Zastępcza - Katarzyna Wolwowicz - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Zastępcza ebook i audiobook

Wolwowicz Katarzyna

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

52 osoby interesują się tą książką

Opis

Jagoda Zdrojewska wiedzie cudowne życie. Jest piękna, zamożna, a jej mąż to znany neurochirurg. Gdyby tego było mało, kobieta ma pracę marzeń. Odwiedza pięciogwiazdkowe kurorty i opisuje swoje podróże w znanym czasopiśmie. Ale... ktoś brutalnie odbiera jej życie. Policjanci podejrzewają jej męża, którego znaleźli przy ofierze. Lena – sąsiadka Zdrojewskich – uważa, że małżeństwo od dawna przechodziło kryzys, w domu bywały głośne awantury, a Jagoda wdała się w romans, co tylko potwierdza policyjną hipotezę. Jednak komisarz Tymon Hanter, brat podejrzanego, zrobi wszystko, by oczyścić Wojtka z zarzutów. Rozpoczyna prywatne śledztwo, odkrywając wiele głęboko skrywanych tajemnic, nie tylko z życia prywatnego Jagody, ale także dziennikarskiego dochodzenia, które prowadziła. Co takiego działo się w hinduskim SPA bogini Parwati, tak często odwiedzanym przez Jagodę? Kim jest Rashid Kumari i jaką rolę odegrał pod koniec jej życia? A przede wszystkim – kto zabił i czy małżeństwo państwa Zdrojewskich naprawdę było takie idealne...?

„Zastępcza” to opowieść o zbrodni, kłamstwie i o pragnieniu silniejszym od wszystkiego innego.

O autorce   

Katarzyna Wolwowicz urodzona w 1983 roku. Magister stosunków międzynarodowych i psy-chologii klinicznej. Absolwentka studiów podyplomowych z mediacji.   

Dorastała w malowniczej górskiej miejscowości – Szklarskiej Porębie. Kocha przestrzeń, wol-ność i naturę, ale także ogień trzaskający w kominku, saunę i morsowanie w górskich wodo-spadach. Uwielbia sport, zwłaszcza narciarstwo alpejskie, a także taniec towarzyski i latyno-amerykański.   

   

Autorka serii kryminalnej z komisarz Olgą Balicką (Niewinne ofiary, Fałszywe tropy, Toksyczne układy, Bursa, Mrok i Części zamienne), serii z komisarzem Tymonem Hanterem (Wykluczo-na), oraz thrillerów: W otchłani, W obłędzie i Jaskinie umarłych. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 19 min

Lektor: Filip Kosior
Oceny
4,7 (927 ocen)
681
187
46
12
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kakhime

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle petarda. Książka porusza trudny problem surogacji i handlu ludźmi. Zakończenie rewelacyjne.
30
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejny świetny kryminał Katarzyny Wolwowicz z nowego cyku z komisarzem Tymonem Hanterem, zaskakujące zakończenie.Gorąco polecam czytelnikom tego typu powieści !
10
Iwona_G90

Nie oderwiesz się od lektury

Jak dla mnie fantastyczna,jestem pod wrazweniem,czysta przyjemność czytania,polecam.
10
kszczepanska82

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna książka. Zakończenie jeszcze lepsze! Polecam, jak wszystkie inne książki tej autorki!
10
Dzana40

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna świetna książka Pani Wolwowicz. polecam.
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Za­stęp­cza
© Co­py­ri­ght by Ka­ta­rzyna Wol­wo­wicz, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o., War­szawa 2024
Re­dak­cja: Bar­bara Fi­li­pek
Ko­rekta: Anna Je­zior­ska
Zdję­cie okład­kowe: en.wi­ki­pe­dia.org; unspash.com/Kry­stal Ng
Pro­jekt okładki: To­masz Ma­jew­ski
Re­dak­tor ini­cju­jąca: Blanka Woś­ko­wiak
Dy­rek­tor pro­duk­cji: Ro­bert Je­żew­ski
Wszel­kie po­do­bień­stwa zda­rzeń, in­sty­tu­cji i osób są przy­pad­kowe i nie­za­mie­rzone. Opo­wieść sta­nowi li­te­racką fik­cję.
Wy­daw­nic­two nie po­nosi żad­nej od­po­wie­dzial­no­ści wo­bec osób lub pod­mio­tów za ja­kie­kol­wiek ewen­tu­alne szkody wy­ni­kłe bez­po­śred­nio lub po­śred­nio z wy­ko­rzy­sta­nia, za­sto­so­wa­nia lub in­ter­pre­ta­cji in­for­ma­cji za­war­tych w książce.
Wy­da­nie I, 2024
ISBN: 978-83-8132-603-2
Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o. ul. Wi­dok 8, 00-023 War­szawa tel. 22 312 37 12
Dział han­dlowy:han­dlowy@gru­pa­zwier­cia­dlo.pl
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie, w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw au­tor­skich.
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Kilka ty­go­dni wcze­śniej. Kom­pleks bo­gini Par­wati

Silny ból w dole brzu­cha wy­bu­dził Eivę ze snu. Skurcz był na tyle prze­szy­wa­jący, że przez mo­ment miała wra­że­nie, jakby ktoś roz­ciął jej ciało i szarp­nął za or­gany, wy­ry­wa­jąc je spo­mię­dzy mię­śni i ko­ści. Otwo­rzyła sze­roko oczy i z prze­ra­że­niem zła­pała się za wy­sta­jący brzuch. Zda­wał się na­pięty i twardy, zu­peł­nie inny niż zwy­kle. Jesz­cze ni­gdy cze­goś ta­kiego nie czuła. Skurcz ustą­pił tak szybko, jak się po­ja­wił, ale dziecko w jej ło­nie wła­śnie się obu­dziło i kop­nęło ją mocno w żo­łą­dek. Gdyby szybko nie za­kryła ust dło­nią, to pew­nie zwy­mio­to­wa­łaby na łóżko nie­dawno zje­dzoną ko­la­cję. A prze­cież nie mo­gła. I tak od sa­mego po­czątku spra­wiała więk­sze pro­blemy niż po­zo­stałe ko­biety. Inne ja­koś so­bie ra­dziły, nie­które twier­dziły na­wet, że uwiel­biają być w sta­nie bło­go­sła­wio­nym i nie mogą do­cze­kać się po­rodu oraz ko­lej­nej ciąży, ale jej ciało ewi­dent­nie nie nada­wało się do no­sze­nia dziecka. Od pierw­szych ty­go­dni to­wa­rzy­szyły jej re­wo­lu­cje żo­łąd­kowe i złe sa­mo­po­czu­cie. Wy­mio­to­wała od dwóch do ośmiu razy na dobę, w do­datku przez więk­szą część dnia mę­czył ją silny ból głowy. Ta­ble­tek nie po­zwa­lano jej ły­kać. Mo­gły za­szko­dzić dziecku, a prze­cież ży­cie i zdro­wie nie­na­ro­dzo­nego dziecka były w tej sy­tu­acji naj­waż­niej­sze. Zno­siła dziel­nie wszel­kie nie­do­god­no­ści, bo wie­działa, że warto. Jed­nakże sa­mot­ność i brak zro­zu­mie­nia ko­le­ża­nek z po­koju, które cią­gle coś do sie­bie szep­tały i ich nie­przy­chylne spoj­rze­nia spra­wiały, że czuła się jesz­cze go­rzej. Eiva była młod­sza od po­zo­sta­łych, nie­do­świad­czona i nie­śmiała. Tylko ona ni­gdy wcze­śniej nie ro­dziła. Miała za­le­d­wie dzie­więt­na­ście lat, pod­czas gdy po­zo­stałe ko­biety po­nad trzy­dzie­ści i ro­dziły już wie­lo­krot­nie. Nie po­znała tu żad­nej dziew­czyny, z którą mo­głaby się za­przy­jaź­nić lub choćby zna­leźć wspólny ję­zyk.

Ro­zej­rzała się po sali i z ulgą stwier­dziła, że jej współ­to­wa­rzyszki śpią. Tylko kiedy spały, czuła się swo­bod­nie, jakby była tu sama. Zro­biła kilka głę­bo­kich wde­chów, które nieco ją uspo­ko­iły i dały po­czu­cie opa­no­wa­nia sy­tu­acji. Po­je­dyn­cze skur­cze mo­gły się zda­rzać, ale to nie był jesz­cze mo­ment na roz­wią­za­nie. Czy ósmy mie­siąc to od­po­wiedni czas, by uro­dzić sil­nego, zdro­wego chłopca, któ­rego w so­bie no­siła? Czy je­żeli uro­dziłby się te­raz, nic nie za­gra­ża­łoby jego zdro­wiu? Nie wie­działa. Le­karz pod­czas ostat­niej wi­zyty oznaj­mił, że jesz­cze cztery ty­go­dnie. Ka­zał dużo od­po­czy­wać, spa­ce­ro­wać po parku, ale się nie prze­mę­czać. Tak wła­śnie ro­biła, cho­ciaż gdyby miała być ze sobą szczera, mu­sia­łaby przy­znać, że spę­dzała na dwo­rze wię­cej czasu od in­nych i czę­ściej po­zwa­lała so­bie na de­li­katne ćwi­cze­nia. Na­gle ogar­nął ją silny lęk. Co, je­śli przez swoje nie­po­słu­szeń­stwo za­szko­dziła dziecku? Co, je­śli przez jej nie­sub­or­dy­na­cję uro­dzi się za wcze­śnie? Po­ma­so­wała brzuch i z po­wro­tem oparła głowę o po­duszkę. Może za chwilę uda jej się za­snąć, może ma­luch miesz­ka­jący pod jej ser­cem nie bę­dzie chciał ro­bić wię­cej fi­koł­ków. Brzuch na­dal był mocno na­pięty i twardy jak ka­mień i to ją mar­twiło. Pod­słu­chała kie­dyś roz­mowę ko­le­ża­nek, że gdy nad­cho­dzi czas po­rodu, „brzuch się sta­wia”, ale wtedy nie ro­zu­miała sensu tej wy­po­wie­dzi. Czy to było wła­śnie to sta­wia­nie się brzu­cha? Oby nie... Kiedy przez na­stępne mi­nuty nic złego się nie wy­da­rzyło i wy­da­wało się jej, że może już być spo­kojna, po­czuła mię­dzy no­gami falę roz­le­wa­ją­cego się cie­płego płynu. Z prze­ra­że­niem pod­nio­sła się na łóżku i spoj­rzała na prze­ście­ra­dło. Ode­szły jej wody i nie było już od­wrotu. Prze­szy­wa­jący ból znów za­wład­nął jej cia­łem i tym ra­zem krzyk­nęła tak gło­śno, że obu­dziła wszyst­kie ko­le­żanki. Dwie z nich pod­bie­gły do jej łóżka, spraw­dza­jąc, co się stało, ko­lejna po­gnała ko­ry­ta­rzem, by we­zwać po­moc. Po kilku mi­nu­tach Eiva, pod­pięta do róż­nych urzą­dzeń, le­żała w ga­bi­ne­cie le­kar­skim, do któ­rego co dwa ty­go­dnie cho­dziła na wi­zytę. Jej duży brzuch opa­sał sze­roki pas, a ze sto­ją­cego obok urzą­dze­nia do­cie­rały dziwne dźwięki. Coś jakby od­głosy wie­lo­ry­bów z dna oce­anu. Sły­szała je kie­dyś, tyle że nie pa­mię­tała przy ja­kiej oka­zji. Miała wra­że­nie, że te ja­koś bar­dziej szu­miały, jakby urzą­dze­nie, które je wy­da­wało, było ze­psute.

– Za wcze­śnie, tro­chę za wcze­śnie – mam­ro­tała pod no­sem pie­lę­gniarka. Ta sama, która przed chwilą drżą­cymi dłońmi wkłu­wała jej we­nflon. – I za ni­skie tętno – po­wie­działa za­tro­skana, spraw­dza­jąc od­czyt z KTG.

– Co się dzieje? – Eiva drżała ze stra­chu.

– Za­raz przyj­dzie dok­tor i cię zbada. Leż spo­koj­nie i po­sta­raj się nie de­ner­wo­wać – po­le­ciła ko­bieta, wy­jęła z kie­szeni te­le­fon ko­mór­kowy i wy­szła z po­koju.

– Aaa! – Krzyk Eivy od­bił się echem od pu­stych ścian. – Ra­tunku!

Ni­gdy wcze­śniej nie czuła ta­kiego bólu. Jakby roz­dzie­rano ją od środka, jakby pa­lono ją ży­wym ogniem. Nie wie­działa, czy to nor­malne. Ni­gdy nie ro­dziła, nikt nie przy­go­to­wał jej na to, co wła­śnie się działo. Ko­lejny skurcz był tak silny, że nie­mal stra­ciła przy­tom­ność. W amoku chwy­ciła się szafki obok łóżka i szarp­nęła nią tak mocno, że na pod­ło­dze z hu­kiem wy­lą­do­wał mo­ni­tor sto­jący na bla­cie.

– Co się tu dzieje? – za­py­tała po­łożna, która wbie­gła do sali.

– Aaa! Nie dam rady! – wrzesz­czała ko­bieta. Jej twarz świe­ciła się od potu i łez, a wy­trzesz­czone oczy wy­ra­żały prze­ra­że­nie. – We­zwij le­ka­rza! Coś jest nie tak! Coś jest nie tak z dziec­kiem!

– Le­karz już je­dzie – uspo­ka­jała ją, cho­ciaż od­nio­sła wra­że­nie, że dok­tor, do któ­rego dzwo­niła, zba­ga­te­li­zo­wał sprawę. We­dług niej wa­ha­nia tętna dziecka były oczy­wi­stym wska­za­niem do prze­pro­wa­dze­nia ce­sar­skiego cię­cia i po­winni na­tych­miast we­zwać ka­retkę, ale on stwier­dził, że Eiva da radę uro­dzić na­tu­ral­nie, a ona po­winna prze­stać pa­ni­ko­wać i ro­bić swoje, bo w końcu jest po­łożną.

Pod­sta­wiła drżące dło­nie pod do­zow­nik z pły­nem do de­zyn­fek­cji i wy­czy­ściła je do­kład­nie, a na­stęp­nie za­ło­żyła rę­ka­wiczki.

– Spo­koj­nie, ro­dzisz dziecko. To nor­malne, że boli – sta­rała się mó­wić po­woli i ła­god­nie, tak żeby nie de­ner­wo­wać do­dat­kowo ro­dzą­cej. – Damy so­bie radę ze wszyst­kim, sły­szysz? A te­raz roz­suń nogi, zba­dam cię i zmie­rzę roz­war­cie. Sły­szysz? – do­py­tała, bo ko­bieta na­dal krzy­czała i pa­trzyła gdzieś w su­fit. – Hej! Mu­sisz współ­pra­co­wać. Ina­czej może być źle.

– Aaa! Ja umrę! Nie dam rady i na pewno umrę! – krzy­czała.

– Nie umrzesz – po­wie­działa sta­now­czym gło­sem. – Ro­dzisz dziecko, a to boli. No już, uspo­kój się i bądź dzielna. Mu­szę cię zba­dać. – Spoj­rzała na ro­dzącą i zo­ba­czyła, że ta traci przy­tom­ność. Pró­bo­wała ją ocu­cić, ale bez skutku.

Kiedy Eiva się obu­dziła, le­żała w jed­no­oso­bo­wej sali, a przy jej łóżku sie­dział szef kom­pleksu, któ­rego do tej pory wi­działa tylko raz w ży­ciu. Prze­stra­szyła się i pró­bo­wała się pod­nieść, ale nie dała rady. Po­czuła ból w dole brzu­cha i opa­dła na po­duszkę.

– Leż. – Po­wstrzy­mał ją, wy­cią­ga­jąc otwartą dłoń w jej kie­runku i ro­biąc po­ważną minę.

Po­ważną, nie­za­do­wo­loną minę, co jesz­cze bar­dziej ją prze­ra­ziło. Do­piero te­raz zdała so­bie sprawę, że już po wszyst­kim. Ob­razy z ostat­nich wy­da­rzeń do­cie­rały do niej jak przez mgłę. Pod­czas po­rodu czę­sto tra­ciła i od­zy­ski­wała przy­tom­ność, i wiele nie pa­mię­tała, ale ból i wi­dok le­ka­rza wy­cią­ga­ją­cego dziecko z jej ciała klesz­czami wy­ryły się w jej pa­mięci na za­wsze. Dok­tor cią­gnął dziecko tak mocno, że była pewna, iż urwie mu głowę. Ni­gdy w ży­ciu nie prze­żyła ni­czego bar­dziej prze­ra­ża­ją­cego. Po­czuła, że na twa­rzy ro­bią jej się wy­pieki, a całe ciało zdaje się być roz­pa­lone i słabe. Chciała coś po­wie­dzieć, ale nie wie­działa co. Po­czuła su­chość w ustach i po­szu­kała wzro­kiem cze­goś do pi­cia. Ko­moda, sto­lik z krze­słem, w rogu po­miesz­cze­nia umy­walka, a z jej le­wej strony prze­szklony po­jem­nik na dłu­gich me­ta­lo­wych no­gach, w któ­rym le­żało ja­kieś za­wi­niątko.

– Nie chcieli go – po­in­for­mo­wał ją bez zbęd­nego wstępu.

– Jak to? – Po ciele Eivy prze­szedł dreszcz i jesz­cze raz spoj­rzała w lewo. Po­czuła szyb­kie bi­cie serca i dud­nie­nie w gło­wie, jakby prze­bie­gało przez nią stado koni. Miała wra­że­nie, że po­kój za­czyna wi­ro­wać, więc za­ci­snęła pię­ści na prze­ście­ra­dle, by nie spaść z łóżka.

Za­wi­niątko za­kwi­liło i lekko się po­ru­szyło. Serce za­biło jej jesz­cze moc­niej, ale nie z wszech­ogar­nia­ją­cej mi­ło­ści, a z prze­ra­że­nia. Ten dziwny, nie­przy­po­mi­na­jący ni­czego in­nego dźwięk spra­wił, że jej ciało za­re­ago­wało gę­sią skórką, a piersi stały się na­brzmiałe i bo­le­sne.

– Ale jak to nie chcieli? – po­wie­działa tak ci­cho, że le­dwo można było roz­róż­nić wy­po­wia­dane słowa. Sama nie ro­zu­miała ich zna­cze­nia, bo niby co to dla niej ozna­czało? Prze­cież byli umó­wieni, prze­cież miała odejść stąd sama, prze­cież to małe skrze­czące coś po­winno mieć nor­mal­nych ko­cha­ją­cych ro­dzi­ców, a nie zo­stać przy niej, bo ona nie mo­gła mu ni­czego za­ofe­ro­wać! Prze­cież miało być zu­peł­nie ina­czej. Do jej oczu na­pły­nęły łzy.

– Za­wio­dłaś. Nie wy­ko­na­łaś po­wie­rzo­nego za­da­nia. Mia­łaś je­dy­nie uro­dzić zdrowe dziecko, ale i to, co więk­szość ko­biet robi bez trudu, prze­ro­sło twoje moż­li­wo­ści – za­grzmiał srogo. – Chło­pak ma nie­do­tle­niony mózg, co zna­czy tyle, że jest upo­śle­dzony. – Wska­zał na no­wo­rodka. – Po­wie­dzieli, że go nie we­zmą. Nie przy­sze­dłem tu, by z tobą o tym dys­ku­to­wać, a je­dy­nie prze­ka­zać ci, co da­lej. Dziś wie­czo­rem wsa­dzimy was do auta i je­śli wszystko do­brze pój­dzie, za ty­dzień bę­dzie­cie u sie­bie. Tylko tyle mogę dla was zro­bić. Mam na­dzieję, że to do­ce­nisz.

– Nie! – wy­rwało się z jej ust w przy­pły­wie sil­nych emo­cji i szybko tego po­ża­ło­wała. Jed­nak ani swo­ich słów, ani le­ją­cych się stru­mie­niami po twa­rzy łez nie mo­gła już cof­nąć.

Męż­czy­zna spoj­rzał na nią gniew­nym wzro­kiem.

– Nie...? – Wstał z krze­sła i po­chy­lił się nad nią tak, że czuła jego nie­świeży od­dech na skó­rze. – A więc do­brze. Za­bie­raj swo­jego ba­chora i wy­noś się z na­szego ośrodka. A przy wyj­ściu ure­gu­luj fak­turę za pry­watny po­ród. – Wy­pro­sto­wał się i skie­ro­wał do wyj­ścia.

– Ale to nie moje dziecko... Ja... – roz­pacz­li­wie pró­bo­wała tłu­ma­czyć.

– Ty je uro­dzi­łaś i we­dług pol­skiego prawa ty je­steś jego matką. – Sta­nął w drzwiach i ob­ró­cił się do niej z kpią­cym wy­ra­zem twa­rzy. – Ale do­brze, uznajmy, że twoja ir­ra­cjo­nalna re­ak­cja i brak wdzięcz­no­ści po­mimo oka­za­nego wspar­cia spo­wo­do­wane były stre­sem. Znaj moją do­broć – do­dał z po­gardą. – Daję ci jesz­cze jedną szansę, twój wy­bór, albo wyj­dzie­cie stąd dzi­siaj sami, droga wolna. – Wska­zał ręką na okno, jakby chciał po­wie­dzieć, że świat na ze­wnątrz czeka na nich otwo­rem. – Albo przyj­miesz ofe­ro­waną po­moc w trans­por­cie do domu i dziś wie­czo­rem wy­je­dzie­cie stąd pod na­szą opieką. Bez­piecz­nie do­trze­cie do miej­sca do­ce­lo­wego.

Wie­działa, że nie ma wyj­ścia. Gdyby wy­lą­do­wała z no­wo­rod­kiem na ulicy w ob­cym kraju, nie zna­jąc ję­zyka i nie ma­jąc gro­sza przy du­szy, cze­ka­łaby ją ry­chła zguba. W In­diach przy­naj­mniej miała ro­dzinę. Może oj­ciec i brat nie wy­rzucą jej z domu, kiedy opo­wie im o wszyst­kim, co prze­szła. Może okażą jej li­tość i po­zwolą zo­stać. Ale prawda była taka, że i tego nie była pewna.

Ko­menda Sto­łeczna Po­li­cji w War­sza­wie. Wy­dział Kry­mi­nalny

Woj­ciech Zdro­jew­ski zdej­mo­wał za­krwa­wione spodnie, le­dwo sto­jąc na drżą­cych no­gach. Czuł się wy­koń­czony, zroz­pa­czony i prze­ra­żony. Ostat­nie dzie­sięć go­dzin z jego ży­cia to był ja­kiś kosz­mar. O pią­tej nad ra­nem zszedł z dy­żuru, za­koń­czo­nego skom­pli­ko­waną ope­ra­cją na otwar­tej czaszce. Przy stole ope­ra­cyj­nym spę­dził cztery go­dziny, pod­czas któ­rych serce pa­cjenta dwu­krot­nie się za­trzy­my­wało. Jego ciężka praca przy­nio­sła ocze­ki­wane re­zul­taty i ura­to­wał pa­cjenta, ale trudna ope­ra­cja w po­łą­cze­niu z wy­ma­ga­ją­cym dwu­na­sto­go­dzin­nym dy­żu­rem na od­dziale spra­wiły, że był u skraju wy­trzy­ma­ło­ści. Ostat­nio ge­ne­ral­nie nie czuł się naj­le­piej. Mę­czyły go pro­blemy w pracy i w domu. Kiedy wró­cił do miesz­ka­nia około szó­stej nad ra­nem, miał je­dy­nie ochotę po­ło­żyć się do łóżka. My­ślał, że Ja­gody nie bę­dzie już w miesz­ka­niu. Pla­no­wała rano wy­je­chać do SPA. Znów. Czy się o to kłó­cili? Oczy­wi­ście. Nie tylko o to. Miał wra­że­nie, że Ja­goda się od niego od­dala. Od ja­kie­goś czasu w ogóle im się nie ukła­dało, dla­tego cie­szył się na myśl, że wróci do pu­stego miesz­ka­nia i od­pocz­nie. Ale ta­kiego ob­rotu spraw, jaki za­stał po wej­ściu do domu, się nie spo­dzie­wał.

– Jesz­cze ko­szula. – Szorstki, rze­czowy głos aspi­ranta wy­rwał go z za­my­śle­nia.

– Pro­szę? – za­py­tał, pró­bu­jąc od­na­leźć się w rze­czy­wi­sto­ści. Znaj­do­wał się na ko­men­dzie i od­da­wał za­pla­mione krwią ubra­nie do ana­lizy. Czy ta krew na­le­żała do Ja­gody? Oczy­wi­ście, że tak, bo do kogo by in­nego. Nie po­trze­bo­wali ba­dań DNA, by to usta­lić. Ja­sno im to za­ko­mu­ni­ko­wał, ale i tak ka­zali mu się ro­ze­brać.

– Jesz­cze ko­szula – po­wtó­rzył po­li­cjant, pa­ku­jąc do du­żego fo­lio­wego worka jego spodnie dżin­sowe.

Woj­ciech Zdro­jew­ski sły­szał wy­po­wia­dane przez mun­du­ro­wego słowa, choć trudno było mu zro­zu­mieć ich sens. Od­no­sił wra­że­nie, że to wszystko nie może dziać się na­prawdę, że to ja­kiś senny kosz­mar, z któ­rego za chwilę obu­dzi się z po­tem na ple­cach i gło­śno i szybko bi­ją­cym ser­cem. To nie mo­gła być prawda, prze­cież jego ży­cie tak nie wy­gląda. Jesz­cze kilka go­dzin temu był sza­no­wa­nym neu­ro­chi­rur­giem, po­rząd­nym oby­wa­te­lem, mę­żem. Przed oczami po­ja­wiło mu się na­gle wspo­mnie­nie Ja­gody le­żą­cej w kuchni z mar­twym wy­ra­zem oczu, z bladą, nie­mal prze­zro­czy­stą skórą i z no­żem wbi­tym pro­sto w serce. Po­czuł, że treść żo­łądka pod­cho­dzi mu do gar­dła, a jego cia­łem wstrząsa silny dreszcz. Z tru­dem przy­wo­łał się do po­rządku. Jest na ko­men­dzie, za­trzy­mali go za za­bój­stwo i pew­nie zro­bią wszystko, żeby udo­wod­nić mu winę. Musi wziąć się w garść i za­wal­czyć o sie­bie. W prze­ciw­nym ra­zie ni­gdy stąd nie wyj­dzie. Zgnije w wię­zie­niu, a jego ży­cie za­mieni się w praw­dziwe pie­kło.

– Kom­bi­ne­zon wię­zienny? Pan so­bie żar­tuje? – za­pro­te­sto­wał reszt­kami sił. Jego mię­śnie spięły się na wi­dok ubra­nia z lo­kal­nego wię­zie­nia, ale nie był w sta­nie po­wie­dzieć nic wię­cej. Ja­kiś czas temu służba wię­zienna przy­wio­zła do szpi­tala jed­nego z osa­dzo­nych na pilną ope­ra­cję. Ten ubiór po­znał od razu.

– Przy­kro mi, ale nie mamy nic in­nego. Po skoń­czo­nym prze­słu­cha­niu bę­dzie pan mógł po­pro­sić ko­goś zna­jo­mego o do­star­cze­nie odzieży – oznaj­mił po­li­cjant i spa­ko­wał ko­szulę do dru­giego worka. – Pro­szę usiąść i cze­kać. Ktoś do pana przyj­dzie – po­in­for­mo­wał, po czym wy­szedł z sali.

Woj­ciech Zdro­jew­ski nie wło­żył kom­bi­ne­zonu. Nie miał za­miaru ze­zna­wać z per­spek­tywy win­nego, a tak wła­śnie by było, gdyby od­po­wia­dał na py­ta­nia odziany w wię­zienny strój. Zo­stał je­dy­nie w bok­ser­kach i skar­pet­kach, a mimo to sta­rał się nie opusz­czać gardy. Nie zła­mią go. Wie­dział, że wła­śnie to chcą zro­bić.

Miał wra­że­nie, że w po­miesz­cze­niu za­czyna ro­bić się zimno. Pod­niósł wzrok na umiesz­czoną pod su­fi­tem kli­ma­ty­za­cję i za­uwa­żył, że ktoś spe­cjal­nie ob­ni­żył usta­wie­nia tem­pe­ra­tury o kilka stopni. Usiadł na krze­śle, pod­cią­gnął ko­lana pod brodę, oplótł je ra­mio­nami i za­czął ki­wać się lekko w przód i w tył. Przez jego zmę­czony umysł prze­la­ty­wały setki róż­nych my­śli. Co się dzieje? Dla­czego to wszystko się wy­da­rzyło? Wy­da­wało mu się, że znaj­duje się w ja­kimś cho­ler­nym Ma­trik­sie. Po kilku mi­nu­tach za­czął trząść się z zimna. Nie­wy­spa­nie i trau­ma­tyczne prze­ży­cia, w któ­rych brał udział, spra­wiały, że tra­cił kon­takt z oto­cze­niem. Nie miał już siły na ża­den bunt, mu­siał po­cze­kać na to, co przy­nie­sie los. Ob­jął się moc­niej rę­koma, przez chwilę po­cie­ra­jąc dłońmi o zmar­z­niętą skórę. Przy­mknął oczy i miał wra­że­nie, że od­pływa w nie­byt.

Obu­dziło go szu­ra­nie krze­sła. Kiedy się ock­nął, jego ciało po­kry­wała gę­sia skórka i trząsł się z zimna.

– Ko­mi­sarz Mar­cin So­picki – przed­sta­wił się męż­czy­zna, który usiadł przy stole na­prze­ciwko niego. Wy­glą­dał na czter­dzie­ści kilka lat, był śred­niego wzro­stu i prze­cięt­nej bu­dowy ciała.

Gdyby Woj­ciech Zdro­jew­ski miał wska­zać ce­chy, które róż­niły tego czło­wieka od dzie­sią­tek in­nych osób wi­dzia­nych w trak­cie ostat­niego ty­go­dnia, to po­wie­działby, że So­picki cha­rak­te­ry­zuje się po­dejrz­li­wym, za­wzię­tym spoj­rze­niem i le­dwo do­strze­galną starą bli­zną pod lewą brwią. Nie mógł jed­nak stwier­dzić, czy ko­mi­sarz chce od­kryć prawdę, czy za wszelką cenę spró­buje do­pa­so­wać ist­nie­jące do­wody do wła­snej teo­rii.

– Chciał­bym roz­ma­wiać z ad­wo­ka­tem – po­wie­dział sta­now­czym gło­sem, sta­ra­jąc się wy­glą­dać na pew­nego sie­bie.

– Spo­koj­nie, wszystko w swoim cza­sie. Oczy­wi­ście ma pan do tego prawo. – Ko­mi­sarz wy­cią­gnął z we­wnętrz­nej kie­szeni paczkę pa­pie­ro­sów, wy­su­nął jed­nego i wy­cią­gnął w kie­runku Woj­cie­cha.

W pierw­szej chwili Zdro­jew­ski chciał od­mó­wić. Może na­wet po­wi­nien od­mó­wić wszel­kiej in­te­rak­cji z po­li­cjan­tem, za­nim nie przy­je­dzie jego praw­nik, ale skrajne emo­cje, ja­kich do­świad­czał spra­wiły, że ten je­den pa­pie­ros stał się na­gle jego naj­więk­szym pra­gnie­niem. Się­gał pa­mię­cią do cza­sów stu­denc­kich, gdy wraz z ko­le­gami pa­lił z ner­wów przed naj­waż­niej­szymi eg­za­mi­nami albo kiedy po raz pierw­szy zo­ba­czył zwłoki w pro­sek­to­rium. Na wy­dziale le­kar­skim paczka fa­jek czę­sto oka­zy­wała się wy­ba­wie­niem dla sko­ła­ta­nych ner­wów. Chwy­cił pa­pie­ros, wło­żył go so­bie do ust i po­zwo­lił, by ko­mi­sarz Mar­cin So­picki po­dał mu ogień. Za­cią­gnął się głę­boko, czu­jąc, jak jego płuca wy­peł­niają się dy­mem.

– Nie zimno tu panu? – za­py­tał po­li­cjant niby od nie­chce­nia, rów­nież się za­cią­ga­jąc, a na­stęp­nie po­woli, nie­spiesz­nie wy­pusz­czał dym no­sem, jakby mieli przed sobą dużo czasu na roz­mowę.

– Nie mam za­miaru tego za­kła­dać. – Ciało Woj­cie­cha na­tych­miast się spięło, a wzrok na­gle wy­ostrzył.

– No cóż. Mamy tu awa­rię ogrze­wa­nia. Pan wi­dzi, że ja sam w kurtce przy­sze­dłem. – Spoj­rzał na brą­zowe, skó­rzane okry­cie z czar­nym kap­tu­rem i po­la­ro­wym ocie­ple­niem, wy­sta­ją­cym od we­wnątrz, które miał na so­bie. Pod kurtką wi­doczny był czarny golf.

– Pro­sił­bym o ja­kiś koc albo o moż­li­wość przy­wie­zie­nia rze­czy przez ro­dzinę. Mój brat jest ko­mi­sa­rzem i pra­cuje na ko­men­dzie we Wro­cła­wiu. Ty­mon Han­ter, może pan zna? Je­żeli po­zwo­li­cie mi się z nim skon­tak­to­wać albo sami da­cie mu znać, że tu je­stem, to z pew­no­ścią przy­wie­zie mi ubra­nia – po­wie­dział na jed­nym wy­de­chu, po czym łap­czy­wie za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem. Roz­cho­dząca się po ciele ni­ko­tyna zro­biła swoje i po­czuł, że jego mię­śnie lekko się roz­luź­niają.

– Nie znam, ale za­kła­dam, że to w jego miesz­ka­niu pana za­trzy­mano, a więc wie o wszyst­kim. – Wziął do ręki przy­nie­sione ze sobą do­ku­menty, które przed wy­cią­gnię­ciem pa­pie­ro­sów po­ło­żył na biurku i uda­wał, że czyta z za­in­te­re­so­wa­niem. – Kiep­sko to wy­gląda – po­wie­dział po chwili, wbi­ja­jąc wzrok w prze­stra­szone oczy Zdro­jew­skiego.

– Ja tego nie zro­bi­łem! – krzyk­nął i po­de­rwał się z krze­sła. Za­uwa­żył, że drżą mu dło­nie, dla­tego splótł je, by to opa­no­wać. – Nie za­bi­łem Ja­gody – do­dał ła­god­niej­szym to­nem, a w jego oczach po­ja­wiły się łzy.

– Do­brze, ro­zu­miem. Za­raz o wszyst­kim po­roz­ma­wiamy, ale naj­pierw przy­niosę panu coś do ubra­nia. Nie może pan tak sie­dzieć i mar­z­nąć.

Wró­cił po około dwóch mi­nu­tach z torbą, w któ­rej znaj­do­wał się szary dres.

– Niech pan to za­łoży. Za­zwy­czaj tego nie ro­bię, ale... – za­wie­sił głos.

– To pana? – za­py­tał Zdro­jew­ski, zdzi­wiony oka­zaną do­bro­cią. Do tej pory po­li­cjanci trak­to­wali go „z góry”, a ci, któ­rzy trans­por­to­wali go z Wro­cła­wia, gdzie zo­stał ujęty w miesz­ka­niu brata, do War­szawy, w któ­rej miesz­kał, byli cham­scy i or­dy­narni.

– Tak, mój pry­watny. Bez obaw, wy­prany. Trzy­mam go w szafce jako za­pa­sowe ubra­nie. Róż­nie w tej ro­bo­cie bywa. Cza­sem można się upać­kać. – Dał mu do zro­zu­mie­nia, że on też bru­dzi się krwią de­na­tów, a prze­cież nie jest za­bójcą. Pró­bo­wał grać do­brego glinę pra­cu­ją­cego w złym sys­te­mie, by zy­skać jego za­ufa­nie. Kiedy po raz pierw­szy wszedł do po­koju prze­słu­chań i spoj­rzał w oczy tego czło­wieka, od razu wy­snuł dwie hi­po­tezy i był pewny na sto pro­cent, że jedna z nich okaże się praw­dziwa. Nie wie­dział tylko która.

– Dzię­kuję – po­wie­dział z ulgą za­trzy­many. – Pierw­szy raz, od kiedy to wszystko się za­częło, ktoś oka­zuje mi życz­li­wość.

– Niech się pan nie przy­zwy­czaja – od­parł bez uśmie­chu. – Le­piej się miło za­sko­czyć, niż srogo roz­cza­ro­wać.

– Tak, to prawda.

– Ale wróćmy do sedna sprawy. – Ko­mi­sarz prze­chy­lił ciało w bok i pod­parł się ra­mie­niem na opar­ciu krze­sła. – Za­leży mi na tym, żeby zła­pać za­bójcę i to jest mój je­dyny cel.

– Mi też – Zdro­jew­ski wszedł mu po­spiesz­nie w zda­nie.

– No wła­śnie, no wła­śnie. – Uda­wał, że na chwilę się nad czymś za­my­ślił. – I twier­dzi pan, że to ktoś inny, tak? Że to nie pan dzi­siej­szego ranka ugo­dził no­żem Ja­godę Zdro­jew­ską pro­sto w serce i pa­trzył, jak się wy­krwa­wia? – Mó­wiąc to, świ­dro­wał go wzro­kiem, ob­ser­wo­wał każdą zmarszczkę mo­gącą po­ja­wić się na twa­rzy po­dej­rza­nego i szu­kał po­twier­dze­nia któ­rejś ze swo­ich hi­po­tez.

– Ile razy mam po­wta­rzać? To nie ja. A wy mar­nu­je­cie czas, sie­dząc tu ze mną, za­miast szu­kać praw­dzi­wego za­bójcy.

– Też tak my­ślę – skła­mał ko­mi­sarz So­picki bez mru­gnię­cia okiem. – Ale wie pan, pro­ce­dury. – Roz­ło­żył ręce, jakby chciał po­wie­dzieć, że w tej chwili nie jest w sta­nie nic wię­cej zro­bić. – Tak na­prawdę nie ru­szymy z miej­sca, póki nie wy­klu­czymy pana jako po­ten­cjal­nego za­bójcy.

– No, to zrób­cie to. – W oczach Zdro­jew­skiego po­ja­wiła się na­dzieja.

– Jest je­den spo­sób, by za­ła­twić to w miarę szybko – po­wie­dział ko­mi­sarz, po­cie­ra­jąc dło­nią o brodę.

– Idę w to – przy­tak­nął bez za­sta­no­wie­nia Woj­ciech.

– Ale pan mówi, że chce ad­wo­kata. Ma pan ta­kiego, który tylko czeka na pana te­le­fon, go­towy przyjść na­tych­miast, aby bro­nić pana w spra­wie o za­bój­stwo? – Ce­lowo skon­stru­ował to py­ta­nie tak, że każdy trzeźwo my­ślący czło­wiek, któ­remu za­leży na od­po­wied­niej au­to­pre­zen­ta­cji, za­prze­czyłby.

– Nie mam. Ni­kogo nie za­bi­łem i nie przy­go­to­wa­łem ad­wo­kata na taką oko­licz­ność. – Zi­ry­to­wał się.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki