Śladem cieni - Rachel Moore - ebook + książka

Śladem cieni ebook

Moore Rachel

3,9

Opis

Duchy nie istnieją, prawda? Este też tak myślała. Do czasu gdy zaczęła naukę w Radcliffe Prep: elitarnym liceum, znanym także jako nawiedzona szkoła. Nastolatka chciała odnaleźć informacje o swoim nieżyjącym ojcu, który kiedyś uczył się w tym miejscu. Na przeszkodzie stanął jej jednak Mateo. Wyjątkowo irytujący duch wpakował ją w niezłe kłopoty i rozpłynął się w powietrzu. Este musi odnaleźć złośliwą zjawę, podążając tropem ojca po najmroczniejszych zakamarkach szkolnej biblioteki. A co, jeżeli opowieści o zaginionych uczniach nie są tylko straszakami dla pierwszorocznych?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (36 ocen)
8
18
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Naddia

Dobrze spędzony czas

Fajna ale czegoś jej brakuje.
10
Mandragora001

Całkiem niezła

Typowa moździerzowa. Choć bohaterowie są sympatyczni, a świat wykreowany przez autorkę interesujący, sama akcja jest dość przewidywalna. Dla fanów lekkich opowieści, ale bez oczekiwań na dużą dawkę emocji.
00
Karolina5690

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna
00
Magdalena8990
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Podążanie śladem zagadek, odkrywanie tajemnicy , zjawiska paranormalne a to wszystko zamknięte w nawiedzonej , jak się okazuje szkole. Jak ktoś lubi takie klimaty książka w sam raz 😉 Są oczywiście pewne nie logiczne nie dociągnięcia ale sama w sobie jest całkiem ok. Szkoda jedynie że trochę krótka bo miałam wrazenie że końcówka książki wręcz poszybowała do końca 🤷🏻‍♀️ nie mniej uważam że miła odskocznia od tych wszystkich romansów zalewających rynek książkowy 😀
00
Book_besties__

Dobrze spędzony czas

"Może wystarczyłoby, gdyby wszystko, co kiedykolwiek mieli, było prawie - prawie namacalne, prawie wspólne, prawie prawdziwe" 👻 Este Logano właśnie rozpoczyna naukę w elitarnym liceum Radcliffe Prep, chce w ten sposób poznać przeszłość swojego zmarłego ojca. Od jego śmierci dziewczyna nie może odnaleźć swojego miejsca, ma nadzieję, że uda jej się to w (podobno nawiedzonym) liceum, do którego chodził. Zadanie to utrudnia jej złośliwy, ale bardzo przystojny Mateo, przez którego, już pierwszego dnia wpada w poważne kłopoty. Mateo twierdzi, że wie coś na temat jej ojca, ale w zamian za informacje oczekuje pomocy w odnalezieniu brakujących stron pewnej ważnej dla niego księgi. Nie jest on jedyną osobą, której zależy na tajemniczej książce. 👻 Na początku trudno było mi się w nią wciągnąć (ale mogła to nie być wina książki tylko mojej blokady 😅), jednak kiedy akcja trochę nabrała tempa, już nie mogłam się oderwać. 👻 Mamy okazję towarzyszyć Este, w drodze do odnalezienia brakujących stro...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Li­brary of Sha­dows
Prze­kład: Mo­nika Orent
Re­dak­tor pro­wa­dząca: Agata Ton­dera
Re­dak­cja: Ewa Ku­ja­szew­ska
Ko­rekta: Kinga Ko­siba, ko­rekta w pro­gra­mie firmy Lin­gventa
Skład: Mo­nika No­wicka
Co­py­ri­ght © 2023 by Ra­chel Mo­ore All ri­ghts re­se­rved. © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o., War­szawa 2024
Wszyst­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub frag­men­tów książkimoż­liwe jest tylko na pod­sta­wiepi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-82998-92-4
Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. 00-807 War­szawa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51wy­daw­nic­two@bo­ok­s4ya.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Chri­sto­phera, który ni­gdynie po­zo­sta­wia mnie w cie­niach.

JE­DEN

Nowa współ­lo­ka­torka Este była du­chem, i do tego nie­zbyt roz­gar­nię­tym.

Po dru­giej stro­nie ce­dro­wych drzwi do Ve­sper­tine Hall 503 stała na­sto­latka na­kryta tka­niną w tu­rec­kie wzory.

– Rany, Este, je­steś! Cześć! – po­wie­działa.

Este bar­dzo chciała, żeby jej pierw­szy dzień w szkole Radc­liffe Prep był szansą na wchło­nię­cie tego wszyst­kiego. Spo­sobu, w jaki świa­tło prze­bi­jało się przez so­sny za oknami. Uczu­cia, ja­kiego do­świad­czała, gdy stą­pała po ory­gi­nal­nych, drew­nia­nych pod­ło­gach z 1901 roku. Faktu, że w końcu jest tu­taj, na­prawdę tu­taj.

Za­miast tego od razu zna­la­zła się na prze­słu­cha­niu do Ca­spra, przy­ja­znego duszka.

Zgod­nie z do­ku­men­tami wpro­wa­dza­ją­cymi, które otrzy­mała, dziew­czyną spod prze­ście­ra­dła mu­siała być jej współ­lo­ka­torka, Posy Thatch, nowa ko­le­żanka z klasy, nocny ma­rek i dzien­ni­karka ama­torka. Przy­naj­mniej na pa­pie­rze (a tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, na kwe­stio­na­riu­szu współ­lo­ka­tor­skim, który nowi ucznio­wie zmu­szeni byli wy­peł­nić) two­rzyły ide­alną parę.

Ale w rze­czy­wi­sto­ści? Z dwóch dziur wy­cię­tych w po­gnie­cio­nym wciąż ma­te­riale ocze­ku­jąco wpa­try­wały się w nią zie­lone, sze­roko otwarte oczy.

Este pchnęła drzwi, które za­mknęły się za nią.

– Na­wie­dzasz wła­śnie nasz po­kój?

– Roz­pa­ko­wuję się. – Posy zdjęła swój pro­wi­zo­ryczny ko­stium i od­sło­niła bu­rzę ru­dych wło­sów, sze­roki uśmiech i bluzę z logo Radc­liffe Prep, z któ­rej wciąż zwi­sała jesz­cze metka.

– To pre­zent po­że­gnalny od mo­ich młod­szych braci na wy­pa­dek im­prezy hal­lo­we­eno­wej. Mama nie była za­do­wo­lona. Ale pew­nie sama wiesz, jak to jest.

– Nie­zu­peł­nie. – Este re­gu­lo­wała pa­ski ple­caka tylko po to, by za­jąć czymś ręce.

Ostat­nie trzy lata Este i jej mama spę­dziły w dro­dze. Pró­bo­wały ja­koś so­bie ra­dzić; jeź­dziły od miej­sca do miej­sca i ni­g­dzie nie osia­dły na zbyt długo. Mama pew­nie na­wet te­raz gnała już w dół gór­skich zbo­czy Ver­montu, by być gdzie­kol­wiek, byle nie tu­taj. Na­wet nie za­dała so­bie trudu, by od­pro­wa­dzić Este na za­ję­cia za­po­znaw­cze. Zo­sta­wiła ją pod strze­li­stą, że­la­zną bramą szkoły z in­ter­na­tem. Jej smu­tek był zbyt ciężki, by zdo­łała go wnieść na te­ren Radc­liffe. Czy wła­śnie ta­kie rze­czy opo­wiada się pierw­szego dnia no­wej współ­lo­ka­torce?

– Je­stem je­dy­naczką – po­wie­działa tylko.

Posy wy­da­wała się nie­zra­żona wy­ra­zem twa­rzy Este, która przy­po­mi­nała te­raz sarnę za­sty­głą w świe­tle sa­mo­cho­do­wych re­flek­to­rów.

– Okej. Spoko! Chodź, opro­wa­dzę cię.

Este prze­mil­czała fakt, iż apar­ta­ment był tak mały, że wi­działa prak­tycz­nie wszystko, sto­jąc w drzwiach wej­ścio­wych. Nie­wielki aneks ku­chenny, wy­po­sa­żony w ma­lutką lo­dówkę, ku­chenkę mi­kro­fa­lową, płytę grzew­czą i zle­wo­zmy­wak, otwie­rał się na wspólną prze­strzeń miesz­kalną. Więk­szość me­trażu zaj­mo­wały tam zie­lona ka­napa na ozdob­nych nóż­kach, re­gał z książ­kami i sto­lik ka­wowy za­sta­wiony przed­mio­tami i ga­dże­tami, któ­rych zde­cy­do­wa­nie nie wy­mie­niono na su­ge­ro­wa­nej li­ście rze­czy do za­bra­nia. Za drzwiami po obu stro­nach sa­lonu mie­ściły się sy­pial­nie 503A i 503B.

Mimo wszystko miej­sce było o niebo lep­sze niż lo­kal w Mo­telu 6, który Este wła­śnie opu­ściła.

– Wzię­łam ten po­kój – rzu­ciła Posy, kie­ru­jąc się w lewo, do sy­pialni 503B. – Mam na­dzieję, że nie masz nic prze­ciwko. Po pro­stu przy­cią­gnęła mnie tu ener­gia. Nie prze­ska­no­wa­łam jesz­cze czę­sto­tli­wo­ści, ale wy­daje mi się, że to miej­sce jest na­wie­dzone. Nie są­dzisz?

– Uhm – po­wie­działa Este, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę. – Mo­żesz zde­fi­nio­wać „na­wie­dzone”?

Przede wszyst­kim po­kój wy­da­wał się nie­sa­mo­wi­cie ró­żowy. Posy mu­siała wpro­wa­dzić tu nie­małe zmiany, bo nie było mowy, żeby ta­kie ilo­ści pa­ste­lo­wych barw miały coś wspól­nego z wy­mo­gami szkoły. Wszyst­kie cztery nogi łóżka owi­nięto świą­tecz­nymi lamp­kami, a ma­te­rac sta­ran­nie przy­kry­wała koł­dra w groszki. Obok gi­gan­tycz­nej dru­karki, która pa­mię­tała jesz­cze ze­szłą de­kadę, stały ku­bek po brzegi wy­peł­niony że­lo­wymi dłu­go­pi­sami i stos za­pa­cho­wych świec. A to do­piero po­czą­tek.

Ściany po­koju Posy były ozdo­bione mo­zaiką wspo­mnień. Zdję­cia z prze­szło­ści przed­sta­wiały ją trzy­ma­jącą się za ra­miona z przy­ja­ciółmi na me­czach fut­bo­lo­wych, ca­łu­jącą ko­goś w opa­lony po­li­czek i ba­wiącą się na szkol­nej uro­czy­sto­ści w to­wa­rzy­stwie chło­paka, ubraną w od­świętny strój z kwia­tami zwi­sa­ją­cymi jej z nad­garstka. Były też ro­dzinne fo­to­gra­fie, na któ­rych sie­działa wci­śnięta mię­dzy ro­dzeń­stwo; trzy pie­go­wate twa­rzyczki z sze­ro­kimi uśmie­chami. To mu­siał być pierw­szy raz, gdy Posy była z dala od ro­dziny. Po raz pierw­szy sta­nęła na wła­snych no­gach, po raz pierw­szy zo­stała sama.

Coś ści­snęło Este we­wnątrz. Zbyt do­brze znała sa­mot­ność. Sa­mot­ność, która wy­drą­żyła jej w piersi ka­nion, głę­bo­kie ko­ryto wy­schnię­tej rzeki. Nie wie­działa, jak je na­peł­nić. Nie była na­wet pewna, czy w ogóle tego chce. Woda i tak w końcu by wy­pa­ro­wała.

Posy ma­chała rę­kami po po­koju, zu­peł­nie jakby Este była w sta­nie zo­ba­czyć nie­wąt­pli­wie dzie­jące się na ich oczach zja­wi­ska pa­ra­nor­malne.

– No wiesz, du­chy, widma i zjawy cza­sem nie mogą ru­szyć na­przód. Radc­liffe Prep jest trze­cim naj­bar­dziej na­wie­dzo­nym li­ceum w kraju, więc nie je­stem za­sko­czona. Przy­się­gam, już tyle razy wi­dzia­łam mi­go­czące świa­tła.

– To po to są te wszyst­kie rze­czy w sa­lo­nie? Bę­dziesz po­lo­wać na du­chy?

Nie­trudno było do­strzec, że Posy była w swoim ży­wiole. Unio­sła ra­miona, a w jej oczach roz­bły­sło świa­tło. Wy­glą­dała, jakby cze­kała na to py­ta­nie.

– Tak. Wy­da­łam na to wszyst­kie pie­nią­dze, które za­ro­bi­łam w wa­ka­cje. Chcia­łam się przy­go­to­wać.

Este wy­mu­siła uśmiech. Nie miała serca po­wie­dzieć ko­le­żance, że nie wie­rzy w du­chy, a przy­naj­mniej że w nie już nie wie­rzy. Nie była jed­nak pewna, czy zdo­ła­łaby prze­trwać cały rok szkolny, gdyby jej współ­lo­ka­torka znie­na­wi­dziła ją za taki scep­ty­cyzm. Je­śli idzie o liczbę przy­ja­ciół, Este za­zwy­czaj oscy­lo­wała w oko­licy zera.

W prze­ci­wień­stwie do świą­tyni TK Ma­xxa, którą Posy stwo­rzyła w 503B, po­kój Este wy­glą­dał do­kład­nie tak, jak w bro­szu­rach. Za­pro­jek­to­wano go z my­ślą o funk­cjo­nal­no­ści, a nie o stylu. W sy­pialni znaj­do­wały się łóżko, szafa i nie­wiel­kie biurko umiesz­czone w rogu. Przez okna, któ­rych nikt nie mył praw­do­po­dob­nie od ostat­niego prze­łomu ty­siąc­leci, wpa­dało ni­kłe świa­tło sło­neczne.

Radc­liffe Pre­pa­ra­tory Aca­demy to eli­tarne li­ceum, któ­rego pro­gram ma za za­da­nie przy­go­to­wać uczniów je­de­na­stych i dwu­na­stych klas do pod­ję­cia stu­diów na uni­wer­sy­te­tach Ivy Le­ague[1]. Wśród tych uczniów była te­raz Este.

Pod że­brami po­czuła pa­lącą eks­cy­ta­cję i opa­dła na łóżko, które wy­dało się jej na­miastką domu. Już dawno się tak nie czuła. Gdy wy­rzu­ciła za­war­tość ple­caka na ma­te­rac, Posy wy­szła do sa­lonu tylko po to, by po chwili wró­cić, trzy­ma­jąc w rę­kach jedno z urzą­dzeń ze sto­lika ka­wo­wego. Wy­glą­dało jak Nin­tendo Switch, ale naj­wy­raź­niej miało być su­per­po­waż­nym sprzę­tem do po­lo­wa­nia na du­chy.

– Co ty ro­bisz? – za­py­tała Este. Czy współ­lo­ka­to­rzy po­winni być aż tak... za­an­ga­żo­wani?

Ga­dżet Posy za­świer­go­tał w od­po­wie­dzi.

– Spraw­dzam czę­sto­tli­wo­ści elek­tro­ma­gne­tyczne za po­mocą czyt­nika – od­po­wie­działa Posy, wsu­wa­jąc ska­ner pod łóżko Este. – To znak roz­po­znaw­czy nad­przy­ro­dzo­nej obec­no­ści.

– I co, działa? – Este chwy­ciła stos swe­trów, które peł­niły funk­cję opa­ko­wa­nia ochron­nego dla trzech opra­wio­nych zdjęć. Nie wy­star­czy­łyby do stwo­rze­nia ca­łej in­sta­la­cji ar­ty­stycz­nej po­dob­nej do tej z po­koju Posy, ale były jej. Z każ­dej fo­to­gra­fii wpa­try­wał się w Este jej tata.

Na jed­nym ze zdjęć, zro­bio­nym pod­czas jej ósmych uro­dzin, Este trzyma swoją pierw­szą kartę bi­blio­teczną. Ona w war­ko­czy­kach. On z wą­sami. Oby­dwoje mie­wali chyba lep­sze czasy.

Na in­nym tata Este po­daje dłoń mar­mu­ro­wemu po­są­gowi sto­ją­cemu po­środku fon­tanny na dzie­dzińcu. Este mi­nęła go w dro­dze do po­koju i roz­po­znała mię­dzy ude­rze­niami serca. Pa­trząc na tę fo­to­gra­fię, z ła­two­ścią można było do­strzec po­do­bień­stwo córki do ojca. Odzie­dzi­czyła po nim brą­zowe włosy, orze­chowe oczy i pełne usta. Gdzieś w ple­caku wciąż miała starą bluzę z Radc­liffe, która na­le­żała do taty, cho­ciaż te­raz rę­kawy były po­strzę­pione od cią­głego no­sze­nia.

Na ostat­nim zdję­ciu chudy szes­na­sto­la­tek stoi przed drzwiami do Ve­sper­tine Hall 503A. Oj­ciec był wtedy w jej wieku. W rogu ziar­ni­stej i wy­bla­kłej, a do tego po­marsz­czo­nej na brze­gach fo­to­gra­fii wid­niała no­tatka taty: „Pierw­szy dzień w Radc­liffe, wrze­sień 1997”. Atra­ment roz­ma­zał się nieco. Este ze­ska­no­wała zdję­cie i wy­słała do dzie­kana do spraw uczniow­skich z prośbą – no do­bra, bła­ga­niem – o umiesz­cze­nie jej w tym sa­mym po­koju. Od­po­wiedź była dość obo­jętna: „Prośba zo­stała przy­jęta i zo­sta­nie roz­pa­trzona”.

Ale w końcu tu była. Stała w tym sa­mym miej­scu, gdzie stał tata. Wy­peł­niała tę samą prze­strzeń.

– Oj, tak. Mamy tu do czy­nie­nia z czymś na­prawdę upior­nym – za­mru­czała Posy, wsta­jąc z pod­łogi.

Po­wstrzy­maw­szy śmiech, Este usta­wiła ramki na biurku i za­częła prze­ko­py­wać stos swo­ich rze­czy w po­szu­ki­wa­niu książki. Jej palce do­brze znały fak­turę zie­lo­nej oprawy. Zbiór opo­wia­dań był pre­zen­tem od ojca. Znała na pa­mięć już chyba każde słowo wy­dru­ko­wane na czer­pa­nym pa­pie­rze, ale mimo to wciąż znaj­do­wała uko­je­nie w tych sta­rych hi­sto­riach, któ­rym nie mo­gła się oprzeć.

Znała każdy wers, każdy od­cisk tu­szu, każdy za­gięty róg. Zwy­kła prze­su­wać pal­cami po czy­stych kar­tach na końcu książki, na któ­rych kie­dyś za­pi­sze wła­sną hi­sto­rię. Jedna z kart za­wie­rała no­tatkę ojca, na­ba­zgraną nie­bie­skim atra­men­tem: „Z bi­blio­teki Este Lo­gano”. Pod spodem na­pi­sał jesz­cze: „Jest ży­cie, jest śmierć i jest mi­łość – a naj­więk­sza z nich jest mi­łość”.

Kiedy zmarł kilka lat po na­pi­sa­niu tych słów, Este wie­działa, że się po­my­lił. Po­cho­wali go na po­kry­tym py­łem cmen­ta­rzu w dół drogi od ich ma­łego, smut­nego Paso Ro­bles i bez względu na to, ile mi­ło­ści prze­lało jej zła­mane serce, tata na­dal był w gro­bie.

Przez ja­kiś czas Este de­spe­racko pra­gnęła wie­rzyć w du­chy. Chciała jesz­cze raz zo­ba­czyć twarz ojca lub usły­szeć jego głos. Szu­ka­nie kształ­tów w ciem­no­ści było jak zdzie­ra­nie stru­pów ze świe­żych ran, co nie po­zwa­lało im się za­goić. W pew­nym mo­men­cie mu­siała się jed­nak pod­dać. Du­chy nie mo­gły być praw­dziwe, bo gdyby były, już dawno by go zo­ba­czyła.

Ale przy­naj­mniej miała szansę zba­dać miej­sca, w któ­rych by­wał, i być może to po­winno jej wy­star­czyć.

Sprzęt Posy wy­dał z sie­bie se­rię pi­sków jak bez­pań­ski kot, który zna­lazł wła­śnie mysz po­lną.

– Ho­uston, mamy du­cha!

Gdy Posy ob­ró­ciła ska­ner, szu­ka­jąc źró­dła, Este mruk­nęła:

– Oba­wiam się, że je­dyne, co tu pa­dło, to ba­te­rie w tym czymś.

– Je­śli mnie sły­szysz, daj nam ja­kiś znak. – Posy wspięła się na łóżko Este i wy­cią­gnęła ska­ner w stronę su­fitu. Mama Este wy­ko­ny­wała cza­sem ten ruch, szu­ka­jąc za­sięgu na pu­styni.

– Czy tem­pe­ra­tura spada? Wy­daje się chłod­niej.

Na­gle drzwi za­trza­snęły się gdzieś w głębi ko­ry­ta­rza. Brwi Posy na­tych­mia­stowo się pod­nio­sły, ale Este po­trzą­snęła głową. Trzeba było jej to przy­znać. Posy była wy­trwała.

– To dzień, kiedy wszy­scy się wpro­wa­dzają – po­wie­działa Este, kart­ku­jąc grube strony książki. – Nie Na­wie­dzony dom na wzgó­rzu.

Posy z hu­kiem ze­sko­czyła na pod­łogę i omio­tła ma­gicz­nym wy­kry­wa­czem du­chów drzwi szafy, jed­no­szy­bowe okno i biurko. Este wy­chy­liła się pod wy­cią­gnię­tym ra­mie­niem współ­lo­ka­torki, by po­ło­żyć książkę obok zdjęć.

– Je­steś pewna? – za­py­tała Posy i prze­chy­liła głowę, na­słu­chu­jąc ko­lej­nych oznak ży­cia po­za­gro­bo­wego. – Bo brzmiało jak...

Roz­le­gło się pu­ka­nie do fron­to­wych drzwi apar­ta­mentu. Posy cof­nęła się z wrza­skiem i ude­rzyła ple­cami o biurko tak, że za­chwiała się jedna z ra­mek na zdję­cia. Este zdą­żyła tylko wy­dać z sie­bie jęk prze­ra­że­nia, a uła­mek se­kundy póź­niej po ziemi po­sy­pały się odłamki szkła.

Nie, nie, nie. Este po­chy­liła się, a jej dło­nie za­wi­sły nad po­tłu­czoną ramką. Posy po­sia­dała setki, może ty­siące ro­dzin­nych zdjęć. Este na­to­miast miała tylko te trzy fo­to­gra­fie ojca.

Głos Posy wy­brzmie­wał jakby z od­dali, na­wet gdy przy­kuc­nęła obok Este.

– Tak mi przy­kro. Na­prawdę nie chcia­łam.

Znie­cier­pli­wiony gość za­pu­kał po­now­nie.

– Idź stąd – wy­ce­dziła Este przez za­ci­śnięte zęby.

– Może po­mogę ci to po­skła­dać.

Pa­lące łzy na­pły­nęły Este do oczu, ale nie chciała po­zwo­lić, by Posy zo­ba­czyła, jak pła­cze. Nie były ze sobą aż tak bli­sko.

– Pro­szę, po pro­stu otwórz drzwi – od­parła Este wy­mu­sze­nie de­li­kat­nym gło­sem.

Tym ra­zem Posy tylko ski­nęła głową. Kiedy otwo­rzyła drzwi, do sy­pialni Este prze­do­stał się dziw­nie zna­jomy głos. To pew­nie dok­tor Kirk, opie­kunka in­ter­natu i na­uczy­cielka hi­sto­rii, przy­szła wy­gła­szać mą­dro­ści na te­mat ci­szy noc­nej i go­dzin od­wie­dzin. Este le­dwo sły­szała, o czym roz­ma­wiają. Zro­biła drżący wy­dech i za­jęła się oce­nia­niem znisz­czeń.

Błysz­czące odłamki szkła po­kry­wały pod­łogę. Rama, ude­rzyw­szy o li­stwę pod­ło­gową, pę­kła na pół, a jej czarne plecy od­biły się ry­ko­sze­tem i wy­lą­do­wały pod biur­kiem. Este przy­ci­snęła pa­lec do kra­wę­dzi w miej­scu, gdzie róg odła­mał się pod wpły­wem upadku, i od­sło­nił ka­wa­łek nie­po­ma­lo­wa­nego drewna. Na szczę­ście zdję­cie po­zo­stało nie­tknięte. Este i tata na­dal uśmie­chali się w Bi­blio­tece Miej­skiej Paso Ro­bles. Za­mro­żeni w cza­sie; bez­pieczni i nie­świa­domi.

Este zrzu­ciła ostre odłamki na stos przy ścia­nie. To mu­siało na ra­zie wy­star­czyć. Zdję­cie i drew­niane li­stewki wsu­nęła na biurko, a na­stęp­nie przy­kuc­nęła, by wy­do­stać spod spodu plecy ramki.

Gdy tylko wzięła je do ręki, po­now­nie je upu­ściła. Były cięż­sze, niż się spo­dzie­wała, i wy­śli­zgnęły jej się z pal­ców. Po ich we­wnętrz­nej stro­nie znaj­do­wał się so­lidny, mo­siężny klucz owi­nięty rze­mie­niem.

Serce pod­sko­czyło jej do gar­dła. Po pierw­sze, co to było? A po dru­gie, jak zna­la­zło się w jej ramce na zdję­cia albo, co waż­niej­sze, dla­czego w ogóle się tam zna­la­zło?

– W po­rządku? – za­py­tała Posy, wró­ciw­szy zbyt szybko.

Pró­bu­jąc wstać, Este ude­rzyła głową w biurko. Skrzy­wiła się i rzu­ciła po­god­nie:

– Wszystko su­per.

Naj­szyb­ciej, jak to moż­liwe, odło­żyła ele­ment ramki na biurko, pró­bu­jąc za­cho­wy­wać się nor­mal­nie. Cho­ciaż z pew­no­ścią nor­mal­nie nie wy­glą­dała. Klucz ukryty za jej zdję­ciem? To prze­cież de­fi­ni­cja nie­nor­mal­no­ści.

– Może się przy­dać – rzu­ciła nie­pew­nie Posy, trzy­ma­jąc w rę­kach mio­tłę i szu­felkę. Na pie­go­wa­tej twa­rzy ma­lo­wał się wy­raz skru­chy. Wy­glą­dała jak wam­pi­rzyca z pro­duk­cji te­le­wi­zyj­nych, która musi po­cze­kać na za­pro­sze­nie. To ozna­czało, że w ciągu pięt­na­stu mi­nut zna­jo­mo­ści Este już zdą­żyła ją od sie­bie ode­pchnąć, tak jak każ­dego in­nego. Posy otwo­rzyła na chwilę bu­zię, jakby chciała coś do­dać: wy­gło­sić ko­lejne prze­pro­siny, ja­kąś głu­potę albo cie­ka­wostkę o du­chach, ale za­miast tego wzru­szyła ra­mio­nami, od­ga­nia­jąc ten po­mysł, i po­wie­działa: – Za dzie­sięć mi­nut dok­tor Kirk opro­wa­dzi uczniów po kam­pu­sie. Mamy spo­tkać się w lobby.

Este po­dzię­ko­wała jej swoim naj­lep­szym sztucz­nym uśmie­chem. To wy­star­czyło, by prze­ko­nać Posy do znik­nię­cia za ro­giem. Rzu­ciła „pa” na po­że­gna­nie i za­mknęła za sobą drzwi wyj­ściowe. Gdy tylko Este zo­stała sama, wy­do­stała klucz.

Przez chwilę trzy­mała go luźno w pal­cach, po czym de­li­kat­nie roz­wi­nęła rze­myk, by przyj­rzeć się zna­le­zi­sku. Miała po­czu­cie, że otwiera drzwi, które po­winny zo­stać za­mknięte. Na główce klu­cza wid­niał mi­ster­nie wy­kuty w me­talu kwiat. Rze­myk prze­wle­czony przez je­den z płat­ków miał chyba peł­nić rolę na­szyj­nika.

Este wpa­try­wała się w zdję­cie zro­bione tam­tego dnia w bi­blio­tece Paso Ro­bles.

Tata za­wsze po­wta­rzał, że to jego ulu­biona fo­to­gra­fia. Bliź­nia­cze uśmie­chy w miej­scu, które ko­chali naj­bar­dziej. Te­raz wie­działa dla­czego. Za­wie­siła rze­myk na szyi, a mo­siężny klucz taty do­pa­so­wał się do jej serca. Zu­peł­nie jakby na­le­żał do niej.

Do­kąd­kol­wiek by ją pro­wa­dził, znaj­dzie to miej­sce.

Na ko­ry­ta­rzach za­pa­no­wała ci­sza, bo wszy­scy ucznio­wie ze­brali się w lobby, by obej­rzeć szkołę. Este mu­siała do nich do­łą­czyć. Nie mo­gła so­bie po­zwo­lić na złe pierw­sze wra­że­nie. Jej przy­ję­cie do szkoły za­le­żało od hoj­nego sty­pen­dium, które umoż­li­wiało jej kon­ty­nu­ację na­uki od mo­mentu, w któ­rym ukoń­czył ją jej oj­ciec. Ten bo­wiem bez­ce­re­mo­nial­nie zmie­nił szkołę w po­ło­wie je­sieni. Za­wsze my­ślała, że sty­pen­dia dzie­dziczne przy­znaje się oso­bom, które ukoń­czyły szkołę, ale kim była, żeby od­rzu­cić dar­mowe cze­sne i moż­li­wość no­sze­nia tylu gol­fów, ile du­sza za­pra­gnie?

Po­pę­dziła przez wy­ło­żone wy­kła­dziną pod­łogi Ve­sper­tine Hall w dół ce­dro­wymi scho­dami, aż do­tarła do lobby, ale grupa zdą­żyła już wyjść na ze­wnątrz. Na kam­pu­sie kró­lo­wały spie­czona słoń­cem ce­gła, pło­żące ja­łowce i kwit­nące wi­cio­krzewy. Ucznio­wie nie­śli przed sobą stosy ksią­żek, opie­ra­jąc je na klat­kach pier­sio­wych, ści­skali w dło­niach pa­ru­jące kubki z kawą i szep­tali do sie­bie na ław­kach w ogro­dzie. Peł­znąca po nie­bie chmura przy­sło­niła słońce, a po­po­łu­dniowe cie­pło ustą­piło miej­sca orzeź­wia­ją­cej bry­zie. Este mo­głaby spę­dzić tu wiecz­ność, klu­cząc mię­dzy pniami brzóz i igla­ków.

Na sa­mym końcu wy­cieczki ko­ły­sał się, na­le­żący do Posy, ku­cyk w ko­lo­rze sjeny pa­lo­nej. Grupa około czter­dzie­stu uczniów wlała się do Bi­blio­teki imie­nia Li­lith Radc­liffe, klej­notu w ko­ro­nie Radc­liffe Prep.

Este wes­tchnęła na wi­dok skle­pień że­bro­wych i zdo­bio­nych gar­gul­cami oka­pów. Bu­dy­nek upstrzony był oknami. Jej wzrok przy­kuł chło­pak sie­dzący w wy­ku­szu skry­tym w cie­niu zie­lo­nego klonu. Pod­wi­nął rę­kawy po­gnie­cio­nej bia­łej ko­szuli. Czarne włosy opa­dały mu na czoło niby strużki roz­la­nego atra­mentu.

Mu­siał być star­szy, bo nie oglą­dał szkoły ra­zem z grupą dok­tor Kirk. Chło­pak prze­rwał pi­sa­nie i pod­niósł wzrok znad roz­ło­żo­nego na ko­la­nach no­tat­nika. Este nie mo­gła prze­stać się w niego wpa­try­wać i ich spoj­rze­nia w końcu się spo­tkały.

– Este! – za­wo­łała Posy. – Mam dla cie­bie czyt­nik elek­tro­ma­gne­tyczny.

Posy odłą­czyła się od reszty grupy i po­pę­dziła w stronę Este, trzy­ma­jąc w dłoni je­den ze swo­ich ga­dże­tów. Miała na so­bie te­raz ka­mi­zelkę ry­backą, którą zdo­biły na­pra­so­wanki i ema­lio­wane przy­pinki. Ska­ner po­brzę­ki­wał przy każ­dym jej kroku.

Oczy­wi­ście.

Prze­pro­siny w for­mie ba­da­nia zja­wisk pa­ra­nor­mal­nych.

– Na­wet nie wiem, jak się tego używa. – Este zmu­siła się do uśmie­chu. – Za­trzy­maj go.

– Jak so­bie chcesz – od­parła Posy, ma­cha­jąc czyt­ni­kiem w kie­runku fa­sady Li­lith. Urzą­dze­nie wy­dało z sie­bie wy­soki dźwięk, a Posy pi­snęła w od­po­wie­dzi.

– Mó­wi­łam ci, że to miej­sce jest cał­ko­wi­cie na­wie­dzone.

Este jesz­cze raz omio­tła wzro­kiem wy­kusz i spoj­rzała na chło­paka. Zdą­żył już za­mknąć no­tat­nik i z uśmiesz­kiem na ustach przy­glą­dał się te­raz spek­ta­klowi w wy­ko­na­niu Posy.

A po­tem mru­gnął. Do niej.

Este po­czuła, jak płoną jej po­liczki, i by­naj­mniej nie przy­czy­niło się do tego po­po­łu­dniowe słońce, które wy­chy­liło się zza chmur.

Czy można umrzeć z za­że­no­wa­nia?

Kiedy Este w końcu od­wa­żyła się zer­k­nąć na sie­dze­nie przy oknie, osła­nia­jąc dło­nią oczy przed słoń­cem, chło­paka już tam nie było. Po­szedł po­czy­tać Pro­usta, po­kon­tem­plo­wać Nie­tz­schego albo po­ro­bić inne rze­czy, na które chłopcy z pry­wat­nych szkół, tacy jak on, prze­zna­czali czas wolny.

Serce tłu­kło jej się w klatce pier­sio­wej tak, że wbiła pa­znok­cie w prze­szy­cia je­an­sów na udach. Dobrze, po­my­ślała. Skup się. Nie była tu po to, by śli­nić się na wi­dok star­szych ko­le­gów z nie­po­ko­jąco ostrą li­nią szczęki. Przy­je­chała do Radc­liffe, aby po­dą­żać śla­dami ojca, a każdy z nich pro­wa­dził do bi­blio­teki.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Ivy Le­ague to zrze­sze­nie ośmiu naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych pry­wat­nych uni­wer­sy­te­tów w Sta­nach Zjed­no­czo­nych [przyp. tłum.].