Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
52 osoby interesują się tą książką
Jagoda Zdrojewska wiedzie cudowne życie. Jest piękna, zamożna, a jej mąż to znany neurochirurg. Gdyby tego było mało, kobieta ma pracę marzeń. Odwiedza pięciogwiazdkowe kurorty i opisuje swoje podróże w znanym czasopiśmie. Ale... ktoś brutalnie odbiera jej życie. Policjanci podejrzewają jej męża, którego znaleźli przy ofierze. Lena – sąsiadka Zdrojewskich – uważa, że małżeństwo od dawna przechodziło kryzys, w domu bywały głośne awantury, a Jagoda wdała się w romans, co tylko potwierdza policyjną hipotezę. Jednak komisarz Tymon Hanter, brat podejrzanego, zrobi wszystko, by oczyścić Wojtka z zarzutów. Rozpoczyna prywatne śledztwo, odkrywając wiele głęboko skrywanych tajemnic, nie tylko z życia prywatnego Jagody, ale także dziennikarskiego dochodzenia, które prowadziła. Co takiego działo się w hinduskim SPA bogini Parwati, tak często odwiedzanym przez Jagodę? Kim jest Rashid Kumari i jaką rolę odegrał pod koniec jej życia? A przede wszystkim – kto zabił i czy małżeństwo państwa Zdrojewskich naprawdę było takie idealne...?
„Zastępcza” to opowieść o zbrodni, kłamstwie i o pragnieniu silniejszym od wszystkiego innego.
O autorce
Katarzyna Wolwowicz urodzona w 1983 roku. Magister stosunków międzynarodowych i psy-chologii klinicznej. Absolwentka studiów podyplomowych z mediacji.
Dorastała w malowniczej górskiej miejscowości – Szklarskiej Porębie. Kocha przestrzeń, wol-ność i naturę, ale także ogień trzaskający w kominku, saunę i morsowanie w górskich wodo-spadach. Uwielbia sport, zwłaszcza narciarstwo alpejskie, a także taniec towarzyski i latyno-amerykański.
Autorka serii kryminalnej z komisarz Olgą Balicką (Niewinne ofiary, Fałszywe tropy, Toksyczne układy, Bursa, Mrok i Części zamienne), serii z komisarzem Tymonem Hanterem (Wykluczo-na), oraz thrillerów: W otchłani, W obłędzie i Jaskinie umarłych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 322
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kilka tygodni wcześniej. Kompleks bogini Parwati
Silny ból w dole brzucha wybudził Eivę ze snu. Skurcz był na tyle przeszywający, że przez moment miała wrażenie, jakby ktoś rozciął jej ciało i szarpnął za organy, wyrywając je spomiędzy mięśni i kości. Otworzyła szeroko oczy i z przerażeniem złapała się za wystający brzuch. Zdawał się napięty i twardy, zupełnie inny niż zwykle. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie czuła. Skurcz ustąpił tak szybko, jak się pojawił, ale dziecko w jej łonie właśnie się obudziło i kopnęło ją mocno w żołądek. Gdyby szybko nie zakryła ust dłonią, to pewnie zwymiotowałaby na łóżko niedawno zjedzoną kolację. A przecież nie mogła. I tak od samego początku sprawiała większe problemy niż pozostałe kobiety. Inne jakoś sobie radziły, niektóre twierdziły nawet, że uwielbiają być w stanie błogosławionym i nie mogą doczekać się porodu oraz kolejnej ciąży, ale jej ciało ewidentnie nie nadawało się do noszenia dziecka. Od pierwszych tygodni towarzyszyły jej rewolucje żołądkowe i złe samopoczucie. Wymiotowała od dwóch do ośmiu razy na dobę, w dodatku przez większą część dnia męczył ją silny ból głowy. Tabletek nie pozwalano jej łykać. Mogły zaszkodzić dziecku, a przecież życie i zdrowie nienarodzonego dziecka były w tej sytuacji najważniejsze. Znosiła dzielnie wszelkie niedogodności, bo wiedziała, że warto. Jednakże samotność i brak zrozumienia koleżanek z pokoju, które ciągle coś do siebie szeptały i ich nieprzychylne spojrzenia sprawiały, że czuła się jeszcze gorzej. Eiva była młodsza od pozostałych, niedoświadczona i nieśmiała. Tylko ona nigdy wcześniej nie rodziła. Miała zaledwie dziewiętnaście lat, podczas gdy pozostałe kobiety ponad trzydzieści i rodziły już wielokrotnie. Nie poznała tu żadnej dziewczyny, z którą mogłaby się zaprzyjaźnić lub choćby znaleźć wspólny język.
Rozejrzała się po sali i z ulgą stwierdziła, że jej współtowarzyszki śpią. Tylko kiedy spały, czuła się swobodnie, jakby była tu sama. Zrobiła kilka głębokich wdechów, które nieco ją uspokoiły i dały poczucie opanowania sytuacji. Pojedyncze skurcze mogły się zdarzać, ale to nie był jeszcze moment na rozwiązanie. Czy ósmy miesiąc to odpowiedni czas, by urodzić silnego, zdrowego chłopca, którego w sobie nosiła? Czy jeżeli urodziłby się teraz, nic nie zagrażałoby jego zdrowiu? Nie wiedziała. Lekarz podczas ostatniej wizyty oznajmił, że jeszcze cztery tygodnie. Kazał dużo odpoczywać, spacerować po parku, ale się nie przemęczać. Tak właśnie robiła, chociaż gdyby miała być ze sobą szczera, musiałaby przyznać, że spędzała na dworze więcej czasu od innych i częściej pozwalała sobie na delikatne ćwiczenia. Nagle ogarnął ją silny lęk. Co, jeśli przez swoje nieposłuszeństwo zaszkodziła dziecku? Co, jeśli przez jej niesubordynację urodzi się za wcześnie? Pomasowała brzuch i z powrotem oparła głowę o poduszkę. Może za chwilę uda jej się zasnąć, może maluch mieszkający pod jej sercem nie będzie chciał robić więcej fikołków. Brzuch nadal był mocno napięty i twardy jak kamień i to ją martwiło. Podsłuchała kiedyś rozmowę koleżanek, że gdy nadchodzi czas porodu, „brzuch się stawia”, ale wtedy nie rozumiała sensu tej wypowiedzi. Czy to było właśnie to stawianie się brzucha? Oby nie... Kiedy przez następne minuty nic złego się nie wydarzyło i wydawało się jej, że może już być spokojna, poczuła między nogami falę rozlewającego się ciepłego płynu. Z przerażeniem podniosła się na łóżku i spojrzała na prześcieradło. Odeszły jej wody i nie było już odwrotu. Przeszywający ból znów zawładnął jej ciałem i tym razem krzyknęła tak głośno, że obudziła wszystkie koleżanki. Dwie z nich podbiegły do jej łóżka, sprawdzając, co się stało, kolejna pognała korytarzem, by wezwać pomoc. Po kilku minutach Eiva, podpięta do różnych urządzeń, leżała w gabinecie lekarskim, do którego co dwa tygodnie chodziła na wizytę. Jej duży brzuch opasał szeroki pas, a ze stojącego obok urządzenia docierały dziwne dźwięki. Coś jakby odgłosy wielorybów z dna oceanu. Słyszała je kiedyś, tyle że nie pamiętała przy jakiej okazji. Miała wrażenie, że te jakoś bardziej szumiały, jakby urządzenie, które je wydawało, było zepsute.
– Za wcześnie, trochę za wcześnie – mamrotała pod nosem pielęgniarka. Ta sama, która przed chwilą drżącymi dłońmi wkłuwała jej wenflon. – I za niskie tętno – powiedziała zatroskana, sprawdzając odczyt z KTG.
– Co się dzieje? – Eiva drżała ze strachu.
– Zaraz przyjdzie doktor i cię zbada. Leż spokojnie i postaraj się nie denerwować – poleciła kobieta, wyjęła z kieszeni telefon komórkowy i wyszła z pokoju.
– Aaa! – Krzyk Eivy odbił się echem od pustych ścian. – Ratunku!
Nigdy wcześniej nie czuła takiego bólu. Jakby rozdzierano ją od środka, jakby palono ją żywym ogniem. Nie wiedziała, czy to normalne. Nigdy nie rodziła, nikt nie przygotował jej na to, co właśnie się działo. Kolejny skurcz był tak silny, że niemal straciła przytomność. W amoku chwyciła się szafki obok łóżka i szarpnęła nią tak mocno, że na podłodze z hukiem wylądował monitor stojący na blacie.
– Co się tu dzieje? – zapytała położna, która wbiegła do sali.
– Aaa! Nie dam rady! – wrzeszczała kobieta. Jej twarz świeciła się od potu i łez, a wytrzeszczone oczy wyrażały przerażenie. – Wezwij lekarza! Coś jest nie tak! Coś jest nie tak z dzieckiem!
– Lekarz już jedzie – uspokajała ją, chociaż odniosła wrażenie, że doktor, do którego dzwoniła, zbagatelizował sprawę. Według niej wahania tętna dziecka były oczywistym wskazaniem do przeprowadzenia cesarskiego cięcia i powinni natychmiast wezwać karetkę, ale on stwierdził, że Eiva da radę urodzić naturalnie, a ona powinna przestać panikować i robić swoje, bo w końcu jest położną.
Podstawiła drżące dłonie pod dozownik z płynem do dezynfekcji i wyczyściła je dokładnie, a następnie założyła rękawiczki.
– Spokojnie, rodzisz dziecko. To normalne, że boli – starała się mówić powoli i łagodnie, tak żeby nie denerwować dodatkowo rodzącej. – Damy sobie radę ze wszystkim, słyszysz? A teraz rozsuń nogi, zbadam cię i zmierzę rozwarcie. Słyszysz? – dopytała, bo kobieta nadal krzyczała i patrzyła gdzieś w sufit. – Hej! Musisz współpracować. Inaczej może być źle.
– Aaa! Ja umrę! Nie dam rady i na pewno umrę! – krzyczała.
– Nie umrzesz – powiedziała stanowczym głosem. – Rodzisz dziecko, a to boli. No już, uspokój się i bądź dzielna. Muszę cię zbadać. – Spojrzała na rodzącą i zobaczyła, że ta traci przytomność. Próbowała ją ocucić, ale bez skutku.
Kiedy Eiva się obudziła, leżała w jednoosobowej sali, a przy jej łóżku siedział szef kompleksu, którego do tej pory widziała tylko raz w życiu. Przestraszyła się i próbowała się podnieść, ale nie dała rady. Poczuła ból w dole brzucha i opadła na poduszkę.
– Leż. – Powstrzymał ją, wyciągając otwartą dłoń w jej kierunku i robiąc poważną minę.
Poważną, niezadowoloną minę, co jeszcze bardziej ją przeraziło. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że już po wszystkim. Obrazy z ostatnich wydarzeń docierały do niej jak przez mgłę. Podczas porodu często traciła i odzyskiwała przytomność, i wiele nie pamiętała, ale ból i widok lekarza wyciągającego dziecko z jej ciała kleszczami wyryły się w jej pamięci na zawsze. Doktor ciągnął dziecko tak mocno, że była pewna, iż urwie mu głowę. Nigdy w życiu nie przeżyła niczego bardziej przerażającego. Poczuła, że na twarzy robią jej się wypieki, a całe ciało zdaje się być rozpalone i słabe. Chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała co. Poczuła suchość w ustach i poszukała wzrokiem czegoś do picia. Komoda, stolik z krzesłem, w rogu pomieszczenia umywalka, a z jej lewej strony przeszklony pojemnik na długich metalowych nogach, w którym leżało jakieś zawiniątko.
– Nie chcieli go – poinformował ją bez zbędnego wstępu.
– Jak to? – Po ciele Eivy przeszedł dreszcz i jeszcze raz spojrzała w lewo. Poczuła szybkie bicie serca i dudnienie w głowie, jakby przebiegało przez nią stado koni. Miała wrażenie, że pokój zaczyna wirować, więc zacisnęła pięści na prześcieradle, by nie spaść z łóżka.
Zawiniątko zakwiliło i lekko się poruszyło. Serce zabiło jej jeszcze mocniej, ale nie z wszechogarniającej miłości, a z przerażenia. Ten dziwny, nieprzypominający niczego innego dźwięk sprawił, że jej ciało zareagowało gęsią skórką, a piersi stały się nabrzmiałe i bolesne.
– Ale jak to nie chcieli? – powiedziała tak cicho, że ledwo można było rozróżnić wypowiadane słowa. Sama nie rozumiała ich znaczenia, bo niby co to dla niej oznaczało? Przecież byli umówieni, przecież miała odejść stąd sama, przecież to małe skrzeczące coś powinno mieć normalnych kochających rodziców, a nie zostać przy niej, bo ona nie mogła mu niczego zaoferować! Przecież miało być zupełnie inaczej. Do jej oczu napłynęły łzy.
– Zawiodłaś. Nie wykonałaś powierzonego zadania. Miałaś jedynie urodzić zdrowe dziecko, ale i to, co większość kobiet robi bez trudu, przerosło twoje możliwości – zagrzmiał srogo. – Chłopak ma niedotleniony mózg, co znaczy tyle, że jest upośledzony. – Wskazał na noworodka. – Powiedzieli, że go nie wezmą. Nie przyszedłem tu, by z tobą o tym dyskutować, a jedynie przekazać ci, co dalej. Dziś wieczorem wsadzimy was do auta i jeśli wszystko dobrze pójdzie, za tydzień będziecie u siebie. Tylko tyle mogę dla was zrobić. Mam nadzieję, że to docenisz.
– Nie! – wyrwało się z jej ust w przypływie silnych emocji i szybko tego pożałowała. Jednak ani swoich słów, ani lejących się strumieniami po twarzy łez nie mogła już cofnąć.
Mężczyzna spojrzał na nią gniewnym wzrokiem.
– Nie...? – Wstał z krzesła i pochylił się nad nią tak, że czuła jego nieświeży oddech na skórze. – A więc dobrze. Zabieraj swojego bachora i wynoś się z naszego ośrodka. A przy wyjściu ureguluj fakturę za prywatny poród. – Wyprostował się i skierował do wyjścia.
– Ale to nie moje dziecko... Ja... – rozpaczliwie próbowała tłumaczyć.
– Ty je urodziłaś i według polskiego prawa ty jesteś jego matką. – Stanął w drzwiach i obrócił się do niej z kpiącym wyrazem twarzy. – Ale dobrze, uznajmy, że twoja irracjonalna reakcja i brak wdzięczności pomimo okazanego wsparcia spowodowane były stresem. Znaj moją dobroć – dodał z pogardą. – Daję ci jeszcze jedną szansę, twój wybór, albo wyjdziecie stąd dzisiaj sami, droga wolna. – Wskazał ręką na okno, jakby chciał powiedzieć, że świat na zewnątrz czeka na nich otworem. – Albo przyjmiesz oferowaną pomoc w transporcie do domu i dziś wieczorem wyjedziecie stąd pod naszą opieką. Bezpiecznie dotrzecie do miejsca docelowego.
Wiedziała, że nie ma wyjścia. Gdyby wylądowała z noworodkiem na ulicy w obcym kraju, nie znając języka i nie mając grosza przy duszy, czekałaby ją rychła zguba. W Indiach przynajmniej miała rodzinę. Może ojciec i brat nie wyrzucą jej z domu, kiedy opowie im o wszystkim, co przeszła. Może okażą jej litość i pozwolą zostać. Ale prawda była taka, że i tego nie była pewna.
Komenda Stołeczna Policji w Warszawie. Wydział Kryminalny
Wojciech Zdrojewski zdejmował zakrwawione spodnie, ledwo stojąc na drżących nogach. Czuł się wykończony, zrozpaczony i przerażony. Ostatnie dziesięć godzin z jego życia to był jakiś koszmar. O piątej nad ranem zszedł z dyżuru, zakończonego skomplikowaną operacją na otwartej czaszce. Przy stole operacyjnym spędził cztery godziny, podczas których serce pacjenta dwukrotnie się zatrzymywało. Jego ciężka praca przyniosła oczekiwane rezultaty i uratował pacjenta, ale trudna operacja w połączeniu z wymagającym dwunastogodzinnym dyżurem na oddziale sprawiły, że był u skraju wytrzymałości. Ostatnio generalnie nie czuł się najlepiej. Męczyły go problemy w pracy i w domu. Kiedy wrócił do mieszkania około szóstej nad ranem, miał jedynie ochotę położyć się do łóżka. Myślał, że Jagody nie będzie już w mieszkaniu. Planowała rano wyjechać do SPA. Znów. Czy się o to kłócili? Oczywiście. Nie tylko o to. Miał wrażenie, że Jagoda się od niego oddala. Od jakiegoś czasu w ogóle im się nie układało, dlatego cieszył się na myśl, że wróci do pustego mieszkania i odpocznie. Ale takiego obrotu spraw, jaki zastał po wejściu do domu, się nie spodziewał.
– Jeszcze koszula. – Szorstki, rzeczowy głos aspiranta wyrwał go z zamyślenia.
– Proszę? – zapytał, próbując odnaleźć się w rzeczywistości. Znajdował się na komendzie i oddawał zaplamione krwią ubranie do analizy. Czy ta krew należała do Jagody? Oczywiście, że tak, bo do kogo by innego. Nie potrzebowali badań DNA, by to ustalić. Jasno im to zakomunikował, ale i tak kazali mu się rozebrać.
– Jeszcze koszula – powtórzył policjant, pakując do dużego foliowego worka jego spodnie dżinsowe.
Wojciech Zdrojewski słyszał wypowiadane przez mundurowego słowa, choć trudno było mu zrozumieć ich sens. Odnosił wrażenie, że to wszystko nie może dziać się naprawdę, że to jakiś senny koszmar, z którego za chwilę obudzi się z potem na plecach i głośno i szybko bijącym sercem. To nie mogła być prawda, przecież jego życie tak nie wygląda. Jeszcze kilka godzin temu był szanowanym neurochirurgiem, porządnym obywatelem, mężem. Przed oczami pojawiło mu się nagle wspomnienie Jagody leżącej w kuchni z martwym wyrazem oczu, z bladą, niemal przezroczystą skórą i z nożem wbitym prosto w serce. Poczuł, że treść żołądka podchodzi mu do gardła, a jego ciałem wstrząsa silny dreszcz. Z trudem przywołał się do porządku. Jest na komendzie, zatrzymali go za zabójstwo i pewnie zrobią wszystko, żeby udowodnić mu winę. Musi wziąć się w garść i zawalczyć o siebie. W przeciwnym razie nigdy stąd nie wyjdzie. Zgnije w więzieniu, a jego życie zamieni się w prawdziwe piekło.
– Kombinezon więzienny? Pan sobie żartuje? – zaprotestował resztkami sił. Jego mięśnie spięły się na widok ubrania z lokalnego więzienia, ale nie był w stanie powiedzieć nic więcej. Jakiś czas temu służba więzienna przywiozła do szpitala jednego z osadzonych na pilną operację. Ten ubiór poznał od razu.
– Przykro mi, ale nie mamy nic innego. Po skończonym przesłuchaniu będzie pan mógł poprosić kogoś znajomego o dostarczenie odzieży – oznajmił policjant i spakował koszulę do drugiego worka. – Proszę usiąść i czekać. Ktoś do pana przyjdzie – poinformował, po czym wyszedł z sali.
Wojciech Zdrojewski nie włożył kombinezonu. Nie miał zamiaru zeznawać z perspektywy winnego, a tak właśnie by było, gdyby odpowiadał na pytania odziany w więzienny strój. Został jedynie w bokserkach i skarpetkach, a mimo to starał się nie opuszczać gardy. Nie złamią go. Wiedział, że właśnie to chcą zrobić.
Miał wrażenie, że w pomieszczeniu zaczyna robić się zimno. Podniósł wzrok na umieszczoną pod sufitem klimatyzację i zauważył, że ktoś specjalnie obniżył ustawienia temperatury o kilka stopni. Usiadł na krześle, podciągnął kolana pod brodę, oplótł je ramionami i zaczął kiwać się lekko w przód i w tył. Przez jego zmęczony umysł przelatywały setki różnych myśli. Co się dzieje? Dlaczego to wszystko się wydarzyło? Wydawało mu się, że znajduje się w jakimś cholernym Matriksie. Po kilku minutach zaczął trząść się z zimna. Niewyspanie i traumatyczne przeżycia, w których brał udział, sprawiały, że tracił kontakt z otoczeniem. Nie miał już siły na żaden bunt, musiał poczekać na to, co przyniesie los. Objął się mocniej rękoma, przez chwilę pocierając dłońmi o zmarzniętą skórę. Przymknął oczy i miał wrażenie, że odpływa w niebyt.
Obudziło go szuranie krzesła. Kiedy się ocknął, jego ciało pokrywała gęsia skórka i trząsł się z zimna.
– Komisarz Marcin Sopicki – przedstawił się mężczyzna, który usiadł przy stole naprzeciwko niego. Wyglądał na czterdzieści kilka lat, był średniego wzrostu i przeciętnej budowy ciała.
Gdyby Wojciech Zdrojewski miał wskazać cechy, które różniły tego człowieka od dziesiątek innych osób widzianych w trakcie ostatniego tygodnia, to powiedziałby, że Sopicki charakteryzuje się podejrzliwym, zawziętym spojrzeniem i ledwo dostrzegalną starą blizną pod lewą brwią. Nie mógł jednak stwierdzić, czy komisarz chce odkryć prawdę, czy za wszelką cenę spróbuje dopasować istniejące dowody do własnej teorii.
– Chciałbym rozmawiać z adwokatem – powiedział stanowczym głosem, starając się wyglądać na pewnego siebie.
– Spokojnie, wszystko w swoim czasie. Oczywiście ma pan do tego prawo. – Komisarz wyciągnął z wewnętrznej kieszeni paczkę papierosów, wysunął jednego i wyciągnął w kierunku Wojciecha.
W pierwszej chwili Zdrojewski chciał odmówić. Może nawet powinien odmówić wszelkiej interakcji z policjantem, zanim nie przyjedzie jego prawnik, ale skrajne emocje, jakich doświadczał sprawiły, że ten jeden papieros stał się nagle jego największym pragnieniem. Sięgał pamięcią do czasów studenckich, gdy wraz z kolegami palił z nerwów przed najważniejszymi egzaminami albo kiedy po raz pierwszy zobaczył zwłoki w prosektorium. Na wydziale lekarskim paczka fajek często okazywała się wybawieniem dla skołatanych nerwów. Chwycił papieros, włożył go sobie do ust i pozwolił, by komisarz Marcin Sopicki podał mu ogień. Zaciągnął się głęboko, czując, jak jego płuca wypełniają się dymem.
– Nie zimno tu panu? – zapytał policjant niby od niechcenia, również się zaciągając, a następnie powoli, niespiesznie wypuszczał dym nosem, jakby mieli przed sobą dużo czasu na rozmowę.
– Nie mam zamiaru tego zakładać. – Ciało Wojciecha natychmiast się spięło, a wzrok nagle wyostrzył.
– No cóż. Mamy tu awarię ogrzewania. Pan widzi, że ja sam w kurtce przyszedłem. – Spojrzał na brązowe, skórzane okrycie z czarnym kapturem i polarowym ociepleniem, wystającym od wewnątrz, które miał na sobie. Pod kurtką widoczny był czarny golf.
– Prosiłbym o jakiś koc albo o możliwość przywiezienia rzeczy przez rodzinę. Mój brat jest komisarzem i pracuje na komendzie we Wrocławiu. Tymon Hanter, może pan zna? Jeżeli pozwolicie mi się z nim skontaktować albo sami dacie mu znać, że tu jestem, to z pewnością przywiezie mi ubrania – powiedział na jednym wydechu, po czym łapczywie zaciągnął się papierosem. Rozchodząca się po ciele nikotyna zrobiła swoje i poczuł, że jego mięśnie lekko się rozluźniają.
– Nie znam, ale zakładam, że to w jego mieszkaniu pana zatrzymano, a więc wie o wszystkim. – Wziął do ręki przyniesione ze sobą dokumenty, które przed wyciągnięciem papierosów położył na biurku i udawał, że czyta z zainteresowaniem. – Kiepsko to wygląda – powiedział po chwili, wbijając wzrok w przestraszone oczy Zdrojewskiego.
– Ja tego nie zrobiłem! – krzyknął i poderwał się z krzesła. Zauważył, że drżą mu dłonie, dlatego splótł je, by to opanować. – Nie zabiłem Jagody – dodał łagodniejszym tonem, a w jego oczach pojawiły się łzy.
– Dobrze, rozumiem. Zaraz o wszystkim porozmawiamy, ale najpierw przyniosę panu coś do ubrania. Nie może pan tak siedzieć i marznąć.
Wrócił po około dwóch minutach z torbą, w której znajdował się szary dres.
– Niech pan to założy. Zazwyczaj tego nie robię, ale... – zawiesił głos.
– To pana? – zapytał Zdrojewski, zdziwiony okazaną dobrocią. Do tej pory policjanci traktowali go „z góry”, a ci, którzy transportowali go z Wrocławia, gdzie został ujęty w mieszkaniu brata, do Warszawy, w której mieszkał, byli chamscy i ordynarni.
– Tak, mój prywatny. Bez obaw, wyprany. Trzymam go w szafce jako zapasowe ubranie. Różnie w tej robocie bywa. Czasem można się upaćkać. – Dał mu do zrozumienia, że on też brudzi się krwią denatów, a przecież nie jest zabójcą. Próbował grać dobrego glinę pracującego w złym systemie, by zyskać jego zaufanie. Kiedy po raz pierwszy wszedł do pokoju przesłuchań i spojrzał w oczy tego człowieka, od razu wysnuł dwie hipotezy i był pewny na sto procent, że jedna z nich okaże się prawdziwa. Nie wiedział tylko która.
– Dziękuję – powiedział z ulgą zatrzymany. – Pierwszy raz, od kiedy to wszystko się zaczęło, ktoś okazuje mi życzliwość.
– Niech się pan nie przyzwyczaja – odparł bez uśmiechu. – Lepiej się miło zaskoczyć, niż srogo rozczarować.
– Tak, to prawda.
– Ale wróćmy do sedna sprawy. – Komisarz przechylił ciało w bok i podparł się ramieniem na oparciu krzesła. – Zależy mi na tym, żeby złapać zabójcę i to jest mój jedyny cel.
– Mi też – Zdrojewski wszedł mu pospiesznie w zdanie.
– No właśnie, no właśnie. – Udawał, że na chwilę się nad czymś zamyślił. – I twierdzi pan, że to ktoś inny, tak? Że to nie pan dzisiejszego ranka ugodził nożem Jagodę Zdrojewską prosto w serce i patrzył, jak się wykrwawia? – Mówiąc to, świdrował go wzrokiem, obserwował każdą zmarszczkę mogącą pojawić się na twarzy podejrzanego i szukał potwierdzenia którejś ze swoich hipotez.
– Ile razy mam powtarzać? To nie ja. A wy marnujecie czas, siedząc tu ze mną, zamiast szukać prawdziwego zabójcy.
– Też tak myślę – skłamał komisarz Sopicki bez mrugnięcia okiem. – Ale wie pan, procedury. – Rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć, że w tej chwili nie jest w stanie nic więcej zrobić. – Tak naprawdę nie ruszymy z miejsca, póki nie wykluczymy pana jako potencjalnego zabójcy.
– No, to zróbcie to. – W oczach Zdrojewskiego pojawiła się nadzieja.
– Jest jeden sposób, by załatwić to w miarę szybko – powiedział komisarz, pocierając dłonią o brodę.
– Idę w to – przytaknął bez zastanowienia Wojciech.
– Ale pan mówi, że chce adwokata. Ma pan takiego, który tylko czeka na pana telefon, gotowy przyjść natychmiast, aby bronić pana w sprawie o zabójstwo? – Celowo skonstruował to pytanie tak, że każdy trzeźwo myślący człowiek, któremu zależy na odpowiedniej autoprezentacji, zaprzeczyłby.
– Nie mam. Nikogo nie zabiłem i nie przygotowałem adwokata na taką okoliczność. – Zirytował się.