Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
35 osób interesuje się tą książką
Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy.
Wszystko, co szalone, kiedyś się zaczyna.
Dla Niny Rawicz zaczęło się wraz z odczytaniem testamentu po śmierci jej pracodawczyni. Nieoczekiwany spadek i przeprowadzka miały być początkiem nowego życia. Spokojnego i spędzanego na pisaniu.
Niestety, ledwie Nina trafia do starego domu koło Ustki, rozpoczyna się czarna seria: awarie, włamanie, trup, demolka i przepychanki z usteckimi stróżami prawa. A to dopiero pierwsza noc! Nim nadchodzi świt, Nina jest główną podejrzaną o morderstwo, jej dom zaś wymaga solidnego remontu. Czy może być gorzej?
Na szczęście nie musi radzić sobie sama. Ma w swoim narożniku przyjaciółki: Agatę, gwiazdę kryminałów, oraz Zuzę, autorkę pikantnych romansów. Ciekawskie i nieugięte Gracje dotrą do sedna zagadki nieboszczyka i każdej innej, która im się nawinie. Bo czasami trzeba zakasać rękawy i zająć się problemami. Albo trupami. Zanim się rozmnożą.
Szczypta szaleństwa, tona odwagi i potęga kobiecej przyjaźni sprawiają, że dla Gracji nie ma rzeczy niemożliwych.
Wiele starych domów skrywa w szafach trupy.
Czasami to coś więcej niż metafora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 372
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rafałowi, na zawsze, choć zbyt krótko
Dom najprawdopodobniej był nawiedzony. Do niedawna Nina nie wierzyła w takie rzeczy, nawet by jej to nie przyszło do głowy… zanim trafiła w to miejsce. Trzeba przyznać, że okoliczności przyrody i sam budynek wzięły sobie za punkt honoru, by nawrócić ją na wiarę w nawiedzone domiszcza.
Próbowała ignorować wicher za oknem, przez który okoliczne drzewa i cała bryła domu wydawały się trzeszczeć w posadach. Usiłowała zasnąć. Była potwornie zmęczona po jednym z najtrudniejszych dni w swoim życiu.
Nawet zresztą zasnęła. Potem jednak coś ją obudziło, a teraz spłoszony sen nie chciał wrócić. Trzymał się, biedaczek, z daleka, wystraszony okolicznościami. Za to wyobraźnia galopowała, podsuwając coraz to absurdalniejsze wyjaśnienia szmerów, skrzypnięć i stuknięć.
Nina leżała w ciemności, owinięta kołdrą jak kokonem, i liczyła owce, te jednak z jakiegoś powodu szybko zmieniły się w koty. A liczenie kotów brykających w wysokiej trawie na nikogo jeszcze nie sprowadziło senności.
Próbowała nie nasłuchiwać dźwięków wydawanych przez dom, ale trudno było je ignorować. Skrzypienia, trzeszczenia, pomrukiwania… Stare legary wydawały się prowadzić pogawędkę ze schodami i z podłogami, futryny okien pracowały w ścianach, a rynny zgrzytały o dach, poruszane podmuchami wiatru.
Choć piec chodził od ładnych paru godzin, rozgrzanie starego, wielkiego domu nie było łatwe. Do tego nadciągał front. Wiatr hulał, gwiazd i księżyca nie było widać zza gęstych chmur, a wilgoć wydawała się tylko czekać na znak, że już czas przypuścić atak.
Niezły sposób, by sprawdzić szczelność dachu, o której zapewniał prawnik Luli…
Mogła się założyć, stawiając na to swój złamany w dzieciństwie obojczyk, że nim wzejdzie słońce, rozlegną się grzmoty. Jakby ten dom potrzebował burzy, by wystraszyć ją jeszcze bardziej.
– Efekciarz – mruknęła, wciskając głowę pod poduszkę, którą zaraz odrzuciła, nie mogąc oddychać.
Prawie wyskoczyła ze skóry, gdy nagle coś łupnęło o szybę. Gałęzie, niczym rozcapierzone palce, uderzały w okno. Wiatr wył w kominie jak dusze czyśćcowe. Mimo całej kakofonii Nina słyszała też bicie własnego serca. Paradoksalnie, wbrew tym wszystkim hałasom, dom był… za cichy. Brakowało jej normalnych dźwięków miasta, do których przywykła. Gdyby słyszała samochody, syreny karetek, postukiwanie śmieciarek czy monotonne buczenie latarni ulicznych, czułaby się bezpieczniej. Ale w okolicy był tylko las, żadnych latarni, żadnych sąsiadów czy ruchu ulicznego, do domu prowadziła bowiem droga szutrowa. Budynek i otaczające go gęsto drzewa tonęły w ciemności, której nie przebijał nawet księżyc, ukryty za gęstymi, burzowymi chmurami.
Pojawiło się za to mnóstwo nowych dźwięków. Czy to puszczyk? Chyba tak. Nigdy wcześniej nie słyszała puszczyka. Poza tym miała szczerą nadzieję, że ten dziwny piskliwy chichot wydaje lis, a nie żadne piekielne stworzenie, które czyha na jej duszę.
– To tylko wiatr, stary budynek i nadmiar wyobraźni – wyszeptała, jakby w obawie, że duchy poznają jej opinię.
I wtedy nagle rozległo się coś, czego nie dało się wytłumaczyć skrzypieniem starych legarów, drzew za oknem czy porozsychanych schodów:
– Kurwa mać! – Przyciszone, ale bardzo wyraźne.
Poprzedził je odgłos uderzenia, a potem posypało się więcej przekleństw i rozbrzmiało ciche sapanie, coraz głośniejsze, jakby ten, kto je wydawał, zbliżał się do schodów na piętro, gdzie na łóżku siedziała kompletnie spanikowana Nina.
Ktoś był w domu. W domu, w którym poza nią nie powinno być nikogo, bo tylko ona miała klucze…
Ciaśniej owinęła się kołdrą i wstała. Skradała się cicho w kudłatych skarpetkach, omijając ledwie widoczne w ciemności meble i własną rozbebeszoną walizkę.
Gdy przed kilkoma godzinami wywaliło korki, nie chciała dzwonić do prawnika z pytaniem, gdzie znajdzie skrzynkę. Uznała, że zlokalizuje ją sama, w świetle dnia, a tymczasem po prostu się położy. Teraz tego żałowała. Latarka została w torbie, a ta – na parterze, Nina miała tylko aplikację latarki w komórce. Ale jeśli ją włączy, czy zdoła dość szybko zadzwonić na numer alarmowy, który wybrała już z listy kontaktów?
Ciemność dawała jej przewagę zaskoczenia. Czy ten, który tarabanił się po schodach, wiedział, że tu jest, i szedł właśnie po nią? Jeszcze wczoraj – tak jak przez ostatnie, plus minus, dziesięć lat – dom stał pusty. Czy to przypadek, że ledwie się wprowadziła, miała niezapowiedzianą nocną wizytę?
Może ktoś wiedział, że w opuszczonym domu w lesie nocuje dziś samotna dziewczyna, której nikt tu nie zna? Obejrzała w życiu wystarczająco dużo dokumentów kryminalnych, by wiedzieć, że jest w grupie wysokiego ryzyka – klasyczna ofiara seryjnego zabójcy czy napaści na tle seksualnym.
Przeszła przez sypialnię i ostrożnie wychyliła się na korytarz. Miała widok na schody. Na parterze ewidentnie znajdowało się jakieś ruchliwe źródło światła. Dobiegały też stamtąd odgłosy przekleństw i rabanu, jakby ktoś czegoś szukał, rozbijał się między meblami… Stopnie zaskrzypiały głośno pod czyimś ciężarem.
Nina zignorowała myśl, że najrozsądniej byłoby się zamknąć w łazience i zadzwonić po policję. To był jej dom, do jasnej cholery! Ruszyła naprzód. Ręce jej się trzęsły, ale ściskała w nich komórkę, zastanawiając się: latarka czy numer alarmowy? Zastraszenie i zaskoczenie, zdecydowała. Nie widziała twarzy zbliżającego się osobnika, bo snop światła latarki skierował w dół, na zakurzone stopnie i dolną część swojej masywnej sylwetki.
Wciąż ciasno owinięta kołdrą, przystanęła niczym wielka kwiecista Buka, wychyliła się nad balustradą. Zaświeciła włamywaczowi latarką prosto w oczy i wrzasnęła:
– Co, do cholery, robisz w moim domu?!
Facet zamarł w pół kroku. Nina trzęsła się pod kołdrą, ale napędzała ją zimna determinacja.
– Policja jest już w drodze! Radziłabym wypierdalać w podskokach i nigdy więcej się tu nie pojawiać! – zawołała.
Nie był wystarczająco rozsądny, by jej posłuchać. Nagle ocknął się z szoku (albo dotarło do niego, że wrzeszczy na niego młoda kobieta okutana w kołdrę) i ruszył w jej stronę. Złe intencje miał wypisane na twarzy, więc Nina zrobiła jedyne, co jej przyszło do głowy.
Rzuciła się w stronę intruza z wrzaskiem, niczym obłąkana harpia. Na przemian przytrzymywała powiewającą kołdrę i wymachiwała rękami, niczym małe zwierzę, które próbuje dodać sobie wzrostu w oczach drapieżnika, i nawet na chwilę nie przestawała się wydzierać.
Facet zamarł. A potem cofnął się, odruchowo, próbując zwiększyć dystans między sobą a stworzeniem z piekła rodem, które wykonywało złowrogie podskoki (w wyniku zsuwania się skarpet i potykania o kołdrę – o tym jednak nie musiał wiedzieć). Szedł tyłem, po omacku. Upuścił latarkę, a ta potoczyła się w dół schodów. Cofał się, aż napotkał opór balustrady. Nina chciała krzyknąć, żeby trzymał się bliżej ściany, ale ugryzła się w język. Nie była tu specjalistką od BHP, tylko samotną, wystraszoną kobietą, uwięzioną z napastnikiem w ciemnym domu. Jeśli dom zechce jej pomóc…
W tej samej sekundzie, w której to pomyślała, usłyszała głośny trzask. Balustrada oderwała się, a schody zaczęły się aktywnie dezintegrować! Nagle stały się ruchome w kompletnie nieoczekiwany i niewłaściwy sposób, a entropia układała z nich coś zupełnie nowego… na przykład stos pogrzebowy.
Facet wrzasnął, próbował się złapać barierki, ale ona leciała w przepaść z impetem, pociągając za sobą jego i deski stopni. Nina obserwowała, jak spada, niczym w zwolnionym tempie, wymachując ramionami i krzycząc coś bez sensu, i mimo woli pomyślała o Kojocie Wilusiu. Odruchowo zerknęła w górę, jakby z sufitu na intruza miał jeszcze spaść fortepian.
Na szczęście dom nie miał instrumentu na stanie. Kiedy opadły kurz i ostatnia drzazga, znów zrobiło się cicho. Ekstremalnie cicho. Nina słyszała jedynie swój przyśpieszony oddech. Z rumowiska, na którym leżał włamywacz, nie dobiegał nawet pojedynczy dźwięk.
Niedobrze.
Nina zamarła na szczycie schodów, które teraz kończyły się raptem dwa stopnie poniżej tego, na którym stała. Potem, poniżej półpiętra, znów się zaczynały, ale tam, gdzie chwilę temu były drewniane deski z piękną toczoną balustradą, teraz ziała ciemność. Kobieta wycofała się ostrożnie ze schodów-pułapki. Kolana ugięły się pod Niną i nagle siedziała na podłodze korytarza. Zaświeciła komórką w pustkę i w rozbłysku światła zobaczyła czerwień. Mnóstwo czerwieni. I coś wystającego z szyi faceta, który włamał się do jej domu w środku nocy.
– Żyjesz?! – zawołała. Gardło jej się ścisnęło, przez co kołdrzasta buka zyskała drżący głos wiewiórki z kreskówki.
Ręka trzymająca komórkę też drżała, więc facet na dole to pojawiał się, to znikał w tańczącej po rumowisku plamie światła.
Odpowiedziała jej cisza. Ani pół sapnięcia, przekleństwa czy urywanego oddechu. Mężczyzna był nieruchomy w sposób, który wyobraźnia Niny zidentyfikowała bezbłędnie.
Miała trupa w domu.
Musiała coś zrobić… Coś. Mózg chwilowo jej się zawiesił. Zęby dzwoniły o siebie, z zimna lub szoku. A potem między zwojami przeskoczył impuls elektryczny i znów kontaktowała. Wyłączyła latarkę w komórce i wybrała numer alarmowy. Przez kilkanaście sekund czekała na połączenie, mając nadzieję, że dwie kreski zasięgu i dwie kreski baterii wystarczą. I gdy wreszcie po drugiej stronie usłyszała spokojny głos dyspozytorki, powiedziała:
– Dobry wieczór, nazywam się Nina Rawicz, jestem w starym domu Uklejów, w lesie, zaraz przy osadzie Zapadłe. – Nie była pewna, czy jej rozmówczyni zna tę okolicę, więc dodała: – Trzy kilometry od Ustki, powiat słupski…
– Czy coś się stało, Nino? – zapytała dyspozytorka, spokojna jak saper, któremu ręka nigdy nie zadrży, gdy przecina odpowiednie kabelki bomby.
Coś w jej głosie budziło zaufanie Niny. Jakby znały się od lat i mogła jej się ze wszystkiego zwierzyć. Jakby tamta potrafiła na odległość rozwiązać wszystkie jej aktualne problemy.
Dziewczyna odetchnęła więc głęboko i wyrzuciła z siebie:
– Ktoś się włamał do mojego domu. A teraz nie żyje. Tak sądzę. Jest nieruchomy. I stracił dużo krwi. Myślę, że się na coś nadział. Niekoniecznie na pal, ale całkiem skutecznie, bo nawet nie jęknie.
Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.
– Czy możesz mi powiedzieć coś więcej o tej osobie? Czy możesz sprawdzić, czy oddycha?
– Nie mogę, ugrzęzłam na piętrze, on jest na parterze.
– Jesteś uwięziona? Czy jesteś związana?
– Nie, ale nie mogę zejść na parter. Schody się zawaliły. Mój prawnik mówił, że są stare i koniecznie muszę znaleźć fachowca i nie dotykać balustrady. Włamywacz o tym nie wiedział i się o nią oparł. – Nie wspomniała, że miała w tym swój mały udział.
– Rozumiem. Zawaliły się schody, a on na nich był. Czy ty też na nich byłaś? Czy jesteś ranna?
– Nie, wszystko okej. Wystraszyłam się, poza tym czuję się nieswojo w ciemności i w towarzystwie trupa, ale to nic, z czym nie poradzą sobie herbata, relanium i kilka miesięcy terapii – zapewniła Nina, wciąż dygocząc w środku.
– Rozumiem – odparła operatorka i brzmiała, jakby faktycznie tak było. To dobrze, bo Nina nadal nie rozumiała nic a nic. – Czy jesteś bezpieczna? Czy włamywacz przyszedł sam?
– O Boże, mam nadzieję! – zawołała dziewczyna i zaczęła się trząść na samą myśl, że gdzieś tam czai się wspólnik draba.
Czy nie wszedłby, słysząc rumor? A może tu jest i się czai? Czy trafiła do jednej z tych wiosek z angielskich seriali, gdzie trup ściele się gęsto, a młode dziewczęta padają jak muchy?
Wiedziała, że to wszystko jest za piękne, by mogło być prawdziwe. Dostaje w spadku dom, a chwilę potem kończy jak martwa dziedziczka. Jakiś policjant będzie kręcił wąsa nad jej zwłokami, zastanawiając się, kim jest ta dziewczyna znikąd. Zacznie szukać jej krewnych, by poinformować ich o jej zgonie, i oczywiście ich znajdzie, bo nie zmieniła nazwiska. Tym sposobem matka i ojciec dowiedzą się, gdzie jest. Nina była absolutnie pewna, że wybraliby jej do trumny najkoszmarniejszą kieckę. Coś nietwarzowego, w stylu lat osiemdziesiątych, tylko dlatego, że wiedzieliby, jak bardzo byłaby wściekła na samą myśl.
– Jeśli mnie zabiją, proszę nie szukać mojej rodziny, nie mam żadnej, jestem sierotą – skłamała w desperacji.
Kobieta milczała jakiś ułamek sekundy dłużej, niż przewiduje skrypt telefonu alarmowego, a potem powiedziała pokrzepiającym, opanowanym tonem:
– Wysyłam do ciebie pomoc, nikt cię nie zabije, Nino. Potencjalny napastnik nie dostanie się do ciebie na piętro, prawda?
– Prawda – odetchnęła z ulgą – przecież nie przyniesie ze sobą drabiny. Chyba że przyniesie broń palną, wtedy nie będzie musiał podchodzić bliżej…
– Nino, wszystko będzie dobrze, komisariat w Ustce dostał już zgłoszenie, pomoc jest w drodze.
– Niedługo tu będą? – upewniła się Nina.
– Bardzo niedługo. Czy chcesz, żebym została z tobą na linii? – zapytała ciepło dyspozytorka.
Nina się zawahała.
– Nie. Nie trzeba, dziękuję – powiedziała w końcu. – Duchy dotrzymają mi towarzystwa.
– Słucham? Możesz powtórzyć?
– Nie, nic, nadmiar wyobraźni – przyznała dziewczyna i westchnęła. – Nic mi nie jest. Wystraszyłam się tylko. Poczekam na policję.
Brzmiała dość przekonująco i sama niemal uwierzyła, że to nawet dobrze, że schody się zawaliły, a ona jest uwięziona poza zasięgiem rąk potencjalnych wspólników włamywacza. Przesunęła się do ściany i przywarła do niej plecami, po czym usiadła, podciągnęła kolana pod brodę i owinęła się szczelnie kołdrą. Czy powinna zadzwonić jeszcze raz i poprosić, by patrol przywiózł ze sobą drabinę, czy to raczej oczywiste? Przecież wspominała o zawalonych schodach, prawda?
Była taka zmęczona! Teraz pewnie zasnęłaby w mig, gdyby tylko przyłożyła głowę do poduszki. Zamiast tego oparła czoło o kolana i czekała na policję.
Niezły początek, nie ma co. Jakieś sześć godzin temu dostała klucze do tego domu, a już trafił jej się trup, prawdziwy gratis od losu! Powinna iść rano do kolektury i wysłać totka. Jeśli to fart – trafi szóstkę, jeśli pech – nawet jedynki nie uświadczy. Bo potrafiła zobaczyć obie strony tej sytuacji.
I pomyśleć, że jeszcze godzinę temu uważała, że najgorsze, co ją spotka tego dnia, to atrakcje zapewniane przez Polskie Koleje Państwowe oraz wizyty w dworcowych toaletach.
Ostatni tydzień był dla Niny jak zły sen. Powinna być przygotowana na najgorsze – od ponad siedmiu lat, czyli odkąd znała Lulę, wiedziała, że to nastąpi. Dostały ten czas, i tak dłuższy, niż przewidywali lekarze, ponieważ Lula miała dostęp do doskonałej opieki medycznej, ale cierpiała przecież na nieuleczalną chorobę. Postępującą i nieustępliwą. Dlatego potrzebowała opiekunki i dlatego zatrudniła Ninę. Dziewczyna wiedziała o tym, ale nadal nie mogła się pogodzić ze stratą. Emocjonalnie nie potrafiła przetrawić i przyjąć tego nowego elementu rzeczywistości, jakim był permanentny brak Luli.
Nie czuła spokoju czy łagodnej rezygnacji po zderzeniu z okrutnym losem. Nie czuła nic. Jakby coś jednocześnie wyrwało jej dywan spod nóg i uderzyło ją w głowę. Była ogłuszona. Działała jak automat. Pomagała synom Luli w przygotowaniach pogrzebowych, odsuwając w czasie przyswojenie faktów.
Lula zawczasu poczyniła stosowne kroki. Wybrała strój do trumny, celebransa pogrzebowego, muzykę, nawet zdjęcie do klepsydry. Nina miała kilka stron szczegółowych notatek i pilnowała, by wszystko odbyło się dokładnie tak, jak chciała jej pracodawczyni, przyjaciółka i de facto najbliższa osoba. Układała kwiaty, sprzątała, pakowała rzeczy osobiste, w tym liczne opakowania leków, by nie wpadły w ręce wnuków Luli. Kilka razy przyłapała chłopców, jak zakradają się do sypialni babci, by przytulać się do jej poduszki. Najmłodszy, Simon, wślizgnął się do garderoby, po czym zasnął, zwinięty w kłębek na swetrach pachnących lawendą.
Nina działała mechanicznie, skoncentrowana na tym, by wszystko przebiegało tak, jak powinno. Zaprogramowana w taki sposób, by ułatwić życie otaczającym ją osobom, zwłaszcza synom Luli. A także wnukom, które właściwie nie pamiętały Luli sprzed choroby. Dla nich babcia po prostu była chora, potrzebowała laski, a potem wózka inwalidzkiego, ale przecież skoro tak było do tej pory, to będzie tak już zawsze. Koncepcja śmierci nie przyjęła się zbyt dobrze w kilkuletnich głowach.
Później były pogrzeb i stypa. Ostatnie pożegnanie i ostatnie przyjęcie Luli. Kochała przyjęcia i była w ich wyprawianiu naprawdę dobra. Zaplanowała menu i zażyczyła sobie, by na tę okazję wyciągnięto z kredensu pamiątkowe kryształowe kieliszki – niech wszyscy wzniosą toast za życie, które wiodła, a smutny koniec niech nie przysłoni nikomu dekad radości. Nawet śmierć nie zdołała złamać jej ducha.
A potem wszystko się dla Niny skończyło. Po pogrzebie obudziła się nad ranem, zapłakana i przerażona. Nie tylko dlatego, że nie było już Luli, ale też dlatego, że nie zostało jej zupełnie nic. I nie miała dokąd pójść.
*
Siedem lat temu przyjechała do Niemiec, mając jedynie walizkę tanich ubrań oraz plecak z laptopem i książkami, by podjąć zatrudnienie w domu spokojnej starości. Studia polonistyczne nie rokowały najlepiej na rynku pracy, więc przewidująco zrobiła kurs opiekunki osób starszych. To dzięki niemu przeszła rekrutację i dostała bilet w jedną stronę do Berlina.
W domu spokojnej starości przepracowała ledwie kilka tygodni. Miała szczęście. Któregoś dnia, gdy towarzyszyła jednej z podopiecznych podczas wizyty w przychodni i czytała w poczekalni Wichrowe wzgórza, dosiadła się do niej kobieta koło sześćdziesiątki, o oczach barwy błękitu i uśmiechu, który rozjaśniał je niczym małe gwiazdki.
– Jesteś Polką? – zapytała po niemiecku.
Nina przytaknęła. Uczyła się tego języka w liceum, potem miała dwa lata lektoratu na studiach, zdobyła nawet certyfikat, który bardzo jej pomógł podczas rekrutacji, mimo to na miejscu wszyscy mówili za szybko i zbyt niewyraźnie. Z komunikowaniem się szło jej jeszcze gorzej. Pani Martha, podopieczna, na którą teraz czekała, zapytała ją pierwszego dnia pracy, czy jest troszkę opóźniona. Co prawda z sympatią, ale jednak.
Dlatego teraz Nina odetchnęła, gdy nieznajoma powiedziała najczystszą polszczyzną:
– Doskonale! Całkiem mi zwarto-szczelinowe zardzewieją, jak będę w kółko szwargotać po niemiecku. Mam na imię Lula, a ty?
Pół godziny później Lula wiedziała o Ninie prawie wszystko. Miała ten dar zadawania celnych pytań i uważnego słuchania odpowiedzi. Przerwały rozmowę tylko na chwilę, gdy Nina musiała przewieźć panią Marthę z pracowni RTG do pracowni USG, a potem gdy pielęgniarka przyszła po Lulę, by pobrać jej krew. Za każdym razem po tych krótkich przerwach wracały na tę samą ławkę, do tej samej rozmowy.
Coś między nimi kliknęło. Nina czuła się, jakby znała Lulę od lat. Jakby rozciągała się między nimi złota nić. Jakby spotkały się w poprzednim wcieleniu. Nie wierzyła w takie rzeczy, ale w wypadku tej starszej kobiety o przeszywającym spojrzeniu to było jedyne racjonalne wytłumaczenie. Nie wiedziała jeszcze, że to jeden z darów Luli – potrafiła z łatwością nawiązać kontakt z każdym, nieważne, czy była to młoda Polka, starszy Senegalczyk, pracownik budowy, czy profesor uniwersytecki. Patrzyła na drugiego człowieka z żywotnym zainteresowaniem, jakby całą uwagę skupiała właśnie na tej osobie.
Lula była przekonana, że to los maczał palce w ich spotkaniu. Doszło do niego akurat kilka miesięcy po tym, jak zdiagnozowano u niej stwardnienie rozsiane. Akurat w momencie, gdy synowie zaczęli wspominać, że potrzebuje dodatkowego wsparcia. Nie byli na tyle szaleni, by zaproponować jej dom opieki, ale Lula wiedziała, że coś kombinują. Oczami wyobraźni widziała już jakąś siostrę Ratched, w wykrochmalonym fartuchu i w czepku na ufryzowanych lokach, która budzi ją o piątej rano na kąpiel i mierzenie temperatury.
Lula rozumiała, że traci sprawność i że z czasem będzie potrzebowała coraz więcej wsparcia. Chciała to załatwić na swoich zasadach. Jak zresztą wszystko. I ta młoda emigrantka z Polski, o wielkich sarnich oczach, reagująca nerwowo, gdy gdzieś na korytarzu trzasnęły drzwi, była dokładnie tą osobą, której Lula potrzebowała. Zdecydowała o tym podczas pierwszych piętnastu minut znajomości. Rzadko myliło ją początkowe wrażenie i ufała swojej intuicji.
Kolejny tydzień zajęło jej przekonanie Niny, że praca dla prywatnej osoby wcale nie jest mniej bezpieczna od pracy w instytucji. Potem musiała pomóc się dziewczynie uwolnić od jej aktualnych zobowiązań zawodowych. A na koniec powiadomić synów, że Nina wprowadza się do ich rodzinnego domu, gdzie będzie jej towarzyszką i opiekunką. Tak jak to miała w zwyczaju – Lula zlokalizowała problem, a potem znalazła rozwiązanie i wszyscy byli zadowoleni.
Nina nie mogła wówczas przewidzieć, że ta półgodzinna rozmowa odmieni jej życie. Że zapewni nie tylko pracę, ale też rodzinę i ciepło, którego dotąd właściwie nie znała. Że przez siedem lat będą z Lulą nierozłączne. I że oprócz konsekwencji postępującej degeneracji nerwów, ich dni będą wypełniać także przygody, radości i czerpanie z życia pełnymi garściami. Była szczęśliwa przez tych siedem lat. Szczęśliwa jak nigdy wcześniej.
Dlatego tak bardzo zabolało ją, gdy to wszystko dobiegło końca. Dlatego płakała w poduszkę, nie tylko za Lulą, ale i za swoim życiem tu, w tym wielkim domu, z ludźmi, do których się przywiązała.
Nie bała się głodu. Lula upierała się płacić jej trzykrotnie więcej, niż wynosiła pensja w domu spokojnej starości, a do tego dziewczyna nie wydawała prawie nic, skoro nie musiała wynajmować mieszkania ani nie płaciła za jedzenie czy rachunki. Przez siedem lat uzbierało się sporo, nie martwiła się więc tym, czy zdoła przeżyć do znalezienia kolejnej posady. Ale bała się zmian. I tego, że, jak siedem lat temu, znów będzie dziewczyną znikąd.
Poprosi jednego z synów Luli o referencje. Olgierd lub Thomas na pewno się zgodzą. Hansa, najstarszego, nie śmiałaby zaczepiać w tej sprawie. Był poważny jak zawał serca i zarządzał rodzinną korporacją Weissbergów. „Chłopcy”, jak Lula nazywała swoich młodszych synów, wydawali się dużo bardziej przystępni. Musiała z nimi porozmawiać. Także o tym, czy może zostać jeszcze kilka dni, nim znajdzie sobie nowe lokum. Wynajęcie mieszkania w Berlinie nie było łatwe.
Zbierała się do tej rozmowy przez cały dzień po pogrzebie, odkładając jeszcze o chwilkę bolesne pożegnanie z wnukami przyjaciółki. Otto, Fiona i Flora urodzili się już po tym, kiedy Nina zamieszkała z Lulą, Klaus i Anthon mieli wtedy trzy i dwa lata. Bolało ją serce na samą myśl, że znikną z jej życia.
A następnego dnia, jeszcze przed śniadaniem, usłyszała pukanie do drzwi swojego pokoju.
W progu stał Olgierd. Ach, pomyślała Nina, czyli mój czas się skończył. Było jej głupio, że sama nie wpadła na to, że przekracza granice gościnności. Powinna przenieść się do hotelu od razu po pogrzebie.
– Nina, możemy porozmawiać? – zapytał.
Lula zadbała, by jej synowie znali jej ojczysty język. Olgierd mówił więc po polsku naprawdę dobrze, choć z akcentem. – Oczywiście – zapewniła. I zanim cokolwiek powiedział, dodała: – Przepraszam, dziś się wyprowadzę.
– Czemu miałabyś się wyprowadzić? – zapytał zaskoczony. A potem, jakby sam sobie odpowiadając na pytanie, pokiwał głową. – Możesz poczekać jeszcze trochę? Dziś po południu będzie odczytanie testamentu Luli. Powinnaś tam być.
– Ja? Po co?
– Mama zawsze ma plan, my tylko gramy w jej orkiestrze – odparł i uśmiechnął się blado, gdy zrozumiał, że powinien użyć czasu przeszłego. – Mama miała plan – poprawił się ciszej.
– Oczywiście, że będę, jeśli tego chcecie. Czy… – zawahała się. Nie chciała go stawiać w niezręcznej pozycji, ale musiała wiedzieć, więc dokończyła: – czy mogę zostać jeszcze jedną noc? Zanim znajdę sobie coś innego?
Olgierd przez chwilę patrzył na nią jasnymi oczami, takimi samymi jak oczy jego matki, a potem powiedział miękko:
– Nina, możesz zostać, jak długo potrzebujesz. Jesteś rodziną.
Dziewczyna zamrugała, próbując powstrzymać łzy.
– To miłe z twojej strony – przyznała.
– Zobaczysz po południu – dodał niejasno i poklepał ją po ramieniu.
Wyszedł, zostawiając ją z niezadanymi pytaniami, na które nie zamierzał odpowiadać. Matka wszystko zaplanowała, nie chciał jej psuć zabawy.
Jeszcze przyszłaby go opieprzyć we śnie.
*
Wszystko wyglądało jak scena z filmu. Wyobraźnia Niny gnała niczym spłoszony rumak i gdyby do biblioteki wkroczył nagle Poirot, zakręcił wąsa i zapytał: „Pewnie zastanawiacie się państwo, czemu was tu zgromadziłem?”, nie byłaby zaskoczona. Pasowałby tu bardziej niż ona.
Cała rodzina Weissbergów zgromadziła się w bibliotece. Trzej synowie Luli – przystojni, w garniturach od włoskich krawców – ich atrakcyjne żony w doskonale skrojonych sukienkach, pasujących do wymogów żałoby, oraz gromadka dzieci między drugim a dziesiątym rokiem życia, cierpliwie czekali na spóźniającego się prawnika.
Wśród osób spoza kręgu krewnych oprócz Niny byli jeszcze gospodyni, kucharka, wiekowy kierowca oraz ogrodnik, pięćdziesięcioparoletni Litwin. Wszyscy pracowali dla rodziny dłużej niż Nina i jeśli czekała ich wariacja rozwiązania tajemnicy w stylu „zrobił to kamerdyner”, każde z nich pasowało do tej roli lepiej niż ona.
Gospodyni, Anita, uścisnęła kolano Niny i zapytała głosem pełnym troski:
– Wszystko w porządku, kluseczko?
Nina przytaknęła zawstydzona. Zamyśliła się i musiała przybrać dziwny wyraz twarzy. Na szczęście dla niej uwagę wszystkich skupił na sobie prawnik, który właśnie wszedł do biblioteki. Brakowało mu wąsa Poirota, wyglądał raczej jak świerszcz w szarym garniturze. Dotruchtał do biurka, przepraszając za prawie piętnastominutowe opóźnienie, i zaczął wyjmować z harmonijkowej teczki dokumenty oraz kolorowe koperty.
Nina słuchała prawnika jednym uchem. Jej wzrok uleciał w stronę półek z książkami, odruchowo odczytywała tytuły na grzbietach. Zastanawiała się, czy zgłosić się do pośrednictwa pracy, uderzyć bezpośrednio do domu spokojnej starości, który już raz ją zatrudnił, czy to czas, by wracać do Polski i szukać tam czegoś innego. Była jeszcze jedna opcja, ale tę odrzuciła prawie od razu. Musiała zachować rozsądek, nie czas na budowanie zamków na piasku. Z zamyślenia wyrwało ją odczytane na głos jej własne imię i zdanie, którego nie spodziewała się usłyszeć.
– Przepraszam? – zapytała zaskoczona.
Prawnik pokiwał głową i powtórzył ostatni akapit. Wynikało z niego, bez najmniejszych wątpliwości, że Lula zapisała jej swój dom. Nie, nie rezydencję pod Berlinem, ale swój dom rodzinny, który odziedziczyła po matce i ojcu. Prawnik podał dziewczynie grubą kremową kopertę z jej imieniem wypisanym zamaszystym pismem Luli, jej ulubionym fiołkowym atramentem.
– To list od pani Urszuli, ona najlepiej wszystko wyjaśni – powiedział. Nina nigdy nie słyszała, by ktokolwiek nazywał Lulę jej imieniem „urzędowym”, jak sama to określała.
Dostała więc dom. I namiary na prawnika w Słupsku, który miał wprowadzić ją w szczegóły. Siedziała jak ogłuszona, ściskając w dłoniach list od Luli. Była prawie pewna, że za chwilę któryś z braci Weissbergów zgłosi zastrzeżenie. Przecież majątek matki powinien trafić do nich. Rozejrzała się, spodziewając się potępiających spojrzeń. Zarzutów, że zaprzyjaźniła się z umierającą kobietą i naciągnęła ją na spadek. Ale w oczach otaczających ją osób nie widziała złości. Raczej współczucie.
– To niemożliwe – szepnęła.
– Jeśli chodzi o mamę, niemożliwe nie istnieje – powiedział Olgierd i uśmiechnął się szeroko. – Powiedziała, że ty docenisz jego potencjał. Dla nas to nic, dla ciebie coś, co może zmienić życie, tak mówiła.
Tego wieczoru Nina spakowała walizkę i plecak. Nie przybyło jej zbyt wiele rzeczy przez tych siedem lat. List od Luli wsunęła pod okładkę dziennika. Nie mogła się zdobyć na to, by go przeczytać.
Cóż, mogło być gorzej. Mogła być żołnierzem napoleońskim, który uczestniczy w oblężeniu Moskwy, gdy właśnie zaczyna padać śnieg. Albo zaginionym członkiem ekspedycji na biegun północny, który zgubił kompas i źle skręcił, więc z każdą chwilą oddala się od celu, za to jest coraz bliżej Kanady. Nie była pewna, czy ma to sens, ale też nie miała zasięgu w komórce, by sprawdzić, czy zabłąkany ekspedytor miał szansę dotrzeć do Kanady. Może na Alaskę? Albo (by nie trzymać się zimnych metafor w chwili, kiedy tkwiła w przegrzanym i dusznym przedziale rzekomo pierwszej klasy) mogła być rozbitkiem z „Latającego Holendra”, który kołysze się na falach oceanu w łupince szalupy ratunkowej, wypatrując na horyzoncie lądu, choć globus w tym miejscu jest niebieściutki jak niezapominajki.
Nina nie miała problemu, by wyobrazić sobie los gorszy niż ten, który właśnie przypadł jej w udziale. Za to z każdą chwilą trudniej jej było sobie wyobrazić, że zdąży na czas na spotkanie z prawnikiem w Słupsku, choć wedle rozkładu jazdy miała kilkugodzinny zapas. Ten jednak kurczył się z każdą minutą nieoczekiwanego postoju w szczerym polu.
Osiem godzin. Niby niewiele. Dniówka na etacie, a nie podróż na Syberię w ramach zsyłki. Sprawdziła dokładnie połączenia w aplikacji i upewniła się, że ma dość czasu na przesiadkę w Poznaniu (pięćdziesiąt minut!). Powinna dotrzeć do Słupska o czternastej trzydzieści, a że była ostrożna, umówiła się z prawnikiem na szesnastą, tak na wszelki wypadek. Będzie zmęczona, pewnie niezbyt świeża, i głodna, więc przyda się zahaczyć o jakąś restaurację, gdzie nie tylko zje, ale i doprowadzi się do ładu w cywilizowanej toalecie. Może nawet zrobi makijaż i zmieni podróżną bluzę na blezer, jeśli ten nie okaże się przesadnie wymięty.
Po stronie niemieckiej wszystko szło właściwie. O piątej Nina wsiadła w taksówkę, która odwiozła ją na berliński dworzec, przed szóstą siedziała już w pociągu i jechała dziarsko do Poznania. Nawet udało jej się zdrzemnąć, a później przeczytała ponad dwieście stron powieści, zjadła śniadanie i wypiła poranną kawę.
Po przekroczeniu granicy klątwa PKP uderzyła w nią z całą mocą. Nagle pociąg zatrzymał się w szczerym polu. Bez wyjaśnień, bez powodu innego niż „bo mógł”. Konduktor przemykał do swojego przedziału, byle tylko nie musieć nikomu niczego tłumaczyć. Machnął jedynie ręką, gdy Nina zapytała, czy długo postoją. Nie postali długo. Po jakichś piętnastu minutach pociąg ruszył, ale już wolniej, jakby ciągnął za sobą ciężar ludzkich oczekiwań. A potem znów stanął i sapał sobie na torach, otoczony nieco zbrązowiałą po zimie zielenią nieużytków, jakby nabierał woli życia. Wreszcie znów ruszył, lecz woli ruchu nie starczyło mu nawet na godzinę. Zatrzymał się ponownie, tym razem w jakiejś zaniedbanej mieścinie, i tym razem tkwił tak przez trzydzieści trzy minuty.
Nina wiedziała, że właśnie tyle, bo raz po raz zerkała na zegarek. Jęknęła, gdy minęła godzina, o której powinna już być na stacji Poznań Główny. Na szczęście wciąż miała spory zapas czasu, więc nie martwiła się, czy zdąży na przesiadkę. Lecz gdy już prawie, prawie była na miejscu (chwilę wcześniej minęli Świebodzin i przez głośniki zapowiedziano Zbąszynek, czyli ostatni przystanek przed Poznaniem Głównym), nagle wszystko zamarło. Światło zgasło, pociąg stanął, umilkło wszystko, tylko głośne „kurwa mać!” w idealnej synchronizacji wyrwało się z gardeł pasażerów.
I tak stali, przed Zbąszynkiem, dobre czterdzieści minut. Konduktor przemknął przez skład tylko raz, mamrocząc coś o trakcji, a potem taktycznie się przyczaił, nie chcąc się narażać na niekoniecznie ciepłe słowa pasażerów.
Klimatyzacja również przestała działać, więc z każdą chwilą atmosfera w pełnych przedziałach i na zatłoczonych korytarzach robiła się cięższa. A że pociąg był „na nowe czasy”, jedynym sposobem, by zaczerpnąć świeżego powietrza, byłoby wybicie szyb. Na to nikt się jeszcze nie zdecydował. Nina studiowała godziny odjazdu i przesiadek z rosnącą desperacją. Pochwaliła się za przezorność, a potem zganiła za naiwność. Potrzebne dane zanotowała w dzienniku, co było rozsądne, bo jej komórka zgubiła zasięg gdzieś za Świebodzinem, a z wi-fi, tak zachwalanym na plakatach rozwieszonych na dworcu i w pociągu, nie udało się jej połączyć. Tyle że szczegółowe notatki nie dawały jej gwarancji, że punktualnie stawi się na spotkanie.
Jej bilet przesiadkowy, z Poznania Głównego do Słupska, stracił ważność, zanim jeszcze dotarła na dworzec. Pociąg odjechał bez niej, nad wyraz punktualny. Odstała swoje do kasy i kupiła bilet na pociąg do Gdańska, a z niego na pociąg do Słupska. Wciąż miała szansę – ba!, jeśli wszystko przebiegnie planowo i jej skład ruszy zgodnie z rozkładem, będzie w Słupsku szybciej niż pociąg z Poznania. Była optymistką. Nie wiedziała, że optymiści w starciu z PKP płacą największe frycowe.
Nie wydarzyło się nic specjalnego. Żadna klęska żywiołowa, samobójca na torach, atak terrorystyczny czy plaga egipska – nie, żadna z tych rzeczy nie była winna temu, że dotarli do Gdańska Głównego z czterdziestotrzyminutowym opóźnieniem. Dwadzieścia dwie minuty po tym, jak pociąg do Słupska odjechał w siną dal. Nawet już nie pytała konduktora o przyczynę opóźnienia. Wiedziała, że usłyszy to, co zwykle się słyszało w takich chwilach – siła wyższa. Najwyraźniej była ona patronką podróżujących PKP, obok świętego Judy, patrona spraw beznadziejnych. Takich jak pomysł, że można dotrzeć do celu na czas.
Nina dotargała swój bagaż do kasy, odstała dwadzieścia siedem minut w kolejce, ściskając bilet na pociąg, który turlał się gdzieś bez niej. A potem tłumaczyła kasjerce, że naprawdę nie ma jej w pociągu, skoro tu stoi, i nie, nie spóźniła się przez własne gapiostwo, ale stała się niewolnicą losu oraz pociągu z Poznania Głównego. Machnęła ręką nawet na zwrot za niewykorzystany bilet (gdy dotarło do niej, że kasjerka prędzej zje własny kapelusz, niż jej to ułatwi).
– Ja po prostu chcę dojechać do Słupska – powtarzała niestrudzenie.
Wedle aplikacji w telefonie ciągle miała szansę zdążyć, jeśli tylko w ciągu siedmiu minut kupi bilet i wsiądzie do pociągu.
– Na ten już pani nie zdąży, odjechał – powiedziała kobieta po drugiej stronie okienka. Nie wyglądała na sługę szatana czy zło wcielone, ale Nina w tym momencie nie założyłaby się nawet o wymiętoloną podróżą kanapkę, że nie jest żadnym z nich albo obydwoma naraz.
– Ale jak: odjechał? Przecież rozkład… – Dziewczyna wymachiwała bezradnie telefonem, na którego ekranie otwarta aplikacja dla podróżnych obiecywała jej dojazd na czas.
– No co ja pani mogę powiedzieć? Błąd mają – oświadczyła kasjerka.
– Dobrze, poproszę bilet do Słupska na pierwszy możliwy pociąg – poprosiła zdesperowana Nina.
– Może być Bachus, z przesiadką w Gdyni Głównej – zaproponowała wspaniałomyślnie kobieta, a Nina poczuła, że zaczyna jej drgać powieka. PKP zeżarło jej plan, a marginesem zakąsiło.
– Ile czasu na przesiadkę? – zapytała ostrożnie.
– Dwanaście minut, zdąży pani – zapewniła kobieta i nie zdołała powstrzymać uśmiechu, który dźgnął Ninę jak rozpalony pogrzebacz prosto w serce.
– A bez przesiadek? – zapytała z nadzieją.
– Może być regionalny, czternasta pięćdziesiąt cztery, o siedemnastej siedemnaście na miejscu.
– Niech będzie – powiedziała dziewczyna z rezygnacją.
– Normalny czy ulgowy? – zapytała kasjerka, stukając w ekran gumką ołówka.
– Normalny – odparła Nina, której niewiele brakowało do trzydziestki.
– A to dobrze, że regionalny, taniej wychodzi.
Nina schowała bilet do dziennika, a ten wpakowała do torby. Do odjazdu pociągu miała ciut ponad godzinę. Straciła już cały optymizm, a i z naiwności dziecka niewiele zostało, nie odważyła się więc wyjść z bagażami poza teren dworca. Jeszcze regio poczułoby się urażone, że nie czeka ze wzrokiem wbitym w tory. W kiosku kupiła sobie kawę i hot doga, po czym zadzwoniła do prawnika z wyjaśnieniem, że na skutek nieoczekiwanych opóźnień PKP nieprędko dotrze do Słupska.
– Proszę się nie martwić, siedzę w biurze przynajmniej do dziewiętnastej – zapewnił.
– Powinnam być przed osiemnastą – odparła niepewnie.
Mruknął coś, ale nie dosłyszała. Został jej tylko posmak zwątpienia.
Regio było o czasie i nie zaliczyło żadnych nieprzewidzianych opóźnień. Było też dziarskim, małym pociągiem, który nie rozpędzał się przesadnie, ponieważ co chwilę musiał się zatrzymywać na kolejnych stacjach. Ponad dwudziestu. Nina zapisywała w dzienniku co ciekawsze nazwy, by czas mijał jej szybciej. Gościcino Wejherowskie. Luzino. Bożepole Wielkie. Pogorzelice. Głuszyno Pomorskie. Strzyżyno Słupskie (tu wreszcie poczuła, że jest prawie na miejscu!). Aż wreszcie w Jezierzycach Słupskich usłyszała wyczekiwany komunikat:
– Następna stacja: Słupsk.
Dotarła. Gdy skład zatrzymał się na dworcu, miała ochotę klaskać, jak pasażerowie samolotu po lądowaniu poprzedzonym turbulencjami. Ten dzień był jedną wielką turbulencją.
Nie wycałowała słupskiej ziemi, choć głównie dlatego, że była zbyt zmęczona. Minęło dwanaście godzin, odkąd wyjechała z domu, i marzyła o herbacie, ciepłym posiłku oraz odpoczynku.
Złapała taksówkę, a ta zawiozła ją pod adres kancelarii, mieszczącej się w ładnej, odnowionej kamienicy. Zadzwoniła domofonem, modląc się, by to był koniec przeprawy.
Nie wiedziała, że ta dopiero się zaczyna.
Prawnik Luli nie wyglądał na prawnika. W brązowym swetrze z zamszowymi łatami na łokciach i drewnianymi guzikami, koszuli w krateczkę i sztruksowych spodniach kojarzył się Ninie raczej z nauczycielem łaciny albo antykwariuszem. Nawet nazywał się jak nauczyciel łaciny – Albert Pilch.
Musiał być koło sześćdziesiątki, na jego ciemnej brodzie połyskiwały srebrne pasma, a głowa lśniła łysiną. Zerkał na Ninę zza okularów w masywnych oprawkach i pochrząkiwał cicho, jakby coś ściskało mu gardło.
Wprowadził dziewczynę do biura i zapytał, czy chce się czegoś napić. Sekretarka ponoć skończyła pracę godzinę wcześniej – co znaczyło, że są w kancelarii sami i w pierwszym momencie Nina nie czuła się z tym komfortowo. Potem jednak przyjrzała się mężczyźnie i doszła do wniosku, że on i Lula mogli być spokrewnieni, przez co z miejsca nabrała do niego sympatii. Zapytała o to. Zaśmiał się.
– Ma pani dobre oko. Nasze matki były kuzynkami, a babki siostrami, czyli dzieliliśmy pradziadków – odpowiedział. Nina odruchowo narysowała sobie w głowie drzewo genealogiczne. – Cieszę się, że tak szybko udało się pani przyjechać – dodał.
– Proszę mi wierzyć, nic w tym przyjeździe nie było szybkiego – mruknęła Nina.
– Nie pomyślałem, że nie ma pani prawa jazdy – przyznał zafrasowany.
– Och, mam, po prostu nie mam samochodu – odpowiedziała i uśmiechnęła się na widok jego zmieszanej miny. Jakby każda dobiegająca trzydziestki kobieta w jego życiu posiadała przynajmniej jedno auto. – Ostatnie siedem lat pracowałam dla Luli. Mieszkałam z nią. Zatrudniała kierowcę, poza tym korzystałyśmy z berlińskiej komunikacji miejskiej – wyjaśniła.
– No tak, no tak. – Pokiwał głową i zajął się zalewaniem torebek z herbatą.
Coś w jego postawie sprawiło, że Ninie rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Zorientowała się, że Albert Pilch obawia się przebiegu rozmowy. Miał jej do zakomunikowania coś nieprzyjemnego albo coś, co mogła tak odebrać. Owszem, Lula w testamencie zapisała jej dom. Ale na pewno istniały powody, dla których rodzina nie musiała go jej oddawać. Niekoniecznie ta najbliższa rodzina. Synowie Luli nie byli nim zainteresowani, ale czyż sama nie odkryła chwilę wcześniej, że prawnik jest jej kuzynem?
Nina odruchowo wyprostowała się na krześle, jakby gotowała się na cios. Nie pokaże, jak bardzo ją to rozczaruje ani jak duże nadzieje sobie robiła. Przejechała szmat drogi po figę z makiem, bywa. Przynajmniej zrobiła najtrudniejszy krok – opuściła ukochany berliński dom Luli i była otwarta na nowy początek.
Tymczasem Albert Pilch postawił przed Niną filiżankę czarnej herbaty z pływającym po powierzchni plasterkiem cytryny, jak prosiła, po czym ze swoim kubkiem (dużo mniej formalnym od jej porcelanowej czarki) usiadł za biurkiem i z westchnieniem zaczął przekładać zadrukowane kartki leżące na blacie.
Może winę ponosiła długa i mordercza podróż, może napięcie było za duże, a może po prostu dała o sobie znać osobowość Niny, bo dziewczyna ze stuknięciem odstawiła filiżankę na talerzyk i powiedziała:
– Krótko i bez zasłony dymnej, jeśli mogę prosić.
Mecenas spojrzał na nią z wyraźną dezorientacją, więc wyjaśniła:
– Zastanawia się pan, jak mi powiedzieć, że jednak nic z tego i mimo zapisu w testamencie dom nie jest mój, a ja jestem panu winna honorarium za zmarnowane godziny pana pracy. Coś pokręciłam?
Zaśmiał się szczerze. Postukał palcem w papiery i powiedział:
– Dom bez wątpienia należy do pani, bez wątpienia istnieje, a moje honorarium dawno zostało już opłacone.
– Ale jest jakiś problem – zauważyła.
– No jest – przyznał niechętnie. – Próbowałem wyperswadować Luli ten zapis, ale się uparła. Na jej usprawiedliwienie powiem tyle, że nie widziała tego domu od… – zastanowił się – dobrych dziesięciu lat. Jakieś piętnaście lat temu w budynku przeprowadzono gruntowny remont, naprawiono dach, wstawiono nowe okna, zdaje się też, że wymieniono część instalacji. Jednak nie wszystkie. To bardzo stary dom. I przez lata mieszkał tam tylko pan Uklej, ojciec Luli. Nie chcę mówić źle o zmarłych… ale ten dom był dla niego za duży, a on nie przejmował się za bardzo sprawami doczesnymi… Zmarł ponad dekadę temu i dom przypadł Luli, ale nie bywała tu, nawet przed chorobą, nie ciągnęło jej na stare śmieci. Co prawda opłacała kogoś, kto zaglądał tam regularnie, dbał o podstawy, ale rozumie pani, przez dziesięć lat nikt tam nie mieszkał. A to nie pozostaje bez wpływu na budynek.
– Czyli to ruina? – zapytała, a jej głos zadrżał.
Miała spore środki, ale obejrzała wystarczająco dużo programów telewizyjnych o renowacjach starych domów, by wiedzieć, że nie stać jej na takie przedsięwzięcie.
– Nie powiedziałbym, że ruina – prawnik ostrożnie dobierał słowa – wymaga jednak sporo… miłości. I pewnych nakładów. Choć tu Lula zadbała o podstawowe kwestie i spadek zawiera też niewielki fundusz remontowy. Problemem jest coś innego… Widzi pani, to nie jest dom w mieście. Dom Uklejów, jak zawsze nazywano w rodzinie tę posiadłość, mieści się w lesie. Nieopodal Ustki, koło osady Zapadłe, w sołectwie Przewłoka… Pani to nic nie mówi, ale to nie jest dom dla samotnej młodej kobiety! Bez samochodu! Bez opieki! A jeszcze Lula dosyć lekkomyślnie umieściła w testamencie zapis o tym, że nie może go pani sprzedać przez przynajmniej rok, i to rok, w którym pani ma tam mieszkać! Nie twierdzę, że to jest nawiedzone miejsce, ale też nie ma żadnych dowodów, że nawiedzone nie jest! – Tu już Alberta Pilcha poniosły emocje i żywo gestykulował.
Nina patrzyła na niego uważnie, przyswajając to, co powiedział. Spodziewała się kłopotów, rozczarowania i zawiedzionych nadziei. Ale nie czegoś takiego.
– Czyli jedynymi problemami, jaki może pan wskazać, są moja płeć, mój wiek, stan cywilny i potencjalna obecność duchów? – upewniła się.
Albert Pilch miał dość przyzwoitości, by się zarumienić.
– Ja… przepraszam, to mogło tak zabrzmieć, ale myślę, że pani zrozumie lepiej, co miałem na myśli, kiedy zobaczy pani posiadłość. Czy chce pani to zrobić jeszcze dziś, czy odwieźć panią do hotelu, a do Zapadłego podjedziemy rano?
– Nie mam rezerwacji w żadnym hotelu. Jeśli dom istnieje i nie pobiegł w dzikie ostępy na kurzej łapce, chciałabym go zobaczyć i już w nim zostać… – A widząc, że znów zrobił minę troskliwego wujka, którego siostrzenica zaciąga się samowolnie na statek piracki, dodała: – Rozumiem, że dom może być nieco… cóż, zapuszczony, ale przeżyję odrobinę kurzu i ziąb. Jutro podjadę do Ustki i kupię wszystko, czego mi zabraknie, a teraz, po całym dniu, po prostu marzę o łóżku.
Prawnik wypuścił głośno powietrze.
– Jest pani dokładnie taka, jak opowiadała Lula. W domu czekają na panią świeża pościel, ręczniki i inne rzeczy, które poleciła zakupić. Wiedziała oczywiście, że będzie pani chciała od razu zakwaterować się w nowym lokum, ja powątpiewałem. Mam widać zbyt wysokie mniemanie o zdrowym rozsądku młodych kobiet – oświadczył, a w jego oczach zalśniły iskierki humoru. – Dobrze więc, nie ma na co czekać, bo i tak już się ściemniło. Zawiozę panią do pani nowego domu i wszystko wytłumaczę po drodze. Ja się zajmę sprawami formalnymi, wpisem do ksiąg wieczystych i podatkami. Jeśli sobie pani tego życzy, służę pomocą z przepisaniem umów na media, mam wszelkie dyspozycje, po wpisie do ksiąg wieczystych nie będzie problemu z meldunkiem i całą resztą.
Wstał zza biurka.
– To co? Ruszamy?
Nina zerwała się z krzesła.
– Natychmiast! Zanim to wszystko okaże się snem!
– Kto wie, czy gdy zobaczy pani dom, nie uzna pani, że to koszmar, a Lula była bardzo złośliwą staruszką – zauważył prawnik.
– Lula była złośliwa, to bez dwóch zdań, obraziłaby się, gdybym zaprzeczyła, ale serce miała ze złota – oświadczyła Nina lojalnie.
*
Albert Pilch złapał walizkę Niny i zniósł ją do swojego samochodu. Dziewczyna szła za nim, uginając się pod ciężarem plecaka i torby. Lula miała nosa, pomyślał. Były takie same. Gdyby nie znał jej sytuacji rodzinnej, mógłby uznać Ninę Rawicz za córkę kuzynki. Doskonale pamiętał Lulę z czasów jej młodości. Ten sam ogień w oczach, ten sam temperament. Lula też by się obruszyła za komentarz o samotnej młodej kobiecie, choć przecież taka była prawda. Nadal nie czuł się najlepiej z myślą, że ma ją zostawić samiuteńką w tym domu, ale potrafił rozpoznać, kiedy sprawa jest z góry przegrana.
Nina ze wszystkich sił starała się nie zasnąć. Dyskretnie szczypała się w przedramię, usztywniała plecy, by nie zapaść się w nieznośnie komfortowym podgrzewanym siedzeniu volvo Alberta Pilcha, ale walka z każdą chwilą wydawała się bardziej bezcelowa. Płynąca z radia melodia jakiegoś starego pościelowego szlagieru nie pomagała. Ciepełko z fotela przenikało w głąb kości i roztapiało zimne węzły, z których istnienia Nina nie zdawała sobie sprawy. Cholera jasna, mogłaby w tym fotelu spędzić kolejny rok i nie znalazłaby zbyt wiele powodów do narzekania…
– Wszystko w porządku? – zapytał prawnik zatroskanym tonem, który dużo lepiej pasowałby do nauczyciela łaciny niż do rekina palestry.
– Długi dzień – przyznała i usiadła prosto, odrywając plecy od podgrzewanej powierzchni.
– Chcę, aby pani wiedziała, że jeśli postanowi nie zostawać tam przez kolejny rok, zrozumiem i zrobię, co w mojej mocy, by wszystko dobrze się ułożyło od strony prawnej. Rozmawiałem z Thomasem. Żaden z synów Luli nie zamierza kwestionować testamentu tylko dlatego, że wykaże się pani rozsądkiem. Zgadzają się też, że Lula mogła nie mieć wszystkich kluczowych informacji, bo gdyby miała, pewnie nie podjęłaby takiej decyzji.
Nina nie odpowiedziała. Powieki wciąż jej ciążyły, ale stan błogości szybko ustąpił, gdy przypomniała sobie, w jakich warunkach zdarzało jej się mieszkać, zanim wreszcie ukończyła osiemnaście lat i uciekła od rodziny najpierw pod dach pani Joli, a potem w obskurne objęcia akademika, który na tle tego, co znała, wydał jej się rajem. Nie zamierzała opowiadać prawnikowi o cyklach, wedle których żyli jej rodzice – krótkie zrywy normalności, a potem nieuchronne upadki, nawroty i ciągi ojca, a zaraz po nich solidarne kryzysy matki. Doskonale pamiętała wyprowadzki w środku nocy, byle tylko uniknąć płacenia czynszu. I coraz gorsze mieszkania socjalne. Od czasu do czasu jakimś cudem wychodzili na prostą. Nie, nie wierzyła w cuda, ale wolała nie wiedzieć, skąd rodzice nagle mieli forsę na wynajęcie mieszkania i zapłacenie rachunków, czy nawet odpalenie jej dwudziestu złotych kieszonkowego. Dość wcześnie odkryła, że to nigdy nie trwa wiecznie. Nie było takich pieniędzy, których jej ojciec nie dałby rady przepuścić, przy wydatnej pomocy matki. Miała trzynaście lat, gdy zaczęła odliczać. Tylko pięć, nim będzie mogła zniknąć, a oni stracą możliwość, by ją zatrzymać. Nie żeby wierzyła, że faktycznie zechcą to zrobić. Podejrzewała, że po cichu też odliczają do tego momentu. Gdy wreszcie skończyła osiemnaście lat, miała tak mało własnych rzeczy, że spakowała się w jedną niebieską torbę z Ikei, którą dostała od nauczycielki polskiego. Razem z torbą dostała też zmieniającą życie ofertę – przez ostatni rok liceum mieszkała u pani Jolanty, a ta oddała jej do użytku pokój syna, który wyjechał na studia. Nina nigdy nie zapomniała tamtego szoku – oto ktoś nie tylko przejmował się nią na tyle, by zauważyć, że coś jest grubo nie w porządku w rodzinnym domu, ale też by aktywnie pomóc jej się stamtąd wyrwać. Ten rok z panią Jolą był najspokojniejszym rokiem w dotychczasowym życiu Niny. Mogła się uczyć, czytać, pisać. Nie musiała się chować przed awanturami. Nigdy nie chodziła głodna. A kiedy przyszedł czas matur, pani Jola kupiła jej czarną sukienkę i dopasowaną marynarkę. W normalnym sklepie, nie z ciuchami na wagę.
– Przydadzą ci się potem na egzaminy – powiedziała, jakby było oczywiste, że dziewczyna pójdzie na studia.
I dopilnowała, by tak właśnie się stało. Pomogła się Ninie przygotować, złożyć papiery i uciszała złośliwy głos z tyłu głowy dziewczyny, który mówił, że to się nie może udać, że się nie nadaje, że robiąc sobie nadzieje, jest idiotką, bo każda osoba spotkana na ulicy ma wyższe kwalifikacje niż ona. Głos, który, jak Nina musiała po cichu przyznać, brzmiał podejrzanie podobnie do głosu jej matki.
Pani Jolanta w nią wierzyła. Ale też wyposażyła ją w praktyczne umiejętności, dzięki którym rozpoczęcie studiów znalazło się w jej zasięgu. Na przykład pomogła jej złożyć wniosek o akademik i podanie o stypendium socjalne.
Na pierwszym roku polonistyki było ciężko. Nina miała za dużo nauki, by móc wcisnąć pracę dorywczą, ale pani Jolanta dbała, by nie chodziła głodna. Wpadała do akademika ze słoikami i dyskretnie podrzucała jej do puszki na herbatę choć kilkadziesiąt złotych.
– Od drugiego roku będzie ci już łatwiej, bo dostaniesz stypendium naukowe – mówiła, jakby to było oczywiste. I najdziwniejsze, że tak właśnie się stało.
A potem nagle umarła. Jednego dnia była, drugiego zniknęła na zawsze. Nie chorowała, nie uskarżała się na nic. Po prostu naczynko krwionośne w jej mózgu pękło i skończyło życie najwspanialszej osoby w życiu Niny. Dziewczyna nie mogła się pozbierać. Prawie zawaliła semestr. A potem przypomniała sobie, że to ostatnie, czego by chciała pani Jolanta, więc wzięła się w garść i skończyła studia z najlepszą lokatą na roku. Równocześnie zrobiła kurs dla opiekunek osób starszych. I wyjechała do Niemiec za pracą.
Otrząsnęła się ze wspomnień. Tak, jakikolwiek okaże się dom, który zapisała jej Lula, z całą pewnością nie będzie najgorszym lokum, w jakim miałaby zamieszkać.
– Wszystko w porządku? – powtórzył prawnik, zaniepokojony nie na żarty. Nina uświadomiła sobie, że po policzkach spływają jej łzy.
– Tak, przepraszam, myślałam o Luli – skłamała.
Nie była gotowa na konfrontację z myślą, że wisi jej nad głową jakaś klątwa i każda osoba, która okazuje jej choć odrobinę ciepła, wchodząc w buty zastępczej matki, kończy martwa prędzej niż później.
Lula i Jolanta polubiłyby się. Obie zobaczyły w Ninie coś, czego sama w sobie nigdy nie widziała. Tylko szacunek żywiony do obu kobiet nie pozwalał jej się kłócić z ich oceną jej osoby.
Minęli Przewłokę, a potem znak przy wjeździe do Zapadłego. Mecenas skręcił w gęsto zadrzewioną drogę i nagle jeszcze bardziej zaniepokoił się losem samotnej dziewczyny w środku lasu. Oczywiście „środek lasu” brzmiał dużo bardziej dramatycznie, niż wskazywała rzeczywistość. Nie ujechali nawet kilometra, nim znaleźli się na miejscu, więc trudno było mówić o głuszy. Ale dom otaczały drzewa, więc specjalnie nie przesadził. Zwłaszcza że latarnie skończyły się dużo wcześniej.
Zaglądał tu w ostatnich dniach, przywiózł rzeczy z listy sporządzonej przez Lulę. Zawsze za dnia. Już wtedy dom zrobił na nim wrażenie nieco przygnębiającego, jeśli nie nawiedzonego. Teraz, gdy patrzył na masywną, jasną bryłę budynku i nagie, ciemne gałęzie drzew, które otaczały ją jak czarna koronka, odruchowo się skulił. To był po prostu zły pomysł!
– Możemy wrócić rano – zaproponował.
– W życiu – odparła dziewczyna i wyskoczyła z auta.
Z westchnieniem wyszedł za nią. Nie wyjął od razu bagażu, dając jej szansę na zmianę zdania.
Młoda kobieta stała przed domem, zadzierając głowę, z wyrazem bezbrzeżnego oszołomienia na twarzy.
– Sama pani widzi – powiedział łagodnie.
Nina zasłoniła twarz dłońmi, potarła policzki, a potem poklepała się po nich, wcale nie delikatnie, jakby upewniała się, że nie śpi.
– Jezu, ona oszalała, całkowicie oszalała – mruczała do siebie, szczypiąc się w policzki niczym wiktoriańska panna pracująca na rumieńce.
– Lula na pewno chciała dobrze, po prostu nie była świadoma… – bronił kuzynki Albert.
Nina pokręciła głową.
– Nie rozumie pan… Spodziewałam się domku. Malutkiego, wiejskiego domku. A to… – machnęła dłonią w stronę jasnej bryły – to jest cholerna rezydencja! Jak ona mogła mi to zapisać? Jak jej synowie mogli się o to nie kłócić? Przecież to miejsce jest warte fortunę!
Albert wiedział dokładnie, ile dom jest wart, bo na zlecenie Luli regularnie sprowadzał rzeczoznawcę i robił wycenę, by ubezpieczyć nieruchomość na kolejny rok, ale przeczuwał, że jeśli rzuci kwotą, wcale nie pomoże Ninie, która zdawała się właśnie przeżywać załamanie nerwowe.
– Wejdziemy do środka? – zaproponował.
Pokiwała głową, niezdolna wykrztusić choć słowo.
Klucz gładko przekręcił się w zamku, a gdy Albert pchnął drzwi, rozległo się głośne skrzypienie zawiasów.
Nina pogładziła dłonią masywne skrzydło.
– Ty też witaj – szepnęła. Gdyby nie obecność prawnika, który był jak skrzyżowanie nauczyciela z troskliwym misiem i kwoką, pewnie by się rozpłakała. Jeszcze zdąży.
Na razie miała dom do zapoznania. Własny dom!
Prawnik wszedł pierwszy, jakby musiał się upewnić, że nic się na Ninę nie czai w ciemności. Jedyne, co się bez wątpienia czaiło, to wzruszenie, więc dziewczyna rozglądała się w milczeniu, pewna, że jeśli spróbuje cokolwiek powiedzieć, głos, który wydostanie się ze ściśniętego gardła, będzie krępująco piskliwy. Zaglądała więc po prostu do kolejnych pomieszczeń.
Korytarz biegł w poprzek domu jak kręgosłup, na tyle szeroki, że nawet gdyby ustawiła na obu ścianach regały z książkami, mogłaby się między nimi obrócić w sukni balowej. Nie żeby planowała takie ekscesy, ale dobrze wiedzieć. Po prawej stronie był duży pokój, coś jak skrzyżowanie jadalni i bawialni, z długim drewnianym stołem dla dwunastu osób i krzesłami o wysokich, rzeźbionych oparciach, oraz kanapą, szezlongiem i fotelem uszakiem ustawionymi w kształt litery U wokół niskiego, okrągłego stolika. W miejscu, gdzie można byłoby się spodziewać kominka, stało pianino – w jego politurze blask żarówek z kryształowego żyrandola wiszącego nad stołem wyciągał miodowe, prawie złote refleksy. Na ścianach wisiało kilka obrazów – krajobraz nadmorski i morski pejzaż z pirackim okrętem. Może zresztą nie był piracki, a za ciemną barwę żagli odpowiadał stary werniks, ale tak się Ninie skojarzył. Oba okna zaciągnięto ciężkimi kotarami. Pokój wyglądał jak idealna scenografia sztuki Czechowa, nie było tam nawet żadnego telewizora czy radia, żadnego śladu PRL-owskiej myśli architektonicznej, jakby przedwojenne wnętrze zostało zatopione w bursztynie.
Nina przeszła do pokoju po drugiej stronie korytarza. Za przeszklonymi drzwiami kieszeniowymi efekt zatrzymania w czasie był nawet silniejszy. Wszystkie meble przesunięto pod ścianę i przykryto białymi prześcieradłami. Zwinięty dywan stał w kącie. W żyrandolu pod sufitem brakowało kilku żarówek, a dwie, niezbyt silne, ledwie rozpraszały mrok. Pokój był jeszcze większy od jadalnio-bawialni. Mogłaby tu urządzić wieczorek z tańcami, wprowadzający do towarzystwa okoliczne panny na wydaniu. Dom podkarmiał jej wyobraźnię w dziwny sposób i nagle zobaczyła to pomieszczenie w świetle świec, z młodymi kobietami w malowniczych grupkach, w kolorowych, wiosennych sukniach pierwszego sezonu w ich życiu.
Przeszła przez całą długość pokoju do zamkniętych drzwi. Za nimi nastrój gwałtownie się zmieniał. Wzdłuż obu ścian ciągnęły się ciemne drewniane regały na książki, pod oknem – z zaciągniętymi roletami – stało masywne drewniane biurko i równie masywny fotel, a zaraz przy drzwiach długa, ale wąska skórzana kanapa. Jako jedyna wyglądała na często używaną – wygniecenia i wytarcia widać było nawet w niezbyt intensywnym świetle pojedynczej żarówki za bordowym abażurem. Przez oparcie przewieszono gruby koc, a poduszka sprawiała wrażenie takiej do spania, nie dekoracyjnej.
– Pan Uklej miał w zwyczaju tu sypiać – przyznał prawnik. – Dom był dla niego za duży, korzystał z tego pokoju, kuchni i łazienki, góra była właściwie zamknięta i nieogrzewana. Kaloryfery w całym domu są już odpowietrzone, ale trochę potrwa, nim pomieszczenia się nagrzeją.
Podszedł do ściany i nacisnął klamkę drzwi tak zgrabnie wpasowanych w stolarkę regałów i boazerii, że Nina ich nie zauważyła. Wyszli na korytarz, dokładnie po przeciwnej stronie domu.
– Jest taki… wielki – wyszeptała.
– Nie aż tak, jak się pani wydaje – zapewnił prawnik. – To przez wysokość pomieszczeń, była nietypowa, nawet gdy dom budowano, sto dwadzieścia sześć lat temu. Okna też są wyższe niż normalnie, podczas wymiany trzeba było zamawiać nowe na wymiar. Spory koszt, którego pani na szczęście uniknęła.
Nina uświadomiła sobie, że bronił domu, jakby sądził, że jej się nie podoba.
– Dom jest wspaniały – zapewniła. – Po prostu jestem sama jedna i w wykorzystaniu przestrzeni pewnie będę niewiele lepsza od ojca Luli.
– Och, na pewno coś pani wymyśli. – Uśmiechnął się z ulgą. – Nic tak nie wypełnia przestrzeni jak dzieci.
Nina ugryzła się w język, zanim wypaliła, że musiałaby chyba założyć sierociniec i przygarnąć ich setkę, by wypełniły tę przestrzeń. Nie zamierzała też wyjaśniać Albertowi Pilchowi, że wcale nie rwie się do rodzenia i nie jest pewna, czy jakiekolwiek dzieci są jej pisane, bo jeśli nie dojdzie do dziwnego zwiastowania albo nie okaże się jedyną w historii ludzkości osobą wiatropylną, to z potomstwa nici.
Prawnik tymczasem włączał kolejne lampy i prowadził ją do, jak sam to nazwał, najnowocześniejszej części domu. Okazało się, że to wcale nie jest zaleta. Kuchnia odstawała wizualnie od reszty pomieszczeń – szafki zdawały się pochodzić ze schyłkowego PRL-u, za sprawą błyszczącego forniru na płytach pilśniowych i fałszywego, samoprzylepnego marmuru na blatach. Ale pomieszczenie było spore, z dużym oknem i znaczną przestrzenią roboczą. Poza tym nie żeby Nina była mistrzynią gotowania, ale mimo to z ulgą odkryła, że kuchenka jest sprawna. A zatem nie będzie zdana na zupki z paczki zalewane wodą z czajnika.
Albert Pilch pchnął niewielkie drzwi, tak niskie, że nawet ona musiała się odrobinę schylić. Pokazał jej piec gazowy służący do ogrzewania domu („na podwórku wkopany jest solidny zbiornik, pełny, nie musi się pani nim martwić przez kilka miesięcy”), bojler, jakieś przełączniki, rury i kable, przy których kompletnie się zgubiła i nie zapamiętała, do czego służą. Za to wśród licznych skrzynek, pudeł i betów stojących w kątach, rozpoznała zestaw do produkcji wina, a na regale w kącie piętrzyło się kilkadziesiąt słoików – niewykluczone, że większość starsza od Niny.
Wrócili do kuchni.
– Tu jest część rzeczy z listy, którą sporządziła Lula – powiedział Pilch, wskazując na plastikową skrzynkę na blacie.
Nina wypatrzyła puszkę ze swoją ulubioną herbatą i poczuła gulę rosnącą w gardle.
– Reszta jest na górze – ciągnął prawnik. Kiwnął w stronę kolejnych niewielkich drzwi i dodał: – Tam jest garaż. Nie wiem, czy auto w ogóle da się uruchomić, ale jest twoje, jak wszystko inne. Tylko ostrożnie, w garażu łatwo o wypadek.
– Uprzedzę o tym dzieci, nim zaczną biegać po kątach – zapewniła.
– Dzieci?
Nina pokręciła głową, bo gdyby zaczęła wyjaśniać cały żart z wiktoriańskim sierocińcem, prawnik jeszcze bardziej zacząłby wątpić w jej poczytalność.
Nagle coś sobie uświadomiła.
– Czy tu w ogóle są łazienki? – zapytała. O ile mogła sobie wyobrazić życie bez wielu wygód, o tyle wizja korzystania z nocników i sławojki w żaden sposób nie wydała jej się pociągająca.
– Och, nawet kilka. – Znów poprowadził ją na korytarz. Drzwi były częściowo schowane pod schodami. – Kiedyś to była otwarta przestrzeń, ale gdy pojawiła się potrzeba zainstalowania sanitariatów, dziadek Luli wpadł na pomysł wykorzystania jej w słusznym celu. To zapewne jedyne pomieszczenie, które nie ma powyżej trzech i pół metra wysokości.
Łazienka okazała się spora, choć rzeczywiście niezbyt wysoka. Nina mogła dotknąć sufitu bez stawania na palcach. Ale była tam toaleta, wanna na nóżkach, umywalka i wciśnięta w róg pralka. Design kafelków sugerował, że ostatni remont tego pomieszczenia przeprowadzono gdzieś na początku wieku, góra piętnaście lat temu. Całkiem nieźle.
Albert stanął u stóp schodów i spojrzał na nie z wyraźną obawą.
– Góra wygląda dużo gorzej? – zgadła Nina.
– Niezupełnie… ale muszę panią ostrzec. Schody… no… wymagają więcej niż kilku śrub i odrobiny kleju. Powinny zostać wymienione razem z dachem i oknami, ale Uklej nie chciał o tym słyszeć. Był upartym człowiekiem o ograniczonej cierpliwości do, jak to nazywał, wybebeszania mu domu. Remont trwał jego zdaniem za długo i gdyby to zależało tylko od niego, ciągle byłyby tu stare, jednoszybowe okna zaklejone farbą tak, że nie dało się ich otworzyć. – Prychnął z niesmakiem. – Luli zależało na modernizacji, ale wiedziała, które bitwy wybierać. Piec, okna i dach były najważniejsze. Schody mniej. Tylko… no, chwieją się. I koniecznie trzeba wzmocnić balustradę. Lepiej chodzić przy ścianie, bo łatwo o wypadek.
Nina słuchała słów prawnika, ale zmęczenie i przytłoczenie nadmiarem nowości zaczynało z nią wygrywać. Pilch tymczasem kiwał słupkiem balustrady, pokazując, jak bardzo jest niestabilna.
– Przy ścianie, nie ufać balustradzie – powtórzyła i ziewnęła.
– Może ja przyniosę pani bagaże i na dziś skończymy? Miała pani koszmarnie długi i męczący dzień – zaproponował empatycznie.
– Brzmi wspaniale – przyznała. Marzyła tylko o tym, by się umyć i położyć do łóżka.
Prawnik dziarsko ruszył do auta i po chwili zjawił się z powrotem, niosąc walizkę i plecak Niny.
Odprowadziła go do wyjścia i zapaliła światło na ganku, patrząc, jak odjeżdża. Ważyła w dłoni ciężki pęk kluczy, który jej wcisnął na pożegnanie. Nadal nie mogła w to uwierzyć.
Klepnęła wyłącznik światła przy drzwiach wejściowych, coś głośno pyknęło i nagle zalała ją ciemność. Zgasły wszystkie światła w domu. Musiało wysadzić korki! Popatrzyła z wyrzutem na lampę, potem na włącznik, bo nie miała pewności, która z tych rzeczy jest winna zwarcia. Skrzynka z bezpiecznikami była… cholera, nie wiedziała. Możliwe, że w graciarni, tam gdzie piec, zawory, przetwory i tona gratów, choć wcale niekoniecznie.
Jeśli zadzwoni do prawnika, by o to zapytać, ten wróci przekonany, że jest, jak sądził początkowo, kruchym dziewczęciem wymagającym stałej opieki. Miała wrażenie, że tylko resztki rozsądku dzieliły go od owinięcia jej kocem i zabrania z dala od tego „strasznego domu, w środku lasu, zupełnie nie dla panienek”, który to dom miał się z miejsca stać bezpieczniejszy, gdy tylko zapełni go dziećmi. Ciekawy tok myślenia. W kwestii stróżowania Nina raczej skłaniałaby się ku psom, ale może nie doceniała umiejętności obronnych niemowląt i przedszkolaków.
Przez chwilę stała w ciemności, zastanawiając się, co właściwie powinna zrobić.
– To może poczekać do rana – powiedziała do siebie.
Wcale się nie paliła do buszowania po ciemku w kanciapie zawalonej gratami. Latarka w komórce miała swoje ograniczenia, a tam przydałby się reflektor typu scenicznego. Niewykluczone, że ciemność dodatkowo podsyciła jej wyobraźnię, bo nagle pomyślała, że jeśli gdzieś w tym domu są szczury, to właśnie tam. Może już nawet opanowały otwieranie słoików. Przed oczami stanęły jej wielkie, umięśnione bestie, odkręcające weki, bo wódka łatwiej wchodziła im pod kiszońca.
– Opanuj się, bo zaraz napędzisz sobie takiego stracha, że wybierzesz nocowanie w lesie. A będzie padać! – ostrzegła samą siebie. O dziwo, zdołała się uwolnić od obrazu szczurów z ogórkami.
Przyświecając sobie komórką, wróciła do jadalni, gdzie prawnik zostawił jej bagaże. Zarzuciła sobie na ramię ciężki plecak, a z walizki wyjęła tylko kosmetyczkę i piżamę. Nie potrzebowała niczego więcej, poza tym wolała przetestować te zdradliwe schody bez dodatkowego obciążenia. Zgodnie z sugestią trzymała się ściany i nawet nie zbliżyła się do balustrady. Schody wydały jej się całkiem solidne. Nic się nie trzęsło ani nie uginało, nie trzeszczało w niepokojący sposób, doszła więc do wniosku, że prawnik przesadzał. Albo może pan Uklej dokonał jakichś napraw, których Pilch nie był świadomy?
Latarka w komórce dawała niewiele światła, do tego bateria była na ostatnich nogach, ale na szczęście Nina miała w plecaku powerbank. Bo była pewna, że jeśli wywaliło korki, to w gniazdkach też nie ma prądu.
Na górze panował nieprzyjemny ziąb. Pewnie, jak mówił Pilch, minie chwila, nim kaloryfery się rozgrzeją. Nieprędko będzie tu można chodzić boso, jak lubiła.
Rozejrzała się pobieżnie. Pomieszczenia na górze musiały być mniejsze, bo zauważyła znacznie więcej drzwi niż na parterze. Otworzyła te najbliżej schodów i odkryła kolejną łazienkę, a te bardziej po lewej prowadziły do pokoju z łóżkiem. Na patchworkowej narzucie leżały schludnie poskładane pakunki: nowa pościel, komplet poszewek w romantyczne kwiaty, puchaty koc przewiązany wstążką oraz komplet ręczników w kolorze szarym, we wszystkich chyba rozmiarach, od wielkiego kąpielowego po maluszka do twarzy.
Prawnik wspominał o jakiejś liście i Nina aż zaczęła się zastanawiać, czy Lula napisała na niej „ręcznik”, a on, nie wiedząc, jakiego ręcznika może potrzebować młoda kobieta, kupił wszystkie, jakie znalazł. A może dawna pracodawczyni była precyzyjna i przewidziała wszelkie jej ręcznikowe potrzeby? To, że chorując, szykując testament i porządkując swoje sprawy przed rychłym zgonem, znalazła w ogóle czas, by pomyśleć o takich drobiazgach, było dla niej takie typowe… Luli nigdy nic nie umykało, do tego miała nadzwyczajny dar planowania. W innych rękach mógłby doprowadzić do podbicia wszechświata, ale Lula wykorzystywała go zwykle do robienia najdoskonalszych prezentów gwiazdkowych i urodzinowych.
Nina złapała się na tym, że siedzi na łóżku i gładzi ręczniki, myśląc o przyjaciółce, w gardle rośnie jej klucha, a oczy szczypią od łez. Jeszcze tego dziś brakowało, by się rozkleiła z powodu ręczników! Choć, nie mogła zaprzeczyć, bardzo ładnych i bez wątpienia dobrej jakości.
Była zbyt zmęczona na kąpiel, zaliczyła więc tylko toaletę, umyła ręce, ochlapała twarz wodą i wyszorowała zęby. Wszystko inne musiało poczekać na światło i nową energię, bo Nina ciągnęła już na resztkach swoich baterii, nie mniej niż jej komórka.