Zanim cię zapomnę - Karolina Głogowska, Katarzyna Troszczyńska - ebook

Zanim cię zapomnę ebook

Głogowska Karolina, Troszczyńska Katarzyna

0,0
27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jak odnaleźć magię świąt w zupełnie niemagicznej rzeczywistości? Przeczytajcie nową powieść autorek Innej kobiety i przekonajcie się sami!

Roma Świderska to wielka gwiazda polskiego filmu i teatru. A przynajmniej kiedyś nią była. Przygasłą popularność próbuje ratować mało prestiżowymi fuchami. W tym roku ma być główną atrakcją corocznego bożonarodzeniowego balu charytatywnego w Łebie. A ponieważ jej zakręcona menadżerka myli daty
i
warunki umowy, Roma zjawia się w opustoszałym zimą miasteczku już 22 grudnia. Niestety nie może się już wydostać, bo na morzu szaleje sztorm,
a
na lądzie zamieć stulecia i służby ratownicze odradzają wychodzenie z domu. W dodatku zamiast do ekskluzywnego hotelu Roma trafia do pensjonatu Villa Bryza. Villę Bryza prowadzi dobiegająca czterdziestki Sonia. Sonia kocha swoje miasteczko, zwłaszcza poza sezonem, kiedy wreszcie opuści je stonka, jak czule nazywa turystów.

Zanim cię zapomnę to bardzo prawdziwa, pełna cierpkiego humoru powieść, która sprawi, że zapomnicie o całym świecie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 250

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karolina Głogowska, Katarzyna Troszczyńska

ZANIM CIĘ ZAPOMNĘ

Copyright © by Karolina Głogowska, MMXIX

Copyright © by Katarzyna Troszczyńska, MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Wydanie I

Warszawa, MMXIX

Czwartek, 19 grudnia

– Przypomnij mi, jak ja się tu znalazłam? – spytała Nina, nie otwierając oczu.

Siedziała na taborecie, a jej sylwetka pulsowała w świetle dogorywającej świetlówki. Całe pomieszczenie, mimo zamkniętych drzwi, dudniło dobiegającymi z daleka dźwiękami All I Want for Christmas is You.

Judyta zastygła z pędzlem do pudru nad twarzą Niny. Myślała właśnie o tym, że jej szefowa jest jedną z tych kobiet, których uroda zwraca uwagę dopiero, gdy zaczynają się starzeć. Na przykład taka Katharine Hepburn. Na początku kariery była tylko jedną z wielu pięknych dwudziestoletnich aktorek, ale jako siedemdziesięciolatka na tle koleżanek zachwycała, zupełnie jak Nina. Judycie zawsze wydawały się bardzo podobne.

– Odebrałam cię rano z Madalińskiego i przywiozłam tu osobiście jakieś pół godziny temu – odparła i powróciła do malowania. Dopiero jakiś impuls, nagła myśl zatrzymała znowu jej dłoń. – O Boże! Nie pamiętasz tego? Dobrze, że idziesz jutro do doktora Karasia. Koniecznie mu o tym powiedz.

Był to kolejny z wielu ostatnio momentów, w których Nina żałowała, że pozwoliła tej dziewczynie mówić do siebie na „ty”. Trzydzieści sześć lat różnicy! Jak mogło jej się wydawać, że zniweluje je jednym małym zaimkiem osobowym? Głupi pomysł na odmładzanie. Wiek to tylko liczba, sześćdziesiąt to nowe czterdzieści – Niny nie przekonywały te bzdury. Żadne zaklinające rzeczywistość hasła z magazynów kobiecych nie mogły złagodzić jej porannego bólu stawów ani zmniejszyć worków pod oczami. Odkąd przekroczyła trzydziestkę, irytowali ją młodsi ludzie zwracający się do niej „proszę pani”, ale teraz, patrząc na Judytę, miała ochotę ponownie wprowadzić w ich relację formę grzecznościową. I trochę szacunku. Był to też kolejny moment, w którym Nina nabierała przekonania, że niewinna minka Judyty nie była wyrazem troski, ale złośliwości. Nie pierwszy raz próbowała jej dopiec, insynuując demencję. Jej! Ninie Sobieraj! Znającej na pamięć niemal wszystkie kwestie ze swoich największych ról! Swoją drogą – i tylko to pocieszało Ninę – jej asystentka wbijania szpil uczyła się od mistrzyni.

– „Ja, która słuchałam płynnej jak miód melodii jego zaklęć, dziś muszę słyszeć stargany i głuchy brzęk pękniętego dzwonu…” – wyrecytowała Nina i spojrzała na Judytę. – Pytam o to, jak to się stało, że wylądowałam w takim miejscu. Wczoraj Srebrny Niedźwiedź w Berlinie, dzisiaj fucha w podrzędnym centrum handlowym. A centra handlowe zajmują trzecie miejsce na liście rzeczy, których nie znoszę najbardziej na świecie.

Zza drzwi huknęły dźwięki Last Christmas.

– Nie wczoraj, tylko w osiemdziesiątym ósmym – Judyta wróciła do nakładania mejkapu na policzki Niny. – A Arkadia jest jedną z największych galerii handlowych w Warszawie. Powinnaś się cieszyć, że załatwiłam ci tę, jak to nazwałaś, fuchę. No, chyba że dzwonił Almodóvar, a ja nie słyszałam dzwonka… Czekaj, zaraz sprawdzę. – Udała, że szpera w telefonie. – Hm… nie. Brak nieodebranych połączeń.

– Pyskate i przemądrzałe, jak wszyscy milenialsi – zamruczała pod nosem Nina, mimo że nie znała żadnego rówieśnika Judyty.

– Jestem złośliwa tylko dla tych, których lubię, zupełnie tak jak ty.

Judyta puściła do niej oczko i z zadowoleniem obserwowała, jak Nina niezdarnie próbuje ukryć pełen zadowolenia uśmiech.

– Możesz chociaż zwrócić uwagę temu kretynowi, konferansjerowi, żeby nie przekręcał mojego nazwiska? Jeśli nie wie, kto to Nina Sobieraj, to tylko sam się błaźni!

– Och, dobrze już, dobrze, masz tu swój fartuszek. – Judyta ustawiła Ninę naprzeciwko lustra i zmierzyła wzrokiem jej odbicie. – Pięknie! Prawie jak w Cannes. – Uśmiechnęła się, najwyraźniej zadowolona ze swojego dzieła.

„Prawie…” rzeczywiście było mocno naciągane. Stały na popękanym linoleum, a nie na czerwonym dywanie, w tle walały się porzucone mopy i wieszaki, pokryta fornirem szafa na ubrania pracownicze miała oberwane drzwi. Cały ten obrazek okraszała żarówiasta zieleń ścian. Jak zwykle zamiast garderoby dostały rzadko sprzątane pomieszczenie magazynowe, co zdaniem Niny było wyrazem braku szacunku dla jej osoby.

Kiedy szła wyłożonym białymi płytkami korytarzem, czuła się jak krowa prowadzona na rzeź, a nie aktorka, która za chwilę ma wejść na scenę. Zresztą co to za scena? Nędzny podest obity wykładziną z odstającymi brzegami tylko czyhającymi na jej potknięcie.

– Mam nadzieje, że tym razem przygotowałaś wszystkie potrzebne składniki? – Zerknęła kontrolnie na Judytę.

– Jest wszystko, co trzeba.

– Ostatnio też tak mówiłaś, a potem musiałam robić kapustę z grochem bez grochu. Sama rozumiesz, tradycyjne wigilijne danie. Kapusta z grochem. – Nina podkreśliła ostatnie słowo. – Nawet nazwa wskazuje, że groch jest tu dość istotny.

Judyta uśmiechnęła się tylko i pokręciła głową. Nina była pewna, że z politowaniem. W końcu to ona, jej własna asystentka, wsadziła ją w te buty i najwyraźniej świetnie się przy tym bawiła.

– Genialnie z tego wybrnęłaś.

– No wiesz? – prychnęła Nina. – Z moim doświadczeniem? Jak na premierze Seweryn zapomniał całej partii dialogu, to był dopiero problem. – Wzruszyła ramionami, choć do dziś skóra jej cierpła na tamto wspomnienie. Widownia pękająca w szwach, finalna scena, dramatyczne napięcie, a ten osioł, zamiast recytować swoją kwestię, patrzył na nią jak sroka w gnat.

– Wiem, wiem, przerobiłaś tekst tak, żeby mówić za niego.

– I uratowałam spektakl. Ach, jakie miałam recenzje! Koenig powiedział, że byłam przeszywająca! Przeszywająca! Wiesz w ogóle, kto to był Koenig? Aaa… Zresztą wszyscy krytycy mnie ubóstwiali.

– Za to teraz ubóstwiają cię zwykli śmiertelnicy.

– Nie musisz mi przypominać. – Nina wygięła usta w odrazie i odruchowo poprawiła fartuch.

Wciąż nie mogła uwierzyć, że naprawdę to robi. Ona, gwiazda srebrnego ekranu, ikona lat osiemdziesiątych, muza artystów, obiekt pożądania milionów mężczyzn i zazdrości kobiet, stała pośrodku centrum handlowego i dzieliła się sekretnymi przepisami wigilijnymi cioci Dobrusi. Co z tego, że widzowie uwielbiali tę postać? „Oto kim jestem, ciocią wszystkich Polaków!” – utyskiwała Judycie. W ogóle nie powinna była przyjmować roli w serialu, i to w serialu o księdzu detektywie! Co za banał. Żegnajcie, wielkie heroiny Szekspira, Czechowa, Becketta! Dobrusia utopiła was wszystkie w ulubionej grochówce proboszcza Adalberta. W dodatku scenarzysta zamordował ją w najbardziej z nikczemnych sposobów – skręciła kark, poślizgnąwszy się na zbyt mocno wypastowanym parkiecie. Właśnie wtedy do akcji wkroczyła Judyta. Doszła do wniosku, że jedynym sposobem na utrzymanie płynności finansowej Niny, a także swojej, będzie wskrzeszenie Dobrusi jako gwiazdy eventów, reklam i książek kucharskich. Wizerunek aktorki z siwiuteńkim koczkiem na czubku zdobił nawet wieczka przetworów. „Dobrusia wie, co dobre!” – przekonywał napis na etykiecie. A Nina dziwiła się, że ludzie naprawdę łapią się na ten chłam.

Najwięcej pracy miała przed świętami. Centra handlowe zabijały się o Dobrusię, która demonstrowała, jak przygotować piernik kresowy, śledzie po kaszubsku, tradycyjny barszcz na zakwasie i bigos. Oczywiście nie gotowała tego wszystkiego na scenie. Judyta zamawiała wcześniej produkty i gotowe dania, a Nina pokazywała składniki, mieszała je, odwracała w tym czasie uwagę publiczności anegdotami, a po chwili wyjmowała ze schowka przyrządzoną potrawę. Widzowie bili brawo, wyrywali sobie z rąk talerzyki z bigosem, ustawiali się w kolejce do zdjęcia ze swoją ulubioną gwiazdą, dopytywali, czy rodzynki do sernika lepiej namaczać w rumie, czy w brandy, a ona cierpliwie odpowiadała, rozdawała autografy i uśmiechy.

Nina wyjrzała przez szybę w drzwiach. Na scenie siedział facet w przebraniu Świętego Mikołaja i coraz bardziej się pocił, usiłując przytrzymać do zdjęcia wierzgającą dziewczynkę. Matka dziecka patrzyła na niego z wyraźną pretensją.

– Pilnuj, żeby mi znowu jakiś niemowlak nie wpełzł pod nogi – mruknęła Nina.

– Jesteś dziś wyjątkowo spięta – stwierdziła Judyta. – Jeszcze tylko kilka takich imprez, dasz radę.

Nina nie miała pojęcia, o czym ta dziewczyna mówiła. Przecież ten koszmar zdawał się nie mieć końca. Zaraz po Bożym Narodzeniu będzie musiała wybierać najlepsze pączki w Warszawie, proponować nowy sposób podania śledzika, potem szykować potrawy na Wielkanoc, letnie ciasta i sto jeden sposobów na ziemniaka. Ani się obejrzy, a znowu będą święta. I tak w kółko.

– Może pomyśl o czymś przyjemnym – zachęciła Judyta.

– Będę więc myśleć, że chlustam na publiczność wrzącym barszczem. – Nina odwzajemniła uśmiech.

Dałaby sobie rękę uciąć, że Judyta już szykuje jakąś ripostę, pewnie w stylu: bądź wdzięczna swoim fanom i chlebodawcom, ale w tym momencie z głośników rozległ się głos konferansjera:

– Przed państwem ciocia Dobrusia, czyli Nina Sobiepan!

– Jeśli Bardini widzi mnie z góry, żegna się właśnie lewą nogą – rzekła Nina grobowym głosem, przykleiła do twarzy uśmiech i z impetem otworzyła drzwi.

* * *

Czarny sedan sunął po śniegu jak po szynach. Za nim, niczym doczepione wagoniki, brnęły kolejne auta. Judyta pomachała ręką w stronę nadjeżdżającego samochodu.

– Biały syf – wymamrotała Nina, strząsając płatki z płaszcza.

– Słucham? – Judyta na chwilę oderwała wzrok od ekranu smartfona. – Ach, tak. Zapomniałam. Oprócz wielu wyjątkowych zalet masz też taką, że jesteś jedyną osobą na świecie, która nie lubi śniegu. Musiałaś być uroczym dzieckiem.

– Nigdy nie byłam dzieckiem, nie mogłam sobie na to pozwolić, moja droga. – Nina już miała zacząć swój ulubiony wywód o matkowaniu chorowitej rodzicielce, ale Judyta weszła jej w słowo:

– Zapomniałabym. Tomasz zachorował, zorganizowałam ci nowego szofera.

W tej samej chwili jak na zawołanie czarny sedan zatrzymał się przy nich, ślizgając w śniegowej brei i obryzgując błyszczące kozaki Niny. Spojrzała na Judytę z wyrzutem.

– Dlaczego mi to robisz? Wiesz, że nie lubię takich zmian na ostatnią chwilę.

– Przecież to niczyja wina, że nagle zachorował… Chyba że wolisz jechać jutro do doktora Karasia tramwajem, a do Łeby pociągiem? Z przesiadką na PKS w Lęborku.

Drugą rzeczą, której Nina nienawidziła najbardziej na świecie, był transport publiczny. Już na samą myśl o słuchaniu rozmów innych ludzi, unikaniu ich zaczepek i gnieceniu się w tłumie dostawała dreszczy. Umościła się więc grzecznie na tylnym siedzeniu i zamknęła za sobą drzwi. Judyta zastukała w szybę.

– Roman zna grafik – powiedziała, zerknąwszy na kierowcę, kiedy Nina otworzyła okno. – Pamiętaj, że wizytę masz o dziesiątej, zaraz potem wyruszacie do Łeby. Spakowałam cię na tydzień, walizki stoją przy drzwiach. Zresztą Roman wie, że ma po nie podejść. Tylko otwórz mu drzwi.

Judyta puściła do niej oko. Co za mała małpa. Czyżby piła do pamiętnej sytuacji z panem Arbuzowiczem? Wielkie halo! Przyszedł kiedyś pożyczyć album o Warszawie, było ciemno, Nina go nie poznała, pomyślała, że to włamywacz, i wezwała policję. Każdemu mogło się zdarzyć.

– Dzwoń, gdyby coś się działo! Widzimy się po południu.

Ostatnie zdanie Judyta wypowiedziała dwa tony ciszej, bo Nina zasunęła szybę, a samochód zaczął odjeżdżać, więc i tak pewnie by nie usłyszała.

– Co włączyć? – zagaił kierowca.

– Proszę?

– Jaką muzykę sobie pani życzy?

– Jakąkolwiek. – Nina machnęła ręką. – Byle nie ten świąteczny szajs. Jeszcze raz usłyszę Last Christmas, to kogoś zamorduję. Będę musiała opróżnić całą butelkę wina, żeby wyrzucić te dźwięki z głowy.

Kierowca zerknął na nią w lusterku. Zastanawiał się, czy ta starsza pani, w której jako dzieciak podkochiwał się po obejrzeniu jej najgłośniejszego filmu i zasypiał z jej młodzieńczym zdjęciem pod poduszką, może mówić poważnie. Kto wie, aktorki bywają przecież zupełnie pomylone. Na wszelki wypadek nastawił jednak w radiu audycję z muzyką klasyczną.

Wieczorem Warszawa nie gasła. Samochody w korku popędzały się klaksonami, ludzie próbowali na siebie nie wpadać, witryny sklepów i restauracji kusiły zmarzniętych przechodniów ciepłym blaskiem. Warszawa oglądana zza szyby. Taką najbardziej lubiła Nina. Wolała, jeśli jakaś bariera oddziela ją od zbyt głośnego i zbyt szybkiego, ale wciąż zachwycającego ją miasta. Równie bezpiecznie jak za szybą czuła się przed kamerą albo na scenie. Ludzie nie mogli tak po prostu jej dotknąć albo zaczepić. Nie musiała im odpowiadać. Oddzielała ich od niej rola, którą grała. Maska.

– Wreszcie popadało na święta. – Głos kierowcy przerwał ciszę.

– Mhm…

– Ciekawe, czy śnieżek wytrzyma do świąt. – Roman najwyraźniej próbował kontynuować rozmowę.

„Chryste!” – krzyknęła w duchu Nina. Pogawędki! Za jej czasów czegoś takiego nie było! Ludzie, jak nie stali w kolejkach, to nie czuli potrzeby bratania się z obcymi. Po prostu mówili, co mieli do powiedzenia, załatwiali swoje sprawy i cześć. A teraz? Wchodziło się do windy i zupełnie obca osoba przedstawiała ci swoje przemyślenia na temat pogody. Ekspedientka w sklepie, wydając resztę, pytała, jak minął ci weekend. Jakby ją to w ogóle obchodziło. Albo jakieś idiotyczne wprowadzenia do negocjacji. Czy już nie można było podpisać umowy bez wstępnej pogadanki o tym, co śmiesznego zrobił ostatnio kot albo na co zachorowało dziecko?

– Już się nie mogę doczekać zupki grzybowej! Moja żonka robi najlepszą – Roman niezmordowanie trajkotał. – A pani? Team barszcz czy team grzybowa? Ha, ha, ha! – zaśmiał się ubawiony własnym żartem.

– Proszę głośniej… – burknęła Nina.

– Słucham?

– Proszę podgłośnić muzykę.

Kierowca spojrzał na nią w lusterku, odchrząknął i przesunął pokrętło. Do końca drogi nie odezwał się już ani słowem.

* * *

Ludzie włączają telewizor, żeby czuć się mniej samotnie. Mówią, że kiedy słyszą w tle jakiś głos, cokolwiek – niech to będzie nawet jakiś teleturniej albo serial, którego nie oglądają – jest im raźniej. Jakby ktoś jeszcze był w domu. Nina lubiła ciszę i to, że oprócz niej i Antona nie było nikogo. Anton był kotem, nazwanym na cześć Czechowa. I jedynym stworzeniem, z którym się dogadywała, może dlatego, że nie musiała z nim rozmawiać. Konwersacje, o ile nie zawierały konkretnych ustaleń czy informacji, zawsze wydawały się Ninie wyczerpujące, a najczęściej zupełnie niepotrzebne. Nie rozumiała ludzi, którzy podczas podróży pociągiem przez całą drogę relacjonowali komuś przez telefon swój dzień. „Byłam w sklepie”, „Kupiłam buty”, „Poszłam do biblioteki”, „Rozlałam mleko”. Nina nie widziała w tym nic ciekawego. Dlaczego ktoś chciałby tego słuchać? Po co tracić tlen i energię na tak nieistotne wiadomości? Nie była w stanie tego pojąć. Co innego dialogi w sztuce albo filmie. One przekazywały opowieść. Zawierały skondensowane prawdy, niosły przesłanie. Nina była przekonana, że jeśli nie było się geniuszem jak Dostojewski czy Mrożek, nie powinno się szastać słowami. Tak, pogawędki były zdecydowanie czymś, czego Nina nie znosiła najbardziej na świecie.

Anton jak zwykle czekał na komodzie w przedpokoju. Wskakiwał na nią, gdy tylko usłyszał dźwięk domofonu, i wyciągał szarobury łebek w kierunku drzwi. Czasami udawało mu się odsłonić pyszczkiem zasłonkę i wyjrzeć przez kolorowy witraż. Judyta od dawna namawiała ją na zmianę drzwi na bezpieczniejsze, ale Nina była nieugięta. „Drzwi z witrażem były tu, kiedy się urodziłam, i zostaną do dnia, w którym umrę” – odpowiadała tylko. Oprócz kilku grafik, albumów i jednej akwareli o wartości sentymentalnej nie miała w mieszkaniu nic cennego. Nie znosiła biżuterii, pierścionki i kolczyki tylko jej zawadzały, nie kolekcjonowała antyków, a pieniądze trzymała na koncie, do którego dostęp miała tylko Judyta.

Na ścianach przedpokoju wisiały plakaty teatralne sztuk, w których grała, i kilka jej fotosów. Wieszanie tego typu trofeów w salonie czy sypialni nie było w jej stylu, nie chciała epatować swoją wielkością, choć i tak od dawna nikt poza Judytą tam nie zaglądał. Kiedyś przez to mieszkanie przewijały się tłumy przyjaciół, bliższych i dalszych znajomych. Tyle osób i nikogo na dłużej. Gdyby dziś miała wyprawić przyjęcie i zaprosić tych, którzy jeszcze żyją, przyszłaby zaledwie garstka.

Zdjęła płaszcz, buty i od razu skierowała się do kuchni, żeby nakarmić ponaglającego ją miauknięciami Antona. Mała bestia, jadał tylko surowe mięso, najchętniej drobiowe. Pomyślała, że los lubi jednak zakpić z człowieka. Tyle lat odmawiała sobie jedzenia drobiu, bo nie mogła znieść myśli o maltretowanych przed ubojem kurczakach, aż w końcu wprowadził się do niej kot, dla którego kroiła w drobną kosteczkę najdelikatniejsze fileciki. Bo Anton się do niej naprawdę wprowadził, nie znalazła go sama. Najpierw mieszkał u sąsiada, ale pewnego dnia zaczął regularnie przychodzić na jej balkon, a gdy tylko uchylała drzwi, żeby wywietrzyć, przemykał do środka. W końcu został na noc, a gdy po jakimś czasie sąsiad przyszedł zapytać, czy nie widziała szaroburego kota, odpowiedziała, że nie. On miał jeszcze psa, ona nikogo.

Anton właśnie kręcił się w kółko na kolanach Niny z zamiarem wygodnego ułożenia się w kłębek, gdy z przedpokoju dobiegł dźwięk telefonu, który najwyraźniej zostawiła w torebce. Zdegustowany kot odwrócił się zadkiem do Niny, zeskoczył i wpełzł pod fotel. Telefonu nie było w torebce. Ani w kieszeni płaszcza, ani pod komodą. Wytężyła słuch. Stłumiona melodia dobiegała z kuchni. Zapaliła światło i zrobiła kilka kroków. Stanęła przy lodówce i otworzyła plastikowe drzwiczki. Telefon podskakiwał w rytm bolera na kostce masła. Nina pokręciła głową. O nie, na pewno nie przyzna się Judycie do tej głupoty.

– Nie pojadę z tobą do Łeby. – Usłyszała po odebraniu.

– Co się stało?

– Zmarł mój dziadek. Pojutrze pogrzeb – chlipała Judyta.

– Ech… no to się zaczęło – westchnęła Nina.

– Zaczęło? – Judyta pociągnęła nosem. – Co?

– Umieranie. To się zaczyna już po trzydziestce. Najpierw jeden pogrzeb raz na jakiś czas, a później to już seria. Ja bywam częściej na cmentarzu niż w supermarkecie.

– O czym ty mówisz? W takiej chwili…

– Przepraszam. Byłaś zżyta z dziadkiem?

– Nie – przyznała Judyta. – Ale i tak mi smutno.

– Kiedy umiera ktoś, kogo znaliśmy, zawsze w połowie jest nam smutno ze względu jego śmierć, a w połowie dlatego, że sami przez to przemijamy.

– Ale z ciebie filozofka. – Judyta wydmuchała nos tak głośno, że Nina musiała odsunąć telefon od ucha. – Może masz trochę racji. Poradzisz sobie sama w Łebie?

– Radziłam sobie przez pół wieku, zanim cię poznałam. Nie martw się o mnie.

Nina rozłączyła się, usiadła ciężko na krześle i odruchowo spojrzała na wiszącą w salonie akwarelę. Mała zielona łódka porzucona na brzegu. Sinogranatowe morze zaznaczone mocniejszymi maźnięciami pędzla, które przechodziły w coraz delikatniejsze smugi tworzące jasne niebo z niedbałymi kleksami chmur.

– Ta podróż będzie jednak trudniejsza, niż sądziłam, Antonie. – Popatrzyła w stronę fotela, pod który wpełzł kot. W ciemności łypnęły do niej złote oczy.

Piątek, 20 grudnia

Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć. Sonia wyszła właśnie ze szpitala w Lęborku i postanowiła policzyć, ile kroków zajmie jej przejście na parking. Dobrze, że tata tego nie widział. Od lat martwił się jej dziwnymi skłonnościami. Liczenie kroków było tylko jednym z natręctw. Podobnie jak liczenie schodów czy mijających ją samochodów. Miała też inne: kubki w szafce nie mogły się mieszać. Te do kawy musiały stać obok tych do kawy, te do herbaty miały inne miejsce. Nieraz miała żal do pracowników, że nie potrafili zapamiętać tej prostej zasady. Podobnie z układaniem naczyń w zmywarce. Równiutko, od najmniejszego sztućca do największego. Nerwica natręctw, przeczytała kiedyś. Nic jej to nie obchodziło, te czynności ją uspokajały, a właśnie teraz ukojenia potrzebowała najbardziej. Tata od trzech dni leżał na kardiologii i rehabilitacji kardiologicznej, miał stan przedzawałowy. W ogóle nie oszczędzał tego serca, chociaż już nawet profesor Ogonowski rwał włosy z głowy. Profesor Ogonowski! Najlepszy kardiolog na Pomorzu, a może i w Polsce. Dostanie się do niego graniczyło z cudem i nie udałoby się, gdyby jego siostrzenica nie była stałym gościem w Posejdonie, pensjonacie, który prowadziła Sonia.

Tata o siebie nie dbał, co doprowadzało Sonię do szału. „Dziecko, ja o połowach myślę, a nie o chorobach” – powtarzał, gdy w środę rano złapała go na przystani. Bez szalika, bez czapki, za to ledwo oddychającego i kaszlącego. Po prostu się dusił. „To nic takiego” – odganiał się od niej. Nic takiego! Czekał ze Zdanowskim, aż ustanie wiatr i wypłyną w morze. W takim stanie! Nie wiadomo, co by się stało, gdyby Sonia nie wezwała pogotowia!

– Uff… – westchnęła, otwierając kluczem swojego passata – sto dziewięćdziesiąt kroków.

Tak, już dawno powinna naprawić centralny zamek. Nie znalazła na to czasu od wakacji, kiedy to rozkoszne, nastoletnie dziecko wczasowiczów zatrzasnęło jedyne kluczyki w środku. Skończyło się rozbitą szybą i rozwalonym zamkiem. Zerknęła na telefon, wyciszyła go w szpitalu, żeby nikt jej nie przeszkadzał. Sześć nieodebranych połączeń od Magdy. Oddzwoniła.

– Co się dzieje? – zapytała.

– Błagam, przyjedź, armagedon. Dwie rodziny przyjechały dzień wcześniej, bez zapowiedzi. Jakaś para krzyczy, że pokój jest za mały. No i jeszcze Larysa prosi, żebyś podjechała do sklepu i dokupiła trochę rzeczy na obiadokolacje. Wyślę ci listę SMS-em, dobra?

„Czy ja jestem wołem pociągowym?” – warknęła w myślach Sonia. Głupie pytanie, wiadomo, że nim była. Samodzielne prowadzenie pensjonatu to wariactwo! Wiedziała to już od jakiegoś czasu. Ale do niedawna sądziła, że nie ma wyjścia. A teraz wszystko się zmieniło. Odpaliła samochód i ruszyła wzdłuż Węgrzynowicza, skręciła w Aleje Niepodległości i skierowała się w stronę Tysiąclecia. O tej porze, bez korków, powinna do Łeby dojechać w ciągu trzydziestu minut.

– Jak jeździsz, baranie! – wrzasnęła do mijającego ją właśnie mercedesa S klasy. Gdyby lekko nie odbiła, na pewno by w nią uderzył. Kretyn i snob.

Jeszcze zauważyła, że w lusterku pokazał jej środkowy palec. Ale że serio?! Znała kobiety, których nigdy by coś takiego nie spotkało. Ale ją – oczywiście. Należy do jakiegoś gorszego sortu czy co?

Droga była pusta. Po kilkunastu minutach jazdy Sonia zaczęła odpływać. Wyobraziła sobie przyszłe lato. Spędzi je w Grecji. Albo jeszcze lepiej, w Hiszpanii. Andaluzja. Wiedziała o tym regionie wszystko. Znała każdy hotelik w Maladze i okoliczne miasteczka. Wiele razy zwiedziła Grenadę i Sewillę. Wirtualnie. Nocami, gdy nie mogła spać, bo denerwowała się, czy na pewno o niczym nie zapomniała, czy goście będą zadowoleni, szukała miejscówek na bookingu, przeglądała portale społecznościowe, czytała artykuły. Andaluzja stała się jej rajem na ziemi, niczym by się tam nie martwiła. Jadłaby owoce morze, świeże ryby, popijała wino. Mogłaby się wyspać do jedenastej, a wieczorem nikt by od niej nic nie chciał – spędzałaby czas w restauracjach i barach, słuchała muzyki. Coś dla duszy, bo ciało dopieszczałaby wcześniej: wylegując się na gorącym piasku i pływając w ciepłym, przejrzystym morzu. I w końcu teraz te marzenia, które wydawały się nierealne, miały szansę się ziścić. A to za sprawą telefonu sprzed dwóch tygodni.

Dziesięć milionów. Tyle zaproponował jej za sprzedaż pensjonatu inwestor z Warszawy. „Taaak!” – krzyczało w niej wszystko, gdy usłyszała tę propozycję. Pojechała nawet do Gdańska na pierwsze spotkanie z inwestorem. Przyjął ją w przeszklonym biurze, asystentka, jak z żurnala, co chwilę wpadała spytać, czy Sonia życzy sobie kawę. Inwestor, też jak z żurnala, rozmawiał z nią, jakby to było oczywiste, że sprzeda mu pensjonat i ziemię. Roztoczył przed nią wizję kompleksu, który miał powstać w miejscu Posejdona. Ekskluzywny hotel ze SPA, basenami. Kilka budynków, gabinety odnowy biologicznej, siłownie. Wtedy Sonia się przeraziła. Wyobraziła sobie swoje cudowne miejsce, które zostaje zrównane z ziemią. Dziesięć lat jej życia, oszczędności rodzinne, krew, pot i łzy. Wczasowicze, którzy ją uwielbiali i pobyt w Posejdonie traktowali jako stały element roku. No i babcia. Przewróciłaby się w grobie. Oddała wnuczce wszystkie oszczędzane latami pieniądze, żeby mogła spełnić marzenie. Inwestor chciał już następnego dnia przyjechać do Łeby, obejrzeć teren i pensjonat, zobaczyć plany i sfinalizować transakcję. „Do końca roku się z tym uwiniemy” – przekonywał. Powiedziała mu oczywiście, że to niemożliwe. Musi przemyśleć, skonsultować się z tatą. Mogą wrócić do tej rozmowy w styczniu.

* * *

– Boże, jak dobrze, że już jesteś. Nie ogarniam. – Magda dopadła Sonię w drzwiach, gdy ta próbowała przecisnąć się z kartonami zakupów. – To ja już lecę. – Udawała, że nie widzi tego, że jej pracodawczyni prawie na pewno zaraz wywróci się przez ciężar, który niesie.

– Czy mogłabyś jednak najpierw wziąć to ode mnie? – wysapała Sonia.

Próbowała zachować spokój, ale czuła, że zaraz zdzieli dziewiętnastolatkę po głowie. Wiadomo, że tamta nie spieszyła się, żeby pomóc matce w domu. Zaraz miała autobus do Lęborka, a stamtąd pociąg do Sopotu, gdzie mieszkał jej chłopak. Chciała zostać u niego na noc i wrócić dopiero rano. Sonia to wiedziała, bo Maryla, matka Magdy, a jej starsza koleżanka ze szkoły, dzwoniła już wcześniej. „Błagam, odeślij gówniarę do domu, bo gotowa znowu jechać do tego picusia”. Picuś rzeczywiście był picusiem. Nawet takim przez duże P. Choć Sonia starała się nie oceniać ludzi po pierwszym spotkaniu, widziała, jak Picuś zachowywał się, gdy był w pensjonacie. Jego dziewczyna uwijała się w recepcji, a on popijał piwko, mimo że za chwilę miał jechać samochodem.

– Tak, jasne, daj. – Magda się zreflektowała, rzuciła torbę i wzięła od szefowej kartony z sokami. – Coś jeszcze zostało?

– Tak – mruknęła Sonia. – Mam cały bagażnik zapchany. Halo, sama wysłałaś mi listę.

Magda już nic nie mówiła, zaczęła nosić torby z zakupami, Sonia więc zerknęła, co się dzieje w holu i jadalni. Na kanapie, tuż obok fortepianu, szamotała się para. Tak, „szamotała się” to najlepsze określenie, choć można by to też nazwać dziwacznym przytulaniem, ewentualnie całowaniem. Blond dziewczę w opiętych dżinsach siedziało okrakiem na potarganym mężczyźnie w luźnych dżinsach i jaskrawozielonej kurtce. Ona, na oko osiemnaście lat, on co najmniej czterdziestka. Wpychała mu język do buzi, on klepał ją po pośladkach, za chwilę przewracał na kanapę, chichocząc jak niespełna rozumu nastolatek. „Chyba śnię” – pomyślała Sonia.

– Szukali mnie państwo? – Stanęła przed nimi i uśmiechnęła się uprzejmie.

– Tak, owszem. – Czterdziestolatek strząsnął dziewczynę z kolan, zupełnie jakby była paprochem, który przypadkowo spadł mu na ubranie. Podniósł się i zaczął gestykulować.

– Apartament bosmański! Na stronie bookingu opływający w luksusy. W rzeczywistości jest za mały. Za mały. Czy pani uważa, że my się tam zmieścimy?

„Cholera jasna. Sprzedam ten pensjonat za funt kłaków – pomyślała Sonia. – Nie, nie zmieścicie się, głupku. A co zamierzacie tam robić? Jeździć na wrotkach? Rowerze? Nartach wodnych?”.

– Rozumiem, że jest pan rozczarowany. Tyle że ja już nie mam żadnych wolnych pokoi na święta. Jeśli nie jest pan zadowolony, mogę zejść z ceny.

„Nie mogę. do cholery! Na bookingu jest wyraźnie napisane, ile metrów ma apartament. Czytaj, człowieku!”.

– No nie wiem, pomyślę. Ale naprawdę te zdjęcia są złe! Przyjechałem z Warszawy, ciężko pracuję. Jeśli biorę wolne w grudniu i przyjeżdżam w takie miejsce jak tu, to znaczy, że mam powód! I chcę komfortu.

Ta, na pewno masz powód. Sonia znacząco spojrzała na towarzyszkę rozjuszonego. Stała teraz z miną niezadowolonego dziecka. Blond włosy, każdy w inną stronę, odsłonięty brzuch, usta ciut za duże, żeby były naturalne. Jeszcze tylko brakowało jej gumy balonowej, żeby wyglądać jak pełnoetatowa nastolatka. Czy ona w ogóle miała już osiemnaście lat?

– Na naszej stronie jest napisane, ile apartament bosmański ma metrów – zauważyła Sonia, ale zaraz ugryzła się w język. Nie miała siły na dyskusję. – Dobrze, poproszę państwa o dowody osobiste.

– Misiooo, kupimy sobie piwko i będzie wspaniale. – Blondynka wyciągnęła dowód, po czym znów oplotła mężczyznę ramionami. – Misiu… – świergotała. Nachylił się do niej i na oczach Soni wcisnął jej język do ust.

Sonia spuściła wzrok i zaczęła wklepywać dane do komputera. Blondynka nazywała się Justyna Żądło i miała dwadzieścia jeden lat, pochodziła z Warszawy, podobnie jak jej towarzysz Maciej Jopko, rocznik 1976. Cztery lata starszy od niej! Czterdzieści trzy lata. Od blondynki starszy o dwadzieścia dwa lata.

– Zaraz ci zrobię loda. Weź, odpuść luksusy, potrzebujemy tylko łóżka – szeptała blondynka w ucho ukochanego. Na tyle głośno, że Sonia słyszała.

– Miau – zamiauczała młoda w ucho czterdziestolatka.

„Miau?! Ale że serio: miau?!”. Sonia pomyślała, że teraz właśnie jej rozgniewany klient syknie do swojej dziewczyny, żeby nie robiła z siebie idiotki. Albo chociaż spojrzy na nią jak na wariatkę. Ale nie. Objął ją w pasie, przyciągnął do siebie i rzucił do Soni:

– Ach, ta miłość, co ona potrafi zrobić z człowiekiem. Niech będzie ten pokój, który jest.

Nie do wiary, że seks potrafi zrobić z dorosłego faceta takiego kretyna.

– Gotowe. – Sonia oddała im dokumenty i wydrukowała karty rezerwacyjne. – Śniadanie podajemy od siódmej do dziesiątej, obiadokolację od szesnastej do osiemnastej.

– Och, na obiad będziemy chodzić raczej do restauracji – miauknęła blondi.

– Nie ma ich tu zbyt wiele. – Sonia spróbowała uśmiechnąć się uprzejmie, ale wyczuła, że na jej twarzy pojawia się coś na kształt krzywego grymasu, który z uśmiechem nie ma nic wspólnego.

Szczerze mówiąc, nie była zainteresowana tym, co stojący przed nią ludzie zamierzają robić. Chciała ich już odprawić na górę i na razie nie oglądać. – Jakby co, proszę dzwonić. – Sonia pokazała na tabliczkę z numerem telefonu.

– O, proszę, jak dobrze, że pani jest! – Rudowłosa, duża kobieta próbowała przecisnąć się przez zastawione zakupami drzwi.

„Zabiję Magdę” – pomyślała Sonia, ale okazało się, że rudowłosej nie zatrzyma żadna przeszkoda, wcisnęła w drzwi nogę obutą w białe kozaki i jednym ruchem odsunęła kartony.

Małgorzata Dąbek, autorka romansów i dziennikarka. Minimum trzy razy w roku przyjeżdżała do Posejdona. Spędzała tutaj zawsze lipiec, kilka dni w maju i święta. Co roku pojawiała się z innym mężczyzną, co świadczyło tylko o tym, że jej życie osobiste jest tak burzliwe jak życie bohaterów jej książek. „Pani Soniu, dlaczego pani jest sama?” – spytała kiedyś. Sonia nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Pewnie też nie chciała, nienawidziła mówić o przeszłości. Nic zresztą nie było w niej interesującego. Może dlatego niektórzy wczasowicze zasypywali ją swoimi historiami? Była idealną słuchaczką, bo sama nie miała za wiele do powiedzenia. Doskonale też wiedziała, dlaczego Małgorzata Dąbek jest sama, ale nie dlatego, że była wścibska i wyciągała od niej informacje. Absolutnie nie. Małgorzata uwielbiała napić się wieczorem wina, a potem snuć życiowe opowieści. W zeszłe święta przyjechała z dużo młodszym kochankiem, który okazał się masażystą. Na tyle uprzejmym i serdecznym, że kiedy Sonia dostała potwornych bóli odcinka szyjnego kręgosłupa, zrobił jej taki masaż, że poczuła się jak nowo narodzona. Jak nowo narodzona czuła się też Małgorzata Dąbek, a jej okrzyki zadowolenia roznosiły się po całym pensjonacie. Sonia musiała przenieść tę parę na ostatnie piętro, bo rodzina z pokoju obok nie mogła spać przez ekstazę pisarki. „Ona gorszy dzieci” – bulwersowali się inni wczasowicze. I oto znów jest, tym razem pokój wynajęła sama, na całe święta. „Mężczyźni to pomyłka, a rodzina to nuda, będę pisać, to jedyne, co przynosi mi radość” – oznajmiła przez telefon.

– Pani Soniu, jak się cieszę, że panią widzę!

Małgorzata Dąbek w końcu przedostała się do środka i wyraźnie miała zamiar powitać Sonię gorącym uściskiem. Czterdziestolatka i dwudziestolatkę omiotła tylko wzrokiem, a całą uwagę skupiła na właścicielce pensjonatu. Sonia zrobiła krok w tył, Dąbek została więc z wyciągniętymi ramionami i dość dziwną miną.

– Też się cieszę, że panią widzę. – Sonia uśmiechnęła się na powitanie częstego gościa.

Nie wyszło jej to zanadto. Nie miała nic przeciwko Małgorzacie, ale wizja spędzania z nią Bożego Narodzenia niezbyt jej się podobała. Bo Dąbek na pewno będzie chciała się zwierzać, a zwierzenia były ostatnią rzeczą, której pragnęła Sonia.

* * *

Pokój był ascetyczny. Łóżko w rogu pokoju, stolik pod prawą ścianą, telewizor, w oknach firanki. Sonia rzadko zastanawiała się, dlaczego mimo trzydziestu dziewięciu lat tak właśnie spędzała życie. Nawet porządnego mieszkania się nie dorobiła. Nie mówiąc już o mężu i dzieciach. Na szczęście już minęły lata, gdy musiała odpowiadać na głupie i żenujące pytania: „A dlaczego nikogo nie masz?”, „A dlaczego nie masz dzieci?”, „Nie będziesz żałować?”. Przez dziewiętnaście lat przetestowała już wszystkie odpowiedzi. Nienawidzę dzieci nie było tą najbardziej fortunną, zbyt bulwersowała. W Łebie wszyscy chcieli mieć dzieci, a nawet jeśli nie chcieli, to i tak je mieli. Jeśli ktoś nie doczekał się potomstwa, był to wyraźny znak, że jest bezpłodny. I właściwie to była najlepsza odpowiedź. Smutna mina i komunikat. „Chciałabym, ale nie mogę”. Pytanie: „A widzisz jakiegoś faceta koło mnie, który mógłby mi te dzieci zrobić?” też nie było najlepsze. Potem sąsiadki w sklepie opowiadały sobie, że ta Sonia to jakaś dziwna jest. Niegrzeczna. Ale zaraz potem zwalały wszystko na jej przeszłość i trudną sytuację. Najgorzej. Współczucia szczerze nienawidziła. Szczególnie że właściwie od dzieciństwa ludzie jej współczuli. I to było męczące, nieznośne, beznadziejne.

– Soniu, możesz zejść na dół? Znów przyjechali goście. – Jej rozmyślania przerwała Larysa, młodziutka kucharka, mistrzyni kuchni.