymyślną fryzurę, odsłaniała szyję i kark. Roksana miała taką niewinną, niemal dziecinną twarz, wyglądała najwyżej na dwadzieścia pięć lat. W sumie nigdy się nie zastanawiałem, w jakim jest wieku. Służbowe garsonki i koki dodawały jej powagi. Nie żebym nigdy nie zerkał pożądliwie na jej tyłek w opiętej spódniczce czy długie nogi w cielistych rajstopach. Nawet teraz zauważyłem, że jej sutki przebijają przez nieusztywnione miseczki biustonosza i cienki materiał koszuli. Starałem się nie gapić zbyt ostentacyjnie, ale impuls z mózgu już poszedł w dół ciała. Odwróciłem się i wyszedłem do łazienki.

Widziałem to oczami wyobraźni: wracam do kuchni, łapię Roksanę za biodra tak, że musi pochylić się nad blatem i wypiąć w moją stronę pośladki, podsuwam do góry jej spódnicę, ściągam majtki do połowy ud i nurkuję twarzą w jej cipce. Potem podnoszę się, chwytam ją za włosy, a Roksana odchyla do tyłu głowę… Zamiast tego wziąłem kilka głębokich oddechów i wyobraziłem sobie wiadro pełne rybich wnętrzności. Zawsze działało.

– Odgrzewam gołąbki, bo trzeba zjeść szybciej, chili wytrzyma dłużej – poinformowała mnie Roksana, kiedy wróciłem do kuchni. – Co powiedział lekarz?

Naprawdę wyobrażała sobie, że tak to będzie teraz wyglądało? Przespaliśmy się, więc zacznie wpadać do mnie na obiad, a ja będę jej się zwierzał przy stole z problemów zdrowotnych?

– Wszystko okej. To z przemęczenia – palnąłem, nie zastanawiając się nawet, dlaczego skłamałem.

– Sawicki strasznie spanikował. Wystraszył mnie… nas.

– Sawicki spanikował, bo wypierdoliła się strona główna. Radek bardzo się sadził?

– Kiedy siedział na dywaniku, był raczej potulny i skruszony. Dostał oficjalne upomnienie. Ciebie też pewnie czeka pogadanka, ale to bardziej pod publiczkę, bo nie masz uprawnień do systemu i nie powinieneś kryć Radka.

– Nie mogę więc doczekać się jutra. – Uśmiechnąłem się szeroko.

Roksana zastygła z drewnianą łyżką nad garnkiem.

– Jutra?

– No, aż wrócę do roboty.

– Nie rozumiesz. Nie możesz teraz wrócić. – Jej piwne oczy zrobiły się okrągłe.

– Bo? – parsknąłem.

Roksana odwróciła się i zaczęła kręcić głową z dezaprobatą.

– Dlaczego ja mam ci przekazywać te informacje? Jestem tu przecież prywatnie.

Dobrze wiedziałem, że jej irytacja jest udawana. Cieszyła ją ta chwilowa władza nade mną i pretekst do spoufalenia się, choć było ono tylko wytworem jej wyobraźni.

– No, skoro już tu jesteś, to chyba mi powiesz – zachęciłem ją.

– Ale wiesz nie ode mnie. – Uniosła do góry ręce w geście poddania. – Jak przyjechała po ciebie karetka, to zrobiło się małe zbiegowisko, ktoś musiał zrobić zdjęcia. – Wyciągnęła telefon i pokazała mi fotkę, na której leżę nieprzytomny na noszach. – Dostaliśmy to w mailu do kadr, z anonimowego adresu, ale na pewno zrobił je któryś z pracowników. Napisał, że albo coś zrobimy z dwunastogodzinnym dniem pracy i zapieprzaniem bez odpoczynku w weekendy, albo będzie afera w mediach, że „Magazyn” wyzyskuje pracowników. W sumie nie dziwię się, że ludzie nie wytrzymują tego ciśnienia…

– I dlatego nie mogę wrócić do roboty? Skoro leżałem na noszach, to chyba wiadomo, że nie mogłem jednocześnie grozić Sawickiemu?

– Nie o to chodzi. Trzeba po prostu wszystko ładnie wyciszyć.

– Ja pierdolę, że też zostałem gwiazdą tej całej afery, skoro akurat mnie taki tryb pracy w ogóle nie przeszkadza.

– Hm… właśnie to mnie niepokoi…

– A co ty masz do tego? – wkurwiłem się.

– Po prostu martwię się o ciebie – odpowiedziała speszona.

– Nie musisz.

Milczała przez chwilę, a potem zaczęła pociągać nosem. Szybkim ruchem dłoni otarła policzek.

– Nie chodzi o to, co muszę, ale co czuję. Jak mówię, że się martwię, to się martwię, czy ci się to podoba, czy nie – wyjaśniła obrażonym tonem.

Nie wiedziałem, co zrobić ani co odpowiedzieć. Jej bezpośredniość, wylewność i w ogóle obecność nie tyle nieustannie mnie zaskakiwały, ile przytłaczały. Roksany było za dużo, a ja nie potrafiłem sobie z tym poradzić. W całym swoim życiu nie miałem chyba do czynienia z tak osaczającą osobowością, więc nie miałem pojęcia, jak ją poskromić. Co mogło na nią podziałać? Jak wypchnąć tę energię z mojej kuchni, mieszkania i życia?

– Słuchaj… – zacząłem łagodniej. – Tamta noc była fantastyczna…

Zanim zdążyłem dokończyć, jej mięsiste usta przyczepiły się do moich warg. Jedna dłoń Roksany powędrowała na moją szyję, druga na pośladek. Poczułem przy sobie jej szczupłe, twarde ciało, duże, ciężkie piersi napierające na moją klatkę piersiową. Sięgnąłem w dół, do krawędzi jej spódnicy i uniosłem ją do góry. Była ciasna, ale Roksana natychmiast ruszyła mi z pomocą i rozpięła znajdujący się z boku zamek. Opadłem na dół i przylgnąłem twarzą do jej smukłych ud. Potem usłyszałem znaną mi już melodię. Zastygłem na moment, a Roksana spojrzała na mnie kontrolnie spod przymkniętych powiek. Miała zaróżowione policzki i dyszała trochę zbyt teatralnie. Wraz z napływem dźwięków, zupełnie jak ostatnim razem, poczułem zalewającą mnie błogość. Robiło mi się coraz goręcej, miałem wrażenie, że moje plecy owiewa ciepły wiatr, poczułem zapach rumianku. Melodia rozkręcała się, zupełnie jakby ktoś postanowił włączyć podkład do aktu miłości francuskiej, którą mimo wszystko próbowałem obdarzyć Roksanę. Nie było to najgorsze uczucie w życiu. A jednak po chwili doznania zrobiły się zbyt intensywne. Zacząłem tracić ostrość widzenia, wydawało mi się, że w nos łaskoczą mnie nie przystrzyżone równo rude włoski na wzgórku łonowym Roksany, ale trawa, w której leżę. Odsunąłem się nawet, żeby to sprawdzić.

– Nie przerywaj – zaprotestowała Roksana.

Mimo to wstałem.

– Słyszysz to? Włączyłaś telewizor? – zapytałem ze skupieniem, nasłuchując, jakbyśmy przed chwilą wcale nie uprawiali namiętnej gry wstępnej.

– Zwariowałeś? Nic nie słyszę – odparła zniecierpliwiona i złapała mnie za ramię, jakby chciała wskazać, że jak najszybciej powinienem znaleźć się znowu między jej udami.

Odsunąłem jej dłoń. Zacząłem nucić to, co podsuwał mi mózg, choć zdawałem sobie sprawę z tego, że fałszuję. Wysoko, nisko, wysoko, nisko, półton…

– Nie słyszysz tego, naprawdę? – zwróciłem się z nadzieją do Roksany.

– Nieee… – odparła coraz bardziej zdziwiona. – Ale znam to skądś.