Smocza Łza - Mrozińska Marta - ebook + książka

Smocza Łza ebook

Mrozińska Marta

0,0
52,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kontynuacja "Jeleniego sztyletu" i "Bursztynowego miecza, cyklu o wojowniczce Wszeborze Lapis.

Pożar nie pyta o drogę, a za każde zwycięstwo należy zapłacić krwią. Bora powraca po raz ostatni, by rozstrzygnąć wojnę dwóch królestw i przywrócić dawną chwałę Staremu Ludowi. Siejąc spustoszenie i wzbudzając nieludzki strach, nadal stara się zapewnić bezpieczeństwo swoim najbliższym i zachować resztki człowieczeństwa. Pozostaje jedną z wielu sił, które pragną wyznaczyć nowy kurs Awandii. Czy młody król i żądna władzy babka dziewczyny zaakceptują nową rolę Wszebory? Zły szept krąży pośród licznych oddziałów zebranych z resztek armii i nowych sojuszników z Galindii, ale zdrada może nadejść z najmniej spodziewanej strony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 643

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marta Mrozińska Smocza Łza ISBN Copyright © by Marta Mrozińska, 2025All rights reserved Redaktorzy prowadzący Jan Grzegorczyk, Tadeusz Zysk Redakcja językowa Agnieszka Czapczyk Projekt graficzny okładki Jędrzej Chełmiński Projekt graficzny herbów Klaudia Wargocka, Tobiasz Zysk Mapka w książce Małgorzata Weronika Macioch, studio Spectro Projekt typograficzny i łamanie Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dziadkom — mam nadzieję, że to widzicie!
Zmień swe serce w kamień Nim pęknie na pół Niech lód skuje je i szron Przed zgnilizną ochroni Powiedzą żeś przeklęta Powiedzą żeś wybrana A z morza ogień powstanie I nie spyta o drogę

ROZDZIAŁ 1

Długo klęczałam w piachu u stóp tronu Welesa wzniesionego z korzeni Wiecznego Drzewa. W uszach brzmiał mi pogardliwy ryk smoka. Bóg milczał, jego córki, trzy Rodzanice, również. Potem nadleciały ptaki, kruki i potężne kormorany, nie malutkie nawki Róży. Obsypał mnie deszcz podarków, rzeczy spadały dookoła mnie, a ja przyglądałam się temu półprzytomnym wzrokiem. Był wśród nich gruby płaszcz podszyty wspaniałym futrem, były nowe, ciężkie buty z długimi cholewami, było jedzenie i bukłak z czymś do picia. Była gruba, czarna chusta, która spłynęła z nieba powolnym ruchem. Był też pas z łańcuchami i inne pakunki. Walczyłam, by nie stracić przytomności, przestały mnie interesować hojne dary. Z sapnięciem runęłam na plecy i wbiłam spojrzenie w bezkresne sklepienie.

— Wstań, córko. Pierwsza z rodu, obiecana i wybrana. Godna swego dziedzictwa. Wstań i weź na siebie swój los. — Głos Welesa dudnieniem wdarł się znów do mego wnętrza, słyszałam go w sobie, dookoła, wszędzie.

Uniosłam pokrwawioną twarz, skóra ciągnęła nieprzyjemnie w miejscach, gdzie krew zdążyła już zaschnąć. Musiałam wyglądać jak poszarpany trup, dwie z Rodzanic westchnęły ze zgrozą. Ale nie moja Dola. Ona podeszła, przyklękła i zaczęła przemywać mnie czystą szmatką maczaną w misie, którą trzymała w drugiej ręce. Nie zdziwiło mnie to, moja rzeczywistość pękła i się rozmyła. Połączyłam się ze smokiem, rozmawiałam z Welesem. Czym jest zwykła miska wyczarowana przez boginkę, która była też kotem?

Dola tarła delikatnie moją skórę i szeptała słowa pocieszenia:

— Dałaś radę. Dokonało się. Nie ma odwrotu, ale teraz już nie zbłądzisz. Żyjesz. Wrócimy na ziemię, spotkasz swych bliskich. — Ze zdziwieniem patrzyłam na jej drżące koralowe usta, była taka obca, a jednak tak bliska. Tak strasznie się martwiła, czułam to całą sobą. Istota, która potrafiła zajrzeć w przyszłość, umierała ze strachu o mnie.

— Uratujesz kraj. I powrócimy. Wytrwałaś, Bora.

Patrzyłam otępiała w jej dwukolorowe oczy, smok zastygł w bezruchu nad nami. Czekał całą wieczność, niecierpliwość była mu obca. A ja musiałam się pozbierać, nie byłam pewna swojego ciała. Jeszcze przed chwilą szarpał nim niewyobrażalny ból, głowę rozsadzała mi potęga i krwawiłam obficie z oczu, uszu i ust. Splunęłam. Może w którymś z woreczków są zęby, zastanowiłam się. Coś mi się stało, coś straciłam, coś zyskałam.

Dola nie przestawała mnie myć, chłodna woda nie tylko czyściła moją skórę, lecz także pomagała zapanować nad galopującymi myślami.

— Dlaczego Róża chciała, bym trwała w tej ułudzie? Dlaczego udawała moją ciocię? — zadałam pewnie najbłahsze z pytań.

— Próba. To była kolejna próba. Nie ulękłaś się śmierci w kopalniach, nie ulękłaś się morza i bólu. Na koniec postanowiono zaoferować ci spokój, a nawet szczęście. Nie uległaś — mówiła łagodnie, czule wodząc wyraźnie zmartwionym wzrokiem po mojej twarzy.

— Czy to koniec tych prób? Klnę się na wszystko, jeszcze jedna i…

— Ciii — przerwała mi natychmiast. — To koniec. Nie musisz już nic udowadniać.

Poddałam się jej delikatnym zabiegom, długie ciemne włosy opadały jej wzdłuż twarzy i łaskotały mnie w policzki. Nie reagowałam, gdy na koniec przyniosła mi lusterko. To samo, które kupiłam na targu w Kamiennej i które przewędrowało ze mną cały kraj. Podarunek Sławy. Nie wzbraniałam się przed patrzeniem na siebie, spodziewałam się, co ujrzę, i wcale się nie zdziwiłam. Moja skóra była trupio blada, jakbym przebywała w podziemiach od kilku miesięcy, splątane, posklejane krwią włosy sterczały na wszystkie strony. Oczy zapadły się w głąb czaszki i otaczały je ogromne sińce. Wiedziałam, że prawdziwe szkody nie były widoczne, czułam, że połączenie ze smokiem poważnie nadszarpnęło moje zdrowie, ale nie chciałam o to pytać. I tak wkrótce się przekonam. Wyczyściwszy mi twarz, Dola zaczęła rozczesywać i myć moje włosy, spłukiwała je wodą z tej samej miski, która samoistnie się napełniała. Wkrótce dołączyły do niej jej siostry, jedna podawała mi jakieś napary, druga szykowała ubrania przyniesione przez ptaki. Postanowiłam znów się odezwać:

— Nie mogę ruszać od razu… Ja… potrzebuję odpocząć. Nie mam siły.

— Nie możesz tu dłużej zostać. Nie należysz do tego świata, jeszcze nie. Nie masz czasu. Smok poniesie cię na powierzchnię. Wystarczy, że pomyślisz o miejscu, w którym chcesz się znaleźć. Będziesz wiedziała, co robić. Zawsze wiedziałaś. Pożar nie pyta o drogę. — Dola mówiła coraz szybciej, jej ruchy stały się nerwowe. Zaczęła splatać mi włosy w ciasny warkocz.

Jej siostry również krzątały się coraz prędzej wokół mojego nowego dobytku. Posłusznie wciągnęłam grube spodnie i podkoszulkę, potem buty i koszulę. Na to włożyłam mocną skórzaną kamizelkę i ciężki płaszcz, na który zwróciłam uwagę już wcześniej. Był bardzo ciepły. Przeszłość podała mi szeroki skórzany pas z grubymi łańcuchami i pomogła zapiąć go w talii. Ogniwa ciążyły mi, zwisając wokół bioder.

Nie miałam za wiele sił i nie rozumiałam, w jaki sposób mam lecieć na grzbiecie smoka. Podniosłam wzrok na Welesa. Znów przyjął swoją bardziej ludzką postać. Patrzył na mnie postawny wojownik z ciemną brodą i koroną z poroża. Trzymany w prawej ręce bursztynowy miecz opierał na ostrzu, w lewej dzierżył mój sztylet. Ruszyłam chwiejnym krokiem w jego stronę, Dola szła czujnie tuż obok.

Weles bez słowa wyciągnął jeleni sztylet w moją stronę. Skłoniłam głowę z szacunkiem i przyjęłam podarunek Starego Ludu po raz kolejny. Rozumiałam, że miecz zostaje w podziemiach. Komu potrzebny miecz, gdy włada się smokiem.

— Otrzymałaś wielki dar, większy niż każda przed tobą. Wykazałaś się większą siłą i oddaniem niż każda przed tobą. Nie zatrać się. Koniec magii krwi. Pokonaj najeźdźców, wyzwól naszą ziemię i przywróć nam cześć. Zaufaliśmy ci. Smok będzie słuchał tylko ciebie, nikt inny nie zdoła mu rozkazywać. Słowa nie są potrzebne, będzie wiedział i rozumiał. Nie skrzywdzi nikogo z własnej woli. Nie zrobi niczego, co mogłoby zagrozić Staremu Ludowi.

Zapamiętywałam słowa Welesa i jego uroczysty ton, jego ufny wyraz twarzy i nabożną ciszę wokół. Bóg postanowił mi zaufać. Przeszłość wyciągnęła dłoń do góry i smok poruszył się ostrożnie. Najpierw skłonił głowę, a ja z zachwytem spojrzałam w jego bursztynowe oczy. Rozmiarami górował nad wszystkimi drzewami w mojej puszczy, pomyślałam. Nie miałam pojęcia, jak wdrapać się na jego grzbiet, nie tylko brakowało mi sił, ale jego rozmiar przyprawiał o zawrót głowy, mimo że stwór na gest Rodzanicy położył się posłusznie.

— Musisz się wspiąć — szepnęła Dola, a ja prychnęłam prawie ubawiona.

— Jasne. Pewnie. Żarty sobie robisz?

— Spójrz na łańcuchy. — Wyciągnęła rękę i powiodła wzdłuż skamieniałej szyi smoka pokrytej ogromnymi łuskami, które przylegały do siebie idealnie. Kształtem przypominały proste muszle, jakie widywałam na brzegu morza, ale ich struktura była niczym kora sędziwych drzew.

Po chwili zrozumiałam, o czym mówi — grube, prastare łańcuchy o olbrzymich ogniwach wrastały w ciało smoka. Tak długo był spętany, że kajdany stały się jednym z jego ciałem, jak sznur pozostawiony na drzewie wrasta w końcu w konar lub gałąź. Miejscami wystawało go nieco więcej, czasem tylko pół ogniwa. Czy smok odczuwał ból? Znów spojrzałam w jego ogniste oczy, ale dostrzegłam tam tylko wieki oczekiwania i cień zainteresowania.

— Wspinaj się po łańcuchu. Na grzbiecie przypnij swoje łańcuchy do wystających elementów, nie możesz spaść. Zawsze o tym pamiętaj, spróbuj trzymać się kolców na grzbiecie, by nie zdmuchnął cię pęd powietrza. To byłby bardzo głupi koniec wielkiej wyzwolicielki. — Posłała mi złośliwy uśmiech, a ja odwzajemniłam go z wdzięcznością. Namiastka normalności w tym przedziwnym miejscu.

Popatrzyłam na swoje dłonie, znów upstrzone własną krwią. Tarnina tak bardzo nimi gardziła, ich zgrubieniami i szorstkością. Poświęcała im tyle czasu i uwagi, co największemu wrogowi. Starała się zedrzeć, wymoczyć, wyszorować z nich moją przeszłość. Prawie wszystkie blizny mogła zakryć powłóczystymi sukniami o długich rękawach, ale nie moje dłonie. Zaczęłam wspominać naszą ostatnią kłótnię o rękawiczki. Tuż przed balem próbowała zmusić mnie do ich założenia, by ukryć moje chłopskie dłonie, tak je określała. Po dawnych odciskach i zgrubieniach nie było wtedy ani śladu, najpierw przedłużający się pobyt u Róży, gdzie nie miałam praktycznie nic do roboty, a potem liczne zabiegi babki skutecznie wygładziły moją skórę. Ale nadal nie były dość delikatne, subtelne i wciąż uparcie chwytały za sztylet. Znów wrócę im ich toporność, szorstkość i sprawność. Wykąpałam je we własnej krwi, raz za razem, teraz wespnę się po kamiennych łuskach smoka na jego grzbiet, poranię je o jego kolczasty grzbiet i ruszę na ratunek Awandii i moim bliskim. Nikt mi nie zagrozi, uświadomiłam sobie.

W końcu znalazłam w sobie siły, by unieść ramię, potem nogę. Szukałam oparcia, chwytałam odrętwiałymi palcami stal i łuski, z mozołem pnąc się ku górze. Parę stóp nad ziemią źle postawiłam stopę i z jękiem zsunęłam się na gliniastą ziemię. Ujrzałam gwiazdy i rozczarowane spojrzenia Rodzanic. Zdecydowanie mnie przeceniły. Ponownie leżałam na dnie podziemnego świata i rozmyślałam o poprzednim życiu, o Radku i cioci, o tym, że już nic im nie zagrozi, ale ani mi się śniło wstawać i znów próbować. Wraz z tryumfem nad samą sobą i smokiem przyszło coś zupełnie nowego — lenistwo. Ustrojona w najlepszy podróżny strój, wyciągnęłam się dosyć beztrosko u stóp Welesa i jego trzech córek i ani myślałam się ruszyć.

Dobiegł mnie głęboki pomruk, powietrze wokół wibrowało i smok rozpostarł skrzydła. Wyciągnął w moją stronę potężną łapę z pazurami długości moich rąk i chwycił mnie. Razem ze mną zagarnął grubą warstwę piachu i natychmiast poderwał się do lotu. To by było tyle, jeśli chodzi o pełen glorii lot na jego grzbiecie. Niósł mnie w łapie jak szmacianą lalkę, a mi nadal było wszystko jedno. Musiałam opuścić Welesa, więc zadbano o to. Rozłożyłam ręce i zacisnęłam oczy, pęd powietrza wyciskał z nich piekące łzy. Lecieliśmy ku niewidocznemu sklepieniu, mrok, który nas otoczył, był identyczny z tym czającym się za oknem Róży. Ścieżka pomiędzy otworzyła się i połknęła nas bezgłośnie. Zdążyłam jeszcze zastanowić się, czy będziemy przebijać się przez morskie fale, ale po chwili ujrzałam gwiazdy, te prawdziwe, układające się w znajome letnie konstelacje, i uśmiechnęłam się błogo. Nadchodzimy, powtarzałam jak modlitwę, a z nami pożoga.

ROZDZIAŁ 2

Mój stan umysłu pozostawiał wiele do życzenia, więc nie zdziwiłam się, że smok sam zdecydował, dokąd się udamy. Trwałam obojętna i sennie przyglądałam się jego ruchom i nocnemu niebu. Tutaj panowaliśmy niezaprzeczalnie. Wokół nas krążyły nawki, wyraźnie podekscytowane, ale ostrożne, by nie znaleźć się w zasięgu skrzydeł lub łap smoka. Było mi potwornie niewygodnie, ale, jak zawsze, nie potrafiłam się skarżyć. Wciąż trwała pogodna noc, gdy smok zniżył lot i wreszcie ostrożnie położył mnie na ziemi w wysokiej pożółkłej trawie. Uniosłam się na łokciach, z ulgą poczułam ziemię pod palcami. Z jednej strony czułam się odurzona, obolała i wyczerpana, z drugiej zaczynała mi wracać wola walki i działania. Krew krążyła coraz szybciej w żyłach i domagała się ofiar lub testu możliwości smoka. Zapragnęłam polecieć prosto do Radogi i puścić z dymem dom Tarniny, zapragnęłam udać się na front i tak długo wzywać imienia mojego ojca, aż ten stawi się na moje wezwanie. Ujrzałabym lęk w jego oczach i być może podziw. Kazałabym smokowi unieść go w ten sam sposób, w jaki leciałam przed chwilą, i rzuciłabym ojca do stóp króla.

Na początek jednak postanowiłam się uważniej rozejrzeć. Mój koci wzrok natychmiast wyłowił okrągłe ściany z grubo ciosanych kamieni. Smok przyprowadził mnie do Róży, a ta już pędziła nam na spotkanie zupełnie niezmieniona, bosonoga, z szalonymi włosami łopoczącymi wokół jej twarzy niczym skrzydła. Zadzierała wysoko suknię i jej blade łydki wyraźnie odcinały się na tle nocnego nieba. Dopadła do mnie i zauważyłam, że ma łzy w oczach.

— Moja dziewczynka! Moja kochana córeczka! Jestem z ciebie taka dumna, taka dumna — szeptała gorączkowo i badała drobnymi dłońmi moje zmęczone ciało i twarz.

— Muszę chwilę odpocząć, ale chcę ruszyć jak najszybciej. Czy możesz mi dać coś na wzmocnienie?

— Potrzeba ci snu, nie możesz ruszyć taka słaba. Straciłaś zbyt wiele krwi. Twoja głowa… — urwała, gdy jej szczupłe palce spoczęły na mojej skroni. Po chwili cofnęła je przestraszona.

— Co z moją głową? — ponagliłam ją.

— Nic takiego. — Uciekła wzrokiem w bok i w lot rozpoznałam kłamstwo, ale nie obeszło mnie to. — Potrzeba malin i piór rocznego koguta. Znajdę ziarna maku i potrzebne zioła. Pajęczyny, tak, one też się przydadzą… — zaczęła mówić sama do siebie.

— A zęby? Nie byłoby z nimi szybciej? Masz jakieś?

— Tak, tak. Nawki znajdą. — Zapatrzyła się gdzieś nade mną, wiedziałam, że patrzy na smoka. Ten stał zupełnie bez ruchu, z wysoko uniesioną głową, zdawał się sycić morską bryzą. W świetle rodzącego się dnia prezentował się mniej przytłaczająco, była w nim gracja i świadoma siła. Jego twarde łuski mieniły się szlachetną zielenią w odcieniu ciemnego leśnego mchu, korona z sześciu czarnych rogów wieńczyła smukły łeb o ostro zakończonym pysku. Długi ogon oplatał potężne łapy, gdy smok siedział niczym kot i wyciągał szyję ku niebu. Zdawał się ignorować naszą obecność, nie potrafiłam ocenić, czy dysponował wolną wolą tymczasowo podporządkowaną mi, czy może był tylko magicznym tworem bez duszy i własnego rozumu. Przyprowadził nas tutaj, do Róży, kierowany być może instynktem lub niemym rozkazem Welesa. Kolczasta końcówka smoczego ogona zdawała się drżeć w oczekiwaniu. Leć — przekazałam mu. Leć i poczuj wiatr w skrzydłach, wezwę cię, gdy będę gotowa.

Nie musiałam czekać na rezultat mojego małego sprawdzianu, stwór zerwał się do lotu błyskawicznie, wzniecając małą wichurę wokół nas i sypiąc na nas drobnym nadmorskim żwirem.

Matka poderwała się przestraszona i nerwowo przycisnęła obie dłonie do serca.

— Co z nim? Dokąd leci? — spytała gorączkowo, śledząc jego malejącą sylwetkę na horyzoncie.

— Nie jest nam teraz potrzebny. Dopiero co odzyskał wolność, nie musi tkwić przy latarni i czekać, aż poczuję się lepiej. Wróci — wyjaśniłam krótko i spróbowałam wstać.

Nie było nam łatwo dojść do latarni i wspiąć się do izby Róży, ale matka pomagała mi z całych sił, nieprzerwanie gratulując mi i planując sposoby postawienia mnie na nogi możliwie jak najszybciej. Jej dom się nie zmienił, tak jak i ona pozostawał poza czasem, a nieodłączne nawki podskakiwały radośnie na łóżku i półkach. Trwała pełnia lata, ale ogień w kominku buzował w najlepsze, za otwartym oknem czaił się mrok i obiecywał odpoczynek. Musiałam zrobić wszystko, by nie utknąć w tym miejscu na kolejne sześć miesięcy, nie mogłam pozwolić, by to Róża decydowała o moich krokach. Nie zamierzałam pozwalać nikomu kierować moim losem. Dola obiecała mi koniec prób, a to oznaczało, że Stary Lud powinien przestać mieszać się w moje życie i wreszcie zacząć mnie słuchać. Rozkazywałam najpotężniejszemu z nich. Ponownie poddałam się delikatnym dłoniom mojej matki, by te zadbały o moje umęczone ciało, ale umysł nieustannie podsuwał mi kolejne możliwości. Dokąd najpierw się udać? Czy rzeczywiście do Radogi, by pokłonić się królowi, zapewnić go jeszcze raz o mojej lojalności i oskarżyć babkę o tortury i planowanie przewrotu? Tylko co osiągnęłabym w ten sposób?

Z rozważań wyrwał mnie cichy głos Róży:

— Leć do Ligawki. Zostawiłaś tam nie lada skarb!

— Skąd wiesz, o czym myślę?

— Przecież to oczywiste — odparła i dalej ucierała zioła i jakieś nieznane mi substancje w kamiennym moździerzu, a przecież z nią nic nigdy nie było oczywiste.

— Skarb? — zapytałam jedynie.

— Tak, mleczne zęby, które wybiłaś kiedyś innemu dziecku. Na pewno pamiętasz.

Znów mnie zaskoczyła, znała tak drobny szczegół z mojej przeszłości, a wciąż nie pamiętała, że miała syna. Nie pytała o niego. Zdawało się, że nadal jej nie obchodzi. Co innego ja, która wypełniła obietnicę i potwierdziła swoją przydatność. Oburzało mnie jej podejście, ale nie miałam siły wykłócać się o cokolwiek. Pokiwałam tylko głową.

— Znajdziesz może coś jeszcze. Odpowiedzi? Dobrze zacząć od początku.

— Urodziłam się w Radodze, może tam powinnam udać się najpierw?

— Dla ciebie wszystko zaczęło się w Ligawce. Leć do domu.

— To nie jest już mój dom — odparłam, wiedząc doskonale, że nie mam innego. Nie miałam dokąd wracać. Ani tu, w latarni, ani w Radodze, ani w Ligawce nie było dla mnie bezpiecznej przystani.

Wzruszyła ramionami i podeszła z przygotowaną mazią. Wcierała mi ją w skronie, szepcząc niezrozumiałe zaklęcia. Potem wypiłam słodki napar o barwie najczarniejszej nocy i pozwoliłam sobie na sen. Nie śniłam i nawet nie poruszyłam się o cal, bo po przebudzeniu leżałam dokładnie w tej samej pozycji z ręką na brzuchu. Róża tymczasem wędrowała wokół izby z zapalonym wiechciem ziół i wciąż coś szeptała. Zdawało się, że gdy chodzi o leczenie mnie i przeprowadzanie magicznych obrzędów, jej umysł działał bez zarzutu i ani na chwilę nie gubiła się w innych światach. Kara nałożona na nią nie mogła przeszkodzić w mojej misji, więc Stary Lud jakimś cudem zachował jej najcenniejsze umiejętności.

Oczywiście nie potrafiłam ocenić, jak długo spałam, ale czułam się znacznie lepiej. Tępy ból głowy przypominał mi o potężnym krwawieniu, jakie przetrwałam na dnie morza w królestwie Welesa, ale poza tym czułam się gotowa. Usiadłam i ze zdziwieniem odkryłam, że nie mam butów. Bose stopy stuknęły głucho o drewnianą podłogę i natychmiast się zjeżyłam.

— Mamo, gdzie są moje buty i skarpety?

— Jeszcze nie czas. — Nawet na mnie nie spojrzała, tylko dalej wędrowała niespiesznie wzdłuż ścian.

Nie odezwałam się słowem. Zaczęłam chodzić po izbie i zbierać rozrzucone byle jak rzeczy podarowane mi przez ptaki. Przytroczyłam pochwę z jelenim sztyletem do pasa, zasznurowałam mocno kamizelkę i narzuciłam ciężki płaszcz z metalowymi sprzączkami. Na koniec owinęłam głowę i szyję grubą czarną chustą i nadal bosa skierowałam się ku drzwiom. Trudno, jakieś buty znajdą się po drodze, bo nie zamierzałam wdawać się w kolejne bezsensowne dyskusje z matką i czekać potulnie, aż zdecyduje się oddać mi obuwie. I tak nie będę chodzić, a latać.

— Co robisz?! — Róża spróbowała zagrodzić mi drogę, ale ominęłam ją spokojnie i szarpnęłam za klamkę. Ani drgnęła.

— Wychodzę. Ruszam w drogę. Wypuść mnie. — Panowałam nad głosem, ale miałam wrażenie, że pobrzmiewa w nim groźba. Wyraźnie czułam chłód ciągnący od szpary pod drzwiami na bosych stopach.

— Nie jesteś gotowa… — zaczęła, ale natychmiast przerwała, gdy odwróciłam się do niej z nieskrywaną furią.

— Nie zatrzymasz mnie! Nie mam czasu do stracenia, nie pozwolę się więzić! Nikt nigdy nie zdoła mnie trzymać pod kluczem. Przysięgłam sobie, jeszcze w obozie Waregów, że to ostatni raz, kiedy miałam łańcuchy na rękach i byłam więziona. Nikt, nawet ty, nie zdoła mnie zatrzymać! — Ostatnie słowa wykrzyczałam jej w twarz piskliwym głosem. Byłam o krok od tupnięcia nogą. Głupie i złe dziecko, pomyślałam od razu. Nie jesteś już dziewczynką, narwaną panienką, której Stary Lud szeptał obietnice i groźby, skarciłam się w duchu. Teraz zwracali się do mnie „pani” i tak powinnam się zachowywać.

Klamka puściła, drzwi stanęły otworem, a Róża podeszła do okna i zagwizdała przeciągle. W następnej chwili dwa potężne kruki wleciały do pokoju i upuściły mi do nóg upragnione buty, które tak zachwyciły mnie w podziemiach. Nie zaszczyciłam jej nawet spojrzeniem, gdy wciągałam skarpety i sznurowałam buty. Odwróciłam się, dopiero będąc już na schodach, i rzuciłam cierpkie „dziękuję”. Jasnym było, że zabierając mi buty, chciała mnie zatrzymać. Ale czasy, gdy mną rządzono, minęły bezpowrotnie i każda decyzja, ta zła i ta dobra, odtąd będzie już tylko moją.

ROZDZIAŁ 3

Ból rozsadzał mi głowę i gdyby nie łańcuchy, którymi przypięłam się do smoka, już dawno spadłabym w czeluść bezkresnego nieba pod nami. Smok milczał, ja też i z całych sił starałam się powstrzymać mdłości, które podchodziły mi żółcią do gardła. Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje, ale zrzucałam to na karb pierwszego w miarę świadomego lotu. Nie było to coś naturalnego dla człowieka, ale nie miałam okazji poczuć strachu, bo ból nadszedł pierwszy. Wysoko wśród chmur panował chłód, wściekły wiatr szarpał moje ubranie, ale płaszcz i gruba chusta skutecznie chroniły mnie przed wyziębieniem. Zaciskałam kurczowo dłonie w skórzanych rękawicach na ogniwach łańcucha wystających ze smoczego karku i przekonywałam siebie, że ból rozsadzający moją głowę wkrótce minie.

Wzrok mącił mi się i potrafiłam tylko przelotnie dostrzec zmieniający się krajobraz u naszych stóp. Teraz lecieliśmy nad lasem, byłam pewna, że to puszcza Tormen faluje w dole, ale nie potrafiłam ocenić, ile jeszcze zostało nam do celu. Gdzieś musiałam zacząć, latarnię Róży opuściłam zbyt pospiesznie, więc uznałam, że znalezienie zębów będzie dobrym początkiem. Wciąż posiadałam fajkę od matki, nawki były na moje rozkazy, więc wcześniej czy później odzyskam zdrowie. Nie chciałam tracić czasu, pragnęłam przyczynić się do zakończenia wojny jak najszybciej i pokazać się przed oddziałami króla w pełni glorii smoczej władczyni. Uznałam, że najrozsądniej będzie zdobyć zęby, sprawdzić, o czym mogła bredzić Róża, mówiąc o odpowiedziach w Ligawce, a potem udać się prosto do Radogi i oddać się pod rozkazy i opiekę króla. Mogłam już wkrótce spotkać się z rodziną i przyjaciółmi, obiecać im pokój i bezpieczeństwo. Miałam nadzieję, że babka nie oszaleje z zazdrości i zdoła opanować swoją żądzę zemsty. W Mieście nad Morzem nie znajdzie się miejsce dla smoka, będę zmuszona znowu go odesłać na czas przygotowania kampanii lub chociaż pojedynczej misji. Niezliczone możliwości dodatkowo mieszały mi w głowie. Z pewnością zdołamy zmieść z powierzchni ziemi armię składającą się jedynie z ludzi, ale sama byłabym w Radodze łatwym celem dla szpiegów Bronisława lub zawiści Tarniny. Potrzebowałam całego swojego wątpliwego rozsądku i wsparcia króla Władysława.

Resztę moich rozważań przyćmiły błyskawice bólu w czaszce. Po nocy spędzonej na twardym grzbiecie smoka, kiedy to na przemian budziłam się i zapadałam w płytki sen, stwór wreszcie zniżył lot i ujrzałam skraj lasu i rozrzucone domostwa wzdłuż pojedynczej drogi.

Ligawka.

Wróciłam do domu obca, zupełnie inna, niż planowałam. Szary świt podniósł mgły z okolicznych pól i łąk, żurawi klangor natychmiast ucichł, gdy lądowaliśmy na skraju wsi. W zasięgu wzroku miałam naszą chatę. Wyrwane drzwi nie zachęcały, by zajrzeć do środka. Domostwo znajdowało się z dala od centrum wsi, więc nie miałam pojęcia, w jakim stanie jest reszta zabudowań, ale wydawało mi się, że wroga armia tu nie dotarła. Używając łańcucha jak drabiny, zsiadłam ze smoka i podeszłam do płotu. Ukochany ogród cioci Oleny zmienił się w ugór. Niedawna susza i brak ręki gospodyni pozbawiły go całego uroku, a chata straszyła niczym wypatroszony tucznik. Była już tylko deskami i dachem z dziurawą strzechą. Nasza rodzinna pokuć opuściła wygasłe palenisko lub uleciała w nicość wraz z ostatnim upieczonym tu chlebem.

Czułam wzruszenie i złość. Dumę z tego, kim się stałam, i żal, że tyle mnie to kosztowało. Bolała mnie głowa, a całe ciało było odrętwiałe. Ignorując uparte wspomnienia, które zaczęły dobijać się do mojej świadomości, przekroczyłam próg i zdecydowanym krokiem udałam się do swojej dawnej sypialni, którą dzieliłam z ciocią. Główna izba z piecem była zupełnie ogołocona, zabrano ławę i stół, regał cioci, na którym przechowywała swoje cenne medykamenty, również zniknął, na podłodze walały się jedynie pojedyncze buteleczki i słoiczki, w większości potłuczone. Dlaczego ktoś miałby rozkradać nasze stare meble?

Zęby trzymałam pod siennikiem łóżka, ale jego też oczywiście nie było. Rozczarowana brakiem tak cennej zdobyczy, jaką miały być mleczne zęby, postanowiłam ostatni raz przebyć ścieżkę ku centrum wsi. Miałam nadzieję spotkać kogokolwiek i dowiedzieć się o losy Irki, mojej jedynej przyjaciółki z czasów, gdy nazywałam Ligawkę domem. Większość domostw była w podobnym stanie, co nasza porzucona chata. Pospiesznie opuszczone gospodarstwa, powyrywane drzwi i okna, powalone ogrodzenia i ogródki opanowane przez chwasty.

Czerniejący stos dostrzegłam z daleka. Opalone drewno piętrzyło się na środku placyku, teraz napuchnięte od deszczów. Stanęłam parę stóp od niego i zaczęłam się zastanawiać, co mogło tu zajść. Ognisko musiało być ogromne i zaangażowało większość mieszkańców, których nigdzie nie dostrzegałam. Nie było świeże, popiół zmienił się w czarną maź.

— Nie masz czego tu szukać, panie. — Zrzędliwy głos zaskoczył mnie i gwałtownie się odwróciłam, by spojrzeć w pomarszczoną twarz starego Karwa. Oczywiście. Wszystkich dobrych i pracowitych ludzi wojna wymiotła z domów, strach przed armią nie ruszył jednak tego starego szczura. Nienawistny mi kiedyś starzec gapił się z mieszaniną zdumienia i strachu. Nadal mnie nie poznawał, na jego podziwie mi nie zależało, ale mógł coś wiedzieć o Irce i rodzinie Slavika. Zdjęłam chustę z głowy i odsłoniłam twarz. Jeśli oczekiwałam przerażonych jęków lub pobożnych gestów na znak przestrachu, to srogo się zawiodłam. Stary miał oczy zaciągnięte bielmem, być może wcale mnie nie widział, tylko usłyszał moje kroki i z góry założył, że w tych czasach wędrują tylko mężczyźni. Podeszłam do niego parę kroków i natychmiast pożałowałam, bo zapach niemytego starczego ciała aż zakręcił mi w nosie.

— Co tu się stało?

— Kobieta? — Cofnął się zdumiony i mocniej wytrzeszczył oczy.

— Znasz mnie, sąsiedzie — odparłam się z przekąsem. — To ja, Wszebora Lapis. Co tu się stało? — powtórzyłam i z satysfakcją obserwowałam zmianę na jego umęczonej twarzy. W następnej chwili splunął i dotknął palcami czoła i ust w pobożnym geście. Prawie syknęłam ze złości.

— Idź, a kysz, maro nieczysta. Nie dręcz starego człowieka u kresu jego dni. Idź, przepadnij. — Znów cofnął się, zdjęty strachem.

Popatrzyłam na jego obdarte ubranie i zgiętą sylwetkę. Kiedyś wściekłabym się, pewnie rzuciłabym się na niego i wreszcie go zabiła. I sprawiłoby mi to ogromną radość. Ale teraz potrzebowałam wydobyć z niego chociaż okruch przydatnej informacji, zanim opuszczę to zapomniane przez ludzi i bogów miejsce. Był prawie ślepy, nie mógł dostrzec smoka, ale sama moja obecność wystarczyła, by zrozumiał, jakie siły mi sprzyjają.

— Odpowiedz na moje pytanie, a dam ci spokój.

Zatrzymał się w pół kroku, nieufny, ale nie zrezygnowany.

— Jeśli gadasz prawdę i jesteś tą czarownicą, to wiedz, że to twoja sprawka. To, że wieś opustoszała, i ten stos na środku. Kiedy Waregowie stanęli we wsi, pytali tylko o jedno: o ciebie. Dręczyli i męczyli, aż żeśmy wszystko powiedzieli. Toć to żadna tajemnica, uprawialiśta czary! Kazali zbudować stos, przynieść wszystkie sprzęta domowe. Stos stawiali. Spalili trzy dziewuchy. Każdą, która się z tobą zadawała. Wielki strach na nich padł, długo nie wierzyli w moc naszej ziemi, ale w końcu przejrzeli na oczy.

Poczułam, jak serce zamiera mi w piersi, cała krew odpływa z twarzy, natychmiast pojawił się tępy ból w skroniach. Zaczęło mi huczeć w uszach. Bałam się spytać. Znałam odpowiedź.

— Irka? — wyszeptałam.

— A tak, tak, ta jasnowłosa z gór. Ona i jej młodsza siostra. Obie przecież za tobą latały. Diabły skaziły i je.

Nawet nie pamiętałam imienia siostry Irki, nie przypominałam sobie, bym zamieniła z nią więcej niż parę zdań. Działania Waregów stały się brutalniejsze. Dlaczego rodzina Irki nie uciekła? Dlaczego zostali na miejscu i pozwolili, by ich dzieci spłonęły na stosie? Czy wina za ich śmierć rzeczywiście spadała na mnie? W oskarżeniu starego Karwa była prawda i nieprawda, ale okrutna śmierć Irki, wesołej, serdecznej dziewczyny, która okazała mi tak wiele dobroci, przytłoczyła mnie.

Wróciło drżenie rąk. Wojny tu nie było! Ale…

Przez chwilę wodziłam rozbieganym wzrokiem między stosem, na którym spłonęła dziewczyna o gołębim sercu, a plotącym coś starcem. Może rzucał kolejne przekleństwa, może podał imię trzeciej, która spłonęła wraz z moją przyjaciółką, ale nic do mnie nie docierało. Ból rozsadzał mi głowę, szum w uszach doprowadzał do szału, żal i złość dusiły. Miałam ochotę wydrapać mu oczy, wyrwać sobie serce. Dopadłam do niego i pchnęłam na ziemię, padł jak ścięta osika, ale wreszcie zamilkł.Wezwałam smoka, ten podszedł do nas niespiesznie i zastygł w bezruchu, miażdżąc łapą jedną ścianę świątyni i całą chatę po swojej prawej. Karw nie mógł go dostrzec, ale słyszał huk walących się budynków. Padł na niego cień. Znów począł machać dłonią między czołem i ustami.

— Być może twój koniec jest rychły. Być może niewiele widzisz i rozumiesz, ale wiedz jedno. Sprowadziłam na ten świat pierwotną potęgę i pomszczę każdego, kto cierpiał z rąk najeźdźców. Za każdą zadaną śmierć, ja odbiorę im sto kolejnych. Jesteś pustą, bezwartościową skorupą, ale masz uszy, słuchaj zatem i powtórz, jeśli nadarzy ci się okazja. Złe wieści mają skrzydła, słyszysz? A koniec Waregów jest bliski.

Zostawiłam go drżącego na ziemi, jego życie nie miało dla mnie żadnej wartości. Podeszłam do stosu i zanurzyłam dłonie w czarnej mazi, z bliska wyraźnie dostrzegłam kości i trzy czaszki groteskowo wyszczerzone w moją stronę. Instynktownie sięgnęłam po sztylet i metodycznie, bez jednej jasnej myśli, wytłukłam z czaszek zęby Irki, jej siostry i trzeciej bezimiennej dziewczyny niesłusznie oskarżonej o konszachty z biesami. Waregowie chcieli pozbyć się mi podobnych, nie zdawali sobie sprawy, do czego doprowadzi ich bezwzględność. Róża wiedziała, co robi, wysyłając mnie tutaj. W zgliszczach stosu pogrzebałam swoje skrupuły i górnolotne plany lojalności. To nie czas i miejsce na zgrywanie grzecznej najemniczki.

Zęby przekazałam nawkom, kolejne czarne ptaki lądowały przy mnie i zgarniały w dzioby i pazury niezbędne mi artefakty. Matka będzie wiedziała, co z nimi zrobić. Myśl, by zdać się na Różę, powinna mnie zaniepokoić. Ogarnięta niemym szałem i rozpaczą uniosłam czarne od popiołu palce do twarzy i rozsmarowałam czerń wokół oczu i brody, tworząc smugi podobne łzom — jedynym, na jakie sobie pozwolę. Tak długo wzbraniałam się przed zemstą, wierząc, że zdołam zachować chociaż odrobinę szlachetności mojego brata czy cioci. Koniec z tym. Stojąc nad spalonym ciałem przyjaciółki, poprzysięgłam ponieść wrogom strach i cierpienie.

Zostawiłam Karwa skulonego na ziemi, bełkotał modlitwy do swoich głuchych bóstw. Wspięłam się na smoka. Kierunek był jasny, nie Radoga, nie front, nie najbliższe oddziały. Lecieliśmy na północ, w kierunku Gór Żelaznych, do Waregii. Sprowadzili ogień do mojego domu, więc ja spalę ich miasta.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Dedykacja

ROZDZIAŁ 1

ROZDZIAŁ 2

ROZDZIAŁ 3